Rozdział 69. Wrak i listy


Słońce już zachodziło i budynki bazy RNAS w Dunkierce odcinały się czernią na tle purpury nieba, kiedy w hangarze eskadry niespodziewanie rozdzwonił się telefon. Dave Upton, dotychczas zajęty czyszczeniem lufy lewisa, z którego zdjął chłodnicę, podbiegł do ściany i podniósł słuchawkę.
Bosman Angus wyskoczył z kokpitu maszyny Braeburna, by przejąć od podwładnego telefon. Nasłuchiwał przez chwilę, odpowiedział rzeczowo: „Tak jest, panie kapitanie”, po czym odwiesił słuchawkę na widełki.
– Dobra, chopy, zbieramy się! – zawołał energicznie. – Tim, twoja sekcja zostaje. Reszta do broni!
Chwycił karabin ze stojaka pod ścianą i podbiegł do materaca, na którym Ron Boswell drzemał odwrócony twarzą do ściany.
– Wstawaj, Ronnie! – zawołał, potrząsając nurkiem. – Weź swój karabin i idź!
– C… co się stało?
– Dunmore U-boota storpedował! Musimy zabezpieczyć wrak!
– Skafander będzie potrzebny?
Angus zamyślił się na parę sekund.
– Wiesz co, weź na wszelki wypadek. I lampę podwodną.

Po chwili większość mechaników wypadła w gęstniejącym mroku na podwórze. Z karabinami w ręku i ładownicami przy pasie zaczęli się pakować na ciężarówki. Dołączyło do nich kilku ludzi ze stałego personelu bazy. W hangarze został tylko mechanik Frampton, a drużyna Tima Pegga pobiegła na pomost, aby przyjąć kapitana Dunmore’a i porucznika Howletta, powracających z tak owocnego lotu patrolowego.
Dwa samochody opuściły bazę, przejechały przez całą Dunkierkę i ruszyły szosą na wschód. W kabinie pierwszego siedzieli Henry Vincent i Pieter Roelofs. Pierwszemu kapitan Scolding powierzył odpowiedzialność za to zadanie, a drugi najlepiej w dywizjonie mówił po niemiecku. Henry trzymał mapę na kolanach i dawał kierowcy wskazówki, aby po ciemku nie zgubił drogi.
– Ciekawostka przyrodnicza – powiedział Roelofs. – To dopiero pierwsze trafienie, odkąd dostaliśmy torpedy. I kto je zaliczył? Dunmore.
– Jest szaleńcem, ale nie jest głupi – skomentował Vincent. – Nigdy nie brakowało mu ducha bojowego.
– Racja. Ale wydaje mi się, że dla niego „duch bojowy” i „siła ognia” to jedno i to samo.
– Jak widzisz, manewrować też nieźle umie. W okręt podwodny, do tego po zmroku – nie tak to łatwo.
Roelofs nie odpowiedział. Wbił wzrok przed siebie, usiłując cokolwiek rozpoznać na tle ciemnego, zachmurzonego nieba.
– Dasz radę przemówić im do rozsądku? – upewnił się Henry.
– Jeździło się czasem na safari do Afryki Południowo-Zachodniej. Nieźle się dogadywałem z Niemcami, chociaż ciągle mnie nazywali Holendrem.
Henry sposępniał: przyszła mu na myśl Josephine. Powiedziała kiedyś z wyższością, że jej przodkowie byli Holendrami i mieli na Cejlonie plantację, zanim jeszcze przybyli Anglicy. Na użycie jednak słowa „Burgher” – jak nazywano na wyspie potomków dawnych kolonistów holenderskich i portugalskich – zareagowała taką agresją, jakby ktoś nazwał ją dzikuską.
W świetle reflektorów wyrosła na środku drogi postać z podniesioną ręką. Miała na sobie długi błękitny płaszcz i hełm z grzebieniem. Ciężarówka zatrzymała się.
– To już? – zdziwił się Roelofs.
– Wysiadamy – odparł Henry i zastukał w tylną ścianę kabiny, aby dać znać podwładnym, że są już na miejscu.
Z tyłu, w ciemnościach, marynarze zeskakiwali z ciężarówek. Angus, który jechał drugim wozem, był teraz niewidoczny, ale za to słyszalny: pilnował porządku wśród wysiadających, zrugał ordynarnie kogoś, kto mało nie wykłuł koledze oka bagnetem. Henry spojrzał na francuskiego żołnierza stojącego przed maską ciężarówki.
– Kto u was dowodzi? – zapytał głośno i wyraźnie.
W krąg światła wszedł drugi Francuz. Nie nosił karabinu, tylko rewolwer przy pasie, co zdradzało stopień oficerski lepiej niż jakiekolwiek dystynkcje. Miał wąską twarz z cienkim wąsikiem i wydawał się nieco zdenerwowany.
– Podporucznik Delauney – przedstawił się po angielsku, ale z silnym akcentem. – Mamy ich za kordonem.
– Jaka jest sytuacja? – zapytał Vincent. – Stawiają opór?
– Przyglądamy się na nich cały czas. Okręt mają ciężko zdemolowany i kilku błogosławionych.
– Rannych – poprawił Henry.
– Precyzyjnie – zgodził się Delauney. – Możecie teraz zabrać to hultajostwo.
Roelofs zawołał na marynarzy, żeby się ruszyli. Henry wpatrzył się na północ, gdzie w oddali majaczyło morze.
– Ciężarówka tędy przejedzie?
– Może być ciężko. Teren jest za pofałdowany.
Henry westchnął. Liczył, że podjedzie ku plaży, co nie tylko ułatwi mu załadunek jeńców, ale w dodatku pozwoli oświetlić całe miejsce reflektorami. W końcu podszedł do szoferki.
– Dasz radę zjechać do plaży, Coyne? – zapytał.
– Boję się, żeby nie urwać podwozia, panie poruczniku – przyznał starszy marynarz za kierownicą.
– Mamy czas. Nie spieszcie się, niech ktoś idzie przodem i spróbujcie wymacać najlepszą drogę.
Wrócił do Delauneya, który tymczasem szlifował swój angielski w rozmowie z Roelofsem.
– Nasza kolej, poruczniku – zwrócił się pokrzepiająco do Francuza.
– Mój krawiec jest bogaty – odparł Delauney z ulgą.
           
Przez porośnięte wysoką trawą wertepy i wydmy Francuzi zaprowadzili grupę Henry’ego aż do plaży. Wśród ogólnej ciszy słychać było kroki, szelest roślin i skrzypienie ekwipunku. Wtem Vincent potknął się o coś leżącego w poprzek. „Merde!” – dobiegł wściekły szept spod jego nóg i Henry zrozumiał, że osiągnął rubież, której pilnowali Francuzi, leżąc w odstępach co kilka jardów.
Przykucnął, sięgnął po lornetkę i skierował ją w kierunku wskazanym przez Delauneya. Oczy przyzwyczaiły mu się do mroku, rozróżniał już niewyraźny kształt, wyrzucony na plażę niczym martwy wieloryb. Wydawało mu się, że dookoła kręcą się ludzkie sylwetki, ale nie był pewien, czy to nie jego wyobraźnia.
– Co mamy robić, panie poruczniku? – zapytał Angus, podczołgawszy się ku niemu na łokciach.
– Sformujcie tyralierę. Pan, Delauney – Henry spojrzał na wciąż przejętego Francuza – niech ściągnie swoich ludzi na prawo i obejdzie ich od wschodu.
Wieczorną ciszę zakłócała wojenna krzątanina. Po lewej i po prawej marynarze zajmowali nowe pozycje, repetowali broń. Dave Upton miał lewisa, a Vincent – nadzieję, że nie trzeba będzie z niego skorzystać. Gdzieś tam w oddali warczała ciężarówka, powoli i z rozwagą pokonując trudny teren. Może jednak powinien był zostawić ją na drodze? Mechanikom krzywda się nie stanie, jeśli pokonają czasem jakąś odległość na własnych nogach.
– Ludzie w pogotowiu, panie poruczniku – odezwał się Angus.
– W porządku. Idziemy.
Wstając powoli, Henry wyciągnął gwizdek z kieszeni kurtki i dmuchnął przeciągle. Na ostry dźwięk cała linia marynarzy poderwała się i z bagnetami na karabinach zaczęła miarowo schodzić ku plaży. Gdzieś w ciemnościach Francuzi ubezpieczali miejsce od drugiej strony.
– Zaczynamy przedstawienie – powiedział Vincent.
Roelofs wstał i przyłożył do ust tubę głosową.
– Jesteście otoczeni! – zawołał po niemiecku. – Poddajcie się spokojnie bez stawiania oporu! Jeszcze jeść dostaniecie!
Angus skinął na mechanika Pyle’a, a ten wymierzył w niebo pistolet sygnałowy. Rozległ się wystrzał, rakieta wzleciała po łuku i rozbłysła wysoko w powietrzu, zalewając wszystko w dole białym światłem. Od nagłego blasku Vincent zmrużył oczy, ale wkrótce dostrzegł pełną skalę uszkodzeń. Dunmore trafił U-boota w tylną część prawej burty, w kadłubie widniała teraz ogromna dziura, częściowo zanurzona, niczym wylot podwodnej groty. Dziób okrętu zarył w plażę jak wielki lemiesz, a kiosk wyraźnie odstawał od pionu.
– Jak oni dali radę się jeszcze sztrandować? – zdziwił się Roelofs. – On im chyba rozwalił całą maszynownię!
– Morze ich samo wyrzuciło – odparł Henry.
Dookoła wraku dało się dostrzec marynarzy. Część siedziała zniechęcona na pozbawionym życia wraku, niektórzy oparci o wydmę. Kilka sylwetek leżało rozciągniętych obok siebie poza zasięgiem przyboju – nieruchomo, trudno było ocenić, czy to ranni, czy zabici.
– Nie strzelać! – zawołał ktoś z tamtej strony. – Poddajemy się!
Lewe skrzydło tyraliery wyciągnęło się nieco w stronę plaży, ale dokładne zaciskanie pierścienia było niekonieczne. Niemcy nie zamierzali uciekać. Nie mieli zresztą dokąd. Jeden znalazł gdzieś biały ręcznik i uniósł do góry na metalowej rurce.
– Teraz pójdzie z płatka – stwierdził Roelofs.
Rakieta już się dopalała, ale ciężarówka zdołała wreszcie pokonać wertepy i szybko wzięła okręt podwodny w światło reflektorów. Na widok zbliżającego się nieprzyjaciela członkowie załogi zaczęli posępnie formować dwuszereg. Najwyraźniej mieli już dość.
Przed grupę Niemców wysunął się oficer. Był bez czapki, wypłowiałe galony na rękawach skórzanej kurtki lśniły niewyraźnie w świetle lamp. Vincent zostawił Roelofsowi formalne odebranie kapitulacji, a sam zaczął dyrygować mechanikami, którzy musieli zabezpieczyć wrak i jeńców. Naliczył siedmiu poważnie rannych marynarzy na ziemi, siedemnastu w ponurym dwuszeregu i dwóch oficerów. Do typowego składu załogi U-boota brakowało co najmniej czterech. Zabici, zaginieni, kryją się gdzieś po ciemku czy w ogóle nie wzięli udziału w rejsie?
– Angus – zwrócił się do bosmana – rannych na ciężarówkę i do lazaretu. Resztę jeńców zaprowadzę na drugą i odwiozę na posterunek żandarmerii. Trzeba też wydzielić ze siedmiu ludzi, żeby zajęli się okrętem, i później po nich wrócić.
– Wszystko będzie zrobione, panie poruczniku.
Ron Boswell stał nieopodal z lampą karbidową. Towarzyszył mu jeden z marynarzy z personelu bazy, którego Ron objuczył swym ciężkim skafandrem.
– Dacie radę teraz, czy lepiej poczekać do świtu? – zapytał Henry.
– Dla mnie bez różnicy, w środku i tak ciemno.
– Szukaj wszystkiego, co ma jakąś wartość, szczególnie dokumentów.
– Na kiosku! – krzyknął ktoś niespodziewanie.
Porucznik Vincent zwrócił wzrok na kiosk niemieckiego okrętu w tej samej chwili, kiedy skierowały się nań wszystkie obecne lampy. Dopiero teraz dał się rozpoznać człowiek w granatowym płaszczu. Zamachnął się szeroko i z całej siły cisnął coś do morza.
Któryś nie wytrzymał i wystrzelił z karabinu. Sylwetka na kiosku upadła na reling. Rozległo się jeszcze kilka wystrzałów, zanim Angus przywołał mechaników do porządku. Ledwo ucichły karabiny, noc rozdarł gwałtowny huk. Spośród przydrożnych fal wzbił się słup wody i opadł, oblewając pokład okrętu i stojących najbliżej Brytyjczyków. Mokry podmuch sięgnął nawet twarzy Henry’ego.
Postać w płaszczu poruszyła się i zsunęła po ścianie kiosku na pokład. Boswell, zapominając o kombinezonie nurka, odłożył lampę na ziemię. Skoczył przed siebie, kilkoma susami dopadł wraku, wgramolił się na kadłub i runął na Niemca jak tygrys. Kotłowali się chwilę po kadłubie. Ron zadał przeciwnikowi parę tęgich ciosów. Złapał za kark, brutalnie ściągnął z U-boota i zaprowadził przed oficerów.
– Panie poruczniku – odezwał się do Vincenta. – On chyba rozwalił księgę szyfrów!
– Powiedzcie mu, że już jedną mamy.


Tony Scolding nie spał. W pomieszczeniu służbowym siedział przy biurku albo chodził od jednej ściany do drugiej, czekając na wieści od Henry’ego, którego sam wysłał po niemiecki okręt i jego załogę. Cóż, tej nocy przynajmniej miał rzeczywisty powód do bezsenności. Najgorsze były te noce, kiedy teoretycznie nic nie powinno było mu spędzać snu z oczu, a i tak nie mógł zasnąć. W takich razach najmocniej tęsknił za Emily,
Martwiła go jeszcze jedna rzecz. Przez ostatnie dwa tygodnie już kilka razy doszły go słuchy, że odbił komuś narzeczoną. Była to oczywiście kompletna bzdura, ale zastanawiał się, kto i dlaczego próbował mu zepsuć reputację. Wolał się nie zastanawiać, jak Emily zareagowałaby na takie informacje, nawet przy świadomości, że są całkiem zmyślone.
Za trzecim razem Tony dowiedział się o swym rzekomym łotrostwie od porucznika Howletta, który był dość dobrze zorientowany we frontowej poczcie pantoflowej. Kazał obserwatorowi Dunmore’a wywiedzieć się dyskretnie, kim jest autor takich opowieści i jaki ma w tym cel. Howlett przyniósł jeszcze większą dezorientację. Oszczercza pogłoska szerzyła się po całym franko-belgijskim wybrzeżu od Calais do Nieuport. Zdaniem niektórych rozwiązły kapitan nazywał się Scowling, Furlong albo nawet Sanders, a wystawionym do wiatru narzeczonym był jego własny obserwator, przełożony albo podwładny. Tony zaczął się zastanawiać, czy na tym teatrze działań nie służy czasem jakiś inny kapitan Scolding – co było już bliskie motywu nikczemnego brata bliźniaka rodem z kiepskiej literatury romansowej – ale kiedy Howlett mu powiedział, że do całego zajścia miało dojść w Chopham, Tony nabrał pewności, że ktoś celowo robi mu wbrew.
Tylko kto? Nie przypominał sobie w ostatnich miesiącach żadnych konfliktów poza Filgate’em – ten zaś z pewnością nie miał aż tak oddanych zwolenników, żeby próbowali go „pomścić”, i to jeszcze w tak perfidny sposób.  I żeby to był jedyny problem, który kapitan miał ostatnio na głowie!
Na szczęście do wielkiej uroczystości było już coraz bliżej. Wesele miało się odbyć w Walii, a potem zamierzali z Emily wyjechać w podróż poślubną, tylko jeszcze nie wiedzieli na pewno, dokąd. Scolding znał najświeższy obraz sytuacji dzięki listom od narzeczonej. Mildred Knight namawiała córkę, żeby pojechała ze świeżo poślubionym Tonym do Londynu i spędzili tam trochę czasu w domu, który przecież należał do rodziny, a Emily ostatnio w ogóle tam nie bywała. Panna Knight nie miała specjalnej ochoty spędzać tego szczególnego czasu w zgiełku i smogu stolicy, a i sam Tony wolałby ją zabrać w jakieś spokojniejsze miejsce. Do kwestii nieoczekiwanie włączył się wuj Robert, bez konsultacji z kimkolwiek rezerwując dla przyszłych nowożeńców dziesięć styczniowych dni w pensjonacie w Westward Ho! Pani Mildred poczuła się urażona nieproszoną ingerencją brata; poza wszystkim innym, kto normalny jeździ do Westward Ho! w środku zimy? Jej córka sądziła jednak co innego – był to odpowiedni moment, żeby uniknąć tłumów wczasowiczów.
Tony tęsknił do tej chwili, choć nie miał pewności, czy uda mu się uzyskać wystarczająco długi urlop, żeby nacieszyć się pierwszymi dniami pożycia małżeńskiego. Była przecież jeszcze wojna do wygrania… Z drugiej strony, ile by czasu spędził z Emily, zawsze to było za krótko.
Oparł się o ścianę, zamknął oczy i na czarnym ekranie jego powiek pojawiła się panna Knight, jej łagodne lico, długie i delikatne palce… I jej ciało, które tak zapadło mu w pamięć tamtej nocy w Southend-on-Sea. Wtedy ktoś zapukał do drzwi.
Scolding otworzył. Na progu stał porucznik Midden, jeden z dwóch pilotów z eskadry Roelofsa; Tony ciągle mylił go z Murchisonem.
– Co się stało? – zapytał.
– Panie kapitanie, przyjechał goniec. Nieprzyjacielski okręt został zabezpieczony, kapitan Roelofs jeszcze tam zostanie, a Vincent niedługo wróci.
Tony podziękował i kazał Middenowi udać się na spoczynek. Sam też miał nadzieję, że w końcu uda mu się zasnąć.
           
Nie mógł spać tak długo, jak by chciał, bo jako dowódca dywizjonu musiał mieć wszystko pod kontrolą. Cieszył się jednak, że teraz faktycznie ma jakiś wpływ na to, co się dookoła dzieje, a nie tak, jak w najgorszych tygodniach – po storpedowaniu „Evelyn” i kiedy z niedobitkami starej eskadry gnieździł się kątem w Devonport, powątpiewając w przydatność własnej egzystencji.
Rano wrócił Ron Boswell i pozostawiona mu do pomocy grupa, przywożąc wszelki sprzęt i dokumenty, jaki udało im się wymontować z U-boota. Tony powiadomił o zdobyczach placówkę wywiadu, a tymczasem wysłał na patrol Middena i Braeburna. Dunmore, Vincent i Roelofs zasłużyli na odpoczynek. Sam kapitan Scolding także zamierzał polecieć, ale dopiero po południu.
Braeburnowi z Borkerem udało się wrócić na śniadanie. Kiedy weszli, posiłek miał się już ku końcowi. Dunmore czytał gazetę, Henry spokojnie popijał herbatę, a Tony, skoncentrowany na posiłku, jednym uchem słuchał opowieści porucznika Murchisona o jakimś polowaniu na lisy.
– Dunmore! – zawołał Braeburn, ściągając pilotkę. – Z okazji pierwszego udanego torpedowania stawiasz nam kolację w Paryżu!
– Teraz ty coś storpeduj – odparł Northumbryjczyk, podnosząc wzrok znad gazety – to postawię nawet w Berlinie!
– Skąd wziąłeś we Francji „Modern Herald”, łotrze?
– Umówiłem się z Cornwellem, żeby mi odsyłał po przeczytaniu. Przywieźli wczoraj torpedowcem.
– Jest panna Partridge? – zainteresował się Henry Vincent.
– Jeszcze jak! – ucieszył się Dunmore i przewrócił stronę. – Tylko posłuchajcie: „Widziałam pole pokryte setkami porąbanych, postrzelonych ludzi. Zwłoki były martwe, ale pulsowały życiem tysięcy larw kłębiących się w ich oczodołach…”
– Musisz przy posiłku? – zirytował się Roelofs.
– Postrzelony to faktycznie ktoś tu był – dodał Borker.
– Jakaś blasfemia… – skrzywił się Braeburn. – Robi teraz za frontową siostrę miłosierdzia?
– Gdzie tam! Pisze z wyobraźni, jak zwykle – stwierdził Dunmore. – Nie, czekajcie, tam dalej napisane, że to się jej śniło.
– I wszystko jasne.
– „Ślub często się nazywa najpiękniejszym dniem w życiu kobiety, ale dla mnie i tysięcy innych kobiet Wielkiej Brytanii najpiękniejszym dniem w życiu będzie dzień zakończenia obecnej wojny”. Taka konkluzja.
– To akurat prawidłowo napisała – stwierdził Tony.
Porucznika Murchisona zainteresowało coś za oknem. Podszedł bliżej i przyglądał się w zastanowieniu.
– No, Murch, coś tam wypatrzył? – zapytał Borker.
– Chyba poczta przyjechała.

Pocztylion jak zwykle przywiózł lotnikom upragnioną porcję wieści z domu. Dunmore dostał wycinki z lokalnej gazety na swój temat i pismo od adwokata, Howlettowi przysłali sweter na nadchodzące chłody. Na moment wyszło słońce, więc Henry postanowił wyjść na zewnątrz i na świeżym powietrzu zapoznać się z korespondencją.
Oprócz zwykłych listów z Cejlonu przyszła do niego tajemnicza koperta, która, pokonawszy całą drogę pocztową, ciągle jeszcze roztaczała silną woń perfum, a była tak pomarszczona, jakby ją ktoś w tych perfumach zanurzył.
Serce zabiło mu mocniej. Czyżby to Linda w końcu się odezwała? Ale to nie był jej charakter pisma! Otworzywszy kopertę, Vincent znalazł w środku złożoną na pół kartkę i kosmyk ciemnych włosów. Zaniemówił ze zdumienia.

Drogi Poruczniku Vincent!

Chciałam życzyć Panu wszystkiego serdecznie, szczęścia w boju i szczęśliwego powrotu do domu po zakończonej wojnie. Powiedziano mi, że ma Pan narzeczoną, ale jeśli to nieprawda, to proszę pamiętać o Mnie.

Z wyrazami najwyższej przychylności,

Saffron Felicity Coult

Henry westchnął głośno.
– Josephine? – zaniepokoił się Tony, który tymczasem też wyszedł na świeże powietrze.
– Tym razem nie. Słuchaj, a Saffron, ta kuzynka Emily… Będzie na weselu?
– Podejrzewam, że tak.
– No to jeśli Linda się nie odnajdzie w ciągu najbliższych kilku tygodni, znajdę się w bardzo kłopotliwej sytuacji.
– Ja już jestem w kłopotliwej sytuacji, Henry – Scolding wskazał kartkę, którą trzymał w ręku. – Matka Emily chce mnie widzieć za tydzień w Londynie, żeby przedstawić mnie tamtejszej części rodziny. To krewni ze strony majora Knighta.
– Nie cieszysz się?
– Wiesz co, jakiś dziwny ten list. Nie napisała, że Emily tam będzie. Najpewniej tylko jakieś wujostwo i dziadostwo, którego w ogóle nie znam.
– Daj spokój, nie zapraszałaby narzeczonego córki pod jej nieobecność! Ludzie zaczęliby gadać, że panna ukrywa się przed przyszłym mężem albo coś w tym rodzaju.
– Od kiedy tak dobrze się znasz na tym, co ludzie zaczęliby gadać?
– Znajomość z Josephine nauczyła mnie jednak czegoś – Henry uśmiechnął się ze skruchą. – Poza tym jestem po prostu spostrzegawczy, mój drogi.
– I coraz lepszy we wszystkim – zauważył Tony. – Z tym okrętem podwodnym poradziłeś sobie podręcznikowo.
– Szkoda, że nie jestem taki dobry w szukaniu Lindy.
Na niebie zabuczał samolot. Scolding podniósł głowę: od morza nadlatywał sopwith z „Morskiej Siódemki”. Przyjrzał się dokładniej, starając się rozróżnić znaki taktyczne – czy to przypadkiem nie pilot, którego zna.
– A co, jeżeli to ma coś wspólnego z tymi plotkami? – odezwał się zatroskany. – Dowiedzieli się od kogoś i chcą mnie skonfrontować?
– Ale z czym cię mają konfrontować, na litość boską? – Henry wytrzeszczył nań zdumione oczy. – Trachnąłeś komuś narzeczoną? Sam najlepiej wiesz, że nie. Myślisz, że w Londynie będą się przejmować czyimś pijackim bredzeniem?
– Tak czy inaczej, jeśli coś mi teraz zepsuje opinię…
Porucznik Vincent spojrzał poważnie na przyjaciela, podszedł bliżej.
– Nie wierzę. Po prostu nie wierzę. Dwa razy prawie utonęliśmy, byliśmy w niewoli u Arabów, a ty się boisz wujostwa i dziadostwa?
– Henry, od tego zależy całe moje szczęście w przyszłości. Niezależnie, ile mi jej jeszcze zostało.
– Najważniejsze jest zdanie Emily, a nie jakichś stryjecznych szwagrów. Zwłaszcza jeśli i tak zamieszkacie w Walii.
– Wiem, ale… po prostu mam jakieś złe przeczucia. Od urodzin Emily jestem mniej więcej w stanie równowagi, a teraz odnoszę wrażenie, jakby ta równowaga mogła runąć od byle czego.
– Przesadzasz. Jedź do niej choć na ten jeden wieczór, to ci równowaga wróci. Skoro, jak twierdzisz, jestem coraz lepszy, to mogę na ten czas objąć dowództwo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz