Strzał padł zupełnie niespodziewanie. George Angus dał się wziąć
z zaskoczenia, nawet nie zdążył zareagować. Ledwo dostrzegł
kątem oka nadlatujący kształt, a potem dostał prosto w pierś i
runął na ziemię. Padając, przez ułamek sekundy ujrzał bezradne
twarze nadbiegających kolegów. Nie było wątpliwości: przeciwnik
był brutalny i dążył do zwycięstwa za wszelką cenę. Angus
ostatkiem sił próbował podnieść się z ziemi, ale było już za
późno.
- Spalony! –
krzyknął ktoś.
- Sam jesteś
spalony – odparł Leon Hedge. – Dwa do jednego dla maszynowni.
-
Sędzia, kanarki doić! – zaprotestował Ron Boswell.
- Co to w
ogóle za pomysł – dołączył do niego Flynn – żeby sędzią
zrobić jednego z maszynistów!
- Taak? –
zapytał urażony Hedge. – A jak Upton sędziował, to wam
pasowało!
- Bo Dave
nie chachmęci tak jak ty! – Angus podniósł się z ziemi.
- O jakim
chachmęctwie mówisz? Piłka jest w bramce, takie są fakty!
Boswell
podniósł piłkę i przełożył ją za wyrysowaną na ziemi linię.
- Nie, nie
jest – powiedział z naciskiem.
- Nie bądź
dziecinny, Ron. Koniec meczu, a wy przegraliście, jasna sprawa.
Możecie się jutro zrewanżować. A dziś stawiacie nam kolejkę!
- Kończycie,
bo macie mojra, że jeszcze wam wrzepimy – zauważył Flynn.
- Nie,
kończymy, bo Stone ma za kwadrans przyjść na obchód do
maszynowni. Do zobaczenia wieczorem!
Hedge
chwycił piłkę pod pachę i ruszył za kolegami, którzy zaczęli
schodzić z boiska.
- Jutro
nakopiemy wam uczciwie do rzyci! – krzyknął za nimi Angus.
Za
boisko służył im kawałek placu wciśnięty w kąt między dwoma
wysokimi murami z brunatnego kamienia,
za magazynami bazy marynarki wojennej. Linie wyznaczyli na ziemi,
zbudowali z tyczek proste bramki bez siatek i w chwilach wolnych od
pracy urządzali mecze: mechanicy lotniczy przeciwko maszynistom.
Znajdowali
się w samym sercu brytyjskiej Floty Śródziemnomorskiej. Nieopodal,
na krańcu półwyspu, nad zatoką zwaną Wielkim Portem dominowały
potężne mury HMS „Egmont”, dawnego zamku joannitów, który
ponad trzy wieki wcześniej przetrzymał wielkie oblężenie, a
dalej, po drugiej stronie wody, rozciągała się stołeczna La
Valetta.
Od ponad
miesiąca HMS „Evelyn” stacjonowała na Malcie. Wielki Port
służył jako baza, z której okręt wyruszał na południowy
wschód, ku Cyrenajce. Po rejsie następował powrót do bazy i kilka
dni postoju. Nie oznaczało to jednak przerwy w obowiązkach bosmana
Angusa i jego podwładnych: kapitan Scolding i jego towarzysze wciąż
wykonywali loty patrolowe. Przed niecałą godziną także zostali
wyprawieni, a więc za kolejną godzinę należało spodziewać się
ich z powrotem. Był jeszcze czas, żeby się rozerwać.
Zaułkiem
pomiędzy zabudowaniami Angus i jego drużyna mechaników przedostali
się na nabrzeże. Przez cały dzień roiło się tu od ludzi:
marynarzy, żołnierzy piechoty morskiej, cywilnych robotników i
intendentów. Wśród innych jednostek do nabrzeża przycumowana była
„Evelyn”, a tuż za jej rufą od brzegu odbiegał prostopadle
drewniany pomost, przy którym w tej chwili kołysał się tylko
jeden z wodnosamolotów eskadry, „ptaszyna” Dunmore’a. Angus
kazał przerzucić trap z
rufy prosto na pomost, żeby, poruszając się pomiędzy warsztatem a
hydroplanami, zaoszczędzić chodzenia. Teraz też skorzystał z tej
drogi, niedbale wymieniając pozdrowienia z Framptonem, który stał
na warcie przy trapie i pilnował, żeby nie kręciły się tu osoby
niepowołane.
Holwell,
Tim Pegg i reszta chłopaków poszli na kraniec pomostu zapalić po
meczu, zaś Angus w towarzystwie Flynna i Boswella pokonał trap,
pokład rufowy, a w końcu znalazł się w hangarze.
- Teraz, jak
maszyn nie ma, to od biedy można by i w hangarze grać – zauważył
Boswell.
- Jeszcze
byście mi cały warsztat rozpirzyli – odparł Angus. – A tego
bym nie darował. Już lepiej się napijcie.
- Na
służbie? – zdziwił się Ron.
- Po służbie
– sprecyzował bosman. – Minie z godzina, zanim wrócą, potem
oporządzimy maszyny i spokojnie możemy coś wychylić.
- A jakby
trzeba było się brać do innej roboty? – zaniepokoił się Flynn.
- Niby
jakiej? Dunmore przecież nie poleci.
Flynn
pokiwał głową. Szalony Northumbryjczyk przed paroma dniami
omyłkowo ostrzelał brytyjski okręt podwodny, biorąc go za
u-boota. Nie spowodował wprawdzie żadnych uszkodzeń, ale i tak
został ukarany pięciodniowym zakazem lotów.
Angus
poszedł do kąta, gdzie zazwyczaj, pośród pozornie bezużytecznych
rupieci, z których każdy mógł się jeszcze przydać, ukrywał
jakiś alkohol do wykorzystania po robocie. Ściągnął z wierzchu
starą szmatę, odsłaniając kilka butelek piwa Carlisle Stout.
Podniósł jedną i przez moment ważył w dłoni.
- No i
ładnie – stwierdził obojętnym głosem. – Jeszcze trochę tego
piwa na wieczór zostało.
- To ma być
piwo? – zapytał Flynn z niesmakiem.
- Na
etykiecie tak napisane – Angus wzruszył ramionami, nie miał
zamiaru się upierać.
- Nazwanie
tego czegoś piwem powinno być karalne jako obraza dla przemysłu
browarnego.
- Więc jak
byś to nazwał?
-
Jakoś inaczej. Nie wiem, „sok ze skarpet” brzmi dość trafnie.
- Cóż,
szkoda, że lepszej marki nie ma w okolicy – zauważył Boswell.
- Bo my to
jednak głupi jesteśmy – Angus zdobył się na samokrytykę. –
Na tych akwenach trza pić wino, nie piwo.
- Skąd
weźmiemy? – stwierdził Flynn. – Przydziałowo dostajemy tylko
rum i to tak zwane piwo.
- To trzeba
skołować na mieście – odrzekł Ron Boswell. – Na pewno się
znajdzie.
- Dobrze
gadasz – poparł go szef mechaników i sięgnął do kieszeni. –
Flynn, idź no i poszukaj ze trzech butelek. Nie musi być bardzo
drogie.
Perspektywa wyjścia do miasta spodobała się Irlandczykowi, nie
pozostawał jednak bez wątpliwości.
- A co, jak
mnie przyłapie któryś z oficerów?
- Przecież
działasz na mój rozkaz. Powiesz, że posłałem cię… o, może po
naftę. Sprawy ściśle związane z organizacją pracy w hangarze.
No, leć!
Calum Flynn opuścił teren bazy Royal Navy i wyszedł na ulice
Vittoriosy, jak czasem nazywano Birgu na pamiątkę niezłomnej
postawy w czasie tureckiego najazdu sprzed niemal czterech stuleci.
Czuł się tu trochę nie na swoim miejscu. Wąskie uliczki, surowe,
kamienne fasady budynków, sprawiające wrażenie przykurzonych –
to wszystko wyglądało znajomo dla kolegów o większym stażu w
marynarce, ale Flynnowi, który dopiero pierwszy raz w życiu znalazł
się na Morzu Śródziemnym, wydawało się dziwne i obce. W
przerwach między rejsami rzadko miewał okazję wybrać się do
miasta, a jeśli już zdarzyło się wychodne, to wybywali we trójkę
z Angusem i Boswellem, przeważnie po zmroku. W dodatku jeszcze ten
język… Niektórzy tubylcy mówili po włosku, wielu znało
angielski, jednak wokół siebie Calum słyszał wyłącznie mowę
maltańską, do niczego niepodobną, może trochę – jak twierdził
bosman Angus – do arabskiego.
Przechodził właśnie obok kamiennego barokowego kościoła o dwóch
wieżach, tchnącego, jak całe miasto, prowincjonalną niemrawością
Południa. Jakaś kobieta schodziła po schodach świątyni. Okrywała
ją, jak wiele miejscowych, szeroka czarna peleryna. Górna część,
otaczająca głowę, była tak usztywniona, że wyglądała jak
żagiel wydęty wiatrem, choć powiew był ledwo odczuwalny, i to
jeszcze nie z tego kierunku. Wtem dziewczyna obejrzała się na
przechodzącego marynarza. Uśmiechnęła się, jakby gołym okiem
widziała jego dezorientację. Flynn pomyślał, że wygląda jak
ostatni sierota, od pół godziny szukając winiarni, która może
być pod samym jego nosem. A jak wyglądała dziewczyna? Miała
czarne oczy, nieco pulchne policzki, a choć czarna opończa owijała
ją od głowy do samych kostek, to Calum i tak rozpoznał pod nią
ponętny kształt kibici, albo w myślach go sobie dopowiedział.
-
Przepraszam, panienko! – odezwał się zawadiackim tonem. – Czy w
tym kościele można spotkać księdza mówiącego po angielsku?
- Ja
niedobrze po angielsku – odpowiedziała nieśmiało.
- Nie pytam
o ciebie, tylko o księdza. Ksiądz mówi?
- To jest
katolicki kościół – uznała za stosowne poinformować.
- Doskonale
– przytaknął Flynn. – Takiego właśnie szukam. A tak w ogóle,
nie wiesz, gdzie tu można kupić dobre wino?
-
Tawerna za trzy przecznice w prawo – Maltanka zapomniała o
zakłopotaniu. – Będzie drugi dom z lewej, naprzeciwko szewca.
- A dobre
wino tam mają?
- Bardzo
dobre!
- Więc może
dasz się zaprosić? – Flynn spojrzał na nią łagodnie. – Muszę
kupić wino dla kolegów, a nie wiem, jakie najlepsze. Pomogłabyś
mi? Bardzo proszę…
Dziewczyna
skrzywiła się na tę propozycję.
- Anglicy to
nic dobrego – powiedziała.
- Ja nie
Anglik, ja Irlandczyk.
- To jeszcze
gorsi!
Ale
nie odeszła, nawet się nie odwróciła. Forma flirtu widocznie jej
odpowiadała, bo wciąż spoglądała na Flynna z wahaniem, jakby
czekała na jego dalszy krok.
- Chyba aż
tak bardzo się mnie nie boisz, co? – upewnił się. Nie miał
zamiaru być natarczywy, nie ta, to inna dziewczyna się zgodzi.
- Brata
boję, bo jego tawerna.
- To może
wiesz, gdzie jeszcze sprzedają wino?
-
Może… – Kiwnęła głową, zarumieniła się.
Flynn zdał
sobie sprawę, że jest chętna do pomocy. Sprawiał wrażenie lekko
zagubionego i to działało na jego korzyść.
- Proszę,
zaprowadź mnie – powiedział. – Te wszystkie ulice wyglądają
dla mnie tak samo…
***
Kapitan
Scolding prowadził shorta nad wodami Morza Śródziemnego. Z uwagą
spoglądał na tablicę rozdzielczą, rozglądał się na boki lub
wychylał się z kokpitu, by spojrzeć w przód. Za sobą czuł
milczącą obecność Henry’ego Vincenta, prowadzącego przez
lornetkę dokładniejszą obserwację horyzontu.
Lecieli na
południe. Niebo było zachmurzone, ale przed chwilą słońce
wyjrzało zza obłoków i Tony miał je na godzinie drugiej. Nowe
gogle, z lekko przyciemnionymi szkłami, okazały się bardzo
przydatne w takich warunkach.
Od momentu
przebazowania na Maltę HMS „Evelyn” wykonała już dwa dłuższe
rejsy w kierunku Cyrenajki. Henry uważał, że trochę bez sensu
było stacjonować na Malcie, bo na obszar działań krócej trwałby
rejs z Aleksandrii czy włoskiego Dodekanezu. W grę wchodziło
jednak nie tylko nękanie Senussich, lecz przede wszystkim łowienie
niemieckich okrętów podwodnych, które do Afryki zmierzały od
strony Adriatyku. Tylko że jak dotąd kontakt z nimi przytrafił się
eskadrze dwa razy i nie przyniósł żadnych sukcesów, które można
by przekuć na medale, urlopy i ekstatyczne komunikaty prasowe. Ataki
na pozycje rebeliantów też nie zdarzały się zbyt często – nad
pustynią operowali Włosi w swych dwusilnikowych bombowcach.
Scolding
spojrzał w prawo. O pół mili od jego hydroplanu leciał tym samym
kursem sopwith tabloid porucznika Traylora, wyraźnie krótszy,
mniejszy i bardziej przysadzisty niż short. Ze względów
bezpieczeństwa patrole odbywały się w parach, nie pojedynczo, choć
napotkanie nieprzyjacielskich samolotów było o wiele mniej
prawdopodobne niż u-bootów. Tony’emu bardzo doskwierał brak
następcy nieszczęsnego Sinclaira. W innych jednostkach lotniczych
było więcej załóg niż maszyn i dało się latać na zmiany, a on
musiał się biedzić z dwoma shortami i jednym tabloidem, w rezerwie
mając tylko obserwatora, podporucznika Davisa, a żadnych pilotów.
Na dodatek Dunmore dostał karę i przez kolejne dwa dni miał
jeszcze pozostać uziemiony. Teoretycznie miał pomagać technikom w
obsłudze samolotów, ale skoro na miejscu została tylko jego własna
maszyna, pewnie grał w karty ze Skipworthem. I gdzież to wsparcie,
o którym kapitanowi Scoldingowi wspominał kontradmirał Hill…
- Traylor
nadaje – mruknął Henry z tyłu. – Żeby jeszcze czytelnie…
- Cóż, nie
każdy jest takim wirtuozem telegrafu jak ty – odparł Tony. –
Poza tym on musi jednocześnie panować nad sterami.
- Coś
zobaczył! – wykrzyknął podekscytowany Vincent. – To mogą być
oni!
Tony bez
zwłoki obrócił wolant, położył maszynę na prawe skrzydło i
wykonał zwrot w kierunku Traylora. Słońce przez moment błysnęło
mu w oczy. Zakręciło mu się w głowie, trochę od wirażu, a
trochę od perspektywy starcia. Cóż, trzeba było sprawdzić, czy
to na pewno nie Brytyjczyk, już wystarczy, że Dunmore się nie
popisał…
Zwiększył
prędkość, próbując dogonić skrzydłowego. Na krótką chwilę
odbił w lewo, by dać Vincentowi czysty widok, potem wrócił na
kurs. Traylor leciał wprost na dostrzeżonego nieprzyjaciela.
Scolding dopędził go wreszcie, ale zachował odstęp, trzymając
się z tyłu i po lewej.
- Na pewno
okręt podwodny – rzucił Henry z ponurą wesołością. – Mamy
dziś chyba szczęście.
W miarę,
jak się zbliżali, podłużna sylwetka u-boota wśród fal stawała
się coraz wyraźniejsza. Żelazny waleń kajzera szedł na północny
wschód i lotnicy zachodzili go od bakburty. Na pokładzie
dostrzeżono brytyjskie maszyny, niewyraźne sylwetki na kiosku
zaczęły się szamotać. Czy to rzeczywiście nieprzyjaciel? Tylko
przez ułamek sekundy to pytanie zajaśniało w głowie Tony’ego,
natychmiast zagłuszył je szum krwi w skroniach i przyśpieszone
bicie serca. Znów coś się działo!
Z przodu
Godric Traylor zmniejszył wysokość, zbliżając się do
przeciwnika. W tymże momencie Scolding całkiem wyzbył się
wątpliwości: na okręcie podwodnym działo pokładowe splunęło
ogniem. Artylerzyści nieznacznie chybili, Traylor wykonał unik
przez prawe skrzydło. Wrócił na kurs, agresywnie zanurkował,
jakby chciał wbić się bezlitośnie w śródokręcie u-boota.
Scolding zobaczył, jak dwie dwudziestofuntówki odrywają się od
podwozia sopwitha. Traylor jednak źle obliczył odległość. Bomby
runęły do morza przedwcześnie, kilkadziesiąt jardów od okrętu,
wzbudzając monstrualną fontannę, która obryzgała pokład i kiosk
przeciwnika.
A więc
chybił. Tony z niezadowoleniem pomyślał, że już prawie udało mu
się pozbyć nieuzasadnionej niechęci do Godrica, a teraz znów
zaczyna się złościć na jego niekompetencję. Trzeba było po nim
poprawić, zejść na wysokość umożliwiającą precyzyjne
trafienie. Przez głowę przeleciało mu pytanie, czy z Henrym
wszystko w porządku, ale intuicyjnie wyczuwał, że tak. Za jego
plecami Cejloński Storczyk, z dłonią na chwycie lewisa i palcem na
osłonie spustu, tkwił w wyczekiwaniu na dogodny moment do otwarcia
ognia.
Kapitan odepchnął stery, by zejść w dół. Zrobił to zbyt
gwałtownie, maszyna wpadła w lot nurkowy i Tony musiał szybko
wyrównać. Ten błędny manewr pomieszał mu obliczenia. Gdy
gorączkowo starał się odzyskać równowagę, zdał sobie sprawę,
że ma bardzo mało czasu: wszystko wydawało się dziać
równocześnie. Hen za lewym skrzydłem samolot Traylora zajmował
pozycję do ponownego ataku. A z przodu, w dole? Tony wyjrzał przez
burtę. Niemcy podnosili armatę coraz wyżej, zaraz będą mogli
strzelić do niego niemal pionowo. To chyba osiemdziesiątka ósemka,
Wallace’owi by się spodobała – taka irracjonalna myśl
przemknęła Scoldingowi przez głowę na ułamek sekundy przed tym,
jak zrzucił bomby.
Pozbawiony
balastu wodnosamolot lekko podskoczył do góry. Tony sciągnął
wolant na siebie, by wzbić się jeszcze bardziej, byle dalej od
wybuchu. Przeciążenie wbiło go w fotel, miękki odgłos uderzenia
z tyłu świadczył o tym, że Vincentem też rzuciło. Jak zawsze w
takiej sytuacji, Tony skulił się wewnętrznie, jakby w obawie, że
dosięgną go odłamki. Już zaraz miał się rozlec znajomy huk bomb
i wzburzonej wody. Ale tym razem zabrzmiał inaczej, jakby ktoś
uderzył w kotły.
- Dostaliśmy
go! – krzyknął Henry.
Scolding
obejrzał się, wykonując zwrot w lewo. Przed jego oczy przysunął
się widok okrętu podwodnego miotającego się w agonii na falach.
Chyba miał rozerwane poszycie na dziobie. Fale przewalały się
przez pokład i wypełniały powstałą szczelinę. Trzeba było
przez moment śledzić rozwój sytuacji. Tony nie zazdrościł
załodze: jeśli w porę nie odetną dziobowych przedziałów
grodziami wodoszczelnymi, okręt pójdzie na dno, zabierając ze sobą
wszystkich, którzy nie zdążą się ewakuować.
Sprawa okazała się przesądzona. Jeden po drugim, Niemcy wyłaniali
się z wnętrzności okrętu na wąski pokład. Niektórzy dopinali
kamizelki ratunkowe. Ilu ich tam mogło być wszystkich –
trzydziestu, czterdziestu? Okręt musiał doznać tak poważnego
uszkodzenia, że już nie mógł wykonać zanurzenia; już po chwili
ktoś wywiesił na kiosku białą flagę.
- Jednego
mniej – rzucił Scolding w tył. – Nadaj do naszych, żeby
przysłali jakiś transport po jeńców.
Niespodziewanie
Godric Traylor wzbił się w górę, zawrócił, wykręcając beczkę,
i lotem pikowym runął ku rozbitemu u-bootowi. Zagrał karabin nad
górnym płatem, spośród sylwetek stłoczonych na pokładzie kilka
upadło, jedna zsunęła się do wody i zniknęła pod falami.
Krew
uderzyła Tony’emu do głowy. Dobrze pamiętał, jak to jest być
rozbitkiem zdanym na łaskę żywiołu i dobry humor nieprzyjaciela.
Nie mógł tolerować takich zachowań we własnej eskadrze. Gdy
Traylor rozpędzał się do zajęcia pozycji przed kolejnym atakiem,
Scolding poderwał maszynę i popędził za skrzydłowym, jakby
chciał go przechwycić. W momencie, gdy Godric akurat zawracał,
Tony natarł nań brutalnie, mijając go w odległości dwudziestu
stóp. Przelatując obok samolotu Traylora, obrócił shorta na bok,
spojrzał pilotowi prosto w gogle i z energią stuknął się palcem
w czoło…
- Już tu
idą dwa torpedowce – powiadomił Vincent z tylnego kokpitu, jego
głos drżał.
- Powiedz
Traylorowi, żeby natychmiast wracał na Maltę.
- Nie
popilnujemy ich do przybycia naszych? – zdziwił się obserwator.
- Możemy
nie dolecieć do lądu – odparł Tony, spoglądając z niepokojem
na wskaźnik paliwa. – Zresztą w takim stanie i tak nie uciekną.
Wracamy!
Wzniósł
się jeszcze czterdzieści stóp w górę i obrał kurs na północ.
Paliwa
wystarczyło. Słońce w ostatnim etapie swej drogi za horyzont
skryło się już całkiem za burą gazą chmur, gdy kapitan Scolding
posadził hydroplan na wodach Wielkiego Portu. Na niskiej mocy
silników short podpłynął ku nabrzeżu, gdzie drzemała HMS
„Evelyn”.
Bosman
Angus i marynarze z obsługi technicznej stali już w pogotowiu na
pomoście. Przyciągnęli samolot bosakami, przycumowali, a druga
sekcja, której towarzyszył Dunmore, czekała na Traylora.
Tony
ściągnął gogle na czoło, wstał i po skrzydle zszedł na pomost.
Obejrzał się na Vincenta, który też zaczął wysiadać, choć
ruchy miał dość chwiejne.
- Wszystko w
porządku? – zmartwił się.
- Tak, tylko
nerwy mnie po walce odstępują, normalna rzecz – odrzekł Henry. –
Co za paradoks, że okręty nawodne bombarduje się po to, żeby
poszły na dno, a podwodne – żeby je zmusić do wynurzenia.
- Albo na
dobre posłać pod wodę – zauważył Tony. – Chodź, odpoczniemy
w mesie.
Traylor
przybił do brzegu. Przywitał się z Dunmore’em i obaj podeszli
bliżej.
-
Słyszeliśmy o waszym meldunku – rzekł Northumbryjczyk,
wspierając się nonszalancko na bosaku. – Cała zabawa znów mnie
ominęła!
- Odwołuję
twoją karę – stwierdził Scolding. – Teraz to Traylor ma zakaz
na pięć dni.
- Za co?! –
obruszył się wzmiankowany.
- Za
strzelanie do poddającego się nieprzyjaciela – Tony spojrzał mu
złowróżbnie w oczy. – Takich podstaw cię muszę uczyć?
- To byli
Niemcy! Używający zdradzieckich metod…
- A my
jesteśmy dżentelmenami i tym się różnimy, że nie strzelamy do
bezbronnych. Zapamiętaj to, albo będziesz jeszcze dłużej taplał
się w smarze razem z mechanikami!
Traylor nie
zamierzał oponować. Ściągnął pilotkę i płaszcz, wręczył je
zdezorientowanemu Vincentowi i poszedł na okręt. Konieczność
udzielenia reprymendy sprawiała, że Tony czuł się niekomfortowo,
ale cóż innego mógł zrobić? Taka już dola dowódcy, że nie
zawsze może wyłącznie chwalić podwładnych.
- Swoją
drogą, Henry – odezwał się Dunmore – pod waszą nieobecność
przyszła poczta. Jest coś dużego do ciebie…
Po powrocie kapitan Scolding musiał najpierw iść do Bancrofta i
zdać mu relację ze starcia. Potem udał się do swojej kajuty.
Odwiesił kurtkę na wieszak, na kilka sekund wyciągnął się na
koi. Czuł się dość obolały.
Zastanawiał się, ilu Niemców z u-boota uratują brytyjskie
torpedowce, a ilu zdąży przez ten czas pójść na dno. Co to w
ogóle za jedni? Skąd płynęli? Z Poli, głównej bazy morskiej
państw centralnych na Adriatyku, a może z samego Stambułu? Czy
właśnie tam wracali z jednego z cyrenajskich portów kontrolowanych
przez Senussich? Okręt nie był za duży, więc Stambuł odpadał.
Czyli Adriatyk… Oderwał się od rozmyślań, wstał z łóżka i
siadł przy biurku, by wykonać niezbędną papierkową robotę.
Zajrzał
do hangaru i przez moment doglądał z pokładu rufowego mechaników
wykonujących prace przy samolotach. George Angus, nie przerywając
roboty, sztorcował marynarza Flynna, że ten nie wiadomo gdzie się
podziewał tyle czasu. Tony nie wsłuchiwał się na tyle dokładnie,
żeby zrozumieć, o co poszło, ale doszedł do wniosku, że musi
dopytać. Ostatecznie nad przebiegiem służby mechaników też musi
czuwać… Na razie jednak powinien odpocząć. Koniecznie.
W mesie
siedział Henry w towarzystwie Matthewsa. Ten ostatni przyszywał
guzik do zapasowej kurtki mundurowej i od czasu do czasu upijał łyk
herbaty. Porucznik Vincent czytał list, a przy jego krześle stała
drewniana skrzynka z czarnymi napisami wykonanymi szablonem. Scolding
zajął krzesło. Herbata, którą Henry kazał dla niego zrobić,
całkiem wystygła, więc posłał stewarda po cieplejszą wodę.
Matthews
skończył szycie, pociągnął parę razy za każdy z guzików, żeby
sprawdzić, czy dobrze trzymają. Przez chwilę skarżył się
Tony’emu na jak zwykle niemożliwego Dunmore’a, a potem wyszedł.
Vincent uniósł wzrok znad listu, spojrzał na Scoldinga i wydał z
siebie przeciągłe westchnienie.
- Linda? –
zapytał Tony.
- Nie,
Josephine – odparł Henry markotnie. – Przysłała skrzynkę
herbaty ze swojej plantacji.
- Czyżby
zaczęła jednak o ciebie dbać?
- Myślę,
że sama tego nie wymyśliła. Ktoś jej podpowiedział, żeby
zrobiła taki gest. W liście nic nowego, same okrągłe
sformułowania przy zupełnym braku duszy. Pisze, bo jej kazali.
Nowością jest tylko ta dostawa herbaty.
- Na twoim
miejscu bym ją sprawdził. Na przykład poczęstował jakiegoś
Niemca.
- Nie sądzę,
żeby chciała mnie otruć – uśmiechnął się Vincent. – To do
niej niepodobne, pokrzyżowałbym jej plany. Josephine zależy na
tym, żebym był żywy, siedział spokojnie na werandzie i nie robił
jej wstydu. Będę musiał niedługo wreszcie rozwiązać tę sprawę.
- Słusznie
– zgodził się Tony. – Linda wie?
- Nie
zdobyłem się jeszcze na odwagę, żeby jej powiedzieć – Henry
zawstydził się. – Ale może w ogóle nie będzie takiej
konieczności.
Rozmowa
zapowiadała się na szczerą, ale wtem do mesy zajrzał bosman Fred
Pickens.
- Panie
kapitanie, przyszedł ten porucznik, który przedtem o pana pytał.
- Jaki
porucznik? – zdziwił się Scolding. – O niczym nie wiem.
- Z godzinę
temu przyszedł i chciał się z panem widzieć – wyjaśnił
Pickens. – Jak mu powiedzieli, że pana nie ma i żeby poczekał,
to powiedział, że przyjdzie później. No to właśnie przyszedł.
- Niech
wejdzie.
Do mesy
wkroczył niezbyt wysoki porucznik. Jego podłużna twarz o
nieskomplikowanych rysach i obłym nosie pasowała bardziej do
robotnika niż do oficera, jednak dla Tony’ego najbardziej istotne
były pozłacane orły nad dystynkcjami na mankietach.
- Porucznik
pilot Arthur Braeburn melduje się na rozkaz – powiedział oficer,
salutując.
- Słucham –
odparł zachęcająco Scolding.
- Kazano mi
się zgłosić do tej eskadry w charakterze uzupełnienia.
- Nowy
pilot? Doskonale! – ucieszył się Tony. Najwyraźniej Hill jednak
dotrzymał słowa. – Proszę siadać.
Braeburn
zajął miejsce naprzeciwko, zdjął czapkę. Przedwcześnie
wyłysiał, jedynie po bokach głowy miał jeszcze krótko przycięte
jasne włosy.
- Jak sądzę,
ma pan już jakieś doświadczenie – powiedział kapitan.
-
Oczywiście! – uśmiechnął się nowy członek eskadry. – Z tego
doświadczenia aż w szpitalu wylądowałem, ledwo co wyszedłem.
Służyłem na „Ben-My-Chree”, ale Turek wpakował mi parę
odłamków i skończyło się. Z ran wyzdrowiałem, to zaraz złapałem
jakąś chorobę. Rzucali mnie z jednego okrętu szpitalnego na
drugi, z jednego szpitala do drugiego, z Imbros na Lesbos, z Lesbos
do Aleksandrii, z Aleksandrii gdzieś tam jeszcze, ogólnie czysta
blasfemia. No i stanęła kwestia na tem, że „Ben-My-Chree” stoi
w Port Saidzie, a mnie przywiało tutaj. Nowy okręt – nowe
rozdanie.
- A więc
Gallipoli? Lepszych referencji nie trzeba – przyznał Tony.
Oczywiście musiał sprawdzić akta personalne Braeburna, ale w
sytuacji ciągłego niedoboru nie mógł wybrzydzać, a
wykwalifikowany pilot z konkretnym doświadczeniem bojowym był na
wagę złota. – Witamy na pokładzie.
Uścisnął
dłoń nowego pilota, to samo zrobił Henry.
- Być może
czasem będziecie latać razem – zapowiedział Scolding – bo na
razie mamy więcej pilotów niż obserwatorów.
Steward Nichols przyniósł jeszcze jedną herbatę. Braeburn dosypał
cukru i dolał odrobinę brandy z butelki stojącej na stole.
Tymczasem do mesy przyszli młody Davis i oficer artyleryjski
Wallace. Tony wstał z miejsca.
- A z
nim będzie pan latał na co dzień – oznajmił. – Poznajcie się:
podporucznik Davis, porucznik Braeburn.
Po herbacie
Tony poszedł oprowadzić nowego pilota. Braeburn otrzymał kajutę
po Sinclairze i niezwłocznie posłał do szpitala po swoje walizy.
Tymczasem, ku uldze dowódcy eskadry, nadeszła wiadomość, że
jeńcy z uszkodzonego okrętu podwodnego zostali wyłowieni i
przetransportowani na Maltę zgodnie z wszelkimi zasadami
cywilizowanego prowadzenia wojny.
Udali się też do hangaru i na pomost przy nabrzeżu, gdzie obsługa
pokładowa kończyła już prace przy hydroplanach. Mechanikom
towarzyszył Traylor, ale nie wyglądał na szczególnie chętnego
pobrudzić ręce przy robocie. Dunmore nadal malowniczo wspierał się
na bosaku w pozie Masaja opartego na włóczni. Do nowego kolegi
odniósł się z radością.
- Braeburn,
tak? – upewnił się. – Szkot?
- Nie, ja z
Nottingham – odpowiedział nowy. – Od Robin Hooda.
- Byłem raz
w Nottingham – stwierdził Dunmore. – Jakoś ze trzy lata temu.
Późno przyjechałem, nie miałem się gdzie podziać, więc
wynająłem pokój w pierwszym lepszym hotelu. Potem okazało się,
że to żaden porządny hotel, tylko baza dla ladacznic. Całą noc
oka nie zmrużyłem. Wrzaski, tupanie, trzaskanie drzwiami i jeszcze
gorsze odgłosy…
- Naprawdę?
Ale blasfemia! – Braeburn wybuchnął śmiechem. – Coś mój
tatko się nie przykłada do dbania o dusze współmieszkańców.
Napiszę mu o tym!
- Opowiedz
kiedy, jak było na Gallipoli – zaproponował Northumbryjczyk.
- Czowieku,
tam to dopiero była blasfemia! – Braeburn machnął ręką. –
Cała wieża Babel: nasi, Australijczycy, Nowozelandczycy, Hindusi,
Francuzi i kto tam jeszcze, a Turcy w nas wszystkich jak w bęben…
- To nie ty
przypadkiem zaliczyłeś zatopienie torpedą? – zapytał Traylor,
przypominając sobie doniesienia prasowe o nowatorskim ataku na
nieprzyjacielski okręt.
- Nie, to
Edmonds, nasz dowódca. Zresztą gadają, że wcale nie zatopił,
tylko uszkodził, a podwodniacy dokończyli, a tamten okręt zresztą
i tak był stary…
- Trochę
szkoda, że nie przyprowadziłeś własnego samolotu, ale sobie
poradzimy – rzekł Dunmore.
- To ile
macie na stanie?
- Łącznie
z tobą – czterech pilotów i trzech obserwatorów na dwie i pół
maszyny. Całkiem nieźle, możemy latać na zmiany.
- Jak to
pół? – obruszył się Traylor.
- Nie
nazwiesz chyba tej twojej wanny ze skrzydłami pełnoprawnym
samolotem – odparł Dunmore.
- Dostaliśmy
pilota, może niedługo dostaniemy i samolot – Tony rozładował
potencjalny konflikt. – Jest pan gotowy na pierwszy patrol jutro
rano, poruczniku?
Ściemniło
się. Henry Vincent stał na pokładzie, przy relingu bakburty.
Wpatrywał się w nocne światła La Valetty i wygrywał na flecie
rzewne melodie. Tony już z daleka poznał po brzmieniu, że to
stary, bambusowy instrument, przywieziony przez Vincenta z Cejlonu,
nie zaś otrzymany na Boże Narodzenie flet koncertowy. Nie spodobał
mu się prezent czy wręcz przeciwnie, chciał go używać tylko w
wyjątkowych sytuacjach?
- Smutna ta
twoja muzyka – stwierdził kapitan, podchodząc. – Martwisz się
czymś?
Henry
dojechał do końca frazy i dopiero przerwał grę.
- To nie
smutek, tylko taka skala – wyjaśnił. – Ale z pewnością jestem
dziś troszeczkę zdezorientowany. Wiesz, naprawdę tęsknię za
Lindą. A tu Josephine ni z tego, ni z owego przysyła herbatę…
- Co
zamierzasz?
- Raczej nie
odeślę prezentu z powrotem na wyspę. Sam wypiję i wszystkich
poczęstuję.
-
Myślałem, że już wiesz, jak rozwiązać ten problem – odparł
Tony. – Troszczę się o ciebie. Jeśli uważasz, że za bardzo się
wtrącam, po prostu mi powiedz.
- Chciałbym
w ogóle zerwać wszystkie więzi z Cejlonem – wyznał Vincent. –
Zniknąć z ich życia, jakbym się rozpłynął w powietrzu. Jest
wojna, ludzie znikają, trudno o bardziej odpowiedni moment.
- Nie boisz
się, że plantacja pójdzie w obce ręce?
- W moich i
tak dotąd nie była – stwierdził Vincent – to nie będzie mi
żal, jeżeli tak już zostanie. Zresztą ja się na tym nie znam,
nie nadaję się na właściciela ziemskiego. Skoro moim rodzicom aż
tak bardzo na tym zależy, że postanowili wydać mnie za taką
Josephine, nie pytając nawet o zdanie – to niech już ona weźmie
sobie całą plantację, ja w tym biznesie jestem w ogóle
niepotrzebny. Wolę latać.
Epicko spóźniona (choć chyba zdarzały mi się już większe poślizgi), ale jestem, ledwo żyję, komciam. Komć musi być, potem będę umierać w pokoju.
OdpowiedzUsuńCzy ja dobrze rozumiem, czy źle, Angus stał na bramce? Tak wnioskuję i jeśli mi się nic nie popierniczyło, to tego, łączę się z nim w bólu, też stałam i wiem, jak to jest dostać prosto na klatę (leżysz, nie możesz oddychać i się zastanawiasz, co się właśnie stało, ale przynajmniej trawka miękka, joł). A jeśli stał na innej pozycji - i tak się z nim w bólu łączę. To zwyczajnie boli. Nie daj się, chłopie, byłeś dzielny. W ogóle to pierwszy akapit a ja już się nauczyłam trzech nowych, kapitalnych słów! Chachamęcić wygrało dzień. Choć wrzepić też mi się podoba. A sędzia kalosz, kanarki doić pierwsze słyszę, chociaż też mi się podoba! :D
To jest taki komć eksperymentalny, czytam i komciam w drugiej zakładce, więc raczej będzie dziś po kolei. Wytłumacz mi więc jedno, bo nie wiem, czy to dlatego, że mnie coś bierze i źle zrobiłam, biorąc się za czytanie po naćpaniu się ibumpromem, ale o co chodzi w tym zdaniu: Nieopodal, na krańcu półwyspu, nad zatoką zwaną Wielkim Portem dominowały potężne mury HMS „Egmont”, dawnego zamku joannitów, który ponad trzy wieki wcześniej przetrzymał wielkie oblężenie, a dalej, po drugiej stronie wody, rozciągała się stołeczna La Valetta. Zamek joannitów nazywa się HMS Egmont i ma mury? Jak ja coś popierniczyłam to wybacz i zignoruj, ale czytam to zdanie już trzeci raz i wciąż mi wychodzi na to samo.
Hahaha, Dunmore i zakaz lotów, moja szkoła, on jest cudownie niepoprawny! :D
No tak, już miałam pisać, że bardzo przyjemny opis Vittorisy, ładnie układający obraz w głowie mimo tego, że zajmuje ledwo dwa akapity, a tu nagle wyjeżdża Flynn i, chłop jak to chłop, może się kobieta nawet czarną szmatą od stóp do głów owinąć, a ten kibić i tak wypatrzy. :D Śmiechłam trochę, nie powiem, opis wciąż ładny, ale Flynn mnie rozwalił w pozytywnym tego słowa znaczeniu. XD
Ona niedobrze po angielsku, ale słowo przecznice to zna. :P Ja czasem potrafię zapomnieć, że po polsku takie istnieje i swojską krzyżówką wszystko nazywam, nawet jeśli to krzyżówka z prawdziwego zdarzenia nie jest. :D
Ale forma flirtu, naprawdę, Flynn, tak żeś się umiejętnie naflirtował, nie zmęczyłeś się czasem?
Chyba dawno nikt, nawet w narracji, nie określał Henry'ego mianem Cejlońskiego Storczyka, aż żem się za tym stęskniła. <3 W ogóle taka dygresja, ale zawsze jak oglądałam jakiś film wojenny/czytałam książkę to najbardziej było mi szkoda załóg na u-bootach i w czołgach, cholera, oni to mieli przesrane, jak u-boot szedł na dno, to razem z nimi, a gdzieś czytałam, że największym strachem każdego czołgisty było oberwać i nie móc się wydostać. Tak mi się przypomniało przy okazji zdania Tony nie zazdrościł załodze: jeśli w porę nie odetną dziobowych przedziałów grodziami wodoszczelnymi, okręt pójdzie na dno, zabierając ze sobą wszystkich, którzy nie zdążą się ewakuować.. Rusza mnie takie coś za każdym razem.
TONY, JESTEM Z CIEBIE DUMNA, Traylora to by jeszcze można za gacie gdzieś wysoko powiesić, żeby sobie za karę powisiał.
Asdhfjsk, Josephine, Linda i Henry wspomnieni w jednej chwili i ja już nie mogę, już mam nadmiar uczuć. Ale z tym siedzeniem na werandzie to się Henry'emu udało, kapitalny tekst. XD
Oooooo, mamy nowego kolegę! Cześć, również witam w załodze. Arturek. Hehehe. To trochę okrutne, że zajął kajutę po Sinclairze, ale w sumie co miał zrobić. XD
Ekhem, też tęsknię za Lindą. Chrzanić Josephine. Jeśli Henry w ogóle kiedykolwiek powie Lindzie o Josephine, to ja jestem niesamowicie ciekawa takiej sceny. Tak tylko wspominam. :D No, koniec rozdziału to i koniec komcia. :D
Cóż, zgadza się, bywały większe opóźnienia, ale przyszłaś, napisałaś i jestem wprost na haju (tym bardziej, że dziś już powstała cała strona następnego rozdziału) :D Czy eksperymentalność komcia w tym przypadku polega na komentowaniu równolegle z czytaniem? :)
UsuńAno, był Angus na bramce :) Cieszę się, że udało mi się nieco poszerzyć Twoje słownictwo (chachmęcić, bez drugiego "a") :D Flynn też sobie trochę przy okazji korzysta z życia i raczej nie chce mu się tracić czasu.
Co jest dziwnego w tym, że zamek joannitów ma mury? Bo co do jego nazwy, to akurat za panowania brytyjskiego Fort Św. Anioła był tzw. "kamienną fregatą", czyli bazą lądową Royal Navy, formalnie traktowaną jako okręt wojenny - i nazywał się HMS "Egmont". Zresztą w tym utworze taki sam status został przeze mnie nadany bazie lotniczej w Chopham (dawno, dawno temu...)
Mam problem z Traylorem, który wychodzi na czarną owcę eskadry w tym niezbyt pozytywnym znaczeniu. Tony dawniej był wobec niego uprzedzony i czuł, że trochę niesprawiedliwie. Czyżby?
No i cieszy mnie, że Henry wciąż wywołuje spore emocje!
Dokładnie na tym, z reguły dopiero po przeczytaniu z reguły tworzę komcia, ten był chyba bardziej ogarnięty od innych.
UsuńKurde, literówka się wkradła, nawet słowa poprawnie nie jestem w stanie przeczytać.
Nie, spokojnie, nie ma nic dziwnego w tym, że zamek joannitów ma mury, po prostu zmylił mnie ten HMS, myślałam, że masz na myśli statek i gdzieś się nazwa niechcący zaplątała w zdaniu, ale teraz już wszystko rozumiem, dziękuję bardzo za wyjaśnienie, nie miałam pojęcia. A jak coś było dawno, dawno temu to ja zwyczajnie już nie pamiętam, przecież Tony'ego pierwszy raz komciałam... Nie wiem, byłby już chyba z rok, odkąd tu przychodzę? Pół na pewno! To kawał czasu, ja się zapominam, ja mam mniejszą wiedzę od ciebie, czasem się będę głupio dopytywać, ale jak mi ktoś wytłumaczy i oświeci, to zawsze jestem wdzięczna. ;P
Ej, ale każda eskadra musi mieć swoją czarną owcę, nie? Ja tam nic do niego nie mam, kiedy na tego złego wychodzi.
Henry to kochana fasolka. <3 Gdzieś dostawałam odznakę jego naczelnej fangirl, nie? :D
KURDE SPRAWDZIŁAM, 2 LATA JUŻ BĘDĄ. :OOOOOOOOO
UsuńZa miesiąc będą prawie dwa lata :D Nie mam nic przeciwko wyjaśnianiu takich szczegółów, nauczycielskie geny się we mnie odzywają :)
UsuńCo by nie mówić o Traylorze, lepiej mieć w dziełku taką czarną owcę niż badguya tak badguyowego, że aż przerysowanego...
Fasolka?! *shocked* Nikt jeszcze o Henrym tak nie mówił... "Sweet cinnamon roll" się zdarzało. A odznaka owszem, była, na Twoje własne życzenie, bodajże pod rozdziałem cejlońskim.
Badguy z mroczną przeszłością i segzowną blizną to mój ulubiony typ.
UsuńFasolka, sweet cinnamon roll, tiny, tiny son, precious baby, protect him at all costs, tiny tiny must shelter - moje ulubione, wszystkie by się nadawały dla Henry'ego. :D
Na razie powątpiewam, czy taki badguy będzie miał tutaj rację bytu (chociaż jeszcze nie wiadomo, co może się zdarzyć bliżej sezonu 1917/18). Tymczasem nowy rozdział powoli się klei - może uda mi się mimo wszystko uniknąć zarzutów, że piszę pod jedną czytelniczkę, w końcu jego akcja była zaplanowana już wcześniej...
Usuń"Very tiny, must shelter at all costs" też już się w sekcji komentarzy pojawiło. Tymczasem jednoosobowy Team Scolding zaginął bez wieści, czyli Henry wciąż ma większą fanbazę. :D
Trafiłam na bloga poprzez "Katalog Opowiadań" i z całą pewnością nie żałuję ! Twoje prace czyta się lekko i z przyjemnością, a postacie mają iskrę życia. Po za tym lubię opowiadania o morskich przygodach, więc za niedługo ponownie tutaj wpadnę^^
OdpowiedzUsuń~Louise (http://morningmugfullofideas.blogspot.com)
Dwadzieścia lat prawie żyję (no doooobraaa, trochę mi jeszcze brakuje), ale w życiu nie widziałam durniejszego pytania. Jak można sugerować, że Henry'ego może być za dużo? ;D
OdpowiedzUsuńNiemniej może on przyćmiewać Tony'ego...
UsuńE, Tony się chyba nie obrazi, nie?
Usuń(Tak tylko śmieszkuję, bo nie che mi się uczyć na koło...)
Obrazić się nie obrazi, już ma za sobą dawno ten etap, kiedy postrzegał Vincenta jako lekkie zagrożenie dla własnego autorytetu, ale może się nagle okazać, że główny bohater schodzi na drugi plan... Chyba Emily powinna o niego porządnie zadbać w niedalekiej przyszłości.
UsuńTrzymam kciuki za koło. Tymczasem nocia już się pisze - powoli, bo niestety mam jeszcze inne obowiązki w tym tygodniu, ale idzie stabilnie do przodu.