Rozdział 33. Obcy brzeg i obce morze



Strzał padł zupełnie niespodziewanie. George Angus dał się wziąć z zaskoczenia, nawet nie zdążył zareagować. Ledwo dostrzegł kątem oka nadlatujący kształt, a potem dostał prosto w pierś i runął na ziemię. Padając, przez ułamek sekundy ujrzał bezradne twarze nadbiegających kolegów. Nie było wątpliwości: przeciwnik był brutalny i dążył do zwycięstwa za wszelką cenę. Angus ostatkiem sił próbował podnieść się z ziemi, ale było już za późno.
- Spalony! – krzyknął ktoś.
- Sam jesteś spalony – odparł Leon Hedge. – Dwa do jednego dla maszynowni.
- Sędzia, kanarki doić! – zaprotestował Ron Boswell.
- Co to w ogóle za pomysł – dołączył do niego Flynn – żeby sędzią zrobić jednego z maszynistów!
- Taak? – zapytał urażony Hedge. – A jak Upton sędziował, to wam pasowało!
- Bo Dave nie chachmęci tak jak ty! – Angus podniósł się z ziemi.
- O jakim chachmęctwie mówisz? Piłka jest w bramce, takie są fakty!
Boswell podniósł piłkę i przełożył ją za wyrysowaną na ziemi linię.
- Nie, nie jest – powiedział z naciskiem.
- Nie bądź dziecinny, Ron. Koniec meczu, a wy przegraliście, jasna sprawa. Możecie się jutro zrewanżować. A dziś stawiacie nam kolejkę!
- Kończycie, bo macie mojra, że jeszcze wam wrzepimy – zauważył Flynn.
- Nie, kończymy, bo Stone ma za kwadrans przyjść na obchód do maszynowni. Do zobaczenia wieczorem!
Hedge chwycił piłkę pod pachę i ruszył za kolegami, którzy zaczęli schodzić z boiska.
- Jutro nakopiemy wam uczciwie do rzyci! – krzyknął za nimi Angus.
Za boisko służył im kawałek placu wciśnięty w kąt między dwoma wysokimi murami z brunatnego kamienia, za magazynami bazy marynarki wojennej. Linie wyznaczyli na ziemi, zbudowali z tyczek proste bramki bez siatek i w chwilach wolnych od pracy urządzali mecze: mechanicy lotniczy przeciwko maszynistom.
Znajdowali się w samym sercu brytyjskiej Floty Śródziemnomorskiej. Nieopodal, na krańcu półwyspu, nad zatoką zwaną Wielkim Portem dominowały potężne mury HMS „Egmont”, dawnego zamku joannitów, który ponad trzy wieki wcześniej przetrzymał wielkie oblężenie, a dalej, po drugiej stronie wody, rozciągała się stołeczna La Valetta.
Od ponad miesiąca HMS „Evelyn” stacjonowała na Malcie. Wielki Port służył jako baza, z której okręt wyruszał na południowy wschód, ku Cyrenajce. Po rejsie następował powrót do bazy i kilka dni postoju. Nie oznaczało to jednak przerwy w obowiązkach bosmana Angusa i jego podwładnych: kapitan Scolding i jego towarzysze wciąż wykonywali loty patrolowe. Przed niecałą godziną także zostali wyprawieni, a więc za kolejną godzinę należało spodziewać się ich z powrotem. Był jeszcze czas, żeby się rozerwać.
Zaułkiem pomiędzy zabudowaniami Angus i jego drużyna mechaników przedostali się na nabrzeże. Przez cały dzień roiło się tu od ludzi: marynarzy, żołnierzy piechoty morskiej, cywilnych robotników i intendentów. Wśród innych jednostek do nabrzeża przycumowana była „Evelyn”, a tuż za jej rufą od brzegu odbiegał prostopadle drewniany pomost, przy którym w tej chwili kołysał się tylko jeden z wodnosamolotów eskadry, „ptaszyna” Dunmore’a. Angus kazał przerzucić trap z rufy prosto na pomost, żeby, poruszając się pomiędzy warsztatem a hydroplanami, zaoszczędzić chodzenia. Teraz też skorzystał z tej drogi, niedbale wymieniając pozdrowienia z Framptonem, który stał na warcie przy trapie i pilnował, żeby nie kręciły się tu osoby niepowołane.
Holwell, Tim Pegg i reszta chłopaków poszli na kraniec pomostu zapalić po meczu, zaś Angus w towarzystwie Flynna i Boswella pokonał trap, pokład rufowy, a w końcu znalazł się w hangarze.
- Teraz, jak maszyn nie ma, to od biedy można by i w hangarze grać – zauważył Boswell.
- Jeszcze byście mi cały warsztat rozpirzyli – odparł Angus. – A tego bym nie darował. Już lepiej się napijcie.
- Na służbie? – zdziwił się Ron.
- Po służbie – sprecyzował bosman. – Minie z godzina, zanim wrócą, potem oporządzimy maszyny i spokojnie możemy coś wychylić.
- A jakby trzeba było się brać do innej roboty? – zaniepokoił się Flynn.
- Niby jakiej? Dunmore przecież nie poleci.
Flynn pokiwał głową. Szalony Northumbryjczyk przed paroma dniami omyłkowo ostrzelał brytyjski okręt podwodny, biorąc go za u-boota. Nie spowodował wprawdzie żadnych uszkodzeń, ale i tak został ukarany pięciodniowym zakazem lotów.
Angus poszedł do kąta, gdzie zazwyczaj, pośród pozornie bezużytecznych rupieci, z których każdy mógł się jeszcze przydać, ukrywał jakiś alkohol do wykorzystania po robocie. Ściągnął z wierzchu starą szmatę, odsłaniając kilka butelek piwa Carlisle Stout. Podniósł jedną i przez moment ważył w dłoni.
- No i ładnie – stwierdził obojętnym głosem. – Jeszcze trochę tego piwa na wieczór zostało.
- To ma być piwo? – zapytał Flynn z niesmakiem.
- Na etykiecie tak napisane – Angus wzruszył ramionami, nie miał zamiaru się upierać.
- Nazwanie tego czegoś piwem powinno być karalne jako obraza dla przemysłu browarnego.
- Więc jak byś to nazwał?
- Jakoś inaczej. Nie wiem, „sok ze skarpet” brzmi dość trafnie.
- Cóż, szkoda, że lepszej marki nie ma w okolicy – zauważył Boswell.
- Bo my to jednak głupi jesteśmy – Angus zdobył się na samokrytykę. – Na tych akwenach trza pić wino, nie piwo.
- Skąd weźmiemy? – stwierdził Flynn. – Przydziałowo dostajemy tylko rum i to tak zwane piwo.
- To trzeba skołować na mieście – odrzekł Ron Boswell. – Na pewno się znajdzie.
- Dobrze gadasz – poparł go szef mechaników i sięgnął do kieszeni. – Flynn, idź no i poszukaj ze trzech butelek. Nie musi być bardzo drogie.
Perspektywa wyjścia do miasta spodobała się Irlandczykowi, nie pozostawał jednak bez wątpliwości.
- A co, jak mnie przyłapie któryś z oficerów?
- Przecież działasz na mój rozkaz. Powiesz, że posłałem cię… o, może po naftę. Sprawy ściśle związane z organizacją pracy w hangarze. No, leć!

Calum Flynn opuścił teren bazy Royal Navy i wyszedł na ulice Vittoriosy, jak czasem nazywano Birgu na pamiątkę niezłomnej postawy w czasie tureckiego najazdu sprzed niemal czterech stuleci. Czuł się tu trochę nie na swoim miejscu. Wąskie uliczki, surowe, kamienne fasady budynków, sprawiające wrażenie przykurzonych – to wszystko wyglądało znajomo dla kolegów o większym stażu w marynarce, ale Flynnowi, który dopiero pierwszy raz w życiu znalazł się na Morzu Śródziemnym, wydawało się dziwne i obce. W przerwach między rejsami rzadko miewał okazję wybrać się do miasta, a jeśli już zdarzyło się wychodne, to wybywali we trójkę z Angusem i Boswellem, przeważnie po zmroku. W dodatku jeszcze ten język… Niektórzy tubylcy mówili po włosku, wielu znało angielski, jednak wokół siebie Calum słyszał wyłącznie mowę maltańską, do niczego niepodobną, może trochę – jak twierdził bosman Angus – do arabskiego.
Przechodził właśnie obok kamiennego barokowego kościoła o dwóch wieżach, tchnącego, jak całe miasto, prowincjonalną niemrawością Południa. Jakaś kobieta schodziła po schodach świątyni. Okrywała ją, jak wiele miejscowych, szeroka czarna peleryna. Górna część, otaczająca głowę, była tak usztywniona, że wyglądała jak żagiel wydęty wiatrem, choć powiew był ledwo odczuwalny, i to jeszcze nie z tego kierunku. Wtem dziewczyna obejrzała się na przechodzącego marynarza. Uśmiechnęła się, jakby gołym okiem widziała jego dezorientację. Flynn pomyślał, że wygląda jak ostatni sierota, od pół godziny szukając winiarni, która może być pod samym jego nosem. A jak wyglądała dziewczyna? Miała czarne oczy, nieco pulchne policzki, a choć czarna opończa owijała ją od głowy do samych kostek, to Calum i tak rozpoznał pod nią ponętny kształt kibici, albo w myślach go sobie dopowiedział.
- Przepraszam, panienko! – odezwał się zawadiackim tonem. – Czy w tym kościele można spotkać księdza mówiącego po angielsku?
- Ja niedobrze po angielsku – odpowiedziała nieśmiało.
- Nie pytam o ciebie, tylko o księdza. Ksiądz mówi?
- To jest katolicki kościół – uznała za stosowne poinformować.
- Doskonale – przytaknął Flynn. – Takiego właśnie szukam. A tak w ogóle, nie wiesz, gdzie tu można kupić dobre wino?
- Tawerna za trzy przecznice w prawo – Maltanka zapomniała o zakłopotaniu. – Będzie drugi dom z lewej, naprzeciwko szewca.
- A dobre wino tam mają?
- Bardzo dobre!
- Więc może dasz się zaprosić? – Flynn spojrzał na nią łagodnie. – Muszę kupić wino dla kolegów, a nie wiem, jakie najlepsze. Pomogłabyś mi? Bardzo proszę…
Dziewczyna skrzywiła się na tę propozycję.
- Anglicy to nic dobrego – powiedziała.
- Ja nie Anglik, ja Irlandczyk.
- To jeszcze gorsi!
Ale nie odeszła, nawet się nie odwróciła. Forma flirtu widocznie jej odpowiadała, bo wciąż spoglądała na Flynna z wahaniem, jakby czekała na jego dalszy krok.
- Chyba aż tak bardzo się mnie nie boisz, co? – upewnił się. Nie miał zamiaru być natarczywy, nie ta, to inna dziewczyna się zgodzi.
- Brata boję, bo jego tawerna.
- To może wiesz, gdzie jeszcze sprzedają wino?
- Może… – Kiwnęła głową, zarumieniła się.
Flynn zdał sobie sprawę, że jest chętna do pomocy. Sprawiał wrażenie lekko zagubionego i to działało na jego korzyść.
- Proszę, zaprowadź mnie – powiedział. – Te wszystkie ulice wyglądają dla mnie tak samo…

***

Kapitan Scolding prowadził shorta nad wodami Morza Śródziemnego. Z uwagą spoglądał na tablicę rozdzielczą, rozglądał się na boki lub wychylał się z kokpitu, by spojrzeć w przód. Za sobą czuł milczącą obecność Henry’ego Vincenta, prowadzącego przez lornetkę dokładniejszą obserwację horyzontu.
Lecieli na południe. Niebo było zachmurzone, ale przed chwilą słońce wyjrzało zza obłoków i Tony miał je na godzinie drugiej. Nowe gogle, z lekko przyciemnionymi szkłami, okazały się bardzo przydatne w takich warunkach.
Od momentu przebazowania na Maltę HMS „Evelyn” wykonała już dwa dłuższe rejsy w kierunku Cyrenajki. Henry uważał, że trochę bez sensu było stacjonować na Malcie, bo na obszar działań krócej trwałby rejs z Aleksandrii czy włoskiego Dodekanezu. W grę wchodziło jednak nie tylko nękanie Senussich, lecz przede wszystkim łowienie niemieckich okrętów podwodnych, które do Afryki zmierzały od strony Adriatyku. Tylko że jak dotąd kontakt z nimi przytrafił się eskadrze dwa razy i nie przyniósł żadnych sukcesów, które można by przekuć na medale, urlopy i ekstatyczne komunikaty prasowe. Ataki na pozycje rebeliantów też nie zdarzały się zbyt często – nad pustynią operowali Włosi w swych dwusilnikowych bombowcach.
Scolding spojrzał w prawo. O pół mili od jego hydroplanu leciał tym samym kursem sopwith tabloid porucznika Traylora, wyraźnie krótszy, mniejszy i bardziej przysadzisty niż short. Ze względów bezpieczeństwa patrole odbywały się w parach, nie pojedynczo, choć napotkanie nieprzyjacielskich samolotów było o wiele mniej prawdopodobne niż u-bootów. Tony’emu bardzo doskwierał brak następcy nieszczęsnego Sinclaira. W innych jednostkach lotniczych było więcej załóg niż maszyn i dało się latać na zmiany, a on musiał się biedzić z dwoma shortami i jednym tabloidem, w rezerwie mając tylko obserwatora, podporucznika Davisa, a żadnych pilotów. Na dodatek Dunmore dostał karę i przez kolejne dwa dni miał jeszcze pozostać uziemiony. Teoretycznie miał pomagać technikom w obsłudze samolotów, ale skoro na miejscu została tylko jego własna maszyna, pewnie grał w karty ze Skipworthem. I gdzież to wsparcie, o którym kapitanowi Scoldingowi wspominał kontradmirał Hill…
- Traylor nadaje – mruknął Henry z tyłu. – Żeby jeszcze czytelnie…
- Cóż, nie każdy jest takim wirtuozem telegrafu jak ty – odparł Tony. – Poza tym on musi jednocześnie panować nad sterami.
- Coś zobaczył! – wykrzyknął podekscytowany Vincent. – To mogą być oni!
Tony bez zwłoki obrócił wolant, położył maszynę na prawe skrzydło i wykonał zwrot w kierunku Traylora. Słońce przez moment błysnęło mu w oczy. Zakręciło mu się w głowie, trochę od wirażu, a trochę od perspektywy starcia. Cóż, trzeba było sprawdzić, czy to na pewno nie Brytyjczyk, już wystarczy, że Dunmore się nie popisał…
Zwiększył prędkość, próbując dogonić skrzydłowego. Na krótką chwilę odbił w lewo, by dać Vincentowi czysty widok, potem wrócił na kurs. Traylor leciał wprost na dostrzeżonego nieprzyjaciela. Scolding dopędził go wreszcie, ale zachował odstęp, trzymając się z tyłu i po lewej.
- Na pewno okręt podwodny – rzucił Henry z ponurą wesołością. – Mamy dziś chyba szczęście.
W miarę, jak się zbliżali, podłużna sylwetka u-boota wśród fal stawała się coraz wyraźniejsza. Żelazny waleń kajzera szedł na północny wschód i lotnicy zachodzili go od bakburty. Na pokładzie dostrzeżono brytyjskie maszyny, niewyraźne sylwetki na kiosku zaczęły się szamotać. Czy to rzeczywiście nieprzyjaciel? Tylko przez ułamek sekundy to pytanie zajaśniało w głowie Tony’ego, natychmiast zagłuszył je szum krwi w skroniach i przyśpieszone bicie serca. Znów coś się działo!
Z przodu Godric Traylor zmniejszył wysokość, zbliżając się do przeciwnika. W tymże momencie Scolding całkiem wyzbył się wątpliwości: na okręcie podwodnym działo pokładowe splunęło ogniem. Artylerzyści nieznacznie chybili, Traylor wykonał unik przez prawe skrzydło. Wrócił na kurs, agresywnie zanurkował, jakby chciał wbić się bezlitośnie w śródokręcie u-boota. Scolding zobaczył, jak dwie dwudziestofuntówki odrywają się od podwozia sopwitha. Traylor jednak źle obliczył odległość. Bomby runęły do morza przedwcześnie, kilkadziesiąt jardów od okrętu, wzbudzając monstrualną fontannę, która obryzgała pokład i kiosk przeciwnika.
A więc chybił. Tony z niezadowoleniem pomyślał, że już prawie udało mu się pozbyć nieuzasadnionej niechęci do Godrica, a teraz znów zaczyna się złościć na jego niekompetencję. Trzeba było po nim poprawić, zejść na wysokość umożliwiającą precyzyjne trafienie. Przez głowę przeleciało mu pytanie, czy z Henrym wszystko w porządku, ale intuicyjnie wyczuwał, że tak. Za jego plecami Cejloński Storczyk, z dłonią na chwycie lewisa i palcem na osłonie spustu, tkwił w wyczekiwaniu na dogodny moment do otwarcia ognia.
Kapitan odepchnął stery, by zejść w dół. Zrobił to zbyt gwałtownie, maszyna wpadła w lot nurkowy i Tony musiał szybko wyrównać. Ten błędny manewr pomieszał mu obliczenia. Gdy gorączkowo starał się odzyskać równowagę, zdał sobie sprawę, że ma bardzo mało czasu: wszystko wydawało się dziać równocześnie. Hen za lewym skrzydłem samolot Traylora zajmował pozycję do ponownego ataku. A z przodu, w dole? Tony wyjrzał przez burtę. Niemcy podnosili armatę coraz wyżej, zaraz będą mogli strzelić do niego niemal pionowo. To chyba osiemdziesiątka ósemka, Wallace’owi by się spodobała – taka irracjonalna myśl przemknęła Scoldingowi przez głowę na ułamek sekundy przed tym, jak zrzucił bomby.
Pozbawiony balastu wodnosamolot lekko podskoczył do góry. Tony sciągnął wolant na siebie, by wzbić się jeszcze bardziej, byle dalej od wybuchu. Przeciążenie wbiło go w fotel, miękki odgłos uderzenia z tyłu świadczył o tym, że Vincentem też rzuciło. Jak zawsze w takiej sytuacji, Tony skulił się wewnętrznie, jakby w obawie, że dosięgną go odłamki. Już zaraz miał się rozlec znajomy huk bomb i wzburzonej wody. Ale tym razem zabrzmiał inaczej, jakby ktoś uderzył w kotły.
- Dostaliśmy go! – krzyknął Henry.
Scolding obejrzał się, wykonując zwrot w lewo. Przed jego oczy przysunął się widok okrętu podwodnego miotającego się w agonii na falach. Chyba miał rozerwane poszycie na dziobie. Fale przewalały się przez pokład i wypełniały powstałą szczelinę. Trzeba było przez moment śledzić rozwój sytuacji. Tony nie zazdrościł załodze: jeśli w porę nie odetną dziobowych przedziałów grodziami wodoszczelnymi, okręt pójdzie na dno, zabierając ze sobą wszystkich, którzy nie zdążą się ewakuować.
Sprawa okazała się przesądzona. Jeden po drugim, Niemcy wyłaniali się z wnętrzności okrętu na wąski pokład. Niektórzy dopinali kamizelki ratunkowe. Ilu ich tam mogło być wszystkich – trzydziestu, czterdziestu? Okręt musiał doznać tak poważnego uszkodzenia, że już nie mógł wykonać zanurzenia; już po chwili ktoś wywiesił na kiosku białą flagę.
- Jednego mniej – rzucił Scolding w tył. – Nadaj do naszych, żeby przysłali jakiś transport po jeńców.
Niespodziewanie Godric Traylor wzbił się w górę, zawrócił, wykręcając beczkę, i lotem pikowym runął ku rozbitemu u-bootowi. Zagrał karabin nad górnym płatem, spośród sylwetek stłoczonych na pokładzie kilka upadło, jedna zsunęła się do wody i zniknęła pod falami.
Krew uderzyła Tony’emu do głowy. Dobrze pamiętał, jak to jest być rozbitkiem zdanym na łaskę żywiołu i dobry humor nieprzyjaciela. Nie mógł tolerować takich zachowań we własnej eskadrze. Gdy Traylor rozpędzał się do zajęcia pozycji przed kolejnym atakiem, Scolding poderwał maszynę i popędził za skrzydłowym, jakby chciał go przechwycić. W momencie, gdy Godric akurat zawracał, Tony natarł nań brutalnie, mijając go w odległości dwudziestu stóp. Przelatując obok samolotu Traylora, obrócił shorta na bok, spojrzał pilotowi prosto w gogle i z energią stuknął się palcem w czoło…
- Już tu idą dwa torpedowce – powiadomił Vincent z tylnego kokpitu, jego głos drżał.
- Powiedz Traylorowi, żeby natychmiast wracał na Maltę.
- Nie popilnujemy ich do przybycia naszych? – zdziwił się obserwator.
- Możemy nie dolecieć do lądu – odparł Tony, spoglądając z niepokojem na wskaźnik paliwa. – Zresztą w takim stanie i tak nie uciekną. Wracamy!
Wzniósł się jeszcze czterdzieści stóp w górę i obrał kurs na północ.
Paliwa wystarczyło. Słońce w ostatnim etapie swej drogi za horyzont skryło się już całkiem za burą gazą chmur, gdy kapitan Scolding posadził hydroplan na wodach Wielkiego Portu. Na niskiej mocy silników short podpłynął ku nabrzeżu, gdzie drzemała HMS „Evelyn”.
Bosman Angus i marynarze z obsługi technicznej stali już w pogotowiu na pomoście. Przyciągnęli samolot bosakami, przycumowali, a druga sekcja, której towarzyszył Dunmore, czekała na Traylora.
Tony ściągnął gogle na czoło, wstał i po skrzydle zszedł na pomost. Obejrzał się na Vincenta, który też zaczął wysiadać, choć ruchy miał dość chwiejne.
- Wszystko w porządku? – zmartwił się.
- Tak, tylko nerwy mnie po walce odstępują, normalna rzecz – odrzekł Henry. – Co za paradoks, że okręty nawodne bombarduje się po to, żeby poszły na dno, a podwodne – żeby je zmusić do wynurzenia.
- Albo na dobre posłać pod wodę – zauważył Tony. – Chodź, odpoczniemy w mesie.
Traylor przybił do brzegu. Przywitał się z Dunmore’em i obaj podeszli bliżej.
- Słyszeliśmy o waszym meldunku – rzekł Northumbryjczyk, wspierając się nonszalancko na bosaku. – Cała zabawa znów mnie ominęła!
- Odwołuję twoją karę – stwierdził Scolding. – Teraz to Traylor ma zakaz na pięć dni.
- Za co?! – obruszył się wzmiankowany.
- Za strzelanie do poddającego się nieprzyjaciela – Tony spojrzał mu złowróżbnie w oczy. – Takich podstaw cię muszę uczyć?
- To byli Niemcy! Używający zdradzieckich metod…
- A my jesteśmy dżentelmenami i tym się różnimy, że nie strzelamy do bezbronnych. Zapamiętaj to, albo będziesz jeszcze dłużej taplał się w smarze razem z mechanikami!
Traylor nie zamierzał oponować. Ściągnął pilotkę i płaszcz, wręczył je zdezorientowanemu Vincentowi i poszedł na okręt. Konieczność udzielenia reprymendy sprawiała, że Tony czuł się niekomfortowo, ale cóż innego mógł zrobić? Taka już dola dowódcy, że nie zawsze może wyłącznie chwalić podwładnych.
- Swoją drogą, Henry – odezwał się Dunmore – pod waszą nieobecność przyszła poczta. Jest coś dużego do ciebie…
Po powrocie kapitan Scolding musiał najpierw iść do Bancrofta i zdać mu relację ze starcia. Potem udał się do swojej kajuty. Odwiesił kurtkę na wieszak, na kilka sekund wyciągnął się na koi. Czuł się dość obolały.
Zastanawiał się, ilu Niemców z u-boota uratują brytyjskie torpedowce, a ilu zdąży przez ten czas pójść na dno. Co to w ogóle za jedni? Skąd płynęli? Z Poli, głównej bazy morskiej państw centralnych na Adriatyku, a może z samego Stambułu? Czy właśnie tam wracali z jednego z cyrenajskich portów kontrolowanych przez Senussich? Okręt nie był za duży, więc Stambuł odpadał. Czyli Adriatyk… Oderwał się od rozmyślań, wstał z łóżka i siadł przy biurku, by wykonać niezbędną papierkową robotę.
Zajrzał do hangaru i przez moment doglądał z pokładu rufowego mechaników wykonujących prace przy samolotach. George Angus, nie przerywając roboty, sztorcował marynarza Flynna, że ten nie wiadomo gdzie się podziewał tyle czasu. Tony nie wsłuchiwał się na tyle dokładnie, żeby zrozumieć, o co poszło, ale doszedł do wniosku, że musi dopytać. Ostatecznie nad przebiegiem służby mechaników też musi czuwać… Na razie jednak powinien odpocząć. Koniecznie.
W mesie siedział Henry w towarzystwie Matthewsa. Ten ostatni przyszywał guzik do zapasowej kurtki mundurowej i od czasu do czasu upijał łyk herbaty. Porucznik Vincent czytał list, a przy jego krześle stała drewniana skrzynka z czarnymi napisami wykonanymi szablonem. Scolding zajął krzesło. Herbata, którą Henry kazał dla niego zrobić, całkiem wystygła, więc posłał stewarda po cieplejszą wodę.
Matthews skończył szycie, pociągnął parę razy za każdy z guzików, żeby sprawdzić, czy dobrze trzymają. Przez chwilę skarżył się Tony’emu na jak zwykle niemożliwego Dunmore’a, a potem wyszedł. Vincent uniósł wzrok znad listu, spojrzał na Scoldinga i wydał z siebie przeciągłe westchnienie.
- Linda? – zapytał Tony.
- Nie, Josephine – odparł Henry markotnie. – Przysłała skrzynkę herbaty ze swojej plantacji.
- Czyżby zaczęła jednak o ciebie dbać?
- Myślę, że sama tego nie wymyśliła. Ktoś jej podpowiedział, żeby zrobiła taki gest. W liście nic nowego, same okrągłe sformułowania przy zupełnym braku duszy. Pisze, bo jej kazali. Nowością jest tylko ta dostawa herbaty.
- Na twoim miejscu bym ją sprawdził. Na przykład poczęstował jakiegoś Niemca.
- Nie sądzę, żeby chciała mnie otruć – uśmiechnął się Vincent. – To do niej niepodobne, pokrzyżowałbym jej plany. Josephine zależy na tym, żebym był żywy, siedział spokojnie na werandzie i nie robił jej wstydu. Będę musiał niedługo wreszcie rozwiązać tę sprawę.
- Słusznie – zgodził się Tony. – Linda wie?
- Nie zdobyłem się jeszcze na odwagę, żeby jej powiedzieć – Henry zawstydził się. – Ale może w ogóle nie będzie takiej konieczności.
Rozmowa zapowiadała się na szczerą, ale wtem do mesy zajrzał bosman Fred Pickens.
- Panie kapitanie, przyszedł ten porucznik, który przedtem o pana pytał.
- Jaki porucznik? – zdziwił się Scolding. – O niczym nie wiem.
- Z godzinę temu przyszedł i chciał się z panem widzieć – wyjaśnił Pickens. – Jak mu powiedzieli, że pana nie ma i żeby poczekał, to powiedział, że przyjdzie później. No to właśnie przyszedł.
- Niech wejdzie.
Do mesy wkroczył niezbyt wysoki porucznik. Jego podłużna twarz o nieskomplikowanych rysach i obłym nosie pasowała bardziej do robotnika niż do oficera, jednak dla Tony’ego najbardziej istotne były pozłacane orły nad dystynkcjami na mankietach.
- Porucznik pilot Arthur Braeburn melduje się na rozkaz – powiedział oficer, salutując.
- Słucham – odparł zachęcająco Scolding.
- Kazano mi się zgłosić do tej eskadry w charakterze uzupełnienia.
- Nowy pilot? Doskonale! – ucieszył się Tony. Najwyraźniej Hill jednak dotrzymał słowa. – Proszę siadać.
Braeburn zajął miejsce naprzeciwko, zdjął czapkę. Przedwcześnie wyłysiał, jedynie po bokach głowy miał jeszcze krótko przycięte jasne włosy.
- Jak sądzę, ma pan już jakieś doświadczenie – powiedział kapitan.
- Oczywiście! – uśmiechnął się nowy członek eskadry. – Z tego doświadczenia aż w szpitalu wylądowałem, ledwo co wyszedłem. Służyłem na „Ben-My-Chree”, ale Turek wpakował mi parę odłamków i skończyło się. Z ran wyzdrowiałem, to zaraz złapałem jakąś chorobę. Rzucali mnie z jednego okrętu szpitalnego na drugi, z jednego szpitala do drugiego, z Imbros na Lesbos, z Lesbos do Aleksandrii, z Aleksandrii gdzieś tam jeszcze, ogólnie czysta blasfemia. No i stanęła kwestia na tem, że „Ben-My-Chree” stoi w Port Saidzie, a mnie przywiało tutaj. Nowy okręt – nowe rozdanie.
- A więc Gallipoli? Lepszych referencji nie trzeba – przyznał Tony. Oczywiście musiał sprawdzić akta personalne Braeburna, ale w sytuacji ciągłego niedoboru nie mógł wybrzydzać, a wykwalifikowany pilot z konkretnym doświadczeniem bojowym był na wagę złota. – Witamy na pokładzie.
Uścisnął dłoń nowego pilota, to samo zrobił Henry.
- Być może czasem będziecie latać razem – zapowiedział Scolding – bo na razie mamy więcej pilotów niż obserwatorów.
Steward Nichols przyniósł jeszcze jedną herbatę. Braeburn dosypał cukru i dolał odrobinę brandy z butelki stojącej na stole. Tymczasem do mesy przyszli młody Davis i oficer artyleryjski Wallace. Tony wstał z miejsca.
- A z nim będzie pan latał na co dzień – oznajmił. – Poznajcie się: podporucznik Davis, porucznik Braeburn.

Po herbacie Tony poszedł oprowadzić nowego pilota. Braeburn otrzymał kajutę po Sinclairze i niezwłocznie posłał do szpitala po swoje walizy. Tymczasem, ku uldze dowódcy eskadry, nadeszła wiadomość, że jeńcy z uszkodzonego okrętu podwodnego zostali wyłowieni i przetransportowani na Maltę zgodnie z wszelkimi zasadami cywilizowanego prowadzenia wojny.
Udali się też do hangaru i na pomost przy nabrzeżu, gdzie obsługa pokładowa kończyła już prace przy hydroplanach. Mechanikom towarzyszył Traylor, ale nie wyglądał na szczególnie chętnego pobrudzić ręce przy robocie. Dunmore nadal malowniczo wspierał się na bosaku w pozie Masaja opartego na włóczni. Do nowego kolegi odniósł się z radością.
- Braeburn, tak? – upewnił się. – Szkot?
- Nie, ja z Nottingham – odpowiedział nowy. – Od Robin Hooda.
- Byłem raz w Nottingham – stwierdził Dunmore. – Jakoś ze trzy lata temu. Późno przyjechałem, nie miałem się gdzie podziać, więc wynająłem pokój w pierwszym lepszym hotelu. Potem okazało się, że to żaden porządny hotel, tylko baza dla ladacznic. Całą noc oka nie zmrużyłem. Wrzaski, tupanie, trzaskanie drzwiami i jeszcze gorsze odgłosy…
- Naprawdę? Ale blasfemia! – Braeburn wybuchnął śmiechem. – Coś mój tatko się nie przykłada do dbania o dusze współmieszkańców. Napiszę mu o tym!
- Opowiedz kiedy, jak było na Gallipoli – zaproponował Northumbryjczyk.
- Czowieku, tam to dopiero była blasfemia! – Braeburn machnął ręką. – Cała wieża Babel: nasi, Australijczycy, Nowozelandczycy, Hindusi, Francuzi i kto tam jeszcze, a Turcy w nas wszystkich jak w bęben…
- To nie ty przypadkiem zaliczyłeś zatopienie torpedą? – zapytał Traylor, przypominając sobie doniesienia prasowe o nowatorskim ataku na nieprzyjacielski okręt.
- Nie, to Edmonds, nasz dowódca. Zresztą gadają, że wcale nie zatopił, tylko uszkodził, a podwodniacy dokończyli, a tamten okręt zresztą i tak był stary…
- Trochę szkoda, że nie przyprowadziłeś własnego samolotu, ale sobie poradzimy – rzekł Dunmore.
- To ile macie na stanie?
- Łącznie z tobą – czterech pilotów i trzech obserwatorów na dwie i pół maszyny. Całkiem nieźle, możemy latać na zmiany.
- Jak to pół? – obruszył się Traylor.
- Nie nazwiesz chyba tej twojej wanny ze skrzydłami pełnoprawnym samolotem – odparł Dunmore.
- Dostaliśmy pilota, może niedługo dostaniemy i samolot – Tony rozładował potencjalny konflikt. – Jest pan gotowy na pierwszy patrol jutro rano, poruczniku?

Ściemniło się. Henry Vincent stał na pokładzie, przy relingu bakburty. Wpatrywał się w nocne światła La Valetty i wygrywał na flecie rzewne melodie. Tony już z daleka poznał po brzmieniu, że to stary, bambusowy instrument, przywieziony przez Vincenta z Cejlonu, nie zaś otrzymany na Boże Narodzenie flet koncertowy. Nie spodobał mu się prezent czy wręcz przeciwnie, chciał go używać tylko w wyjątkowych sytuacjach?
- Smutna ta twoja muzyka – stwierdził kapitan, podchodząc. – Martwisz się czymś?
Henry dojechał do końca frazy i dopiero przerwał grę.
- To nie smutek, tylko taka skala – wyjaśnił. – Ale z pewnością jestem dziś troszeczkę zdezorientowany. Wiesz, naprawdę tęsknię za Lindą. A tu Josephine ni z tego, ni z owego przysyła herbatę…
- Co zamierzasz?
- Raczej nie odeślę prezentu z powrotem na wyspę. Sam wypiję i wszystkich poczęstuję.
- Myślałem, że już wiesz, jak rozwiązać ten problem – odparł Tony. – Troszczę się o ciebie. Jeśli uważasz, że za bardzo się wtrącam, po prostu mi powiedz.
- Chciałbym w ogóle zerwać wszystkie więzi z Cejlonem – wyznał Vincent. – Zniknąć z ich życia, jakbym się rozpłynął w powietrzu. Jest wojna, ludzie znikają, trudno o bardziej odpowiedni moment.
- Nie boisz się, że plantacja pójdzie w obce ręce?
- W moich i tak dotąd nie była – stwierdził Vincent – to nie będzie mi żal, jeżeli tak już zostanie. Zresztą ja się na tym nie znam, nie nadaję się na właściciela ziemskiego. Skoro moim rodzicom aż tak bardzo na tym zależy, że postanowili wydać mnie za taką Josephine, nie pytając nawet o zdanie – to niech już ona weźmie sobie całą plantację, ja w tym biznesie jestem w ogóle niepotrzebny. Wolę latać.




12 komentarzy:

  1. Epicko spóźniona (choć chyba zdarzały mi się już większe poślizgi), ale jestem, ledwo żyję, komciam. Komć musi być, potem będę umierać w pokoju.
    Czy ja dobrze rozumiem, czy źle, Angus stał na bramce? Tak wnioskuję i jeśli mi się nic nie popierniczyło, to tego, łączę się z nim w bólu, też stałam i wiem, jak to jest dostać prosto na klatę (leżysz, nie możesz oddychać i się zastanawiasz, co się właśnie stało, ale przynajmniej trawka miękka, joł). A jeśli stał na innej pozycji - i tak się z nim w bólu łączę. To zwyczajnie boli. Nie daj się, chłopie, byłeś dzielny. W ogóle to pierwszy akapit a ja już się nauczyłam trzech nowych, kapitalnych słów! Chachamęcić wygrało dzień. Choć wrzepić też mi się podoba. A sędzia kalosz, kanarki doić pierwsze słyszę, chociaż też mi się podoba! :D
    To jest taki komć eksperymentalny, czytam i komciam w drugiej zakładce, więc raczej będzie dziś po kolei. Wytłumacz mi więc jedno, bo nie wiem, czy to dlatego, że mnie coś bierze i źle zrobiłam, biorąc się za czytanie po naćpaniu się ibumpromem, ale o co chodzi w tym zdaniu: Nieopodal, na krańcu półwyspu, nad zatoką zwaną Wielkim Portem dominowały potężne mury HMS „Egmont”, dawnego zamku joannitów, który ponad trzy wieki wcześniej przetrzymał wielkie oblężenie, a dalej, po drugiej stronie wody, rozciągała się stołeczna La Valetta. Zamek joannitów nazywa się HMS Egmont i ma mury? Jak ja coś popierniczyłam to wybacz i zignoruj, ale czytam to zdanie już trzeci raz i wciąż mi wychodzi na to samo.
    Hahaha, Dunmore i zakaz lotów, moja szkoła, on jest cudownie niepoprawny! :D
    No tak, już miałam pisać, że bardzo przyjemny opis Vittorisy, ładnie układający obraz w głowie mimo tego, że zajmuje ledwo dwa akapity, a tu nagle wyjeżdża Flynn i, chłop jak to chłop, może się kobieta nawet czarną szmatą od stóp do głów owinąć, a ten kibić i tak wypatrzy. :D Śmiechłam trochę, nie powiem, opis wciąż ładny, ale Flynn mnie rozwalił w pozytywnym tego słowa znaczeniu. XD
    Ona niedobrze po angielsku, ale słowo przecznice to zna. :P Ja czasem potrafię zapomnieć, że po polsku takie istnieje i swojską krzyżówką wszystko nazywam, nawet jeśli to krzyżówka z prawdziwego zdarzenia nie jest. :D
    Ale forma flirtu, naprawdę, Flynn, tak żeś się umiejętnie naflirtował, nie zmęczyłeś się czasem?
    Chyba dawno nikt, nawet w narracji, nie określał Henry'ego mianem Cejlońskiego Storczyka, aż żem się za tym stęskniła. <3 W ogóle taka dygresja, ale zawsze jak oglądałam jakiś film wojenny/czytałam książkę to najbardziej było mi szkoda załóg na u-bootach i w czołgach, cholera, oni to mieli przesrane, jak u-boot szedł na dno, to razem z nimi, a gdzieś czytałam, że największym strachem każdego czołgisty było oberwać i nie móc się wydostać. Tak mi się przypomniało przy okazji zdania Tony nie zazdrościł załodze: jeśli w porę nie odetną dziobowych przedziałów grodziami wodoszczelnymi, okręt pójdzie na dno, zabierając ze sobą wszystkich, którzy nie zdążą się ewakuować.. Rusza mnie takie coś za każdym razem.
    TONY, JESTEM Z CIEBIE DUMNA, Traylora to by jeszcze można za gacie gdzieś wysoko powiesić, żeby sobie za karę powisiał.
    Asdhfjsk, Josephine, Linda i Henry wspomnieni w jednej chwili i ja już nie mogę, już mam nadmiar uczuć. Ale z tym siedzeniem na werandzie to się Henry'emu udało, kapitalny tekst. XD
    Oooooo, mamy nowego kolegę! Cześć, również witam w załodze. Arturek. Hehehe. To trochę okrutne, że zajął kajutę po Sinclairze, ale w sumie co miał zrobić. XD
    Ekhem, też tęsknię za Lindą. Chrzanić Josephine. Jeśli Henry w ogóle kiedykolwiek powie Lindzie o Josephine, to ja jestem niesamowicie ciekawa takiej sceny. Tak tylko wspominam. :D No, koniec rozdziału to i koniec komcia. :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cóż, zgadza się, bywały większe opóźnienia, ale przyszłaś, napisałaś i jestem wprost na haju (tym bardziej, że dziś już powstała cała strona następnego rozdziału) :D Czy eksperymentalność komcia w tym przypadku polega na komentowaniu równolegle z czytaniem? :)
      Ano, był Angus na bramce :) Cieszę się, że udało mi się nieco poszerzyć Twoje słownictwo (chachmęcić, bez drugiego "a") :D Flynn też sobie trochę przy okazji korzysta z życia i raczej nie chce mu się tracić czasu.
      Co jest dziwnego w tym, że zamek joannitów ma mury? Bo co do jego nazwy, to akurat za panowania brytyjskiego Fort Św. Anioła był tzw. "kamienną fregatą", czyli bazą lądową Royal Navy, formalnie traktowaną jako okręt wojenny - i nazywał się HMS "Egmont". Zresztą w tym utworze taki sam status został przeze mnie nadany bazie lotniczej w Chopham (dawno, dawno temu...)
      Mam problem z Traylorem, który wychodzi na czarną owcę eskadry w tym niezbyt pozytywnym znaczeniu. Tony dawniej był wobec niego uprzedzony i czuł, że trochę niesprawiedliwie. Czyżby?
      No i cieszy mnie, że Henry wciąż wywołuje spore emocje!

      Usuń
    2. Dokładnie na tym, z reguły dopiero po przeczytaniu z reguły tworzę komcia, ten był chyba bardziej ogarnięty od innych.
      Kurde, literówka się wkradła, nawet słowa poprawnie nie jestem w stanie przeczytać.
      Nie, spokojnie, nie ma nic dziwnego w tym, że zamek joannitów ma mury, po prostu zmylił mnie ten HMS, myślałam, że masz na myśli statek i gdzieś się nazwa niechcący zaplątała w zdaniu, ale teraz już wszystko rozumiem, dziękuję bardzo za wyjaśnienie, nie miałam pojęcia. A jak coś było dawno, dawno temu to ja zwyczajnie już nie pamiętam, przecież Tony'ego pierwszy raz komciałam... Nie wiem, byłby już chyba z rok, odkąd tu przychodzę? Pół na pewno! To kawał czasu, ja się zapominam, ja mam mniejszą wiedzę od ciebie, czasem się będę głupio dopytywać, ale jak mi ktoś wytłumaczy i oświeci, to zawsze jestem wdzięczna. ;P
      Ej, ale każda eskadra musi mieć swoją czarną owcę, nie? Ja tam nic do niego nie mam, kiedy na tego złego wychodzi.
      Henry to kochana fasolka. <3 Gdzieś dostawałam odznakę jego naczelnej fangirl, nie? :D

      Usuń
    3. KURDE SPRAWDZIŁAM, 2 LATA JUŻ BĘDĄ. :OOOOOOOOO

      Usuń
    4. Za miesiąc będą prawie dwa lata :D Nie mam nic przeciwko wyjaśnianiu takich szczegółów, nauczycielskie geny się we mnie odzywają :)
      Co by nie mówić o Traylorze, lepiej mieć w dziełku taką czarną owcę niż badguya tak badguyowego, że aż przerysowanego...
      Fasolka?! *shocked* Nikt jeszcze o Henrym tak nie mówił... "Sweet cinnamon roll" się zdarzało. A odznaka owszem, była, na Twoje własne życzenie, bodajże pod rozdziałem cejlońskim.

      Usuń
    5. Badguy z mroczną przeszłością i segzowną blizną to mój ulubiony typ.
      Fasolka, sweet cinnamon roll, tiny, tiny son, precious baby, protect him at all costs, tiny tiny must shelter - moje ulubione, wszystkie by się nadawały dla Henry'ego. :D

      Usuń
    6. Na razie powątpiewam, czy taki badguy będzie miał tutaj rację bytu (chociaż jeszcze nie wiadomo, co może się zdarzyć bliżej sezonu 1917/18). Tymczasem nowy rozdział powoli się klei - może uda mi się mimo wszystko uniknąć zarzutów, że piszę pod jedną czytelniczkę, w końcu jego akcja była zaplanowana już wcześniej...
      "Very tiny, must shelter at all costs" też już się w sekcji komentarzy pojawiło. Tymczasem jednoosobowy Team Scolding zaginął bez wieści, czyli Henry wciąż ma większą fanbazę. :D

      Usuń
  2. Trafiłam na bloga poprzez "Katalog Opowiadań" i z całą pewnością nie żałuję ! Twoje prace czyta się lekko i z przyjemnością, a postacie mają iskrę życia. Po za tym lubię opowiadania o morskich przygodach, więc za niedługo ponownie tutaj wpadnę^^

    ~Louise (http://morningmugfullofideas.blogspot.com)

    OdpowiedzUsuń
  3. Dwadzieścia lat prawie żyję (no doooobraaa, trochę mi jeszcze brakuje), ale w życiu nie widziałam durniejszego pytania. Jak można sugerować, że Henry'ego może być za dużo? ;D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niemniej może on przyćmiewać Tony'ego...

      Usuń
    2. E, Tony się chyba nie obrazi, nie?
      (Tak tylko śmieszkuję, bo nie che mi się uczyć na koło...)

      Usuń
    3. Obrazić się nie obrazi, już ma za sobą dawno ten etap, kiedy postrzegał Vincenta jako lekkie zagrożenie dla własnego autorytetu, ale może się nagle okazać, że główny bohater schodzi na drugi plan... Chyba Emily powinna o niego porządnie zadbać w niedalekiej przyszłości.
      Trzymam kciuki za koło. Tymczasem nocia już się pisze - powoli, bo niestety mam jeszcze inne obowiązki w tym tygodniu, ale idzie stabilnie do przodu.

      Usuń