Styczeń 1916
Na wezwanie dowódcy
okrętu kapitan Dunmore stawił się w jego kabinie. Krok miał nieco
rozkołysany, dopiero co wrócił z długiego patrolu i musiał
rozprostować kości.
- Proszę usiąść –
zachęcił komandor Bancroft, wskazując fotel przed swoim biurkiem,
ale na Dunmore'a nie patrzył.
Northumbryjczyk z
zainteresowaniem obejrzał mosiężną tubę patefonu, na którego
talerzu leżała „Carmen” Bizeta
stroną B do góry, a
potem usiadł.
- Jak
się panu udał urlop, kapitanie? – zapytał dowódca. – Bardzo
rozrywkowy, jak sądzę?
Lotnik
przeżył lekkie zdziwienie. Bancroft nie należał do ludzi
skłonnych prowadzić z podwładnymi niezobowiązujące pogawędki, a
już zupełnie nieprawdopodobne się zdawało, żeby miał w taki
sposób traktować Dunmore'a.
-
Owszem, wypocząłem – odpowiedział ostrożnie, starając się
wybadać, do czego Bancroft zmierza.
- Tak właśnie myślałem
– rzekł kwaśno komandor. – Następnie zdaję sobie sprawę,
oczywiście, że służba w powietrzu jest bardzo wymagająca i
czasami wręcz odbija się na siłach
cielesnych i umysłowych, ale mimo wszystko trzeba znać
jakieś granice.
Dunmore patrzył nań
pogodnie, swym wyćwiczonym spojrzeniem, które ludziom, co znali go
tylko powierzchownie, zdawało się nieskażone nawet cieniem
jakiejkolwiek myśli.
- Czy mógłbym prosić o
jakieś sprecyzowanie, dowódco?
- Sprecyzowanie, tak? –
Bancroft położył coś na stole. – Będzie pan łaskaw powiedzieć
mi, co to jest.
- Melduję posłusznie,
że jest to pas do pończoch.
- Tyle to i ja wiem.
Następnie skąd ten pas do pończoch wziął się na okręcie i
dlaczego w mojej kajucie?
- Przysięgam słowem
oficera, że nie mam pojęcia, dlaczego akurat tam.
- A więc zdziwiło pana
tylko miejsce, w którym został znaleziony, a nie sam fakt, że
damska bielizna poniewiera się po moim okręcie! Co pan ma na swoje
usprawiedliwienie?
- To musiał być czysty
przypadek, dowódco – odparł Dunmore, który pas rozpoznawał i
umiał nawet połączyć w myślach z konkretną właścicielką,
lecz był nie mniej od Bancrofta zaskoczony jego odnalezieniem w tak
niezwykłych okolicznościach. – Za pozwoleniem, jak pan w ogóle
wpadł na to, że właśnie ja mogłem z tym mieć coś wspólnego?
- Już ja pana znam,
Dunmore – rzekł sucho dowódca. – Następnie czyj on w ogóle
jest?
Northumbryjczyk wzruszył
ramionami.
- Jako dżentelmen nie
mam innego wyjścia niż powiedzieć, że mój, jakkolwiek dziwnie by
to brzmiało.
-
Ach tak. Więc i ja będę dżentelmenem i nie zapytam, w jakim celu
była panu potrzebna taka część garderoby…
- To znaczy – Dunmore
wymyślił wytłumaczenie na poczekaniu – będąc w domu na
urlopie, przed wyjazdem zobaczyłem ten pas na ziemi. Widocznie
służąca szła z praniem i przypadkiem wysunął jej się z kosza.
No więc podniosłem i schowałem do kieszeni, żeby się tak nie
walał, a potem zupełnie zapomniałem, i tak się jakoś znalazł na
okręcie.
- I
następnie cudownym zrządzeniem losu trafił akurat do mojej kabiny?
– zapytał Bancroft z niedowierzaniem.
- To
całkiem możliwe – przyznał Northumbryjczyk. – Za pozwoleniem,
czy leżał na podłodze?
- A
co to ma do rzeczy? – dowódca HMS „Evelyn” powoli zaczynał
tracić cierpliwość.
-
Mógł mi wypaść z kieszeni, a potem przyczepił się komuś do
buta, na przykład Matthewsowi.
-
Najłatwiej to na Matthewsa zrzucić winę! – nie wytrzymał
Bancroft.
-
Nie twierdzę, że zrobił to specjalnie – uściślił Dunmore. –
Zakładając, że wypadło mi to z kieszeni w mesie albo w hangarze,
gdzie zawsze się kręci dużo ludzi…
-
Dość tego! Idź pan stąd! – komandor energicznie machnął ręką
w stronę drzwi. – Udzielam panu nagany, Dunmore! Następnie
porozmawiam z kapitanem Scoldingiem, żeby umieścił ją w aktach!
Powlókł
się więc Dunmore do mesy oficerskiej, wyzuty z dobrego
samopoczucia, w jakie wprawił go udany lot. Przy stole zastał
Vincenta, starszego mechanika Stone'a w tradycyjnie wysmarowanym
mundurze oraz Matthewsa, wciąż jeszcze siedzącego w kurtce
podbitej owczym runem, w której zwykle latał.
Dunmore
przysiadł ciężko. W ręku międlił pas do pończoch, który
kosztował go naganę, a oni jednomyślnie udawali, że nie widzą w
tym nic nadzwyczajnego. Właściwie nawet nie widzieli, znali go
przecież nie od dziś.
-
Nalejcie i mnie – odezwał się, wskazując nieokreślonym ruchem
dłoni butelkę whisky.
-
Stało się co? – zaniepokoił się Stone.
-
Cóż, taka sobie nagana – pocieszająco odrzekł Northumbryjczyk.
-
Coś ty znowu nawyprawiał?! – uniósł się Matthews. – Jak
mogłeś?!
-
Samo się zrobiło – Dunmore wzruszył ramionami. – Bardzo
niekorzystny zbieg okoliczności, możliwe zresztą, że wszystko
przez ciebie. Na awans przyjdzie mi trochę poczekać.
W
jego beztroskim głosie dało się jednak wyczuć lekkie
rozczarowanie. Od kiedy jeszcze w Chopham został zdjęty ze
stanowiska dowódcy eskadry, Dunmore nie piął się zbytnio po
szczeblach kariery. Nawet ostatnio, po akcji przeciw niemieckiemu
rajderowi, cały personel latający z „Evelyn” (jak i kilku
członków załogi okrętu) otrzymał Distinguished Service Cross, a
Tony to nawet po raz drugi. Tylko Dunmore został pominięty, bo
komodor Titcombe czuł wobec niego niesmak.
- Przynajmniej odpocząłeś
trochę w domu – zauważył Henry Vincent, odrywając się od
studiowanej mapy wybrzeża Portugalii.
- A owszem –
wspomnienie urlopu od razu rozluźniło Dunmore'a.
– Tylko jak przyszło wybrać się w gości, to nastąpiła seria
niezręcznych sytuacyj towarzyskich. Któregoś razu, na przykład,
byliśmy na obiedzie u dalszego wujostwa. Przyjechała też panna
Pearl Mcnaughton. Mówię wam, co za dziewczyna! Włosy jak z czystej
miedzi, zielone oczy… Ale jak tylko się jej przedstawiłem,
odwróciła się z obrzydzeniem.
-
Dlaczego? – nie zrozumiał Henry.
-
Też nie miałem pojęcia. A co się okazało? Ten gadzina Moffatt w
listach do domu naplótł jakichś strasznych bredni na mój temat.
- Co zrobiłeś? –
zapytał Matthews podejrzliwie.
- Cóż, nie mogłem
pozostawić tego bez odpowiedzi. Wziąłem siekierkę, osiodłałem
konia, pojechałem na pastwisko Moffatta i porąbałem mu
siedemdziesiąt jardów ogrodzenia.
- Aha – odrzekł
obserwator głosem wypranym z wszelkich emocji. – I co Moffatt na
to?
- Nie był szczególnie
rozbawiony, jak sądzę – Dunmore wychylił kieliszek. – Ale
pozwu ciągle nie otrzymaliśmy, więc wszystko przed nami.
- Wesołe życie w tym
waszym Blackness – zauważył Henry.
- Nie mów, że na
Cejlonie nie macie kłopotów z sąsiadami.
- Nie wiem, jak gdzie
indziej – zamyślił się porucznik Vincent. – Ale plantacja
mojej rodziny z nikim bezpośrednio nie graniczy. Gdzie spojrzeć,
dokoła dżungla. Za to parę lat temu toczyliśmy spór z jednym z
naczelników z okolicy, bo ojciec obniżył stawkę
robotnicom, a one poszły
na skargę. Wiesz, to nie są Indie czy jakaś dzika Afryka, my się
liczymy z tubylczą ludnością. Ojciec się nie liczył, więc jak
nagle zastrajkowały…
Do mesy wszedł kapitan
Scolding z lornetką w ręku.
- Chodźcie zobaczyć,
zaraz będziemy mijać Porto – zaproponował.
- Porto wolę pić niż
oglądać – zauważył Dunmore i dolał sobie na razie whisky.
Na horyzoncie
rozpościerał się ciemną zielenią odległy brzeg Portugalii, na
którym wyróżniała się jaśniejsza plama grodu u ujścia Duero.
- No to zapalę i wracam
do moich maszyn – powiedział Stone, przypalając papierosa.
Vincent z zajęciem
obserwował panoramę Porto przez lornetkę.
- Całkiem ładne miasto
– przyznał.
- Lizbona ładniejsza –
odparł Scolding. – Byłem raz przed wojną. Ale jej nie zobaczymy,
bo leży w zatoce.
- Szkoda, że nie można
zejść na ląd – Henry przekazał lornetkę przyjacielowi. –
Zaraz by nas internowali. A niby nasz najstarszy sojusznik.
- Pamiętaj, że
internowaliby też Niemców. Zresztą, niewykluczone, że coś się
jeszcze wydarzy w tej dziedzinie. Portugalczycy mają z Niemcami
jakieś niewyrównane rachunki w Mozambiku.
Tony spojrzał przez
szkła na obcy brzeg.
- A teraz i nam przyszło
płynąć na afrykańskie wody, co prawda nieco bliżej. Cieszysz
się? Cieplej niż w Anglii. Nie aż tak jak u was na Cejlonie, ale
cieplej.
- Chyba w ostatnich
tygodniach przywykłem do europejskich temperatur – Henry oparł
się o reling. – Myślałem, że tę zimę ciężko zniosę, a nie
jest tak źle.
- I bardzo słusznie! –
rozległ się głos za ich plecami.
Dunmore wyszedł na
pokład z kieliszkiem w ręku. Był już co najmniej lekko wcięty.
- Nie mam pojęcia, co
robiłeś w święta – oznajmił prowokacyjnie – ale od tego
czasu wyraźnie lepiej się trzymasz. Oby tak dalej!
- Dziękuję, Dunmore –
Vincent skinął ku niemu w podziękowaniu nie tyle za komplement, co
za dawną inicjatywę Northumbryjczyka, dzięki której w ogóle
pewien karminowy pąk ust i kruczą burzę włosów mógł nazywać
swoimi.
- Wracaj do środka,
jesteś nietrzeźwy – Matthews wychynął z
drzwi, wciągając swego pilota za rękaw. – Poza tym się
przeziębisz.
-
Doprawdy, Jeffreyu, troskliwy z ciebie prosiaczek – odpowiedział
Dunmore z pijacko rozchełstaną czułością.
- Zabierz go do kabiny i
dopilnuj, żeby tam pozostał – polecił Tony. – A przede
wszystkim, żeby Bancroft nie zobaczył go w takim stanie.
- Mogę go zaprowadzić
od razu do aresztu, tylko potrzebuję formalnego rozkazu –
zaproponował Matthews.
- Bez przesady, już i
tak dostał po uszach od dowódcy.
Stone wyrzucił
papierosa za burtę i zgodnie z zapowiedzią udał się na
stanowisko. Scolding i Vincent stali jeszcze chwilę, patrząc na
niedostępny ląd.
- A więc dowództwo
uznało, że jesteśmy idealni do gonitwy za cieniem – zauważył
Tony, przecierając chusteczką szkła lornetki.
- Bo też zadanie
z rajderem wykonaliśmy na tyle dobrze, żeby skierowali nas do
podobnej roboty.
-
Dobrze? Zanim się udało, zaliczaliśmy jedno potknięcie za
drugim! A i samą akcję można było przeprowadzić o wiele lepiej…
- Już nie przesadzaj –
upomniał go Vincent łagodnie. – Zrobiliśmy to, co było możliwe
do zrobienia. Na wszystko nie masz wpływu. Jeżeli tam na górze
uważają, że sobie poradziliśmy, to nie
mamy sobie czego wyrzucać.
Tony
spoglądał w milczeniu na drzwi, za którymi zniknęli Dunmore i
Matthews.
-
Mam nadzieję, że nie wypił tyle, na ile wyglądał – przyznał.
– Wolę się nie zastanawiać, jaki z niego będzie jutro pożytek.
Jeszcze
przed czterema dniami „Evelyn” stała w bazie marynarki wojennej
w Portsmouth po krótkim i zupełnie rutynowym rejsie wzdłuż
wybrzeża, do Felixstowe i z powrotem. Pogoda i niespokojne morze nie
bardzo pozwalały latać, za to w samym Felixstowe miejscowi
mechanicy wykonali gruntowny przegląd techniczny hydroplanów.
Towarzyszył im Angus, licząc na to, że uda mu się podpatrzyć
jakieś przydatne sztuczki. Oficerowie tymczasem spotkali w bazie
kwatermistrza Cornwella z Chopham. Ten zasmucił się na wieść o
śmierci porucznika Sinclaira. Pytany, co słychać we dworze,
odpowiedział, że urządzono tam szkołę dla załóg lotniczych,
której komendantem pozostaje stary Fastly.
Po
powrocie z zasłużonego urlopu Tony od razu zabrał się z energią
do stojących przed nim obowiązków. Owego dnia wracał z rozmowy z
instruktorem kursu radiotechniki, który zapewnił go, że
podporucznik Davis zdradza wyraźne zdolności w tej dziedzinie.
Davis zresztą też doszedł już do siebie i po zdjęciu gipsu
zaczął brać udział w lotach, choć nie był na stałe
przydzielony do żadnej załogi.
Szedł
więc Tony drogą wśród zabudowań bazy i rozmyślał o
konieczności zorganizowania dodatkowego wykwalifikowanego
podoficera-radiotechnika, gdy z najbliższego budynku wyszedł nagle
oficer flagowy z adiutantem. Tony bez namysłu uniósł dłoń do
salutu.
-
Czołem, kapitanie Scolding – powiedział kontradmirał Hill,
zatrzymując się na widok lotnika. – Z nieba mi pan spada, za
przeproszeniem. Jak się panu powodzi?
-
Jakoś brnę – przyznał Tony skromnie. – Zawsze naprzód, choćby
tylko po kawałeczku.
- To
wspaniale. Proszę o przyjemny wyraz twarzy – Hill skinął
wyjaśniająco ku adiutantowi, który uniósł do oka aparat
fotograficzny. – Tak, dobrze, i jeszcze zasalutować. A teraz
półtora kroku w lewo… Robbins, mam nadzieję, że nie uchwycił
pan tej tabliczki na murze? Bo jeżeli tak, to trzeba od razu
wyretuszować.
-
Wedle rozkazu, panie admirale – odpowiedział adiutant.
Jeszcze
kilka razy rozległ się trzask migawki, podczas gdy Hill zadawał
Tony'emu różne banalne pytania, tak, aby wyglądało, że
rozmawiają o czymś ważnym. Wreszcie kontradmirał dał znak
podwładnemu, że może odejść.
- W
porządku – zwrócił się do Scoldinga. – Z pewnością jest pan
świadom, że dzisiaj wojnę toczy się także za pomocą prasy.
- Czy
to pójdzie do jakiejś gazety? – zapytał Tony z niejasnym
niepokojem.
-
Cóż, jeśli nawet, to pana twarz na razie pozostanie anonimowa. A
tymczasem… Pozwoli pan ze mną, kapitanie.
Weszli
do budynku. Hill urzędował w niewielkim pomieszczeniu, dość
skromnie urządzonym jak na admirała. Sterty papierów przykrywały
cały blat dębowego biurka, tylko skrzydło mosiężnego orła –
zapewne ozdobny uchwyt od suszki – wystawało spośród białych
fal. Na jednej ścianie wisiała mapa Wysp Brytyjskich, z drugiej
spoglądali Jego Królewska Mość i jakiś osiemnastowieczny
admirał, Hood albo Howe. Scolding podszedł do mapy i uważnie
obejrzał wybrzeże Suffolk. Chopham nie zaznaczono, za to wykrył
dwa błędy w nazwach pobliskich miejscowości.
-
Zapali pan? – kontradmirał zachęcająco wyciągnął
papierośnicę.
-
Dziękuję, jestem niepalący.
-
Bardzo słusznie! Nawet pan sobie nie wyobraża, ile pieniędzy
człowiek w tej postaci puszcza z dymem – uśmiechnął się Hill,
ale sam zapalił. – Proszę usiąść.
Tony
swobodnie zajął miejsce naprzeciwko admiralskiego biurka,
powstrzymał się przed machinalnym czytaniem spiętrzonych na nim
dokumentów.
- O
ile mi wiadomo, wrócił pan właśnie z urlopu? – kontradmirał
rozsiadł się w fotelu.
- Wczoraj – odrzekł Tony. – Na szczęście pod moją nieobecność
eskadra jednak nie runęła w gruzy.
- Udało się panu wypocząć?
- Tak sądzę.
-
Znakomicie! – ucieszył się Hill.
– Potrzebuję pana wypoczętego.
-
Czego dotyczy sprawa?
-
Właściwie powinienem się z tym zwrócić najpierw do komandora
Bancrofta, jako starszego stopniem – oznajmił kontradmirał. –
Posłałem po niego i zaraz powinien przyjść, ale jakoś tak pan mi
się pierwszy nawinął… Bądź co bądź, kapitanie, reprezentuje
pan nieco inny rodzaj broni, nie przez wszystkich do końca
rozumiany. W każdym razie poczekamy na pańskiego przełożonego,
żeby było po bożemu, bez załatwiania czegokolwiek za jego
plecami.
Oczekiwanie
spędzili na dyskusjach na różne tematy, szczególnie o sytuacji
strategicznej na Bałkanach i Bliskim Wschodzie.
- Komodor Titcombe nie mógł się pana nachwalić – zdradził Hill
w pewnym momencie. – Od takich oficerów jak pan mogą zależeć
losy tej wojny. A właściwie będą, nawet jeśli ich rola ma
polegać na zamiataniu śmieci z dala od głównego teatru działań.
Bancroft przyszedł po niecałym kwadransie. Cygarem nie pogardził,
zajął miejsce.
-
Możemy wreszcie przejść do
rzeczy – przemówił kontradmirał. – Wiedzą panowie, kto to
Senussi?
- Jakiś Włoch? –
zaryzykował Tony.
- Niezupełnie. Wprawdzie
ma to pewien związek z Włochami. Jest taka sekta wśród Arabów na
Saharze. Włosi od paru lat nie mogą sobie z nimi poradzić. Parę
miesięcy temu zrobili ekspedycję karną, a skutek był taki, że
rebelianci nie tylko nie zostali rozbici, ale jeszcze wzbogacili się
o zapasy broni i amunicji.
- Wiadomo, włoskie
wojsko… – skomentował Bancroft z lekceważeniem. – Ale co to
ma z nami wspólnego?
- Całkiem sporo,
komandorze. Nie wiem, czy pan słyszał, ale parę
miesięcy temu Senussi
zaczęli atakować Egipt. Turcy dostarczają im broń i
instruktorów, licząc na to, że zmuszą nas do walki na dwa fronty
i zagrozić Kanałowi Sueskiemu.
- Coś tam kiedyś
czytałem w gazecie – przyznał dowódca „Evelyn”. – Ale
wydawało mi się, że to zwykłe bandy rozbójników, jak na
pograniczu indyjskim. A tu nagle pomoc turecka?
- Podobno są wśród
nich i Niemcy – dodał Hill. – I tu przechodzimy do konkretów.
Otóż, proszę panów, buntownicy zdobyli kilka miast portowych na
wybrzeżu Cyrenajki. Dowództwo Royal Navy na Morzu Śródziemnym
otrzymuje meldunki, że z portów tych mogą operować niemieckie
albo austriackie okręty podwodne. Wsparcie z powietrza bardzo się
przyda. W związku z tym przeznaczyłem „Evelyn” do wysłania w
tamten rejon.
Spojrzał na Tony'ego
uważnie.
- Nie uśmiecha się panu
ten przydział – zauważył.
- Panie admirale –
rzekł Scolding. – W ostatnim starciu straciłem dwóch ludzi:
pilota i mechanika, który poleciał za niedysponowanego obserwatora.
Mechanika szybko udało się zastąpić, a pilota wciąż nie
dostałem, mimo ciągłego wysyłania pism w tej sprawie. Rozmawiałem
nawet osobiście z dowódcami w Calshot i paru innych bazach, ale nic
z tego. Wyszkolonych pilotów wszyscy kierują do jednostek o
większym znaczeniu, do Francji albo do obrony Londynu. A jeżeli
nawet jakimś cudem przydzielą mi nowego pilota, to i tak nie mam
dla niego samolotu…
- Wszyscy dziś mamy
problemy z niedoborami – odparł Hill. – Wie pan, ilu samolotami
dysponują siły brytyjskie na Pustyni Zachodniej? Aż dwoma, w
dodatku już zaangażowanymi w kampanię lądową przeciw
rebeliantom. Pańskie trzy maszyny to już wzrost o sto pięćdziesiąt
procent, a biorąc pod uwagę, że tamte dwie są z RFC, to nawet o
trzysta. Zrobię, co w mojej mocy, żeby załatwić dla pana
uzupełnienia, ale nic nie obiecuję. Natomiast wiem, że nawet w
niepełnym składzie są panowie odpowiednimi ludźmi do tego
zadania.
Przez moment grzebał w
papierach na biurku, aż wyciągnął mapę Morza Śródziemnego,
rozłożył przed swymi gośćmi.
- Wyruszycie jutro po
zmroku i weźmiecie kurs na Maltę – zapowiedział, wskazując
drogę wiecznym piórem. – Tam przejdziecie pod rozkazy
odpowiedzialnego oficera… i niech
Bóg się zlituje nad tymi, którzy wejdą wam w drogę.
Tak
więc we wtorek wieczorem HMS „Evelyn” wyszła z Portsmouth i
okrążywszy Bretanię, po z górą dobie żeglugi przybiła do
francuskiego portu Lorient. Cały dzień upłynął tam na
bunkrowaniu węgla i uzupełnianiu innych zapasów, Gibraltaru
bowiem, pierwszej bazy brytyjskiej w rejonie śródziemnomorskim, ów
były statek pasażerski, co w czasie pokoju kursował leniwie wzdłuż
wybrzeża Anglii, nie był w stanie sięgnąć bezpośrednio. Po
kolejnych dwóch dniach Scolding i Vincent stali na pokładzie,
podziwiając pozostającą stopniowo w tyle panoramę Porto i
zastanawiając się nad przydatnością bojową pijanego Dunmore'a.
- No
to jeszcze kawał drogi przed nami – powiedział Tony, czując na
twarzy powiew chłodnego wiatru. – Pojutrze już Skała, a potem ze
cztery dni ze Skały na Maltę. Chyba płynąłeś tą trasą w
zeszłym roku?
-
Zgadza się, ale w przeciwnym kierunku – odparł porucznik Vincent.
– Obyśmy tylko na Cejlon nagle nie zawędrowali.
- Bez
obawy, nie spodziewam się, żebyśmy mieli się zapuszczać dalej
niż do Aleksandrii. Ale skoro nas wysyłają na Maltę, to i tak
Aleksandria jest mało prawdopodobna. Rzecz w tym, żeby przecinać
szlaki komunikacyjne do Libii z Adriatyku. O ile takowe istnieją. A
jak nie, to pewnie będziemy bombardować.
-
Libia… – westchnął Henry. – Linda mówiła mi, że chciała
kiedyś śpiewać w Trypolisie, ale na szczeście zmieniła zdanie.
Dotarło do niej, że jest za dobra, żeby wycierać kąty na takiej
skończonej prowincji.
-
Bo jest – zgodził się Scolding, któremu wyraziste interpretacje
wokalne panny Dryden od samego początku zapadły w pamięć. –
A stanęło na tym, że do Afryki jedziesz ty, a ona zostaje w
Anglii. Daleka droga przed nami, daleko od naszych dziewczyn…
- Widziałeś się z
Emily na urlopie? – zainteresował się Vincent.
- Umówiliśmy się w
Londynie, ale coś jej wypadło i nie mogła przyjechać – odparł
Tony.
-
Szkoda – odrzekł obserwator ze współczuciem.
-
Wspaniale jest wiedzieć, że ktoś na ciebie czeka – zauważył
Scolding, z niejakim przerażeniem stwierdzając, że wpada w
sentymentalny nastrój, a za pięć minut ma przejąć wachtę. –
Dobra, starczy tego mazgajstwa. Wykonamy zadanie, pogonimy Hunów i
wrócimy do dziewczyn. Jeszcze im przywieziemy coś ładnego…
- Na
przykład?
- Nie
mam pojęcia. Coś na pewno się znajdzie. Przecież to niemożliwe,
żeby wszystkie ładne rzeczy zniknęły wraz z wybuchem wojny.
(Muahahaha, pierwsza! :D)
OdpowiedzUsuńTyle wiele szczęścia! I tyle wiele nieszczęścia!
Z obiektywnego punktu widzenia - świetnie, że akcja się przenosi na Morze Śródziemne. To duże urozmaicenie i duża zmiana, i jestem pewna, że nie zabraknie nam tu emocji i świetnych scen walki (fotelu - szykuj się na rwanie!).
Z subiektywnego, babskiego punktu widzenia - smutam, że chłopcy będą daleko od dziewczyn! No ale cóż można zrobić, jest wojna, trzeba mężnie się z tym pogodzić (ewentualnie pochlipać chwilę w kątku) i, hehe, BRAWYM być.
Kiedy tylko Dunmore dostaje trochę czasu antenowego, to kradnie cały rozdział. Tym razem było tak samo. Jest cudowny, a to wtrącenie, że w sumie zaczyna mu zależeć na karierze, dodaje mu wiarygodności i głębi, bo wcześniej był bardziej charakterystyczny i zabawny niż pełnowymiarowy. Teraz jest bohaterem dynamicznym - me gusta!
Wszystko, co mówił w tym rozdziale, zasługuje na oprawienie w ramkę i powieszenie nad łóżkiem, ale moim osobistym faworytem jest "Porto wolę pić niż oglądać". <3
Wspominałam w poprzednim komentarzu o tych różnicach w sposobach wypowiadania się bohaterów - i jak ja mogłam pominąć Bancrofta! O ile w poprzednich rozdziałach jego "następnie" wypadało momentami nieco sztucznie, to w tym jest już mistrzowskie i bardzo naturalne (chyba że to ja się przyzwyczaiłam...?). Miodnie.
I jeszcze mam taką uwagę natury technicznej do tego fragmentu: "- A owszem – wspomnienie urlopu od razu rozluźniło Dunmore'a". Kiedy wtrącenie narratora nie dotyczy samej czynności mówienia, to po wypowiedzi bohatera jest kropka, a słowa narratora zaczynają się dużą literą. Pamiętam, że we wcześniejszych rozdziałach też kilka razy rzuciło mi się to w oczy.
Rany, jakoś czepialsko mi wyszedł ten komentarz! Ale co ja mogę, poprzednio tak nasłodziłam, że teraz muszę się trochę poczepiać. Zresztą - co było dobre, dalej jest dobre. Świetne. Bardzo świetne. Chcę jeszcze. ^^
Pozdrawiam!
PS. O kurczę, to już trzydziesty rozdział! Gratuluję uprzejmie i nieuprzejmie żądam przynajmniej drugiego tyle. ;)
Z tym rozluźnionym Dunmore'em zdanie było przerabiane tyle razy, że faktycznie coś mogło się po drodze pomieszać. Dzięki za korektę obywatelską :D
UsuńPostaram się nie zawieść oczekiwań, jeśli chodzi o wątek śródziemnomorski; oczywiście nie ma on szczegółowego planu. Co do dziewczyn - poczekają, nie one jedyne na tej wojnie...
Dunmore tu robi trochę za człowieka-demolkę, a trochę za element komiczny, ale staram się uczynić go postacią mniej jednowymiarową i sądząc po Twoim komentarzu, chyba mi się powoli udaje :)
Będzie jeszcze sporo rozdziałów. Nawet w przybliżeniu nie wiem, ile...