Rozdział 30. Na południe



Styczeń 1916

Na wezwanie dowódcy okrętu kapitan Dunmore stawił się w jego kabinie. Krok miał nieco rozkołysany, dopiero co wrócił z długiego patrolu i musiał rozprostować kości.
- Proszę usiąść – zachęcił komandor Bancroft, wskazując fotel przed swoim biurkiem, ale na Dunmore'a nie patrzył.
Northumbryjczyk z zainteresowaniem obejrzał mosiężną tubę patefonu, na którego talerzu leżała „Carmen” Bizeta stroną B do góry, a potem usiadł.
- Jak się panu udał urlop, kapitanie? – zapytał dowódca. – Bardzo rozrywkowy, jak sądzę?
Lotnik przeżył lekkie zdziwienie. Bancroft nie należał do ludzi skłonnych prowadzić z podwładnymi niezobowiązujące pogawędki, a już zupełnie nieprawdopodobne się zdawało, żeby miał w taki sposób traktować Dunmore'a.
- Owszem, wypocząłem – odpowiedział ostrożnie, starając się wybadać, do czego Bancroft zmierza.
- Tak właśnie myślałem – rzekł kwaśno komandor. – Następnie zdaję sobie sprawę, oczywiście, że służba w powietrzu jest bardzo wymagająca i czasami wręcz odbija się na siłach cielesnych i umysłowych, ale mimo wszystko trzeba znać jakieś granice.
Dunmore patrzył nań pogodnie, swym wyćwiczonym spojrzeniem, które ludziom, co znali go tylko powierzchownie, zdawało się nieskażone nawet cieniem jakiejkolwiek myśli.
- Czy mógłbym prosić o jakieś sprecyzowanie, dowódco?
- Sprecyzowanie, tak? – Bancroft położył coś na stole. – Będzie pan łaskaw powiedzieć mi, co to jest.
- Melduję posłusznie, że jest to pas do pończoch.
- Tyle to i ja wiem. Następnie skąd ten pas do pończoch wziął się na okręcie i dlaczego w mojej kajucie?
- Przysięgam słowem oficera, że nie mam pojęcia, dlaczego akurat tam.
- A więc zdziwiło pana tylko miejsce, w którym został znaleziony, a nie sam fakt, że damska bielizna poniewiera się po moim okręcie! Co pan ma na swoje usprawiedliwienie?
- To musiał być czysty przypadek, dowódco – odparł Dunmore, który pas rozpoznawał i umiał nawet połączyć w myślach z konkretną właścicielką, lecz był nie mniej od Bancrofta zaskoczony jego odnalezieniem w tak niezwykłych okolicznościach. – Za pozwoleniem, jak pan w ogóle wpadł na to, że właśnie ja mogłem z tym mieć coś wspólnego?
- Już ja pana znam, Dunmore – rzekł sucho dowódca. – Następnie czyj on w ogóle jest?
Northumbryjczyk wzruszył ramionami.
- Jako dżentelmen nie mam innego wyjścia niż powiedzieć, że mój, jakkolwiek dziwnie by to brzmiało.
- Ach tak. Więc i ja będę dżentelmenem i nie zapytam, w jakim celu była panu potrzebna taka część garderoby…
- To znaczy – Dunmore wymyślił wytłumaczenie na poczekaniu – będąc w domu na urlopie, przed wyjazdem zobaczyłem ten pas na ziemi. Widocznie służąca szła z praniem i przypadkiem wysunął jej się z kosza. No więc podniosłem i schowałem do kieszeni, żeby się tak nie walał, a potem zupełnie zapomniałem, i tak się jakoś znalazł na okręcie.
- I następnie cudownym zrządzeniem losu trafił akurat do mojej kabiny? – zapytał Bancroft z niedowierzaniem.
- To całkiem możliwe – przyznał Northumbryjczyk. – Za pozwoleniem, czy leżał na podłodze?
- A co to ma do rzeczy? – dowódca HMS „Evelyn” powoli zaczynał tracić cierpliwość.
- Mógł mi wypaść z kieszeni, a potem przyczepił się komuś do buta, na przykład Matthewsowi.
- Najłatwiej to na Matthewsa zrzucić winę! – nie wytrzymał Bancroft.
- Nie twierdzę, że zrobił to specjalnie – uściślił Dunmore. – Zakładając, że wypadło mi to z kieszeni w mesie albo w hangarze, gdzie zawsze się kręci dużo ludzi…
- Dość tego! Idź pan stąd! – komandor energicznie machnął ręką w stronę drzwi. – Udzielam panu nagany, Dunmore! Następnie porozmawiam z kapitanem Scoldingiem, żeby umieścił ją w aktach!
Powlókł się więc Dunmore do mesy oficerskiej, wyzuty z dobrego samopoczucia, w jakie wprawił go udany lot. Przy stole zastał Vincenta, starszego mechanika Stone'a w tradycyjnie wysmarowanym mundurze oraz Matthewsa, wciąż jeszcze siedzącego w kurtce podbitej owczym runem, w której zwykle latał.
Dunmore przysiadł ciężko. W ręku międlił pas do pończoch, który kosztował go naganę, a oni jednomyślnie udawali, że nie widzą w tym nic nadzwyczajnego. Właściwie nawet nie widzieli, znali go przecież nie od dziś.
- Nalejcie i mnie – odezwał się, wskazując nieokreślonym ruchem dłoni butelkę whisky.
- Stało się co? – zaniepokoił się Stone.
- Cóż, taka sobie nagana – pocieszająco odrzekł Northumbryjczyk.
- Coś ty znowu nawyprawiał?! – uniósł się Matthews. – Jak mogłeś?!
- Samo się zrobiło – Dunmore wzruszył ramionami. – Bardzo niekorzystny zbieg okoliczności, możliwe zresztą, że wszystko przez ciebie. Na awans przyjdzie mi trochę poczekać.
W jego beztroskim głosie dało się jednak wyczuć lekkie rozczarowanie. Od kiedy jeszcze w Chopham został zdjęty ze stanowiska dowódcy eskadry, Dunmore nie piął się zbytnio po szczeblach kariery. Nawet ostatnio, po akcji przeciw niemieckiemu rajderowi, cały personel latający z „Evelyn” (jak i kilku członków załogi okrętu) otrzymał Distinguished Service Cross, a Tony to nawet po raz drugi. Tylko Dunmore został pominięty, bo komodor Titcombe czuł wobec niego niesmak.
- Przynajmniej odpocząłeś trochę w domu – zauważył Henry Vincent, odrywając się od studiowanej mapy wybrzeża Portugalii.
- A owszem – wspomnienie urlopu od razu rozluźniło Dunmore'a. – Tylko jak przyszło wybrać się w gości, to nastąpiła seria niezręcznych sytuacyj towarzyskich. Któregoś razu, na przykład, byliśmy na obiedzie u dalszego wujostwa. Przyjechała też panna Pearl Mcnaughton. Mówię wam, co za dziewczyna! Włosy jak z czystej miedzi, zielone oczy… Ale jak tylko się jej przedstawiłem, odwróciła się z obrzydzeniem.
- Dlaczego? – nie zrozumiał Henry.
- Też nie miałem pojęcia. A co się okazało? Ten gadzina Moffatt w listach do domu naplótł jakichś strasznych bredni na mój temat.
- Co zrobiłeś? – zapytał Matthews podejrzliwie.
- Cóż, nie mogłem pozostawić tego bez odpowiedzi. Wziąłem siekierkę, osiodłałem konia, pojechałem na pastwisko Moffatta i porąbałem mu siedemdziesiąt jardów ogrodzenia.
- Aha – odrzekł obserwator głosem wypranym z wszelkich emocji. – I co Moffatt na to?
- Nie był szczególnie rozbawiony, jak sądzę – Dunmore wychylił kieliszek. – Ale pozwu ciągle nie otrzymaliśmy, więc wszystko przed nami.
- Wesołe życie w tym waszym Blackness – zauważył Henry.
- Nie mów, że na Cejlonie nie macie kłopotów z sąsiadami.
- Nie wiem, jak gdzie indziej – zamyślił się porucznik Vincent. – Ale plantacja mojej rodziny z nikim bezpośrednio nie graniczy. Gdzie spojrzeć, dokoła dżungla. Za to parę lat temu toczyliśmy spór z jednym z naczelników z okolicy, bo ojciec obniżył stawkę robotnicom, a one poszły na skargę. Wiesz, to nie są Indie czy jakaś dzika Afryka, my się liczymy z tubylczą ludnością. Ojciec się nie liczył, więc jak nagle zastrajkowały…
Do mesy wszedł kapitan Scolding z lornetką w ręku.
- Chodźcie zobaczyć, zaraz będziemy mijać Porto – zaproponował.
- Porto wolę pić niż oglądać – zauważył Dunmore i dolał sobie na razie whisky.

Na horyzoncie rozpościerał się ciemną zielenią odległy brzeg Portugalii, na którym wyróżniała się jaśniejsza plama grodu u ujścia Duero.
- No to zapalę i wracam do moich maszyn – powiedział Stone, przypalając papierosa.
Vincent z zajęciem obserwował panoramę Porto przez lornetkę.
- Całkiem ładne miasto – przyznał.
- Lizbona ładniejsza – odparł Scolding. – Byłem raz przed wojną. Ale jej nie zobaczymy, bo leży w zatoce.
- Szkoda, że nie można zejść na ląd – Henry przekazał lornetkę przyjacielowi. – Zaraz by nas internowali. A niby nasz najstarszy sojusznik.
- Pamiętaj, że internowaliby też Niemców. Zresztą, niewykluczone, że coś się jeszcze wydarzy w tej dziedzinie. Portugalczycy mają z Niemcami jakieś niewyrównane rachunki w Mozambiku.
Tony spojrzał przez szkła na obcy brzeg.
- A teraz i nam przyszło płynąć na afrykańskie wody, co prawda nieco bliżej. Cieszysz się? Cieplej niż w Anglii. Nie aż tak jak u was na Cejlonie, ale cieplej.
- Chyba w ostatnich tygodniach przywykłem do europejskich temperatur – Henry oparł się o reling. – Myślałem, że tę zimę ciężko zniosę, a nie jest tak źle.
- I bardzo słusznie! – rozległ się głos za ich plecami.
Dunmore wyszedł na pokład z kieliszkiem w ręku. Był już co najmniej lekko wcięty.
- Nie mam pojęcia, co robiłeś w święta – oznajmił prowokacyjnie – ale od tego czasu wyraźnie lepiej się trzymasz. Oby tak dalej!
- Dziękuję, Dunmore – Vincent skinął ku niemu w podziękowaniu nie tyle za komplement, co za dawną inicjatywę Northumbryjczyka, dzięki której w ogóle pewien karminowy pąk ust i kruczą burzę włosów mógł nazywać swoimi.
- Wracaj do środka, jesteś nietrzeźwy – Matthews wychynął z drzwi, wciągając swego pilota za rękaw. – Poza tym się przeziębisz.
- Doprawdy, Jeffreyu, troskliwy z ciebie prosiaczek – odpowiedział Dunmore z pijacko rozchełstaną czułością.
- Zabierz go do kabiny i dopilnuj, żeby tam pozostał – polecił Tony. – A przede wszystkim, żeby Bancroft nie zobaczył go w takim stanie.
- Mogę go zaprowadzić od razu do aresztu, tylko potrzebuję formalnego rozkazu – zaproponował Matthews.
- Bez przesady, już i tak dostał po uszach od dowódcy.
Stone wyrzucił papierosa za burtę i zgodnie z zapowiedzią udał się na stanowisko. Scolding i Vincent stali jeszcze chwilę, patrząc na niedostępny ląd.
- A więc dowództwo uznało, że jesteśmy idealni do gonitwy za cieniem – zauważył Tony, przecierając chusteczką szkła lornetki.
- Bo też zadanie z rajderem wykonaliśmy na tyle dobrze, żeby skierowali nas do podobnej roboty.
- Dobrze? Zanim się udało, zaliczaliśmy jedno potknięcie za drugim! A i samą akcję można było przeprowadzić o wiele lepiej…
- Już nie przesadzaj – upomniał go Vincent łagodnie. – Zrobiliśmy to, co było możliwe do zrobienia. Na wszystko nie masz wpływu. Jeżeli tam na górze uważają, że sobie poradziliśmy, to nie mamy sobie czego wyrzucać.
Tony spoglądał w milczeniu na drzwi, za którymi zniknęli Dunmore i Matthews.
- Mam nadzieję, że nie wypił tyle, na ile wyglądał – przyznał. – Wolę się nie zastanawiać, jaki z niego będzie jutro pożytek.


Jeszcze przed czterema dniami „Evelyn” stała w bazie marynarki wojennej w Portsmouth po krótkim i zupełnie rutynowym rejsie wzdłuż wybrzeża, do Felixstowe i z powrotem. Pogoda i niespokojne morze nie bardzo pozwalały latać, za to w samym Felixstowe miejscowi mechanicy wykonali gruntowny przegląd techniczny hydroplanów. Towarzyszył im Angus, licząc na to, że uda mu się podpatrzyć jakieś przydatne sztuczki. Oficerowie tymczasem spotkali w bazie kwatermistrza Cornwella z Chopham. Ten zasmucił się na wieść o śmierci porucznika Sinclaira. Pytany, co słychać we dworze, odpowiedział, że urządzono tam szkołę dla załóg lotniczych, której komendantem pozostaje stary Fastly.
Po powrocie z zasłużonego urlopu Tony od razu zabrał się z energią do stojących przed nim obowiązków. Owego dnia wracał z rozmowy z instruktorem kursu radiotechniki, który zapewnił go, że podporucznik Davis zdradza wyraźne zdolności w tej dziedzinie. Davis zresztą też doszedł już do siebie i po zdjęciu gipsu zaczął brać udział w lotach, choć nie był na stałe przydzielony do żadnej załogi.
Szedł więc Tony drogą wśród zabudowań bazy i rozmyślał o konieczności zorganizowania dodatkowego wykwalifikowanego podoficera-radiotechnika, gdy z najbliższego budynku wyszedł nagle oficer flagowy z adiutantem. Tony bez namysłu uniósł dłoń do salutu.
- Czołem, kapitanie Scolding – powiedział kontradmirał Hill, zatrzymując się na widok lotnika. – Z nieba mi pan spada, za przeproszeniem. Jak się panu powodzi?
- Jakoś brnę – przyznał Tony skromnie. – Zawsze naprzód, choćby tylko po kawałeczku.
- To wspaniale. Proszę o przyjemny wyraz twarzy – Hill skinął wyjaśniająco ku adiutantowi, który uniósł do oka aparat fotograficzny. – Tak, dobrze, i jeszcze zasalutować. A teraz półtora kroku w lewo… Robbins, mam nadzieję, że nie uchwycił pan tej tabliczki na murze? Bo jeżeli tak, to trzeba od razu wyretuszować.
- Wedle rozkazu, panie admirale – odpowiedział adiutant.
Jeszcze kilka razy rozległ się trzask migawki, podczas gdy Hill zadawał Tony'emu różne banalne pytania, tak, aby wyglądało, że rozmawiają o czymś ważnym. Wreszcie kontradmirał dał znak podwładnemu, że może odejść.
- W porządku – zwrócił się do Scoldinga. – Z pewnością jest pan świadom, że dzisiaj wojnę toczy się także za pomocą prasy.
- Czy to pójdzie do jakiejś gazety? – zapytał Tony z niejasnym niepokojem.
- Cóż, jeśli nawet, to pana twarz na razie pozostanie anonimowa. A tymczasem… Pozwoli pan ze mną, kapitanie.
Weszli do budynku. Hill urzędował w niewielkim pomieszczeniu, dość skromnie urządzonym jak na admirała. Sterty papierów przykrywały cały blat dębowego biurka, tylko skrzydło mosiężnego orła – zapewne ozdobny uchwyt od suszki – wystawało spośród białych fal. Na jednej ścianie wisiała mapa Wysp Brytyjskich, z drugiej spoglądali Jego Królewska Mość i jakiś osiemnastowieczny admirał, Hood albo Howe. Scolding podszedł do mapy i uważnie obejrzał wybrzeże Suffolk. Chopham nie zaznaczono, za to wykrył dwa błędy w nazwach pobliskich miejscowości.
- Zapali pan? – kontradmirał zachęcająco wyciągnął papierośnicę.
- Dziękuję, jestem niepalący.
- Bardzo słusznie! Nawet pan sobie nie wyobraża, ile pieniędzy człowiek w tej postaci puszcza z dymem – uśmiechnął się Hill, ale sam zapalił. – Proszę usiąść.
Tony swobodnie zajął miejsce naprzeciwko admiralskiego biurka, powstrzymał się przed machinalnym czytaniem spiętrzonych na nim dokumentów.
- O ile mi wiadomo, wrócił pan właśnie z urlopu? – kontradmirał rozsiadł się w fotelu.
- Wczoraj – odrzekł Tony. – Na szczęście pod moją nieobecność eskadra jednak nie runęła w gruzy.
- Udało się panu wypocząć?
- Tak sądzę.
- Znakomicie! – ucieszył się Hill. – Potrzebuję pana wypoczętego.
- Czego dotyczy sprawa?
- Właściwie powinienem się z tym zwrócić najpierw do komandora Bancrofta, jako starszego stopniem – oznajmił kontradmirał. – Posłałem po niego i zaraz powinien przyjść, ale jakoś tak pan mi się pierwszy nawinął… Bądź co bądź, kapitanie, reprezentuje pan nieco inny rodzaj broni, nie przez wszystkich do końca rozumiany. W każdym razie poczekamy na pańskiego przełożonego, żeby było po bożemu, bez załatwiania czegokolwiek za jego plecami.
Oczekiwanie spędzili na dyskusjach na różne tematy, szczególnie o sytuacji strategicznej na Bałkanach i Bliskim Wschodzie.
- Komodor Titcombe nie mógł się pana nachwalić – zdradził Hill w pewnym momencie. – Od takich oficerów jak pan mogą zależeć losy tej wojny. A właściwie będą, nawet jeśli ich rola ma polegać na zamiataniu śmieci z dala od głównego teatru działań.
Bancroft przyszedł po niecałym kwadransie. Cygarem nie pogardził, zajął miejsce.
- Możemy wreszcie przejść do rzeczy – przemówił kontradmirał. – Wiedzą panowie, kto to Senussi?
- Jakiś Włoch? – zaryzykował Tony.
- Niezupełnie. Wprawdzie ma to pewien związek z Włochami. Jest taka sekta wśród Arabów na Saharze. Włosi od paru lat nie mogą sobie z nimi poradzić. Parę miesięcy temu zrobili ekspedycję karną, a skutek był taki, że rebelianci nie tylko nie zostali rozbici, ale jeszcze wzbogacili się o zapasy broni i amunicji.
- Wiadomo, włoskie wojsko… – skomentował Bancroft z lekceważeniem. – Ale co to ma z nami wspólnego?
- Całkiem sporo, komandorze. Nie wiem, czy pan słyszał, ale parę miesięcy temu Senussi zaczęli atakować Egipt. Turcy dostarczają im broń i instruktorów, licząc na to, że zmuszą nas do walki na dwa fronty i zagrozić Kanałowi Sueskiemu.
- Coś tam kiedyś czytałem w gazecie – przyznał dowódca „Evelyn”. – Ale wydawało mi się, że to zwykłe bandy rozbójników, jak na pograniczu indyjskim. A tu nagle pomoc turecka?
- Podobno są wśród nich i Niemcy – dodał Hill. – I tu przechodzimy do konkretów. Otóż, proszę panów, buntownicy zdobyli kilka miast portowych na wybrzeżu Cyrenajki. Dowództwo Royal Navy na Morzu Śródziemnym otrzymuje meldunki, że z portów tych mogą operować niemieckie albo austriackie okręty podwodne. Wsparcie z powietrza bardzo się przyda. W związku z tym przeznaczyłem „Evelyn” do wysłania w tamten rejon.
Spojrzał na Tony'ego uważnie.
- Nie uśmiecha się panu ten przydział – zauważył.
- Panie admirale – rzekł Scolding. – W ostatnim starciu straciłem dwóch ludzi: pilota i mechanika, który poleciał za niedysponowanego obserwatora. Mechanika szybko udało się zastąpić, a pilota wciąż nie dostałem, mimo ciągłego wysyłania pism w tej sprawie. Rozmawiałem nawet osobiście z dowódcami w Calshot i paru innych bazach, ale nic z tego. Wyszkolonych pilotów wszyscy kierują do jednostek o większym znaczeniu, do Francji albo do obrony Londynu. A jeżeli nawet jakimś cudem przydzielą mi nowego pilota, to i tak nie mam dla niego samolotu…
- Wszyscy dziś mamy problemy z niedoborami – odparł Hill. – Wie pan, ilu samolotami dysponują siły brytyjskie na Pustyni Zachodniej? Aż dwoma, w dodatku już zaangażowanymi w kampanię lądową przeciw rebeliantom. Pańskie trzy maszyny to już wzrost o sto pięćdziesiąt procent, a biorąc pod uwagę, że tamte dwie są z RFC, to nawet o trzysta. Zrobię, co w mojej mocy, żeby załatwić dla pana uzupełnienia, ale nic nie obiecuję. Natomiast wiem, że nawet w niepełnym składzie są panowie odpowiednimi ludźmi do tego zadania.
Przez moment grzebał w papierach na biurku, aż wyciągnął mapę Morza Śródziemnego, rozłożył przed swymi gośćmi.
- Wyruszycie jutro po zmroku i weźmiecie kurs na Maltę – zapowiedział, wskazując drogę wiecznym piórem. – Tam przejdziecie pod rozkazy odpowiedzialnego oficera… i niech Bóg się zlituje nad tymi, którzy wejdą wam w drogę.


Tak więc we wtorek wieczorem HMS „Evelyn” wyszła z Portsmouth i okrążywszy Bretanię, po z górą dobie żeglugi przybiła do francuskiego portu Lorient. Cały dzień upłynął tam na bunkrowaniu węgla i uzupełnianiu innych zapasów, Gibraltaru bowiem, pierwszej bazy brytyjskiej w rejonie śródziemnomorskim, ów były statek pasażerski, co w czasie pokoju kursował leniwie wzdłuż wybrzeża Anglii, nie był w stanie sięgnąć bezpośrednio. Po kolejnych dwóch dniach Scolding i Vincent stali na pokładzie, podziwiając pozostającą stopniowo w tyle panoramę Porto i zastanawiając się nad przydatnością bojową pijanego Dunmore'a.
- No to jeszcze kawał drogi przed nami – powiedział Tony, czując na twarzy powiew chłodnego wiatru. – Pojutrze już Skała, a potem ze cztery dni ze Skały na Maltę. Chyba płynąłeś tą trasą w zeszłym roku?
- Zgadza się, ale w przeciwnym kierunku – odparł porucznik Vincent. – Obyśmy tylko na Cejlon nagle nie zawędrowali.
- Bez obawy, nie spodziewam się, żebyśmy mieli się zapuszczać dalej niż do Aleksandrii. Ale skoro nas wysyłają na Maltę, to i tak Aleksandria jest mało prawdopodobna. Rzecz w tym, żeby przecinać szlaki komunikacyjne do Libii z Adriatyku. O ile takowe istnieją. A jak nie, to pewnie będziemy bombardować.
- Libia… – westchnął Henry. – Linda mówiła mi, że chciała kiedyś śpiewać w Trypolisie, ale na szczeście zmieniła zdanie. Dotarło do niej, że jest za dobra, żeby wycierać kąty na takiej skończonej prowincji.
- Bo jest – zgodził się Scolding, któremu wyraziste interpretacje wokalne panny Dryden od samego początku zapadły w pamięć. – A stanęło na tym, że do Afryki jedziesz ty, a ona zostaje w Anglii. Daleka droga przed nami, daleko od naszych dziewczyn…
- Widziałeś się z Emily na urlopie? – zainteresował się Vincent.
- Umówiliśmy się w Londynie, ale coś jej wypadło i nie mogła przyjechać – odparł Tony.
- Szkoda – odrzekł obserwator ze współczuciem.
- Wspaniale jest wiedzieć, że ktoś na ciebie czeka – zauważył Scolding, z niejakim przerażeniem stwierdzając, że wpada w sentymentalny nastrój, a za pięć minut ma przejąć wachtę. – Dobra, starczy tego mazgajstwa. Wykonamy zadanie, pogonimy Hunów i wrócimy do dziewczyn. Jeszcze im przywieziemy coś ładnego…
- Na przykład?
- Nie mam pojęcia. Coś na pewno się znajdzie. Przecież to niemożliwe, żeby wszystkie ładne rzeczy zniknęły wraz z wybuchem wojny.



2 komentarze:

  1. (Muahahaha, pierwsza! :D)

    Tyle wiele szczęścia! I tyle wiele nieszczęścia!

    Z obiektywnego punktu widzenia - świetnie, że akcja się przenosi na Morze Śródziemne. To duże urozmaicenie i duża zmiana, i jestem pewna, że nie zabraknie nam tu emocji i świetnych scen walki (fotelu - szykuj się na rwanie!).
    Z subiektywnego, babskiego punktu widzenia - smutam, że chłopcy będą daleko od dziewczyn! No ale cóż można zrobić, jest wojna, trzeba mężnie się z tym pogodzić (ewentualnie pochlipać chwilę w kątku) i, hehe, BRAWYM być.

    Kiedy tylko Dunmore dostaje trochę czasu antenowego, to kradnie cały rozdział. Tym razem było tak samo. Jest cudowny, a to wtrącenie, że w sumie zaczyna mu zależeć na karierze, dodaje mu wiarygodności i głębi, bo wcześniej był bardziej charakterystyczny i zabawny niż pełnowymiarowy. Teraz jest bohaterem dynamicznym - me gusta!
    Wszystko, co mówił w tym rozdziale, zasługuje na oprawienie w ramkę i powieszenie nad łóżkiem, ale moim osobistym faworytem jest "Porto wolę pić niż oglądać". <3

    Wspominałam w poprzednim komentarzu o tych różnicach w sposobach wypowiadania się bohaterów - i jak ja mogłam pominąć Bancrofta! O ile w poprzednich rozdziałach jego "następnie" wypadało momentami nieco sztucznie, to w tym jest już mistrzowskie i bardzo naturalne (chyba że to ja się przyzwyczaiłam...?). Miodnie.

    I jeszcze mam taką uwagę natury technicznej do tego fragmentu: "- A owszem – wspomnienie urlopu od razu rozluźniło Dunmore'a". Kiedy wtrącenie narratora nie dotyczy samej czynności mówienia, to po wypowiedzi bohatera jest kropka, a słowa narratora zaczynają się dużą literą. Pamiętam, że we wcześniejszych rozdziałach też kilka razy rzuciło mi się to w oczy.

    Rany, jakoś czepialsko mi wyszedł ten komentarz! Ale co ja mogę, poprzednio tak nasłodziłam, że teraz muszę się trochę poczepiać. Zresztą - co było dobre, dalej jest dobre. Świetne. Bardzo świetne. Chcę jeszcze. ^^

    Pozdrawiam!

    PS. O kurczę, to już trzydziesty rozdział! Gratuluję uprzejmie i nieuprzejmie żądam przynajmniej drugiego tyle. ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z tym rozluźnionym Dunmore'em zdanie było przerabiane tyle razy, że faktycznie coś mogło się po drodze pomieszać. Dzięki za korektę obywatelską :D

      Postaram się nie zawieść oczekiwań, jeśli chodzi o wątek śródziemnomorski; oczywiście nie ma on szczegółowego planu. Co do dziewczyn - poczekają, nie one jedyne na tej wojnie...

      Dunmore tu robi trochę za człowieka-demolkę, a trochę za element komiczny, ale staram się uczynić go postacią mniej jednowymiarową i sądząc po Twoim komentarzu, chyba mi się powoli udaje :)

      Będzie jeszcze sporo rozdziałów. Nawet w przybliżeniu nie wiem, ile...

      Usuń