Rozdział 24. Dzień dymu




Siedemnastego listopada, we środę, kapitan Scolding obudził się, kiedy było jeszcze ciemno. Jak to w listopadzie: w niektóre dni przy natłoku obowiązków nie miał nawet okazji oglądać swej kajuty w świetle dziennym. Fosforyzujące wskazówki zegara podpowiedziały mu, że jest wpół do piątej. Jeśli nie zdarzy się nic nieprzewidzianego, to można przespać jeszcze niemal dwie godziny.
Aby łatwiej dać się ogarnąć jedwabnej zasłonie snu, Tony skupił swe myśli na osobie, dzięki której przed paroma dniami, jak uważał, odnalazł nowy sens w życiu. Niespodziewane spotkanie w Swansea było najlepszą rzeczą, jaka mu się ostatnio przytrafiła. Wiele sobie wyjaśnili z Emily i rozstali się w rozdzierającej atmosferze tęsknoty za kolejnym spotkaniem.
Ona nie była dla niego kolejną z wielu panien spotykanych przy różnych okazjach towarzyskich. Okazała się też dziewczyną o wiele bardziej wrażliwą i uczuciową, niż zazwyczaj okazywała na zewnątrz. Przypominał sobie jej szczupłe dłonie, jej niefiołkowe oczy i te pojedyncze, chaotyczne pocałunki, lekkie i przelotne jak mysikróliki przysiadające na gałęziach magnolii, które składali sobie nawzajem bez ostrzeżenia w trakcie rozmowy, kiedy już opadła największa fala od dawna tłumionej tęsknoty. I ten łagodny, przepełniony niejasnym smutkiem wzrok, którym odprowadzała go, gdy odchodził…


Dzień wstał pochmurny i wietrzny, słońce ledwo przebijało przez zasłonę chmur. Oficerowie wachtowi i inni członkowie załogi poruszali się po pokładzie w beżowych płaszczach z grubej wełny, tylko lotnicy zadawali szyku skórzanymi kurtkami. Tony odmeldował się u dowódcy okrętu, po czym udał się na śniadanie.
- Chyba nie polecimy – zauważył porucznik Matthews. – Morze zbyt niespokojne.
- Ale to oznacza, że nie polecą także oni – odparł Sinclair. – O ile, oczywiście, są gdzieś w pobliżu. Niech w końcu przestaną się ukrywać, mam już powyżej uszu tej całej zabawy w kotka i myszkę.
- Racja – powiedział Dunmore, pokrzepiając się kieliszkiem brandy. – To żadna przyjemność zadawać się z kimś, kto nie przestrzega podstawowych reguł.
- Atakują o zmierzchu lub wczesnym rankiem – przypomniał Scolding. – Teraz dni są krótkie, więc mogą mieć więcej czasu na przeprowadzanie ataków.
- Tylko jak zgadnąć, gdzie teraz uderzą? – powątpiewał Sinclair. – Tyle czasu się za nimi uganiamy i nadal nic nie wiemy. Z naszej aktualnej pozycji w grę może wchodzić całe południowe wybrzeże Irlandii i jeszcze Kornwalia, północna albo południowa.
- Cała nadzieja w tym szpiegu, którego przewiozłem do Santander – rzekł Tony.
- No nie wiem – Matthews nie był przekonany. – Statek może i dojrzy, ale przecież nie popłynie za nim tą swoją brezentową łódką, żeby na bieżąco śledzić kurs.
- Oczywiście może się zdarzyć, że w ogóle nigdy ich nie złapiemy, bo na przykład zaprzestali już tych swoich pirackich rejsów – pierwszy oficer Sykes wyciągnął się na krześle. – Albo zupełnym przypadkiem przyłapiemy na gorącym uczynku kogoś zupełnie innego. Okręt podwodny, na przykład.
- A propos, kiedy schodziłem z psiej wachty, Mackay wyszedł spod wody i zaczął krzyczeć, że cukier im się na łódce skończył – powiedział Sinclair. – Rzuciłem im paczkę.
- Trafiłeś po ciemku? – zdziwił się Matthews.
- Gdzie tam! Rzuciłem linę na ich kiosk i spuściłem po niej cukier we wiadrze.
- No to teraz muszą nam wiadro oddać – spostrzegł Dunmore. – Bez wiadra jak bez ręki.


Po śniadaniu Tony wrócił do kajuty, doszedłszy do wniosku, że w taką pogodę noszenie pilotki jest roztropnym wyjściem, niezależnie od tego, czy przyjdzie się wzbić w powietrze, czy nie.
Gdy już miał wychodzić, zza ściany dobiegł dźwięk fletu. Muzyka płynęła spokojną, melancholijną falą niczym strumień, który przebiega przez spokojną dżunglę. Scoldingowi natychmiast stanęło przed oczami łagodne zakole potoku, woda szemrząca po płaskich kamieniach, soczyście zielone liście gałązki zwieszającej się nad wodą, szeleszczące, gdy gałąź trzęsie się poruszana nurtem, stado zielonych papug wirujących po błękitnym niebie, wolny od ziemskich zmartwień uśmiech marmurowego Buddy, u stóp którego ten strumień się wije. Flecista wplatał w to wszystko mimochodem, zupełnie naturalnie, znajome melodie. Tony rozpoznał urywki z „Alleluja” Händla, jednego z walców Straussa i jakiegoś szkockiego marsza wojskowego. A potem muzyka nagle stała się tak smutna, że kapitanowi zrobiło się ciężko na duchu.
Wyszedł na korytarz i zdecydowanie wkroczył do sąsiedniej kajuty.
- Zagraj coś żwawszego – zalecił. – Już wystarczy, że pogoda pod psem.
Henry Vincent siedział na koi, trzymając na kolanach płaszcz z foczego futra. Na widok Tony'ego odjął od ust bambusowy flet.
- Zimno – powiedział. – A przecież to jeszcze nie zima, prawda? W ostatnich dniach zdarzają się chwile, kiedy wszystkiego mam dość.
- Taka aura o tej porze roku. Wytrzymaj do grudnia, potem pójdzie z górki. Sam zawsze czuję się podle w listopadzie.
- Nie powiedziałbym – sprzeciwił się Vincent. – Energia cię rozpiera, a nawet jesteś pogodniejszy niż zwykle.
- Naprawdę? – Scolding nie uważał się za człowieka, któremu z łatwością przychodzi okazywanie dobrego samopoczucia.
- Odkąd wyszliśmy z portu – sprecyzował obserwator. – Zdarzyło się coś w Swansea? Udało ci się wysłać ten list?
- Też. Ale przede wszystkim spotkałem ją samą.
Tony postanowił nagle podzielić się z przyjacielem swoim szczęściem. Usiadł obok i opowiedział pokrótce o spotkaniu z Emily. Choć był powściągliwy jak zawsze, Vincent i tak słuchał go z ciężarem na duszy.
- Jak to możliwe, że ciebie miłość uskrzydla, a ja od niej choruję? – odezwał się wreszcie.
- Mnie wszystko uskrzydla, jestem pilotem – odparł Tony. – A co z twoim listem? Będzie już najwyższy czas.
Henry spojrzał ze smutkiem na podłogę, zatopił dłonie w futrze płaszcza. Ciągłe myślenie o śpiewaczce z Portsmouth pozostawiło jego duszę w ruinach. Lampa nad progiem, krzesło i drzwi – wszystko wydawało się drwić z niego bezlitośnie. Już nawet nie był pewien, czy tęskni.
- Nie wierzę w Lindę – powiedział, chyba całkiem pogodzony z losem. – Teraz, z upływem czasu, wydaje mi się, że to był tylko sen.
Scolding, przejęty zmartwieniem przyjaciela, pokrzepiająco objął go ramieniem.
- W takich dniach trzeba być brawym – rzekł, powtarzając jedno z powiedzeń sztabsrotmistrza Miakiszewa, które zasłyszał od Emily i które od kilku dni bezlitosną pętlą krążyło mu po głowie. – Jak tylko wylądujemy w Portsmouth, pójdziesz do teatru. To rozkaz.


Po śniadaniu pogoda zrobiła się jeszcze bardziej pod psem, zaczął padać deszcz i porucznik Vincent mimo wszystko czuł zadowolenie, że przypomniał sobie o futrze – mało brakowało, aby zrezygnował z jego założenia. Fale wzrastały i opadały, bijąc „Evelyn” po burtach i okazjonalnie zalewając pokład. Dunmore, trafiony chełstem, przemókł do suchej nitki, bo wyszedł na pokład bez kurtki, „tylko na krótką chwilkę”. Nikt przy zdrowych zmysłach nie spuszczałby hydroplanu: gdyby nawet fale nie roztrzaskały go o burtę okrętu, to i tak rozpędzenie maszyny po tak nierównym podłożu graniczyłoby z cudem.
Tony i Henry zajęli się nadzorowaniem prac mechaników. Było około pierwszej, gdy do hangaru przyszedł jeden z podoficerów pokładowych i powtórzył kapitanowi Scoldingowi, że dowódca zespołu pragnie go widzieć.
Titcombe czekał na mostku w towarzystwie Bancrofta. Twarz miał poważną. Obaj mieli.
- Otrzymałem meldunek – powiedział komodor. – Do rąk własnych, zaszyfrowany według klucza, który znam tylko ja. Z pozdrowieniami od naszego znajomego, Manuela. Niestety, trochę za długo trwało, zanim nasi ludzie odszyfrowali komunikat, zaszyfrowali z własnymi uwagami i przesłali do nas, a jeszcze po drodze rwała się łączność.
- Dowiedział się czegoś? – Tony od razu zrozumiał, że Titcombe nie wzywałby go z byle powodu.
- Osiem dni temu do portu w Santander wszedł frachtowiec „Eidfjord” pod banderą norweską – stwierdził dowódca zespołu. – Na rufie miał sporą nadbudówkę, wypisz wymaluj jak nasz hangar. Przybił do nabrzeża wynajmowanego przez szemraną spółkę, o której pan wie. Jest tam wysoki parkan, więc niewiele da się podejrzeć, ale Manuel zdołał zaobserwować, że wczoraj w południe ten sam statek wyszedł z portu. Pod banderą argentyńską, jako „Clara Imelda”. I do tego wzbogacił się o trzeci komin, z którego nie leciał żaden dym.
- Spryciarze – zauważył Bancroft. – Weszli z dwoma kominami pod jedną banderą, wyszli z trzema pod drugą, a żeglują pod jaką?
- Zgodnie z prawem przed atakiem powinni podnieść własną – powiedział Tony. – Z tym że oni atakują za pomocą samolotów, a sam statek nie jest wtedy nawet w zasięgu wzroku. Piractwo doskonałe.
- To jeszcze nie wszystko – ciągnął Titcombe. – Dziś rano statek „Clara Imelda” napotkał nasz kuter patrolowy, który wydał mu rozkaz zatrzymania w celu wykonania prawa wizyty i przeszukania. Od tej pory kontaktu z kutrem już nie było. Domyśla się pan, co to znaczy?
- Uderzył znowu – podsumował Scolding. – I pewnie zdążył zawrócić do Santander.
- Niekoniecznie – zauważył Bancroft. – Nie wychodziłby w morze tylko po to, żeby zatopić pierwszy lepszy kuter. Moim zdaniem Niemcy szykują atak na coś większego, jakiś nalot na wybrzeże.
- Biorąc pod uwagę pozycję podaną przez tamten kuter – kontynuował dowódca zespołu – i czas, który odtąd minął, mogą już być w promieniu stu pięćdziesięciu mil i w ciągu czterech godzin znaleźć się na pozycjach wyjściowych do bombardowania Kornwalii. Ogłaszam stan gotowości bojowej dla całego zespołu. Powiadomione zostały także inne okręty na potencjalnym obszarze konfrontacji. Proszę przygotować maszyny i pilotów. „Clara Imelda” ma zostać wyeliminowana.
- Tak jest, dowódco.


„Titforce” znalazło się więc w stanie gotowości. Transportowiec „Bowland” poszedł przodem jako przynęta, z prędkością czternastu węzłów. Okręt podwodny porucznika Mackaya towarzyszył mu dyskretnie w zanurzeniu, „Evelyn” zaś trzymała się sześć mil z tyłu, gotowa w każdej chwili skoczyć naprzód na całej mocy maszyn i dogonić „Bowlanda”. Walkę powinny były wziąć na siebie samoloty, ale obecność okrętu mogła się przydać w razie ratowania tonących lub jakiejś nieprzewidzianej sytuacji.
Obsługi dział zajęły stanowiska bojowe, mechanicy zaczęli tankować hydroplany i uzupełniać uzbrojenie, Tony i jego towarzysze wypili profilaktycznie ostatnią mocną kawę.
- Słuchać mnie uważnie – George Angus przekazał podwładnym rozkaz kapitana Scoldinga. – Dla Vincenta i Traylora – magazynków ile wlezie, za to tylko po jednej bombie. Dunmore i Sinclair – większy ładunek bomb.
- Tak jest, szefie – odparł podoficer John Avery, odpowiedzialny za samolot Dunmore'a. – Z tym że Dunmore ma mniejsze obciążenie, bo te jego dwa karabiny…
- No to Sinclairowi chociaż dołóżcie – bosman spojrzał na Petera Deacona. – Ale bez przesady. Gdybyśmy tak mieli torpedy lotnicze, byłoby mniej zachodu.
- A po co to całe zamieszanie, skoro przy takiej pogodzie i tak nie wystartują? – Ron Boswell pozostawał sceptyczny.
- Może się wypogodzi – odparł Angus. – A nie, to Dunmore będzie te bomby ręcami rzucał z pokładu w nieprzyjaciela.
- Ale to chyba te lżejsze? – zdziwił się Flynn.
- A skąd, te największe – bosman zachował kamienną twarz. – Holwell, sprawdzić, czy dźwig lekko chodzi. I nie rozłazić mi się po okręcie, bo w każdej chwili możecie być potrzebni.


W mesie oficerskiej zebrał się cały personel latający. Na stole rozłożono mapę, na której Henry Vincent i drugi oficer Skipworth mieli zaznaczać rozwój sytuacji. Nad mapą unosiła się nerwowa atmosfera.
- Spokojnie, stan gotowości to jeszcze nie alarm bojowy – zauważył przytomnie porucznik Traylor.
- Najgorsze to czekanie – rzekł Sinclair. – Siedzisz, bracie, i tkwisz sobie w oczekiwaniu. Cisza przed burzą. Niech no wreszcie ten piorun trzaśnie i będziemy to mieć z głowy.
Dunmore wyczyścił rewolwer i teraz z namaszczeniem wsuwał naboje do bębenka.
- Uważaj, o co prosisz, Sinclair – powiedział na wpół nieobecnym głosem. – Bo cała rzecz w tym, żeby nie w nas trzasło.
- Na razie morze jest takie – rzekł Vincent, wyglądając przez okno – że nie ma mowy o starcie. Ale już się przejaśnia.
- Lepiej, żeby się przejaśniło, zanim na nich wpadniemy – powiedział Traylor. – Z siłą ognia u was chyba krucho, Skipworth? Tylko „Evelyn” względnie uzbrojona, jedno lekkie działo na transportowcu, a drugie na łódce.
Porucznik Skipworth usiadł, zapalił cygaro. Wyglądał na zmęczonego, tego dnia miał poranną wachtę i ledwie po kilku godzinach oddelegowano go do współpracy z lotnikami.
- Po pierwsze, nie zapominajmy o torpedach – powiedział. – Po drugie, nie wiadomo, czy w ogóle dzisiaj ich spotkamy. A po trzecie, są plany sprawić sobie lepszy dalmierz.
- A po co nam dalmierz, skoro z tych naszych pukawek i tak nie da się bić dalej niż na odległość wzroku? – sprzeciwił się Matthews. – To nie artyleria, to listek figowy dla bezbronności! Przeciw samolotom to jeszcze, ale w razie byle torpedowca jesteśmy bezradni.
- Nie znasz się na artylerii – zaoponował Skipworth łagodnie, zupełnie jakby przemawiał w imieniu cichego porucznika Wallace'a, który na co dzień oszczędzał głos, aby wykorzystywać go w pełni podczas kierowania ogniem.
- O siłę ognia się panowie nie martwcie – komodor Titcombe pewnym krokiem wkroczył do mesy. – Nie będziemy sami. W rejon działań już zmierza niszczyciel, HMS „Clackmannan”.
Nikt nie oczekiwał, że na takie oświadczenie Dunmore gwałtownie zerwie się z krzesła.
- Co takiego?! – wybuchnął. – Składam oficjalny protest! Domagam się wezwania innych jednostek!
- Kapitanie Dunmore, proszę przestać się wygłupiać – odparł chłodno Titcombe. – Co panu nie pasuje w „Clackmannan”?
- Dowódcą tego okrętu jest – tu Northumbryjczyk zrobił pauzę, po czym wyrzucił z siebie dwa ciężkie słowa niczym atleta pokazujący swą siłę w pchnięciu kulą – komandor Moffatt! Tyle wysiłków, tyle czasu spędzonego na patrolowaniu wód, a teraz ten… ten łajzarz, ten spasiony cep ma nam odebrać zwycięstwo?
Komodor Titcombe spojrzał ciężko, najwyraźniej zupełnie nie pojmował, czemu lotnik się tak żołądkuje.
- Kapitanie Scolding – rozkazał, nie spuszczając jednak oczu z Dunmore'a – proszę uspokoić podwładnego.
- Siadaj, Dunmore. Jeśli będzie trzeba, to go wyprzedzimy – zawyrokował Tony. – Nie zapominaj, jakie jest przede wszystkim nasze zadanie. Na spory rodzinne przyjdzie czas kiedy indziej.
Minęła niecała godzina od tej wymiany zdań i atmosfera wciąż pozostawała napięta, kiedy do mesy wbiegł podoficer, zasalutował Titcombe'owi.
- Panie komodorze, sygnał z „Bowlanda”. Dym na horyzoncie od północnego zachodu…

Nie pozostało zatem nic innego, niż wyruszyć na patrol. Morze pozostawało niespokojne, ale, w ocenie Scoldinga, już nie na tyle, by przeszkodzić startowi. Tony nie miał pewności, czy nie spogląda na nie z nadmiernym optymizmem. Co niektóre grzbiety fal pieniły się z nieokrzesaniem, ale z drugiej strony – czy to nie był graniczny stan, przy którym jednak da się jeszcze startować? Dla pewności kapitan Scolding zwrócił się o dowódcy z prośbą o ustawienie okrętu bakburtą pod wiatr, hydroplany zaś miały zostać opuszczone przez sterburtę. W ten sposób kadłub „Evelyn” na moment osłoni maszyny i umożliwi start z wiatrem.
Cały manewr wydawał się ciągnąć niemiłosiernie długo. Vincent stał skupiony przy relingu, twarz miał osłoniętą goglami, policzki natłuszczone. Godric Traylor dokonywał ostatecznej kontroli swojego sopwitha. Marynarze obrócili żuraw, Henry wskoczył do kokpitu, zaraz po nim wsiadł także Tony.
Pomysł startowania przy takim wietrze okazał się umiarkowanie dobry. Tony'emu udało się uruchomić silnik, lecz fale nie pozwalały hydroplanowi się rozpędzić, wznosząc go na swych grzbietach, a potem nagle opuszczając w dolinę. Przez chwilę kapitanowi przemknęła przez głowę myśl, że nic z tego nie będzie, a nawet, co gorsza, że będzie miał szczęście, jeżeli uda się wyciągnąć maszynę z powrotem na pokład w jednym kawałku.
W pewnej chwili udało mu się nareszcie przeciągnąć shorta na nieco niższą falę i niesiony nią, runął do przodu. Samolotem kołysało nie tylko w przód i w tył, ale też na boki, Tony czuł na twarzy wilgoć, woda zalewała mu gogle. Wtem poczuł, że jego wiernej maszyny nic nie przytrzymuje od dołu. Był już w powietrzu.
Wyrównał kurs i ruszył w stronę „Bowlanda” z niewielką prędkością, czekając, aż dogoni go Traylor. Mimo wszystko nadal nie dowierzał temu porucznikowi, a zwłaszcza jego niewielkiemu doświadczeniu. Wolałby lecieć w parze z Dunmore'em albo Sinclairem, ale przy podziale eskadry na sekcję rozpoznawczą i bombową nie można było dać do tej drugiej Godrica – tego gogusia, jak go nazywał Connor – bo miał najmniejszy samolot. Cóż, może właśnie teraz Traylor pokaże, co potrafi.
W tylnym kokpicie Vincent był już gotów. W jednej dłoni dzierżył lornetkę, druga gotowa była pociągnąć za spust albo za klucz telegrafu. Sopwith Traylora w końcu wystartował i po kilku minutach zrównał się z Tonym. Zwiększyli prędkość i wzbili się wyżej. Dym z kominów „Bowlanda” wyznaczał im drogę. Oby to był już ostatni akt tej całej komedyi z korsarzem…
Czas mijał, „Bowland” stawał się coraz większy i wyraźniejszy. Scolding od czasu do czasu prowadził maszynę zakosami, umożliwiając Vincentowi obserwację tamtego kierunku od strony burty, gdzie skrzydła nie ograniczały widoczności.
- Widzę go – powiedział Henry w pewnym momencie, trzymając lornetkę u oczu. Tony spojrzał ku zachodowi. Chmura dymu ulatywała z ledwie widocznej sylwetki, by dołączyć do ciężkich, popielatych chmur w górze. Wpatrywał się w nią, ale bez lornetki nie miał tak dobrej widoczności jak obserwator. Statek szedł na północny wschód, a w każdym razie był do nich ustawiony burtą. Co parę sekund migało nad nim coś błękitnego, chyba bandera argentyńska.
- To na pewno oni? – Scolding odwrócił się do tylnego kokpitu.
- Bandera się zgadza, ślepy trzeci komin tak samo – odpowiedział porucznik Vincent. – I tak musimy podejść bliżej.
Tony zwiększył obroty. Wskazówka prędkościomierza ruszyła w prawo, minęła znacznik 80 mil na godzinę i utknęła tuż za nim. Zastanawiał się, czy nie da się jej zmusić, żeby ruszyła dalej, aż do ściany, ale short szedł już z prędkością maksymalną. Henry, niespokojnie rzucając okiem na frachtowiec, który najwyraźniej był „Clarą Imeldą”, zaczął nadawać meldunek.
W pełnym pędzie zostawili za prawą burtą „Bowlanda”. Marynarze na pokładzie zaczęli do nich machać, Tony kilka razy przechylił maszynę na boki, żeby odmachać skrzydłami. „Clara Imelda” stawała się coraz większa, Vincent zdołał już dojrzeć nazwę na dziobie. Z pozoru zwykły statek handlowy, jakieś trzy tysiące ton wyporności, a do tego podejrzanie duża nadbudówka na rufie. Porucznik Traylor w swoim jednoosobowym hydroplanie zachowywał stałą odległość, z tyłu po prawej, gotów osłaniać towarzyszy w razie starcia. Cóż, tego popołudnia się okaże, z jakiej lancashirskiej gliny jest ulepiony.
Scoldinga ogarnęły nagłe wątpliwości. A co, jeżeli Manuel, nadając zaszyfrowany raport z Santander, mylił się i „Clara Imelda” nie ma nic wspólnego z całą sprawą? Co, jeżeli to po prostu zwykły, Bogu ducha winny statek handlowy, na który akurat padły podejrzenia agenta?
Powściągnął myśli, rozrzedzające jego determinację. Rozkaz to rozkaz. Zmusi „Clarę Imeldę” do zatrzymania i poddania się rewizji, a jeżeli się nie podporządkuje, zostanie zatopiona.
Skupiony na sylwetce statku pod argentyńską banderą, dostrzegł nagły błysk. Po wodzie przetoczył się huk, słabo słyszalny wśród wycia wiatru. Tony wpatrzył się dokładniej, a dopiero wtedy dotarło do niego, że jakieś pół mili za „Clarą Imeldą”, zasłonięty kurtyną dymu z jej kominów, stoi inny statek. Możliwe to, żeby właśnie przyłapali korsarza na gorącym uczynku?
Vincent krzyknął zaskoczony, spoglądając za siebie. Przed burtą „Bowlanda” nieoczekiwanie wyłonił się słup wody, a w ułamek sekundy później na dziobie transportowca zakwitła eksplozja. Kawałki pokładu, poszycia kadłuba i ludzkich sylwetek rozsypały się w powietrze.
- Ich jest dwóch! – wrzasnął Henry.


Na wieść o dostrzeżeniu „Clary Imeldy”, przekazaną telegraficznie, Dunmore, jako najstarszy stopniem, poprowadził resztę lotników do hangaru. Obsługa pokładowa trwała w pogotowiu, samolot Dunmore'a był nawet podwieszony na dźwigu i gotów do startu.
- Powodzenia, panowie! – zawołał bosman Angus. – Nakopcie Hunom do rzyci!
Dunmore w odpowiedzi uniósł pięść, zakręcił nią w powietrzu. W trakcie, gdy on wspinał się do kokpitu, podporucznik Davis sięgnął nagle do kieszeni kurtki.
- O właśnie, powodzenia – zauważył niespokojnym tonem. – Nie wziąłem talizmanu…
- Jakiego znowu talizmanu? – zdziwił się Sinclair.
- No, taki wisiorek, kawałek bursztynu z zatopioną muchą – wyjaśnił młody obserwator. – Na ostatnim urlopie widziałem się z kuzynką Nellie, to mi dała na szczęście.
- Że też wierzysz w coś takiego… – sarknął Matthews.
Davis spojrzał z prośbą na swojego pilota.
- Tylko na moment, do kabiny i z powrotem – powiedział. – Przebiegnę raz-dwa i od razu wskakuję do kokpitu.
- No dobra, leć – powiedział Sinclair z irytacją. – Ale na jednej nodze. Nie mamy zamiaru na ciebie czekać.
Davis zerwał się i niemal sprintem popędził ku najbliższemu zejściu pod pokład. Matthews, stanąwszy przy skrzydle shorta, nagle złapał Dunmore'a za ramię.
- Słuchaj, Thomas… W razie, gdyby coś mi się stało, to jedź do mojej siostry i powiedz jej o wszystkim. Zaopiekuj się nią, możesz ją nawet wziąć za żonę, jeżeli ci to przyjdzie do głowy.
- Aż tak bardzo jej nie znosisz? – zdziwił się Northumbryjczyk. – Nie przeżywaj, tylko wskakuj, opóźniasz nasz atak.
Wtem gdzieś od śródokręcia rozległ się głuchy huk, jakby ktoś zrzucił na pokład worek kartofli. Krótko po tym zabrzmiał jęk, odgłosy krzątaniny i niezrozumiałe nawoływania.
- A tam co się wyprawia? – zdziwił się Angus. – Leć no, Flynn, zobacz.
Irlandczyk zbiegł po schodach i już po chwili wrócił całkiem pochmurny.
- Podporucznik Davis poślizgnął się na schodni i upadł – zameldował. – Coś sobie w rękę zrobił. Chyba ma złamaną, doktor już do niego idzie.
- Cholera! – zaklął Sinclair. – To dopiero mu ten talizman pomógł…


Nie było czasu do stracenia. Korsarze najwyraźniej postanowili zrzucić maskę i podjąć bezpośrednie starcie. Pomysł z wystawieniem „Bowlanda” na przynętę okazał się pierwszorzędny, szkoda tylko, że przynęcie naprawdę groziło pożarcie. Skutki trafienia wyglądały i tak makabrycznie, a zaraz potem na transportowcu wybuchł pożar. Załoga uwijała się po pokładzie, próbując go okiełznać. Mieli na tyle szczęścia, że nieprzyjaciel nie trafił w kocioł, bo wtedy poszliby na dno tak szybko, że nie zdążyliby nawet opuścić bandery.
Jeszcze nie trafił, ale w każdej chwili mógł. Vincent musiał przyznać, że jego obawy są uzasadnione: tym razem natknęli się nie na jednego rajdera, a na dwa. Bliżej była „Clara Imelda”, na której pokładzie rufowym dało się już dostrzec fragment wodnosamolotu, a za nią ten drugi, który właśnie prowadził ogień do „Bowlanda”.
To nie mogło trwać dalej. Vincent przekazał ręcznie sygnał Traylorowi i oba hydroplany pognały prosto ku pierwszemu z frachtowców. „Clara Imelda” odpowiedziała ostrzałem szybkostrzelnych dział, pociski rozrywały się pod Scoldingiem albo po bokach, powietrze zdawało się przepełnione dymem. Na razie maszyna była za wysoko, żeby mogli ją dosięgnąć, ale do ataku trzeba będzie zejść w dół…
Tony czuł się niemal pijany, pędząc na spotkanie ze śmiercią, swoją lub wroga. Odepchnął od siebie wolant, obniżając wysokość o jakieś sześćdziesiąt stóp. Miał ochotę spojrzeć w oczy tym zdradzieckim bandytom, ale wiedział, że nie da rady wyprowadzić shorta z ostrego nurkowania. Sprowadził maszynę do równowagi, zakręcił ostro, aby nieco wytracić prędkość. Bomba oderwała się od zaczepów pod brzuchem samolotu i runęła w dół, prosto na śródokręcie. Kotłów mu nie rozerwie, ale może nieźle pokancerować…
Źle obliczył odległość. Dwudziestofuntówka minęła reling i rozerwała się w zderzeniu z taflą wody, wyrywając dziurę w sterburcie „Clary Imeldy”. Za małą, żeby spowodować zatopienie, jednak nieprzyjacielski transportowiec lotniczy już zatrząsł się niebezpiecznie. Vincent obrócił lewisa i puścił serię po nadbudówkach, po obsługach dział, ładnie podziurawił hydroplan na pokładzie rufowym. Gdzieś z tyłu Traylor także ostrzeliwał nieprzyjaciela.
Rzut oka na „Bowlanda” wyraźnie wskazywał, że druga z przydybanych jednostek nie zamierza mu odpuścić. Pociski padały blisko burt, trafienie bezpośrednie zdawało się kwestią minut. Tony wykonał ostry skręt w prawo. Nie miał już bomby, pozostało mu jedynie powstrzymywać nieprzyjaciela do czasu, gdy nadciągną Sinclair i Dunmore.
Drugi statek, a raczej krążownik pomocniczy, był zbliżony rozmiarami do „Clary Imeldy”, jeżeli pominąć brak hangaru. W odróżnieniu od niej nie krył swoich zamiarów i na jego maszcie butnie powiewała bandera z czarnym krzyżem i orłem. Działa, którymi walił do „Bowlanda”, wyglądały na coś sporego, może nawet sto dwudziestki. Na rufie widniała nazwa: „Aktaion”. Tony uznał, że powinni go nękać jako bardziej niebezpiecznego, i przeszkodzić w atakowaniu „Bowlanda”, który rachitycznie, acz z zapałem odpowiadał ze swojej sześciofuntówki.
Skierował maszynę w stronę drugiego nieprzyjaciela. Traylor, ostrzelawszy „Clarę Imeldę”, podążył za dowódcą i trzeba było przyznać, że woli walki mu nie brakuje, choć w stateczniku poziomym miał już dziurę od odłamka.
W tym jednak momencie artyleria „Aktaiona” przemówiła, oganiając się od brytyjskich hydroplanów jak od dokuczliwych much. Scolding zrobił unik przed salwą burtową, uciekając w górę. Vincent wycelował w pokład Niemca i oddał serię. Gdy zabrakło amunicji, założył nowy magazynek. Dostrzegł, że „Clara Imelda” sama porzuciła pozory, podnosząc banderę wojenną Rzeszy.
Położenie pomiędzy nieprzyjacielskimi jednostkami było skrajnie niekorzystne, więc Tony natychmiast zaczął pędzić poza strefę, w której narażał się na ostrzał obu Niemców. Czymś jednak musiał ich zająć, zanim przybędą posiłki. W pewnym oddaleniu spostrzegł podłużny cień skryty pod powierzchnią morza. To okręt podwodny porucznika Mackaya ustawił się na pozycji do strzału. Torpeda jak srebrny tuńczyk pomknęła ku „Clarze Imeldzie”, lecz Niemcy akurat rozpoczęli manewr, żeby podejść bliżej do „Bowlanda”, i trafienia uniknęli o włos. Mackay sam zaczął manewrować, nie mógł sobie pozwolić na marnowanie kolejnych torped.
„Aktaion”, którego załoga otrząsnęła się z niejakiego szoku wywołanego nalotem, znów użył swej zamaskowanej artylerii głównej. Dwie stodwudziestki, skryte pod brezentowymi plandekami, splunęły ogniem. Jeden pocisk spowodował fontannę gdzieś daleko od jakiegokolwiek celu, artylerzyści chyba chcieli trafić łódkę Mackaya, ale źle oszacowali jej położenie. Drugi dosięgł „Bowlanda”, ścinając jego maszt. Brytyjska bandera runęła.
Tony niemal zagwizdał z uznaniem, że trafił mu się godny przeciwnik. „Aktaiona” trudno było dorwać bez bomb, a płot z ognia i ołowiu chronił go przed brytyjskimi samolotami. „Clara Imelda”, w dalszym ciągu nie robiąc użytku ze swych możliwości lotniczych, dała salwę precyzyjnie w miejsce, gdzie krył się Mackay, zmuszając go do alarmowego zanurzenia. Sprawy wyglądały ciężko…


„Evelyn” pruła na północny zachód z pełną mocą maszyn, wyciągając ponad dwadzieścia węzłów. Napięcie było wyczuwalne na całym okręcie, we wszystkich działach. Maszyniści nerwowo sprawdzali, czy wszystko chodzi jak trzeba, palacze zwijali się jak w ukropie, artylerzyści po raz setny spoglądali na horyzont przez przyrządy celownicze. Doktor Connor, nastawiwszy nieszczęsnemu Davisowi złamane przedramię, zwołał sanitariuszy i zaczął przygotowywać salę operacyjną do ciężkiej pracy, która miała już wkrótce czekać dział medyczny.
W hangarze też utrzymywał się przedbitewny niepokój. Dlatego zaraz po wyekspediowaniu Dunmore'a i Sinclaira bosman Angus zarządził ogólne klarowanie hangaru, żeby czymś zająć podwładnych. Potem ogłosił przerwę na papierosa – oczywiście na pokładzie rufowym, a nie w hangarze, gdzie panował bezwzględny zakaz palenia, który z rzadka tylko musiał być egzekwowany przez bosmana za pomocą kopa w tyłek.
- Dziwnie jakoś – powiedział Flynn. – Nie pamiętam, czy kiedykolwiek tak było, żeby wszyscy wylecieli jednocześnie.
- Racja – zgodził się Tim Pegg. – Tak pusto w hangarze, że w piłkę można by zagrać.
- Ani się waż! - skarcił go Angus, a jego głowę nawiedziła wizja futbolówki rozwalającej starannie poukładane narzędzia i materiały.
- Tak tylko dla przykładu mówię – wyjaśnił Pegg. – Wszystko zrobione, nie wiadomo, w co ręce włożyć.
- Tęsknisz za robotą? – bosman uśmiechnął się krzywo. – Nie martw się, jak panowie oficerowie wrócą, to będziemy jej mieć po pas.
- Ale porucznik Davis miał pecha z tą ręką – rzekł Avery, by zmienić temat. – Deacon musiał lecieć za niego.
- O Deacona jestem spokojny – odparł Angus. – Zna samolot Sinclaira jak własną kieszeń, w razie czego jeszcze nareperuje.
- W locie reperować to chyba tylko pan by umiał, bosmanie – zauważył Holwell z uznaniem.
Przed hangarem pojawił się nagle Fred Pickens, bosman okrętowy. Skinął na szefa mechaników, a ten wyrzucił niedopałek za burtę i pozostawiając podwładnych, szybkim krokiem zbliżył się do Pickensa.
- Słuchaj no, Angus – odezwał się tamten. – Jesteście gotowi do walki?
- Oczywiście, tuan – malajskim tytułem honorowym Angus z pewną ironią dawał do zrozumienia, że uznaje zwierzchność Pickensa jako bosmana okrętowego, choć obaj mają tę samą rangę. – Wszyscy na stanowiskach. Czemu pan bosman wątpi w nasze przygotowanie?
Fred Pickens zignorował zaczepki słyszalne w głosie Szkota.
- Z Niemcami może być ciężka sprawa – zapowiedział. – Komodorowi zależy na wzięciu jeńców i w ogóle kto wie, czy do abordażu nie dojdzie. Dlatego lepiej trzymaj ludzi pod bronią.
- Wedle rozkazu – Angus zasalutował niedbale.
Ledwo Pickens zniknął z horyzontu, szef mechaników zgromadził ludzi w hangarze i przekazał im decyzję dowódcy.
- Do broni – skinął ku stojakowi z karabinami. – Jak dla kogo nie styknie spluw, to są jeszcze kordelasy. Upton, ty oczywiście zajmiesz stanowisko na dachu. Flynn, możesz wziąć tego drugiego lewisa, tam w kącie.
- Ale on się zacina – przypomniał Irlandczyk.
- Jakby się nie zacinał, toby był zamontowany w samolocie, a nie w kącie leżał. Dasz radę, tylko sprawdź, czy wyczyszczony.
Sam zdjął ze stojaka pierwszy z brzegu karabin, oparł kolbę o biodro, otworzył zamek.
- Zrobimy im drugiego „Kowshinga” – zapowiedział Ron Boswell złowieszczo.
- Co zrobimy? – nie zrozumiał Flynn.
- Był taki incydent dwadzieścia lat temu – wyjaśnił Angus, oglądając zamek enfielda. – Jako dzieciak czytałem w gazecie, a potem, służąc na morzach chińskich, też słyszałem. „Kowshing” to był statek pod naszą banderą, z naszą załogą, wyczarterowany przez Chiny do przewozu wojsk do Korei. Japończycy go zatrzymali i jak się okazało, że jest pełen żołnierzy, wzięli i zatopili. Uratowali kapitana i jeszcze jakichś dwóch, a resztę po prostu rozwalili. A co najciekawsze, ci Chińcy, co zostali na tonącym statku, razem z Japońcami strzelali do swoich ziomków w wodzie. „Że niby co, ja zdechnę, a ty nie? Niedoczekanie!” Taka to cywilizacja.
- No nie, my nie będziemy strzelać do tonących, przecież nie jesteśmy piratami… – powiedział z przekonaniem Flynn, przecierając szmatką lewisa bez chłodnicy.
- Ale oni są! – podniecał się Boswell, żądny zemsty za zatopienie swego poprzedniego statku. – Jeżeli biją znienacka i pod cudzą banderą, to nic innego jak dywersja. Rozwalimy ich!
- Rozwalimy! – zawtórował Avery.
- Lotnicy rozwalą – sprostował Angus. – My tylko posprzątamy.


Na razie najbardziej rozwalony ze wszystkich jednostek biorących udział w starciu był transportowiec „Bowland”. Pożar na dziobie został z wielkim wysiłkiem ugaszony, a sześciofuntowe działo, obsługiwane przez stacjonującą na statku drużynę Royal Marines, dzielnie odpowiadało nieprzyjacielowi, choć w takich warunkach, wśród dymu, ognia, potu i krwi, celne trafienia zdarzały się bardzo rzadko i nie robiły „Aktaionowi” większej szkody. Załoga, pozbawiona doświadczenia bojowego, była u skraju wyczerpania.
- Gdzie to cholerne lotnictwo!? – denerwował się kapitan Charles Knatt, wysoki, tęgi mężczyzna o jasnej brodzie, kryjąc się przed odłamkami na mostku transportowca. – My tu, cholera, giniemy!
- Ośmielam się zauważyć, że lotnictwo robi, co może – zwrócił uwagę porucznik Glascock, oficer łącznikowy z marynarki wojennej, szczupły osobnik o ciemnych, ulizanych włosach.
- No to cholernie im to nie idzie! – warknął Knatt. – Zastanawiam się, czy cholerne szwaby najpierw nas rozstrzelają, czy prędzej sami pójdziemy do cholernego Davy'ego Jonesa!
Pocisk mniejszego kalibru rozerwał się na przedniej ścianie nadbudówki. Na członków załogi spadł deszcz tłuczonego szkła. Knatt zasłonił twarz ramieniem, a gdy na nowo rozejrzał się po mostku, sternik, z grubą na kciuk drzazgą wbitą w czoło, osuwał się na ziemię, brocząc krwią i przechylając koło ostro w prawo. Kapitan na moment sam przejął ster. Niech już nadejdzie pomoc! Czy oni w tej cholernej Royal Navy uważają, że każdy jest taki waleczny jak oni?!


Henry Vincent dostrzegł, że Traylor schodzi z kursu i odbija w prawo. Spojrzał w tamtym kierunku i wtedy dostrzegł friedrichshafena.
Niemiecki hydroplan, pomalowany w blady odcień szarego błękitu, ale z wyraźnie zaznaczonymi czarnymi krzyżami na kadłubie, wydawał się lecieć całkiem spokojnie, jakieś tysiąc dwieście stóp od nich, jakby zupełnie ignorował walkę toczącą się w dole. Obserwator wyglądał na skupionego nad telegrafem. Henry zerknął za siebie. Pociski z „Aktaiona” bezlitośnie młóciły miejsce, w którym jeszcze chwilę temu krył się okręt podwodny. Na pokładzie „Bowlanda” znowu coś wybuchło.
- On kieruje ogniem – Vincent zwrócił się do Tony'ego. – Zdejmujemy go?
Scolding pokiwał głową i podążył za Traylorem, który jako pierwszy dopadł „fryca” i ostrzelał od burty. Niemiecki obserwator jakby otrząsnął się z drzemki, złapał za karabin, puścił bezładną serię między jedną brytyjską maszyną a drugą, w ostateczności większość kul poszła w powietrze. Godric ze swym lekkim sopwithem zanurkował, unikając serii, spróbował ugodzić friedrichshafena od brzucha, ale tamten położył się na prawe skrzydło, umożliwiając obserwatorowi ostrzał.
Tony rzucił maszynę w prawo, w nadziei, że ten model wodnosamolotu nie dysponuje kaemem także od przodu i w ten sposób znajdą się z Henrym w martwym polu. Niemiec lawirował, próbując poradzić sobie z przewagą liczebną. Kapitanowi Scoldingowi nagle przez myśl przemknęła Emily. Co pomyślałaby, gdyby do niej dotarło, że już nigdy go nie zobaczy? Cóż, łatwo przyszło, łatwo poszło…
Ale takie rozważania miały w tej chwili charakter czysto teoretyczny, bowiem Vincentowi udało się wystrzelić długą serię i wpakować ją niemal precyzyjnie w nos Niemca. Śmigło rozleciało się w drzazgi, silnik zabłysnął ogniem i z gęstym woalem dymu friedrichshafen zwalił się do morza.
Henry wziął głęboki oddech, drżącymi ramionami zamachał do Traylora, żeby wracał do szyku. Obie brytyjskie maszyny wzięły ponownie kurs na rajdery. „Bowland” wyglądał gorzej niż sama śmierć, spowijał go gryzący dym, złamany maszt mierzył topem w pokład. Transportowiec chyba się trochę przechylił, ale jego jedyne działo wciąż z rzadka odpowiadało ogniem. Tymczasem Mackay ze swoją łódką zupełnie zniknął.
Skoro artyleria obu jednostek była skupiona na „Bowlandzie”, należało wykorzystać okazję i uderzyć na nie od dziobu. Hydroplany zbliżyły się do „Aktaiona”, jakieś lekkie działko pruło do nich mimo wszystko. Henry uniósł się w kokpicie, obrócił lewisa w dół i zasypał Niemca kulami, a Godric Traylor wreszcie spuścił bombę. On nie zmarnował szansy. Eksplozja zniszczyła przykryty brezentem kształt, pod którym chowało się jedno ze studwudziestomilimetrowych dział.
W tej chwili od wschodu nadciągnęły kolejne dwa hydroplany. Niemieckie.


HMS „Evelyn” była coraz bliżej potyczki. Titcombe i Bancroft stali na pomoście bojowym, obserwując starcie przez lornetki o dużej mocy.
- „Aktaion” – dowódca zespołu wypowiedział na głos nazwę krążownika pomocniczego. – Cóż za ironiczna nazwa.
- Dlaczego ironiczna? – zdziwił się Bancroft.
- Nie pamięta pan z mitologii, komandorze? Akteon był myśliwym. Ten tutaj też polował na nasze statki. A jak skończył Akteon?
- Rozszarpały go psy – odpowiedział bezbłędnie kapitan okrętu.
- No właśnie. I teraz będzie to samo. Pańska załoga wygląda dziś na dosyć krwiożerczą, nie uważa pan?
Bancroft wzdrygnął się nieco.
- Mówił pan poważnie o tym abordażu? – upewnił się.
- Wolałbym, aby się obyło bez niego, ale jeżeli okaże się, że nie ma innego wyjścia…
- Zamierza pan… eee… rozprawić się z korsarzami? – ostrożnie sondował dowódca „Evelyn”.
- Na otwarcie ognia do rozbitków i poddającego się przeciwnika zgody nie wydam, to jasne – przyznał Titcombe. – Ale dopóki będą stawiać opór, nie mogę im odmówić prawa do godnej śmierci w boju.

Ani Scolding, ani Vincent, ani tym bardziej Traylor nie mogli wiedzieć, że „Clara Imelda” zdążyła już wysłać samoloty, by zbombardowały Tintagel. Wielkich szkód nie uczyniły, a teraz już wracały na statek-bazę.
Widok Brytyjczyków w bezpośrednim jej pobliżu był dla niemieckich pilotów niemiłym zaskoczeniem. Pozbawieni bomb, rzucili się z całym impetem na Scoldinga i Traylora.
- Na szóstej! – krzyknął Vincent, wysyłając jednemu z friedrichshafenów powitalną serię. Tony wykonał zwrot w lewo, schodząc Niemcom z kursu i pozwalając Henry'emu zasypać ich kulami.
Nie bardzo wiedział, jak wyjdzie z tej sytuacji. Miał wrażenie, że ostrzeliwanie nieprzyjacielskich okrętów i walka z pierwszym hydroplanem wydrenowały z niego wszystkie siły i teraz jedzie tylko na żelaznej rezerwie, która prędzej czy później się wyczerpie. Paliwo i amunicja także nie były nieograniczone. „Bowland” wciąż walczył, jeden z pocisków szczęśliwym trafem ugodził nadbudówkę „Clary Imeldy”, ale bez szybkiej odsieczy nie utrzymają się długo. I gdzie się podziewa Mackay?
Traylor, otrzymawszy odpowiedni sygnał, odbił w prawo, próbując nękać „Aktaiona”. Jeden z niemieckich wodnosamolotów poleciał za nim. Henry omiótł go ogniem od strony ogona, ale Niemiec wyślizgnął się.
Nad głową Tony'ego coś świsnęło, druga kula wbiła się w tablicę przyrządów, trafiając idealnie w wysokościomierz. Scolding zobaczył, jak olej z pękniętego przewodu zalewa mu kurtkę. Z wysiłkiem, próbując zmusić shorta do maksymalnej wydajności, z obolałą głową, w której nie było nic poza kontrolą najprostszych odruchów, oderwał się od „Clary Imeldy”, by złapać trochę oddechu i zmęczyć Niemca. Ale sam był już zmęczony. Henry również gonił resztkami sił, całkowicie automatycznymi ruchami strzelał, wymieniał magazynki, nadawał lakoniczne komunikaty.
Serie z kaemów rozległy się wtem z zupełnie innego kierunku. Od strony pokancerowanego „Bowlanda”, zza kotary dymu, wyłoniły się dwa shorty i dołączyły do tańca. Dunmore prowadził. Przeleciał nad „Clarą Imeldą”, wraz z Matthewsem obsypali ją ołowiem, po czym zwrócili się ku friedrichshafenom.
Vincent, z trudem stawiając zaporę atakującemu od tyłu Niemcowi, poczuł ulgę na widok Sinclaira biorącego przeciwnika na siebie. W kokpicie obserwatora, o czym Henry nie wiedział, zasiadał wprawdzie nie Davis, tylko podoficer Deacon, ale okazał się on wystarczająco dobrym strzelcem, aby rozszarpać Hunowi fragment górnego płata. Przeciwnik pochylił się niespodziewanie na lewe skrzydło, stracił prędkość, a wtedy dopadł go Traylor i potraktował długą serią. Niemiec zaczął się palić, dym leciał mu z silnika i ogona. Nie było dokąd uciekać, zszedł do przymusowego wodowania.
Ostatni ocalały friedrichshafen, którego załoga jeszcze nie dostrzegła, że stosunek sił zmienił się na jej niekorzyść, próbował zajść Dunmore'a z nieosłoniętej prawej burty. Nie zorientował się, że Northumbryjczyk właśnie z tamtej strony zamontował dodatkowego lewisa, i musiał na gwałt wiać spod ognia dwóch karabinów. Uciekając w górę, omiótł serią także Tony'ego. Vincent schylił się w kokpicie, przypomniał sobie dzień, w którym został ranny – a może właśnie za spust ciągnął wówczas ten sam Niemiec? Henry próbował odpowiedzieć ogniem, lecz nic z tego nie wyszło, gdy Scolding wykonał niespodziewany zwrot, w ostatniej chwili wymykając się z pola rażenia szybkostrzelnych działek „Clary Imeldy”.
Godric Traylor chciał pomóc Dunmore'owi w rozprawie z ostatnim Hunem, ale z przestrachem zoczył, że obroty silnika nieubłaganie mu spadają, wysokość takoż. Całą energię skupił na tym, by wodować bezpiecznie, a nie runąć w odmęt. Wodne słupy od wystrzałów z „Aktaiona” wyrastały na morzu wokół niego.
Mackay marnotrawny się odnalazł. Wynurzył się osiemset stóp za rufą „Aktaiona” i korzystając z osłony jego martwego pola, ostrzeliwał „Clarę Imeldę” z działa pokładowego. Scolding zrównał się z Sinclairem i obaj rzucili się kończyć sprawę z drugim rajderem. Okrążając go od dziobu, Tony z Henrym osłaniali kolegę, by zdążył nadlecieć nad „Aktaiona” i zrzucić bomby. Na horyzoncie zamajaczyła wtem sylwetka niszczyciela. Był to HMS „Clackmannan”. Może nawet załatwiłby Hunów od ręki ogniem swoich dział – Vincent mógłby mu przesłać koordynaty, gdyby nie próbował akurat łapać siedemnastu srok za ogon.
Short Sinclaira znalazł się o czterysta stóp od burty „Aktaiona”, już za chwilę miał zadać decydujący cios prosto w śródokręcie. Niemieccy artylerzyści opadali z sił, musieli się przeorientować na bakburtę, ale Scolding i Vincent byli wyczerpani o wiele bardziej, zresztą przy takiej kanonadzie nie wszystko dało się upilnować. Henry pociągnął z lewisa po obsłudze jednego z dział przeciwlotniczych, drugie zdążyło wystrzelić. Pocisk eksplodował po wewnętrznej stronie prawego płata drugiej maszyny. Sinclair złapał się za gardło, spod palców ciekła mu gęsta krew, zalewała seledynowy kraciasty szalik. Hydroplan gwałtownie zszedł w dół, błysnął jeszcze nikły odblask zachodzącego słońca na goglach obserwatora.
Spadając jak kamień, Sinclair wbił się w pokład krążownika pomocniczego „Aktaion”. Eksplozja szarpnęła powietrzem, rozległ się huk i straszliwy szczęk skręcanego żelaza. Podmuch cisnął maszyną Tony'ego jak kartką papieru. Przez moment zakręciło mu się w głowie, omal nie stracił przytomności. Wielkiego wysiłku, zaciskania dłoni na wolancie aż do bólu, gorączkowej modlitwy, wymagało od kapitana Scoldinga przywrócenie shorta do stateczności. Nie oglądał się za siebie, wolał nie widzieć, w jakim stanie jest Vincent, tylko ledwie słyszalny stukot klucza telegrafu upewniał go, że wierny obserwator nie czuje się wiele gorzej od niego samego.
Kłąb szarego dymu jak ogromna pogrzebowa chryzantema wyrósł z pokładu rajdera i wzlatywał, by zjednoczyć się z chmurami. Niemiec przechylił się na bakburtę. Spuszczano szalupy ratunkowe, a niektórzy marynarze, jedni po cywilnemu, drudzy w mundurach, skakali prosto do wody. Niewiele oprócz tego dało się dostrzec. Gdzieś w głębi dymił „Bowland”, a „Clara Imelda”, sprawczyni całego zamieszania, kryła się za tumanami.
Nie krył się natomiast specjalnie Dunmore. Z dużego rozbiegu nadleciał nad ocalałego korsarza, po czym, nurkując pod niewielkim kątem, zrzucił bomby. Jedna przebiła rufowy hangar „Clary Imeldy” i tam eksplodowała. Druga wybuchła dwadzieścia stóp od tamtej w stronę śródokręcia, aż trzeci komin, a może atrapa komina, całkiem się zapadł. W ten sposób płonęła już trzecia jednostka. Okręt podwodny Mackaya zbliżał się do rozbitków, gotów im pomóc… albo wysłać na dno, jeżeli będą mieć głupie pomysły.
Tony wykonał skręt w lewo, gotów ubezpieczać Dunmore'a i Matthewsa przy kolejnym ataku. Okazało się jednak, że nie będzie takiej potrzeby – zanim Northumbryjczyk zdążył zawrócić, na maszcie pobitej „Clary Imeldy” załopotała biała flaga.
Scolding rozejrzał się. Henry siedział w kokpicie, zaciskając dłonie na kolbie kaemu, na jego twarzy strugi potu mieszały się z tłuszczem – chyba nie byłby zadowolony, gdyby Linda mogła go widzieć w tym momencie. Traylor w niesprawnym tabloidzie unosił się miotany falami, próbując się zbliżyć do okrętu podwodnego. Friedrichshafen ze spalonym ogonem też się kołysał, ale samotnie, pilot i obserwator zostali już rozbrojeni, a porucznik Mackay wziął ich do niewoli. Dymił „Aktaion”, dymiła „Clara Imelda”, dymił „Bowland”. Z północy zbliżał się niszczyciel niesławnego komandora Moffatta, od wschodu szła już coraz lepiej widoczna HMS „Evelyn”.
Tony skierował shorta ku macierzystemu okrętowi. Nie czuł dumy ze zwycięstwa. Czuł potworne zmęczenie i ulgę, że to już koniec na dziś.




12 komentarzy:

  1. Zapraszam do zapisania się do spisu :)
    http://wykaz-opowiadan.blogspot.dk/

    OdpowiedzUsuń
  2. Tony myślący o Emily jest przeuroczy. Super hiper adorable (uwielbiam to słowo). :D Za to Henry'ego bym przytuliła, ale to już pewnie wiesz. On naprawdę zasługuje na kogoś, kto by go przytulił (domagam się Lindy).
    No i co ja więcej mogę powiedzieć, wiesz dobrze, że uwielbiam twoje opisy i chciałabym tak umieć pisać jakiekolwiek sceny walki (zwłaszcza, że w swoim opku będę mieć dwie wojny i jakoś by wypadało się za nie zabrać, a póki co mam łzy w oczach, jak próbuję je choć wymyślić i bynajmniej nie są to łzy wzruszenia, bo scena taka piękna i taka głęboka). Trochę mi w tym rozdziale nie leżało to, że składał się z takich scenek - nagle jesteśmy tu, potem łup tam, za chwilę znowu w innym miejscu, z innymi bohaterami. Dużo się działo, a ja mam skłonności do nieogarniania czytanego tekstu no i tym razem takie dzielenie na scenki się w moim przypadku nie sprawdziło. Niby wszystko było ze sobą powiązane, znalazły się też fajne, humorystyczne fragmenty, które mają tę zaletę, że są naprawdę zabawne, ale zabrakło mi jakiejś płynności. Oczywiście to tylko moje prywatne odczucie, może komuś innemu (gdyby zamiast masowo komentować każde gówniane opowiadanko o Łan Dajrekszon ludzie zaczęli by wpadać na dobrze napisane blogi, ale chyba zbyt wiele wymagam) akurat by ten rozdział w zupełności podszedł. Mnie podszedł, ale nie do końca.
    I, czy ja mam rozumieć, że Sinclair nie żyje, czy jestem głupia i czegoś nie zrozumiałam?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cóż, miało być epickie zakończenie wątku ciągniętego od ponad 10 rozdziałów, a wyszedł trochę chaos... W przypadku scen walki mam lęk przed powtarzalnością, więc tym razem przyszło mi do głowy polecieć z polifonią. Efektem jest szatkownica jak w montażu teledyskowym... Swoją drogą, walki zawsze piszę w sporej części na zasadzie improwizacji, bo wiadomo, sytuacja na polu bitwy jest dynamiczna, zwłaszcza, kiedy się siedzi za sterami czegoś szybkiego :> Pierwotnie "Clackmannan" miał odegrać jakąś rolę w tym starciu, ale akcja rozwinęła się w taki sposób, że się spóźnił.
      Były fragmenty naprawdę zabawne? Które to, bo chyba przypadkiem tak mi wyszły. Co do Emily, to czuję coraz większe z niej zadowolenie, a jak się tymczasem prezentuje przyjaźń naszych obu głównych lotników? Chyba trochę jednostronnie...
      A Sinclairowi się nie udało, jak to na wojnie :( Co prawda najmniej dopracowany z całej eskadry, ale i tak szkoda człowieka. [*]
      Teraz planuję chwilę uspokojenia po bitwie, czego też wcześniej nie było w planie - mam nadzieję, że Cię to nie zniechęci.

      Usuń
    2. To znaczy wiesz, do mnie zawsze i tak bardziej docierały walki, które widziałam w filmach niż takie opisane w książkach (jeśli było to właśnie jak tu w stosunku jeden rozdział - jedna bitwa). Doceniam ile pracy włożyłaś w ten rozdział, naprawdę, jeśli chodzi o to, jak wszystko opisałaś, to nie mam się do czego przeczepić, tylko to "szatkowanie" wprowadziło element chaosu.
      No, na przykład ten z talizmanem i ten ze zrzucaniem bomb. Takie smaczki, które mogą wywołać choćby cień uśmiechu. ;)
      Kurde, tak żem czuła... Ale (uwaga, teraz zabrzmię okrutnie) lepiej Sinclair, choć równy był z niego gość, niż Henry czy Tony (jeśli planujesz zrobić im coś złego, to natychmiast porzuć swoje plany, bo cię znajdę i zabiję albo wynajmę do tego Liama Neesona, który ci to powie przez telefon). Ale tak, piszcie miasta, z tej strony Rzeszów świeci znicza dla Sinclaira. [*] (żart wybitnie suchy i wybitnie nie na miejscu)
      Co do przyjaźni naszych lotników - noooo, trochę to jest tak, że można odnieść wrażenie, że to Tony najbardziej zabiega o przyjaźń z Henrym, a on tylko myśli o Lindzie albo jest mu smutno, albo zimno. Nie wiem, strasznie mi z tym źle, że ci to muszę powiedzieć, ale nie czuję ich kompletnie. Ale swego czasu nie czułam Tony'ego i Emily i CUDOWNIE z tego wybrnęłaś, więc na pewno i z tym dasz radę coś zrobić. Jest w porządku, ale sama dobrze wiesz, że może być sto razy lepiej. ;)

      Usuń
    3. Trzeba przyznać, że talizman jednak uratował Davisowi życie: gdyby idąc po niego nie złamał ręki, nie poleciałby z Sinclairem...
      Jak mi zimno, myślę o Henrym, a ostatnio wyłączyli mi ogrzewanie w bloku, więc nie dziwota, że jest jak jest :D Ale to w sumie ma sporo sensu, że Tony zabiega o tę przyjaźń - na początku wszakże znajomości Vincent zrobił na nim takie wrażenie swoimi talentami, że Tony poczuł lekką obawę, aby Henry go nie przyćmił. Dlatego zaczął się stawiać w pozycji jakby nadrzędnej (a podległość służbowa się na to nałożyła). Henry zaś jest jeszcze bardziej od niego introwertyczny, trochę też idzie według ukształtowanej w rodzinnym domu filozofii "grania swojej roli" i poddaje się biegowi wydarzeń z pewną biernością.
      Spróbuję dopracować ich relację, będzie na to jeszcze miejsce. Oby tylko, mimo woli, nie wyszedł mi nieoczekiwanie jakiś konflikt między nimi...

      Usuń
    4. No wiesz, ja mówię o swoich odczuciach, z perspektywy kogoś, kto ma paskudną tendencję do zapominania o tym, jakie dana postać może mieć ku czemuś powody i po prostu skupiam się na ogóle relacji. Chciałabym, żeby byli dobrymi przyjaciółmi, takimi co i głupio pożartują, pośmieją się razem, a jak trzeba będzie, to jeden za drugim w ogień skoczy. Oczywiście wiem, że ty będziesz ich tworzyć tak, jak zechcesz, ale skoro mam okazję, żeby się wypowiedzieć na ich temat (i mnie ktoś słucha, bo nie raz się spotkałam z autorami głuchymi na sugestie, a z tobą widać, że serio cię obchodzi czyjeś zdanie i ja to lubię) no to opowiadam o swoich wrażeniach, zawsze lubiłam tak sobie pogadać o czyjejś historii. A niewiele jest niestety w blogosferze takich, o których warto sobie pogadać, twój blog się bardzo wyraźnie odcina na tle całego tego grafomańskiego syfu krążącego po internetach.

      Usuń
    5. Powtórzę się po raz kolejny, że uwielbiam Twoje komentarze i miewają one czasami dyskretny wpływ na kształt mojej historii, która w przeciwnym razie miałaby pewnie dynamikę telenoweli.
      A ta interpretacja z poprzedniego komcia przyszła mi do głowy dopiero w trakcie jego pisania, jednak w kontekście całości wygląda ona dość logicznie.

      Usuń
    6. <3 Łiiii, choć raz w życiu się do czegoś przydałam. <3333 Dużo serduszków, poczuj tę miłość.
      Pewnie musiałabym czytać wszystko jeszcze raz od początku, żeby sprawdzić jej potwierdzenie (żarcik, wierzę na słowo :D). Nie twierdzę, że tutaj gdziekolwiek jest cokolwiek logicznego - pod tym względem trzymasz świetny poziom (a pod którym nie trzymasz?), fogóle mogłabym każdy rozdział podsumowywać prostym "kocham, zajebiście, czekam na next", ale chcę się wysilić, to wymyślam teorie spiskowe, żeby nie było, że w opowiadaniu historycznym szukam tylko wątków romantycznych, a reszta jak musi być to niech jest. ROBIĘ TO DLA CIEBIE, łapiesz? :P

      Usuń
    7. Łapię i doceniam. Więcej tych teorii spiskowych! <3
      Głosowałaś w ankiecie drugi raz, czy panowie lotnicy mają więcej wielbicielek? :D

      Usuń
    8. Postaram się. :D
      Zmieniłam przeglądarkę z Chrome na Firefoxa i miałam szczerą ochotę jeszcze raz zagłosować, ale się powstrzymałam, więc wszystko wskazuje na to, że mają więcej wielbicielek. <333333

      Usuń
    9. Wiem o co najmniej jeszcze jednej, ale generalnie zakładam, że więcej osób czyta niż komentuje.
      Tymczasem problem zerowego świata: zrobić dwa rozdziały, ale stosunkowo krótkie (ale za to może w mniejszej odległości czasowej), czy jeden dwuczęściowy? Ta druga opcja jakoś mniej mi leży, już mam potąd takich noci rozbitych na dwie nierówne połowy...

      Usuń
    10. Wiesz, ja tam nigdy nie miałam w zwyczaju dzielić rozdziałów na części nie rozumiem ludzi, którzy to robią (no bo i po co, to już lepiej zrobić z tego w ogóle osobny rozdział, wtf dwie części, panie co to jest). I przede wszystkim, choć mi się zdarzało dawać do przemielenia po 15-18 stron na raz, lubię czytać częściej, a mniej.
      Ale to tylko moja skromna opinia. :D

      Usuń