Rozdział 21. Queenstown



      Wdrapując się po sztormtrapie na pokład HMS „Evelyn”, kapitan Scolding czuł się skrajnie wyczerpany i wymięty. Zdążył się już pozbyć nieco sztywności w mięśniach, ale wciąż jeszcze czaił się w nich znużony, tępy ból, ujawniający się przy co intensywniejszych ruchach. Ledwo jednak Tony postawił nogę na pokładzie, nie zdążył nawet porządnie się zatoczyć, gdy trafił w potężny uścisk Dunmore'a.
- Nareszcie jesteście! – cieszył się Northumbryjczyk. – Już zaczęliśmy się o was martwić!
- O mnie jakoś nigdy się nie martwisz – kwaśno zauważył Matthews, ale na jego twarzy też było widać ulgę.
 - Bo ty, mój drogi, rzadko kiedy znikasz bez wieści – odpowiedział Dunmore pogodnie. – No, jak tam, Vincent? Mam nadzieję, że jednak zdążyliście przysolić Hunom …
     Tony rozejrzał się. Dopiero w tym momencie doznał uczucia prawdziwego spokoju, gdy jego oczy natrafiały na dobrze znane nadbudówki, kominy, szalupy, sylwetkę hangaru rufowego. Po dobie spędzonej w kokpicie pokład niedużego przecież okrętu wydawał się nieprawdopodobnie rozległy. No i znajome twarze: Sinclair, Traylor, Sykes, bosman Pickens…
Dunmore przywitał się z Vincentem równie wylewnie, niemal nie pozwalając mu zaczerpnąć oddechu.
- Tyleśmy was szukali… Dlaczego nie daliście znać?
- Ze zniszczonym nadajnikiem było trochę trudno – odpowiedział Henry.
- No, nareszcie! – odetchnął Sinclair. – Wszyscy tu odchodziliśmy od zmysłów, a już szczególnie Dunmore. Przez chwilę wyglądał, jakby był gotów zwymyślać komodora albo i co gorszego…
- O wilku mowa! – zauważył Sykes.
       Titcombe nadbiegł zaaferowany, z fajką w ręku. Na jego widok Scolding wyprężył się na baczność, jakby stał na przeglądzie, a nie wrócił właśnie z wielogodzinnej tułaczki. Zasalutował sprężyście, ale niezbyt dokładnie, zranioną rękę przeszył nagły spazm bólu.
- Znaleźli się! – zawołał dowódca zespołu. – No to opowiadajcie, co się z wami działo!
- Za pozwoleniem, dowódco – rzekł Tony – myślę, że korzystnie byłoby najpierw znaleźć trochę gorącej herbaty, coś konkretnego do zjedzenia, a najlepiej także świeże ubrania.

Kapitan Scolding zdawał sobie sprawę, że ratunek zawdzięczali wraz z Vincentem szczęśliwemu zbiegowi okoliczności. W końcu gdyby Henry nie postanowił ogrzać sobie rąk od lufy kaemu, porucznik Mackay minąłby ich w gęstej mgle, nawet nie zwolniwszy; zresztą dłuższą chwilę wcześniej doszedł do wniosku, że poszukiwania w takich warunkach są bezcelowe, a nawet zamierzał już zawracać.
Trzewia okrętu podwodnego były ciasne, wąskie i przepełnione stęchlizną, co nie zmieniało faktu, że dało się tam porządnie wyprostować (choć wysoki Dunmore miałby kłopoty) albo nawet przejść aż kilkanaście kroków w jedną czy drugą stronę. Podwodniacy zaopiekowali się z grubsza uratowanymi lotnikami, dali przygotowanego naprędce bulionu i po kubku kawy. Henry nadal wyglądał jak siedem nieszczęść, ale twierdził, że ból głowy już odpuszcza. Pozostawało jedynie wrócić na „Evelyn”.
Co się tyczy połamanego hydroplanu, Mackay początkowo chciał go porzucić na środku morza czy nawet od razu zatopić, ale Scolding swą zmęczoną nieustępliwością wybił mu z głowy ten pomysł. Wzięli więc maszynę na hol. Kiedy „łódka” spotkała się wreszcie z transportowcem lotniczym, a Tony i Henry wchodzili na pokład, shorta wciągnięto żurawiem i przetoczono do hangaru.
- Pierzyna kandego! – zaklął George Angus z zastanowieniem. – Wąż morski go dorwał, czy co?
- Skrzydło trzeba całkiem odnowić – ocenił Flynn. – Wymienić te połamane dźwigary, załatać dziury, założyć poszycie na ogon… To będzie może trochę pracochłonne, ale tak ogólnie betka.
- To byłaby betka – poprawił szef mechaników. – Gdyby nie to, że silnik całkiem rozwalony.
- Niemożliwe! – Ron Boswell wytrzeszczył oczy na Angusa. – Jak pan to poznał bez otwierania?
- Pickens przyszedł i mi powiedział.
       Nurek z zatopionego statku „Cheviot” został już właściwie zwerbowany do załogi. Dunmore, pełniący chwilowo obowiązki dowódcy eskadry, wstępnie wyraził zgodę, chociaż nie do końca rozumiał, co ma do roboty nurek wśród mechaników lotniczych, a zresztą i tak nie miał do tego głowy, bo zżerał go niepokój o los towarzyszy. Teraz, gdy Scolding wrócił, Angus musiał porozmawiać z nim, ale nie sądził, żeby dowódca miał coś przeciwko. W międzyczasie znalazł Boswellowi tymczasową bluzę. O wiele za szeroka dla nurka, wisiała na nim jak strach na wróble, rękawy za to sięgały ledwie do połowy przedramienia, ale przed zejściem na ląd nie mógł liczyć na nic lepszego.
- To którego robimy najpierw? – zapytał Boswell, obrzucając wzrokiem samolot Scoldinga.
- Sinclaira, przynajmniej silnik ma sprawny – zdecydował Angus.
       Maszyna Tony’ego nie była jedyną uszkodzoną. Gdy parę godzin wcześniej Sinclair z Davisem wracali z patrolu w poszukiwaniu rozbitków, fala rzuciła nimi akurat w momencie, kiedy szykowali się do podniesienia na pokład. Short uderzył o burtę okrętu, łamiąc część listew w prawych skrzydłach, a Davis cudem uniknął wpadnięcia do wody. Teraz Angus i jego towarzysze zdali sobie sprawę, że drewna na naprawę wystarczy im tylko na jeden z samolotów. Zapas materiałów wiózł wprawdzie „Bowland”, ale on oderwał się od reszty zespołu, zmierzając do Kornwalii, aby odstawić na ląd rozbitków z „Cheviota”. Wszystko wskazywało, że porządną naprawę będzie można wykonać dopiero na brzegu.
- Tak to już z samolotami bywa, że ciągle wszystkiego brakuje – rzekł Angus wyjaśniającym tonem do Boswella. – Grzebiesz w nich godzinami, a i tak psują się szybciej, niż zdążysz zauważyć.

      Doprowadziwszy się do porządku, Tony stanowczo wysłał Vincenta do kajuty, żeby w końcu porządnie wypoczął. Sam poszedł złożyć Titcombe’owi szczegółowy raport.
- Korsarz znowu uciekł, a następnie my jesteśmy tak samo mądrzy jak przedtem – podsumował Bancroft, także uczestniczący w rozmowie.
- Niestety – odparł Titcombe. – Gdyby nie równoczesna akcja ratunkowa, pewnie byśmy go dogonili. To akurat była moja decyzja i, mówiąc między nami, gotów jestem wziąć za nią odpowiedzialność.
Zapalił fajkę, wpatrzył się w sufit.
- Swoją drogą, kapitanie – podjął – czuję ulgę z pana powrotu również dlatego, że pana zastępca był po prostu niemożliwy, stał wręcz na krawędzi niesubordynacji. Owszem, naszym celem było zlokalizować nieuchwytnego i niemal koncertowo zmarnowaliśmy okazję, ale pozostawienie rozbitków na pastwę losu byłoby barbarzyństwem nie mniejszym niż samo ich zbombardowanie.
- Sugeruję – powiedział Tony – żeby od tej pory patrole bojowe wykonywano w parach. Skoro tamci latają po dwie maszyny, musimy mieć co najmniej wyrównane szanse.
- To całkiem rozsądne podejście – zgodził się komodor. – Co prawda w obecnym stanie chyba za szybko pan nie poleci. W dodatku zespół się nam rozproszył… Marzenia o szybkim wykonaniu zadania możemy na razie odłożyć ad acta.
     Czuł się rozgoryczony. Odpowiadał za powodzenie całej akcji przed kontradmirałem Hillem, a tymczasem rozbójnik nie tylko się wymknął, ale jeszcze zdążył zatopić kolejny statek.
- Mamy wprawdzie coraz więcej dowodów, że on gdzieś tam rzeczywiście grasuje – zrekapitulował Titcombe – ale dalej nie wiemy choćby, co to za statek i pod czyją banderę się podszywa. Przyjdzie nam chyba czekać, aż uderzy ponownie…
- A inne jednostki w tej części oceanu? – zapytał Scolding. – Dlaczego nie zostaną powiadomione?
- Podobno już zostały – przyznał dowódca zespołu. – Ale w okolicy potencjał, jaki daje  możliwość przenoszenia samolotów, ma oprócz nas tylko „Empress”. Zresztą może zastaniemy ją w porcie, będzie pan miał okazję przekazać dowódcy swoje uwagi. Ale tylko jemu, i proszę nie gadać o tym na każdym rogu. Ta sprawa ma wpływ na morale, więc lepiej, aby poza bezpośrednimi wykonawcami nie wiedziało o niej zbyt szerokie grono.
- Im więcej ataków, tym grono będzie szersze – zauważył komandor porucznik Bancroft. – Następnie tamci marynarze, których uratowaliśmy: każdy z nich może potencjalnie rozgłosić sprawę.
- Zatem tym bardziej apeluję, aby, skoro wieści rozchodzą się w sposób nieunikniony wbrew naszej woli, nie rozprzestrzeniać ich jeszcze intencjonalnie.
- A co, jeżeli tych tajemniczych statków jest więcej? – przypuścił Tony.
- Niemożliwe – uznał Bancroft. – Cała flotylla? To by było nie do przegapienia…
- Nie to miałem na myśli, dowódco. Mogą wypływać na przemian. Wtedy nawet gdybyśmy wypatrzyli jednego korsarza, następnym razem w morze wyjdzie kolejny, pod inną nazwą i inną banderą, może nawet innej wielkości, a my go przegapimy, cały czas szukając tamtego.
- To śmiała hipoteza – przyznał Titcombe. – Ale tylko hipoteza. Przydałoby się w jakiś sposób ją zweryfikować. Zajmę się tym w Queenstown. Teraz jest pan wolny, proszę wreszcie odpocząć.

       Scolding był jeszcze zmuszony udać się do nory lekarza okrętowego. Rana na przedramieniu okazała się dość powierzchowna, ale od czasu walki nie była dezynfekowana i zaczęła już się jątrzyć. Connor oczyścił, zdezynfekował i założył opatrunek. Więcej roboty miał z czołem Tony’ego, rozciętym od uderzenia o owiewkę. Tu rana była znacznie krótsza, lecz za to głębsza i nie obyło się bez zakładania szwów. Tony znosił manipulacje lekarza ze stoickim spokojem, po części dlatego, że z niebotycznego zmęczenia było mu już wszystko jedno, a częściowo i z tego powodu, że łatwo było zapomnieć o bólu, bo doktor ględził tak straszliwie, że aż uszy więdły.
- Ja panu mówię, kapitanie, że on by pana zmarnował bez mrugnięcia okiem – powtarzał z przekonaniem. – Wałęsałby się pan po morzach i oceanach jak ten sędziwy żeglarz, aż w końcu padłby pan z głodu i pragnienia, a on by tymczasem spokojnie wrócił do portu, zgłosił pana i Vincenta jako zaginionych w warunkach bojowych i poszedł na obiad do restauracji. W końcu kogo obchodzi jeden samolot? Rozbijały się, rozbijają i będą rozbijać.
- Doktorze, nie wiem, czy pan zauważył – nie wytrzymał Scolding – że to dowódca zespołu, a nie kto inny, wysłał po nas Mackaya.
- Tylko i wyłącznie dlatego, że Dunmore mu się postawił. On ma wprawdzie nie wszystkich w domu, w końcu czego się spodziewać po tych z północnej Anglii, ale tym razem bardzo porządnie się zachował. No a sam Titty to wiadomo, jak to goście z wywiadu – po prostu wąż, a nie człowiek.
- Skąd pan wie, doktorze, że z wywiadu? – zapytał Tony, przesuwając dłonią po zwojach ciasno zawiązanego bandaża na przedramieniu.
- Wydaje się panu, że do poufnej misji na tyłach zaangażowaliby zwykłego mostkowego? Już ja znam takich jak on. Z zewnątrz niby porządny dżentelmen, ale ma jakąś taką oślizgłość w oczach.
- Nic podobnego nie zauważyłem – oświadczył Scolding stanowczo.
- Oj, bo młody pan jeszcze. Jeżeli pan dożyje w tych dzisiejszych niespokojnych czasach, to pozna się pan w końcu na ludziach. Zupełnie jak ja.

       Rankiem, wyszedłszy na pokład w stanie niemal całkowitej lekkości i wypoczęcia, Tony zobaczył ląd. Irlandia rozciągała się wzdłuż horyzontu zieloną obietnicą niczym szmaragdowy obrus kuszący obfitością posiłku.
- Po śniadaniu powinniśmy być już w mieście – zauważył Henry za jego plecami.
- Już wstałeś? – Scolding przyjrzał się obserwatorowi.
- Nie, tak tylko lunatykuję.
- Faktem jest, że szybko cię ścięło, jak tylko wróciliśmy.
- Dziwisz się?
- Absolutnie nie, porządny odpoczynek ci się należał jak mało komu. Zresztą spędzimy teraz trochę czasu na lądzie, będzie można całkiem wrócić do formy.
- A czy ty się chociaż wyspałeś? – zapytał Henry z pewną troskliwością. – Dowództwo pewnie nieźle cię wytrzęsło…
- Tak, Titcombe i Bancroft chcieli, żebym im wszystko szczegółowo opowiedział, a potem Dunmore i reszta chłopaków domagali się tego samego. Dziś twoja kolej, gdyby jeszcze nękali.
- To o której w ogóle cię wypuścili?
- Przed północą. Cóż, bywały gorsze noce, chociażby poprzednia.
        Tony w nagłym przypływie serdeczności objął obserwatora ramieniem.
- Cieszę się, że doprowadziłem cię na ląd całego i prawie zdrowego.
- Dobrze, że wróciliśmy obaj – odparł Vincent, spoglądając na szwy na jego czole. – Tylko trochę szkoda, że to nie Portsmouth.
- Przyjdzie czas i na Portsmouth, nie martw się. Skoro o tym mowa – czy skończyłeś już swój list?
        Od dziobu nadszedł spokojnym krokiem Skipworth. Stanął obok lotników, wsparł się o reling.
- Widzicie tamtą latarnię na zachodzie, panowie? – przemówił, wskazując w stronę lądu. – To Old Head of Kinsale. Niedaleko stąd Niemiec zatopił „Lusitanię”. A jak już podejdziemy do samego miasta, to zobaczymy pomost, z którego odpływali pasażerowie na „Titanica”.
- Wygląda na to, że Queenstown trudno nazywać szczęśliwym portem – zauważył Scolding. – Chodźmy coś zjeść.

       O dziewiątej rano HMS „Evelyn” weszła w cieśninę, za którą rozlewała się szeroko Zatoka Cork. Queenstown, rozłożone na drugim jej brzegu, było nie tylko jednym z największych portów na tym obszarze i oknem na świat miasta Cork, ale również główną bazą marynarki wojennej w Irlandii. Tony trafił tu kiedyś, jeszcze przed wojną, ale nic nie pamiętał, nawet zresztą nie schodził z okrętu. Teraz, wyjrzawszy znów na pokład, spojrzał na zielone wzgórza i pstrokate plamy zabudowań, czując, jak wlewa się w niego ulga.
Obok „Evelyn” przeszedł trałowiec, załoga pozdrowiła okręt wchodzący do portu. Po jakimś czasie od strony miasta nadciągnął jeszcze statek handlowy, na którym marynarze zachowywali się tak swobodnie i hałaśliwie, jakby nie zdawali sobie sprawy z czającej się w głębinach podługowatej śmierci. A może właśnie bardzo dobrze zdawali sobie sprawę i dlatego byli tak wyzywająco radośni. W tajemniczym kształcie na pokładzie dziobowym, ukrytym pod brezentem, łatwo było się dopatrzyć szybkostrzelnej dwunastofuntówki.
         Transportowiec lotniczy przybił do nabrzeża w bazie marynarki na wyspie Haulbowline, a tuż obok niego posadowił się Mackay ze swoją przerośniętą puszką sardynek, jak pieszczotliwie określał ją Vincent po krótkim pobycie pod pokładem.
Zszedłszy z trapu krótko po lądowaniu, Tony oddychał głęboko, czując pod stopami niewzruszoność chodnika. Przysadziste, ceglane budynki przy nabrzeżu wydawały się tchnąć spokojem stałego lądu, a dalej, nieco ponad pół mili przez wodę, leżało na skarpie miasto, nad którym górowała stercząca w niebo neogotycka iglica.
- Katedra św. Kolmana – wyjaśnił Skipworth. – Kiedy tu ostatnio byłem, stały jeszcze wokół niej rusztowania. Istna wieża Babel, nieprawdaż? Zdrowo się papiści rozpasali w ostatnich latach…
- Niebotyczna – potwierdził Scolding, czując w wypowiedzi oficera pokładowego pewien niemiły zgrzyt, zakłócający mu kontemplację architektury, i jednocześnie zdając sobie sprawę, że całkiem niewiele o nim wie. – Jesteś może gdzieś z tej okolicy?
- Nie, ja z drugiej strony wyspy. Londonderry – odpowiedział Skipworth.
- Parę dni tu spędzimy – odezwał się Dunmore, dołączając do kolegów. – Można będzie się rozejrzeć.

      Wejście do portu oznaczało nie tylko trochę rozrywki, ale w pierwszej kolejności sporo prac porządkowych. Bancroft zamierzał wykorzystać okazję, aby uzupełnić zapasy wody, prowiantu, węgla i amunicji, choć zużycie tej ostatniej było znikome. Wprawdzie transportowiec „Bowland” dźwigał zaopatrzenie dla całego „Titforce”, ale teraz był gdzieś na wybrzeżu Kornwalii i miało minąć trochę czasu, zanim dogoni resztę zespołu. Zresztą im więcej zaopatrzenia, tym dłużej będą mogli pozostawać na morzu…
      Przed uzupełnieniem zapasów należało zająć się klarowaniem. Bosman Angus i jego drużyna mechaników byli odpowiedzialni za pokład rufowy i hangar. Zaczęło się mycie pokładu, prace konserwacyjne przy żurawiu, wybebeszono też po raz kolejny wszystko z hangaru, aby poukładać na nowo. Wodnosamoloty zostały tymczasowo wyciągnięte na brzeg, gdzie Angus zamierzał ostro się za nie wziąć. Kapitan Scolding doglądał jego daremnych prac przy silniku, licząc, że przy okazji się czegoś nauczy i w razie – odpukać – następnej awarii będzie w stanie sam coś naprawić. W tym jednak przypadku nie było innej rady niż czekać na przybycie nowego silnika i mieć nadzieję, że to oczekiwanie nie potrwa długo.
        Po południu, po zakończeniu niezbędnych prac, załoga dostała czas wolny. Tylko kilku marynarzy zostało na wachcie, inni zaś przeprawili się z wyspy Haulbowline do miasta.
         George Angus miał ze sobą pięciu przybocznych, z którymi przeszedł się nabrzeżem, z początku bez określonego celu, po prostu po to, żeby poczuć znowu atmosferę portu. Z jednej z bram zaczęły machać do nich jaskrawie wymalowane dziewczyny.
- Hej, albatrosy! Nie potrzebujecie kogoś, żeby pokazał wam ciekawe widoki?
- Nie trzeba! – odkrzyknął Avery. – Mamy własnego Irlandczyka, sami sobie poradzimy!
- To było wredne trochę – stwierdził Flynn, gdy odeszli dalej, pozostawiając „mewki” za zakrętem.
- No i miało być – przyznał Avery. – Chociaż bardziej dla nich, więc nie masz co się boczyć.
- Pozwolisz, że sam będę wiedział lepiej, o co się mam boczyć – odbił Calum. – Jestem tutaj prawie u siebie, tak że uważaj.
       Przeszli przez ulicę, skręcili w lewo i zaczęli się piąć stromą drogą pod górę, wzdłuż poszarzałych piętrowych domów o stromych dachach.
- A przypuśćmy – podjął Avery – że w jakimś pubie napadłaby nas miejscowa kawalerka, wiesz, tacy, co to o niczym innym nie marzą, tylko żeby spuścić lanie tym wstrętnym sasanachom. To po której stronie wtedy byś stanąłbyś?
- Po właściwej – odburknął Flynn.
- Hej, albatrosy, nie bijta się – zmitygował ich Angus, krytycznym spojrzeniem obrzucając jednak samego Avery’ego, jakby dawał mu do zrozumienia, żeby nie podskakiwał, bo Flynn jest pod specjalną opieką bosmana.
- To może my sobie trochę odbijemy w bok – zaproponował Tim Pegg. – Zobaczymy biuro linii White Star i tak dalej…
- Słuszna decyzja – pochwalił Angus. – No, rozerwijcie się jakoś.
Kiedy Pegg i Avery oddalili się, pozostała trójka postanowiła podjąć wreszcie jakąś decyzję.
- No to dokąd idziemy? – upewnił się Ron Boswell.
- Znam w okolicy jeden pub – odparł Flynn. – Możemy tam.
- Tylko jeden? – zdziwił się nurek. – Mówiłeś, że jesteś stąd.
- Nie stąd, z Wexfordu. Tu po prostu kilka razy byłem.

       Pub okazał się niewielki, ale dość przytulny, ściany miał obłożone ciemnym drewnem. Zaglądali tu głównie miejscowi. Ludzie morza stanowili mniejszość, preferując tawerny położone bliżej portu. Angus, Flynn i Boswell zajęli pierwszy wolny stolik. Ze swojego miejsca widzieli kąt sali, w którym posadowiła się grupa muzykantów. Skrzypce, harmonia i blaszany flet wywijały tradycyjną melodię, akompaniując mężczyźnie z siwymi bokobrodami, który śpiewał, wymachując kuflem do taktu. Zwrotki jego pieśni były skrajnie obraźliwe, a refren najwyraźniej zaszyfrowany: With me ingtwing of an ingthing up an idey, with me ingtwing of an ingthing up an idey, with me roo-boo-boo, roo-boo-boo rendy
- Słuchaj no, Boswell – przemówił bosman Angus. – Jako że jesteś nowy w naszej załodze, pasowałoby, żebyś się wkupił, więc dzisiaj ty stawiasz.
- Nie ma sprawy – odparł nurek. – Jest tylko jedno, całkiem małe utrudnienie: nie mam piniędzów, bo wszystko zostało na zatopionym statku.
- Dobrze, w takim razie ci pożyczymy, a oddasz kiedy indziej.
          Marynarze zamówili na początek po jednym dużym ciemnym piwie.
- No to wypijmy za to, żeśmy wrócili cali i zdrowi z ostatniego rejsu – zarządził Angus.
         Unieśli kufle do ust, rozluźnili się. Boswell rzucił jakąś anegdotą ze służby na Jangcy, wspominał, jak ratował Amerykanów, którzy weszli na mieliznę. Szef mechaników podjął dyskusję, wspominając osobliwą prostotę marynarzy Stanów Zjednoczonych, których zdarzało mu się spotykać w Szanghaju, Tiencinie i innych chińskich portach. Potem zajęli się omawianiem wypadków w Chinach, a było co omawiać, bo los Państwa Środka w ostatnich latach zmieniał się dość gwałtownie po tym, jak tysiącletnie cesarstwo upadło, a władzę objął głośny generał Yuan Shikai.
W pewnym momencie bosman zauważył zamyślenie Flynna, nie biorącego udziału w rozmowie.
- Co jest? Nie przeżywaj, znasz Avery’ego nie od dziś i dobrze wiesz, że on szybciej gada niż myśli.
- Ech, żeby to tylko o Avery’ego chodziło…
- W takim razie o co?
- Jakaś panna? – zapytał Boswell domyślnie.
- Trudno powiedzieć – Flynn wzruszył ramionami. – Jakoś tak jest… przytłaczająco. Nie wiem, nigdy wcześniej tego nie zauważałem. Coś wisi w powietrzu.
- No to drugie wypijmy na zaprawę… tfu, poprawę nastroju – zaproponował nowy członek załogi.      
          Zamówili po drugim piwie, z energią zabrali się do osuszania kufli…
- Niektórzy nazywają Queenstown portem łez – odezwał się Flynn, kontynuując melancholiczny wątek marynarskich rozważań.
- Coś tam słyszałem – skinął Angus. – Ale myślałem, że to dlatego, że w dawnych latach odpływało się stąd na tułaczkę do Ameryki, coś tak kojarzę.
- Żeby tylko do Ameryki… Mojego wujecznego dziadka zabrali w kajdanach do samej Australii. Nigdy więcej nie zobaczył rodzinnego miasta, po trzech latach uciekł z kolonii karnej i spędził resztę życia w buszu.
- I co on tam robił? – zaciekawił się Boswell.
- Bo ja wiem? Buszował.
- Hej, Flynn, to ty? – rozległ się głos z pewnej odległości. – Calum Flynn z Wexfordu?
       Do stolika podszedł pszennowłosy żołnierz z cienkim wąsikiem, bez czapki. Na rękawach miał pojedyncze krokwie starszego szeregowego, czarne guziki munduru zdradzały formację strzelców, w dłoni trzymał kufel.
- Devin? – zdumiał się Flynn. – A co ty robisz na wyspie? Przecież miałeś być w Belgii…
- Na urlopie jestem – wyjaśnił żołnierz, rozsiadając się przy sąsiednim stoliku. – Niemcy zdrowo nas przetrzepali, więc trzeba było nas ściągnąć z frontu na odpoczynek. A ty, kuzyn, widzę, że po morzach i oceanach?
- Tak, wstąpiłem do marynarki – potwierdził Calum, czując się dość niezręcznie między krewniakiem a towarzyszami służby.
- No to wypijmy za spotkanie – zaproponował Angus, próbując rozładować sytuację, a przede wszystkim znaleźć pretekst do kolejnego kufla.
- Powiadam ci, ze służbą w marynarce i tak dobrze trafiłeś – mówił Devin. – W okopach mamy generalnie przekichano.
- Się nie wymądrzaj – wtrącił się Ron Boswell. – Masz przed sobą rozbitka z zatopionego statku. Jak jesteś ranny, to w okopie może i przeżyjesz, a na morzu pójdziesz na dno razem z całą jednostką.
- A co, chcesz powiedzieć, że we Flandrii nie widziałem tego, co widziałem? – najeżył się starszy szeregowy Królewskich Strzelców Irlandzkich.
- Chłopaki, nie spierajcie się, bo inaczej was ręcznie pogodzę – powiedział autorytatywnie George Angus.
- Ja nie spieram się – zauważył Devin. – Tam paskudnie jest, ale i tak nie mogę doczekać się, żeby znów na front iść. Przynajmniej czegoś przydatnego nauczę się i, prawda, męstwo zahartuję.
- Ale jednak wymknąłeś się na urlop do kraju. – zauważył Flynn. – Byłeś w domu?
- W mieście wszystko po staremu. Tylko Jack Healey nie żyje.
- A na co zmarł? – zapytał Flynn, wstrząśnięty wiadomością o koledze z sąsiedztwa.
- Gallipoli – odparł Devin. – Był w szóstym fizylierów, dostał odłamkiem na Sari Bair.
- Takie czasy – westchnął Calum wyblakłym tonem.
- Jak będziesz kuzyn miał czas, wpadnij kiedy do Dublina – powiedział Devin. – Przyda się pomoc przy generalnym remoncie. No i Maggie chciałaby cię zobaczyć.
- Jeśli czas pozwoli – odparł Flynn. – A jak tam ciotka Edith?
- Ciotka Edith ma teraz przez lokatorów dużo zmartwień – Devin mrugnął porozumiewawczo. – Czynszu nie płacą, a tylko same szkody przez nich i w ogóle ordynarnie zachowują się. Trzeba by ich w końcu wyrzucić…
- Nie poszliście z tym na policję?
- Prawdziwy Irlandczyk nie chodzi na policję – stwierdził Devin urażony. – Ty dzielny chłopak, jak przyjedziesz, to weźmiemy sprawy w swoje ręce.
     Rozmawiali jeszcze chwilę. Devin co chwila rzucał Flynnowi tajemnicze spojrzenia, używając zagadkowych sformułowań, i niespecjalnie sobie coś robił z obecności jego towarzyszy. Wreszcie dopił piwo, pożegnał się i wyszedł.
- Dziwny jakiś ten twój znajomy – zauważył Ron Boswell.
- Ochotnik – odparł Calum lakonicznie. – Kuzyn cioteczno-stryjeczny. Od kiedy pojechał za pracą do Dublina, spotykam go tylko od wielkiego dzwonu. Nawet nie miałem pojęcia, że wstąpił do armii.
- Miałeś rację – Ron wyciągnął się na krześle. – Coś dziwnego wisi w powietrzu w tej waszej Irlandii…
- Daj spokój, jeden chłopina to jeszcze nie cała Irlandia – stwierdził Angus. – No to wypijmy za jenerała Yuana, bo był równy chłop.
- Za pana prezydenta Yuana! – poprawił Boswell i wypił.


4 komentarze:

  1. Wybacz, że dopiero dziś, ale muszę ostatnio naprawdę porządnie się spinać, żeby ze wszystkim wyrobić i właściwie tylko w weekendy mogę coś tak serio w internetach nadrobić, a jakby tego było mało, to w ciągu ostatnich trzech dni zeżarłam więcej tabletek przeciwbólowych niż normalnie jem w pół roku, lol, życie mnie poniewiera. ;.;
    No, to słowo wstępu i moje usprawiedliwienie już mamy, lecim z tym koksem. Rozdział taki męski (BTW, booooziu, to już dwudziesty pierwszy, ależ to zleciało!), ale to w sumie i dobrze, bo nie można ciągle o babach wspominać, jak się przecież ma tylko chłopów do wykorzystania i przedstawienia pod ręką! No więc na początku to mi się wydawało, że to taka zapchajdziura będzie, ale się pomyliłam, całe szczęście, wyszło Ci to zgrabnie i zaskakująco ciekawie, jak na rozdział, w którym nie ma walki, superhiper zwrotów akcji, a właściwie to jest dużo gadania. Ciekawe dialogi to jest to, co tygryski lubią najbardziej.
    Tak bardzo lubię, jak Tony i Henry ze sobą rozmawiają. Jeszcze parę rozdziałów temu tak tego nie było czuć, ale teraz już bardzo, że Tony ma w sobie tę opiekuńczość wobec Vincenta i ogółem to ja mam nadzieję, że oni pozostaną BFF i w ogóle jeszcze nam tej wojny trochę zostało (Ty tu o Gallipoli wspominasz, a ja od jakiegoś czasu żyję tym, że się setna rocznica zbliża, tak samo miałam przed siedemdziesiątą od lądowania w Normandii, bity miesiąc tylko o niej myślałam, lol). Tak sobie ostatnio przypomniałam pierwszy rozdział i aż mnie nosi, żeby wiedzieć, co będzie dalej, jak to dojdzie do tego, co się tam wydarzyło, skoro tutaj 1915, a tam 1917.
    Taki mi luźny potok słów wyszedł, ale wiesz, co ja mogę dużo mówić.Jakby było na co narzekać, to bym się bardziej rozpisała, a jak wszystko trzyma poziom, no to sama wiesz. :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak zwykle cieszę się, że się podobało. Też mi się wydawało, że wyszła zapchajdziura, ale po mnóstwie emocji w czterech poprzednich rozdziałach bohaterom (i czytelnikom) należy się trochę relaksu. No i powstawał trochę w pośpiechu, bo tu nam marzec nastał, a oni (mimo że w październiku) akurat trafiają do Irlandii, więc zależało mi na publikacji w dzień św. Patryka :) Takich niuansów nie dostrzega właściwie nikt poza mną, ale pozwalają mi one utrzymać dyscyplinę pisarską :D Co do dialogów, to albo wychodzą mi strasznie kwadratowe, albo się rozkręcam i same spływają na klawiaturę na zasadzie improwizacji. A najgorsza sprawa to mieć przygotowane z góry kilka efektownych kawałków dialogu i kombinować, w jaki sposób zrobić z nich spójną całość...
      No ja myślę, że opiekuńczość Tony'ego powinna wreszcie stać się widoczna po tym, co ostatnio przeżyli. :)
      Z perspektywy czasu zdarzenie z prologu trochę mnie deprymuje. Znaczy to było całkiem niezłe otwarcie i w ogóle, ale drżę na myśl, że potem sposób, w jaki przedstawię ciąg wydarzeń do niego prowadzący, okaże się rozczarowaniem... To samo z Wielką Traumą Emily. Ale pożyjemy, zobaczymy, wszak jeszcze cały 1916 do zagospodarowania :D

      Usuń
    2. Racja - ostatnio było tyle akcji, że taka przerwa to aż się należy. Zresztą pozwól, że podzielę się z Tobą moim luźnym przemyśleniem: Ty to byś nawet skończoną zapchajdziurę dobrze napisała. :D (tak, to jest komplement)
      Ha, widzę, że nie tylko ja lubię takie "niuanse", choć mi i dyscyplinie jest totalnie nie po drodze, więc z reguły na dobrych chęciach się kończy.
      To tutaj się z dialogami nawet rozkręciłaś. :D I spokojnie, stała się widoczna, nawet ślepy by zauważył. XD
      No właśnie, cały rok do zagospodarowania, aż umieram z ciekawości. <3 I jakoś tak nie dopuszczam do siebie myśli, że Ty byś mnie mogła rozczarować. Nie zrobiłaś tego przez 21 rozdziałów, trzymaj formę, bo potrafisz.

      Usuń
    3. Dziękuję za komplement, mam nadzieję trzymać formę i mam nadzieję Cię nie rozczarować. :D Świadomość, że czytasz i czekasz na nexta, potrafi autentycznie dodać skrzydeł. Lęk przed zawiedzeniem czytelników może z kolei je odebrać, ale do tej pory jeszcze mi się nie zdarzył :D
      Nie mam całkiem precyzyjnej koncepcji, co z tym 1916. Może by tak, między innymi, wysłać eskadrę na nieco dalsze akweny? (tak tylko sobie gdybam...)

      Usuń