Calum
Flynn stanął na ojczystej ziemi po raz pierwszy od września, kiedy
to HMS “Evelyn”, polując na niemieckiego rajdera, zawinęła do
Queenstown w hrabstwie Cork. Jeżeli zaś chodzi o Dublin – to jego
Flynn nie widział jeszcze dłużej, bo ostatnim razem gród nad
rzeką Liffey odwiedził jeszcze przed wojną. Podczas jesiennego
pobytu w Queenstown natknął się zaś w pubie na kuzyna, Devina
Sheehana, który zaprosił go do stolicy. Skoro nadarzył się urlop,
przyznany wyjątkowo hojnie przez ważniaka z Admiralicji, Flynn
postanowił wykorzystać okazję, zwłaszcza że Maggie Hyland
również podobno chciała go zobaczyć.
Powitanie z Irlandią nie wyglądało najprzyjemniej.
Zaraz po zejściu ze statku przyczepił się do Flynna żandarm,
który bardzo marudził nad dokumentami, ostatecznie jednak go
puścił. Całe szczęście, że nie przyszło mu do głowy, aby
przetrzepać Calumowi bagaż. Tym samym statkiem przypłynęło do
Dublina kilku żołnierzy i Flynn widział, że “czerwone czapki”
czepiają się ich jeszcze dokładniej, każąc zdawać na czas
urlopu broń do magazynu.
Wyszedł wreszcie na miasto. Niby wszystko po staremu.
Ludzie, wozy, tramwaje, puby, kościoły, witryny sklepowe, pomnik
Parnella i kolumna Nelsona na Sackville Street - wszystko wyglądało
z grubsza tak, jak to Flynn zapamiętał ze swojej poprzedniej
wizyty. Na pierwszy rzut oka Dublin zdawał się nietknięty wojną,
ale Calum wyczuwał napięcie, coś wisiało w powietrzu. Żołnierzy
na ulicach było jakby więcej niż ostatnim razem, a wśród nich
całkiem sporo oficerów. Chyba wpadli na ten sam pomysł co on, żeby
spędzić wolne w rozświetlonej neonami stolicy Irlandii zamiast w
Londynie, gdzie zeppelin może ci zrzucić bombę na łeb.
Gdzieniegdzie pojawiali się też jegomoście – a z rzadka nawet
dziewczyny – w ciemnozielonych uniformach i kapeluszach z rondem
podwiniętym z jednej strony, którzy nazywali siebie Armią
Obywatelską, ale większość przechodniów traktowała ich z
lekceważeniem.
Flynn
spacerował ulicami, obserwując życie wielkiego miasta i wsłuchując
się w brzmiące znajomo akcenty. Wtem dotarło do niego, że nie
kuli się już wewnętrznie na widok nadchodzącego z przeciwka
policjanta. Zmienił się, nie był tym samym człowiekiem co
dawniej. Brał udział w kilku starciach morskich, widział wojnę,
śmierć i zniszczenie. Strzelał do niemieckich hydroplanów,
podwieszał i uzbrajał bomby, spadł z dachu oraz o mało nie
utonął. Cóż to dla niego teraz jakiś glina!
Właściwie mógłby się uważać za bohatera, choć
tak o sobie nie myślał. W kieszeni miał tymczasowe zaświadczenie
od kapitana Scoldinga, że za trzeźwość umysłu na storpedowanej
“Evelyn” został zgłoszony do Medalu za Dzielność na
Morzu, przyznawanego za ratowanie tonących. Co prawda samego medalu
mu nie wręczono, wniosek musiał utknąć gdzieś tam między jedną
kancelarią a drugą, kiedy eskadra wracała z Rodos do Anglii, ale
liczyło się, że został doceniony.
Wypiwszy
w jednym z pubów powitalnego portera, Flynn wsiadł do tramwaju i
pojechał do dzielnicy North Strand. Devin wynajmował mieszkanie w
okolicy zamieszkałej głównie przez robotników. Niedawno został
lekko ranny na froncie, dzięki czemu mógł wrócić na jakiś czas
do domu, i nawet chodził ubrany po cywilnemu. Ucieszył się na
widok kuzyna i zaprowadził go do kuchni. Przy stole siedział
chudawy jegomość w okularach, ubrany w garnitur z jasnozielonego
tweedu. Popijał coś z kamionkowego kufla, czytając rozłożony na
blacie “Irish Times”.
-
To Johnny Kilbride – przedstawił go Sheehan.
-
Witaj – czytelnik podniósł się z krzesła, by podać gościowi
dłoń.
Flynn
rozejrzał się po ścianach.
-
Nie powinieneś tego machnąć świeższą farbą? – zapytał. –
Tam w rogu pod sufitem już ci zaczyna obłazić. Posiedzę tu jakiś
czas, mogę ci po znajomości przeciągnąć ściany.
Devin
wzruszył ramionami.
-
Wisz co, kuzyn, nie mogę nic zrobić bez zgody właścicielki, a z
nią nie idzie się dogadać, bo ciągle do Belfastu jeździ.
-
Oranżystka jakaś?
-
Czort ją wie, chyba nie. Ciekawe, co by powiedziała, gdyby
zobaczyła, że trzymam giwer w szafie.
Flynn
usiadł przy stole, naprzeciwko Kilbride’a. Z zainteresowaniem
rzucił okiem do gazety.
-
Nie zabrali ci karabinu w porcie? – zwrócił się znów do
krewniaka.
-
Wychytrzyłem się – wyjaśnił Devin. – Przyjechałem wcześniej,
zanim jeszcze zaczęli tak dokładnie trzepać.
Johnny
uśmiechnął się krzywo. Wyglądał Calumowi na człowieka, który
nie wąchał prochu, urzędasa czy kogoś takiego, ale skoro Sheehan
bez ogródek mówił przy nim o broni, to facet był widocznie
wtajemniczony w to, co eufemistycznie nazywali “remontem u ciotki
Edith”.
-
Właśnie mówiłem Devinowi – stwierdził Johnny – że bardzo
niedobrze, żeście poszli do tych Angoli na służbę.
-
Jak się chłop rozgada, to potrafi tak dwie godziny bez przerwy
grzać – westchnął Devin. – Słuchaj no, Johnny, kiedy wy
łaziliście po wrzosowiskach z kijami do hurlingu, dla nas świstały
nad głową prawdziwe kule.
-
I co wam z tego przyszło? – Kilbride machnął ręką. – Sam
opowiadałeś, jakie syfistwo panuje w okopach. Z mojej ulicy
czterech chłopaków poszło i tylko jeden wrócił!
-
Tak, ale zdobywamy chociaż prawdziwe
doświadczenie.
-
Doświadczenie? – zdenerwował się Johnny. – To są drzyki!
Kopią wam grób, a wy im jeszcze podajecie łopatę!
-
Nieee – sprzeciwił się Devin. – To oni dla nas łopatę podają.
Myślisz, że Redmond nie wie, co robi?
-
Redmond się skończył! – Kilbride był w nastroju do
politykowania. – Sprzedał się Anglikom!
-
Tylko ciekawe, że większość naszych poszła za nim, nie?
-
Dajcie coś do picia – Flynn przerwał kłótnię.
Sheeran
postawił przed nim wyszczerbiony kubek, do którego nalał z
blaszanej puszki białego płynu.
-
Mleko? – zdziwił się Calum.
-
Skondensowane. Samo zdrowie!
-
Myślałem, że będzie piwo.
-
Nie gadaj, tylko pij! – rzucił Kilbride i sam też pociągnął z
kufla. – Wylewać grzech, a chłopaki w Liberty Hallu potrzebują
puszek, granaty się same nie zrobią.
-
Ty tak nie śpiesz się, Johnny – rzekł Devin, siadając przy
stole. – Jeszcze nie wiadomo, czy w ogóle przydadzą się.
-
Do czego? – zainteresował się Flynn. – Będzie coś poważnego?
-
Było planowane – przyznał kuzyn. – Akurat w same święta.
Wielkie manewry, jeśli wiesz, o czym mówię. Generalny remont. Ale
na mieście gadają, że w sztabie nie mogą dogadać się. Jedni
chcą działać już, w tej chwili, a inni mówią, że jeszcześmy
całkiem niegotowi. Coś mi wydaje się, że nic z tego nie będzie.
-
Nie mogą tego zrobić – stwierdził Johnny z rozpaczą. – Nie
odwołają powstania. Przecież ja już w gazowni złożyłem
wymówienie!
-
Niewielka strata – przyznał Devin. – I tak nie nadajesz się do
walki, Johnny. Nie masz zdrowia.
-
Ja się nie nadaję?! Na strzelnicy zawsze dostawałem nagrody!
-
Kiej tłumaczę jak komu dobremu, że strzelnica a prawdziwa bitwa to
dwie różne rzeczy. Spytaj Caluma, on tobie to samo powie.
Siedzieli
w kuchni, pijąc mleko i przygryzając chlebem. Devin opowiadał o
ciężkich przeżyciach w błotnistych okopach Flandrii, Calum
chwalił się doświadczeniem zdobytym w marynarce, a Johnny Kilbride
narzekał na swojego dyrektora w gazowni, Szkota. W ten sposób
przeszli do dyskusji o tym, czy Szkoci są tacy sami jak Anglicy, czy
gorsi. Flynn przywoływał swojego bezpośredniego przełożonego,
bosmana Angusa, jako porządnego, ludzkiego człowieka. Johnny na to
twierdził, że te łobuzy z Ulsteru to też w większości Szkoci.
W
pewnym momencie rozległo się pukanie do drzwi. Sheehan poszedł
otworzyć. Szatynka, która weszła, miała na sobie szarozielony
żakiet i kurtkę o kroju przypominającym mundur, w dłoni trzymała
kapelusz pod kolor. Flynn poznał ją od razu.
-
Cześć, Maggie.
Dziewczyna
machnęła ku niemu dłonią.
-
Teraz nie jestem Maggie, tylko Mairéad – poprawiła. – Miło cię
widzieć. Ten nicpoń znowu próbował cię ze mną zeswatać?
-
Na razie gadaliśmy tylko o polityce – wyjaśnił Calum.
Znali
się jeszcze z Wexfordu. Przed kilku laty Maggie Hyland wyjechała do
Dublina wraz z bratem, który, podobnie jak Devin, szukał tu lepszej
posady. Teraz pracował w zajezdni tramwajowej i należał do związku
zawodowego, podczas gdy ona zajmowała się pomocą potrzebującym,
zapatrzona w popularną hrabinę Markiewicz, niestrudzoną działaczkę
społeczną.
-
Mam dla ciebie prezent – oznajmił Flynn.
Wstał i sięgnął do kąta, gdzie zaraz po przyjściu
rzucił swój marynarski worek. Choć Maggie była raczej dobrą
przyjaciółką z dawnych lat niż obiektem zalotów, Flynn wziął
jednak do siebie słowa bosmana Angusa, że do dziewczyny nie powinno
się iść z pustymi rękami. Postarał się o podarek, który na
pewno by się Maggie spodobał, choć wymagało to od niego nie byle
ostrożności, jak też sprawności fizycznej. Wybebeszył bagaż
niemal do spodu, zanim z samego dna udało mu się wreszcie wyciągnąć
płócienne zawiniątko. Położył je na stole i spojrzał
zachęcająco na przyjaciółkę.
Maggie
vel Mairéad podeszła i rozwinęła płótno.
-
O Boże, jesteś kochany! – pisnęła z wrażenia i spontanicznie
pocałowała Flynna w policzek.
Pod wrażeniem byli też Kilbride i Sheehan, którym
oczy omal nie wyszły na wierzch.
-
Przecież to… oficerski webley – rozpoznał Devin. – Skąd
wziąłeś?
-
Znalazłem – odparł Flynn.
-
Tylko jeden? – zapytał Johnny z rozczarowaniem.
-
A coście myśleli, że przywiozę wam cały wagon broni? Nie tacy
jak ja próbowali.
-
Są i naboje! – ucieszyła się dziewczyna, dostrzegłszy paczkę
amunicji.
-
Ale oszczędzaj, bo mnóstwo wysiłku mnie kosztowało, żeby je
zdobyć. Dosłownie chodziłem po ścianach.
-
Jasne, Calum. Dopiero kiedy zobaczę białka ich oczu.
Ostrożnie
podniosła rewolwer, obejrzała ze wszystkich stron, po czym podeszła
do okna i oburącz wyciągnęła broń przed siebie, celując w
wyimaginowanego przeciwnika po przeciwnej stronie ulicy. Szczęknęła
iglica.
-
Uważajcie, bo Angole coś ostatnio podejrzliwi – powiedział
Devin. – Na mieście ciągle gadają o aresztowaniach. Desmonda już
zamkli, a Eoin Crowe musiał uciekać przez okno.
-
Spokojnie, ja jestem rozsądna dziewczyna – odparła Mairéad,
chowając paczkę nabojów do torebki. – Nie tak jak ten twój
narwaniec z gazowni.
Kilka
dni wcześniej wróciła z Wexfordu i teraz opowiedziała trochę o
tym, co zobaczyła. W rodzinnym mieście wszystko było po staremu,
choć i tam niejeden czekał dogodnego momentu, żeby chwycić za
broń.
-
No dobra, chłopcy, do jutra – powiedziała w końcu. – Muszę
iść do Żebraniny.
Jeszcze
raz obejrzała rewolwer ze wszystkich stron, owinęła w płótno,
schowała na dno torebki, a potem założyła kapelusz i wyszła.
-
Do Żebraniny? – zdziwił się Flynn.
-
Instytutu Żebractwa – wyjaśnił Johnny. – Pracuje w kuchni,
obiady będzie wydawać.
-
Też bym poszedł na obiad.
-
Dobra, kuzyn – zdecydował Devin. – Pójdziemy coś przetrącić,
ale najpierw znajdziemy dla ciebie jakie podchodzące łachy, żebyś
w święta wyglądał jak człowiek, a nie jak Anglik.
Wychodząc,
Sheehan zabrał z wieszaka szarą marynarkę i czapkę. Na ulicy
Johnny poszedł załatwiać jakieś swoje sprawy, a Flynn z kuzynem
skierowali się ku oddalonej o kilkaset jardów wieży kościoła.
-
Do sali parafialnej – wyjaśnił Devin, kiedy mijali świątynię.
– Urządziliśmy tam sztab kompanii.
-
Ksiądz proboszcz się zgodził?
-
Dla niego oficjalnie to są spotkania gaelickiego chóru. Niby
wszystko zgadza się, jest śpiewane, i to nawet często.
W bramie prowadzącej na podwórze stał wartownik –
piętnastoletni chłopak w sfatygowanym garniturze i kaszkiecie.
Pewien militarny rys jego powierzchowności nadawały zielone
owijacze wokół łydek. Ściskał w ręku stary karabin i wyglądał
na bardzo przejętego swoją rolą.
-
Hej, kolego, a wiesz chociaż, którą stroną się strzela? –
zawołał do niego Flynn.
-
Póg mo thóin! – odpowiedział ordynarnie młodzieniec na
widok brytyjskiego munduru.
Przekroczyli
opustoszałe podwórko i weszli do budynku. W środku też nie było
zbyt tłoczno, o tej porze wielu ochotników siedziało jeszcze w
pracy. Przeszli przez ciemny hol, mijając główną salę.
Faktycznie, ktoś śpiewał. Tá Gráinne Mhaol ag teacht thar
sáile, óglaigh armtha léi mar gharda, niósł się ochrypły
głos z jednego z pokojów. Ostatecznie Devin i Calum weszli do
małego pomieszczenia. Były tam dwie szafy i pięćdziesięcioletni
mężczyzna z wąsami, który siedział przy oknie, paląc fajkę.
-
Kogoś ty tu przyprowadził, Sheehan? – zapytał podejrzliwie na
widok Flynna.
-
Panie O’Riordan, kuzyn z wojny do mnie przyjechał na święta –
powiedział Devin. – Znajdzie się dla niego jaka kapota?
O’Riordan
wstał z krzesła, otworzył jedną z szaf i demonstracyjnie
zaklekotał gołymi wieszakami.
-
Człowieku, same małe rozmiary mi zostały. Wszystko wydałem przed
generalnymi manewrami, a i tak nie było tego dużo.
-
To daj pan same owijacze i bandolier – zdecydował Flynn. –
Zostanę w swoim mundurze, już się przyzwyczaiłem, że zawsze w
nim się pakuję w kłopoty. Tylko czapkę bym zgubił, bo jest na
niej korona.
-
Będzie niezła Wielkanoc – stwierdził Devin Sheehan.
Łiiiiii, Calum!!!!
OdpowiedzUsuń*...ekhem*
Piękny rozdział to jest. Trochę obyczajówki w oczekiwaniu na powstanie narodowe to właśnie to, czego było mi trzeba ;)
Zwłaszcza, że jestem świrem jeśli chodzi o powstanie wielkanocne (urodziłam się niemal w rocznicę, śmieję się, że to dlatego - z drugiej strony urodziny jednak mimo wszystko w St. George's Day, może więc nie ma to wyjaśnienie za dużego sensu). Cieszę się niezmiernie. Dzięki za wsponianko o Constance Markiewicz! I o Redmondzie też, chociaż nie jest postacią szczególnie bliską mojemu rewolucyjnemu serduszku. Myślę, że masz z tym szanse uczyć-bawiąc, bo wstawiłeś ważne nazwiska w rzucający się w oczy kontekst. Popieram :D
Nie wiem tylko, czy na pewno chcę oglądać ten tydzień... no, z bliska. W każdym razie, jak postanowisz, tak będzie.
Masz ogromny talent do tworzenia trzema pociągnięciami wyraźnych postaci epizodycznych. Mairéad szczególnie mi się podoba, ale panowie też nakreśleni akurat na tyle, żeby mnie obszedł ich los.
"Dosłownie chodziłem po ścianach" Pffft.
Z tym mundurem się faktycznie złożyło. Pytanie czy ostatecznie fortunnie czy nie... Myślę, że w sumie mogę znać odpowiedź.
Powiem tak - stresuję się. Ale czekam bardzo, co dalej wykombinujesz.
Podpisano
- Samozwańcza Przywódczyni Fanklubu Caluma Flynna
*odbiega krokami tańca irlandzkiego*
Udział Flynna w wydarzeniach okołowielkanocnych był dla mnie jasny już od samego zarania tego bloga (jakby to ujął Czechow - jeżeli w pierwszym akcie pojawia się Irlandczyk, to w ostatnim musi się zbuntować; tyle że to chyba nie jest ostatni akt). W miarę upływu czasu Calum wydaje mi się postacią coraz bardziej zbędną (tendencję do zdobywania serc czytelniczek mają raczej gospoda oficery z personelu latającego), ale nic nie mogę poradzić na to, że nadal ciągnę jego wątek. A teraz mam za swoje. Skoro sprawy już przeniosły się do Dublina, stoi przede mną trudne zadanie. W następnym rozdziale co prawda raczej zobaczymy kogo innego...
Usuń