Rozdział 42. Flynn na urlopie



Calum Flynn stanął na ojczystej ziemi po raz pierwszy od września, kiedy to HMS “Evelyn”, polując na niemieckiego rajdera, zawinęła do Queenstown w hrabstwie Cork. Jeżeli zaś chodzi o Dublin – to jego Flynn nie widział jeszcze dłużej, bo ostatnim razem gród nad rzeką Liffey odwiedził jeszcze przed wojną. Podczas jesiennego pobytu w Queenstown natknął się zaś w pubie na kuzyna, Devina Sheehana, który zaprosił go do stolicy. Skoro nadarzył się urlop, przyznany wyjątkowo hojnie przez ważniaka z Admiralicji, Flynn postanowił wykorzystać okazję, zwłaszcza że Maggie Hyland również podobno chciała go zobaczyć.
Powitanie z Irlandią nie wyglądało najprzyjemniej. Zaraz po zejściu ze statku przyczepił się do Flynna żandarm, który bardzo marudził nad dokumentami, ostatecznie jednak go puścił. Całe szczęście, że nie przyszło mu do głowy, aby przetrzepać Calumowi bagaż. Tym samym statkiem przypłynęło do Dublina kilku żołnierzy i Flynn widział, że “czerwone czapki” czepiają się ich jeszcze dokładniej, każąc zdawać na czas urlopu broń do magazynu.
Wyszedł wreszcie na miasto. Niby wszystko po staremu. Ludzie, wozy, tramwaje, puby, kościoły, witryny sklepowe, pomnik Parnella i kolumna Nelsona na Sackville Street - wszystko wyglądało z grubsza tak, jak to Flynn zapamiętał ze swojej poprzedniej wizyty. Na pierwszy rzut oka Dublin zdawał się nietknięty wojną, ale Calum wyczuwał napięcie, coś wisiało w powietrzu. Żołnierzy na ulicach było jakby więcej niż ostatnim razem, a wśród nich całkiem sporo oficerów. Chyba wpadli na ten sam pomysł co on, żeby spędzić wolne w rozświetlonej neonami stolicy Irlandii zamiast w Londynie, gdzie zeppelin może ci zrzucić bombę na łeb. Gdzieniegdzie pojawiali się też jegomoście – a z rzadka nawet dziewczyny – w ciemnozielonych uniformach i kapeluszach z rondem podwiniętym z jednej strony, którzy nazywali siebie Armią Obywatelską, ale większość przechodniów traktowała ich z lekceważeniem.
Flynn spacerował ulicami, obserwując życie wielkiego miasta i wsłuchując się w brzmiące znajomo akcenty. Wtem dotarło do niego, że nie kuli się już wewnętrznie na widok nadchodzącego z przeciwka policjanta. Zmienił się, nie był tym samym człowiekiem co dawniej. Brał udział w kilku starciach morskich, widział wojnę, śmierć i zniszczenie. Strzelał do niemieckich hydroplanów, podwieszał i uzbrajał bomby, spadł z dachu oraz o mało nie utonął. Cóż to dla niego teraz jakiś glina!
Właściwie mógłby się uważać za bohatera, choć tak o sobie nie myślał. W kieszeni miał tymczasowe zaświadczenie od kapitana Scoldinga, że za trzeźwość umysłu na storpedowanej “Evelyn” został zgłoszony do Medalu za Dzielność na Morzu, przyznawanego za ratowanie tonących. Co prawda samego medalu mu nie wręczono, wniosek musiał utknąć gdzieś tam między jedną kancelarią a drugą, kiedy eskadra wracała z Rodos do Anglii, ale liczyło się, że został doceniony.
Wypiwszy w jednym z pubów powitalnego portera, Flynn wsiadł do tramwaju i pojechał do dzielnicy North Strand. Devin wynajmował mieszkanie w okolicy zamieszkałej głównie przez robotników. Niedawno został lekko ranny na froncie, dzięki czemu mógł wrócić na jakiś czas do domu, i nawet chodził ubrany po cywilnemu. Ucieszył się na widok kuzyna i zaprowadził go do kuchni. Przy stole siedział chudawy jegomość w okularach, ubrany w garnitur z jasnozielonego tweedu. Popijał coś z kamionkowego kufla, czytając rozłożony na blacie “Irish Times”.
- To Johnny Kilbride – przedstawił go Sheehan.
- Witaj – czytelnik podniósł się z krzesła, by podać gościowi dłoń.
Flynn rozejrzał się po ścianach.
- Nie powinieneś tego machnąć świeższą farbą? – zapytał. – Tam w rogu pod sufitem już ci zaczyna obłazić. Posiedzę tu jakiś czas, mogę ci po znajomości przeciągnąć ściany.
Devin wzruszył ramionami.
- Wisz co, kuzyn, nie mogę nic zrobić bez zgody właścicielki, a z nią nie idzie się dogadać, bo ciągle do Belfastu jeździ.
- Oranżystka jakaś?
- Czort ją wie, chyba nie. Ciekawe, co by powiedziała, gdyby zobaczyła, że trzymam giwer w szafie.
Flynn usiadł przy stole, naprzeciwko Kilbride’a. Z zainteresowaniem rzucił okiem do gazety.
- Nie zabrali ci karabinu w porcie? – zwrócił się znów do krewniaka.
- Wychytrzyłem się – wyjaśnił Devin. – Przyjechałem wcześniej, zanim jeszcze zaczęli tak dokładnie trzepać.
Johnny uśmiechnął się krzywo. Wyglądał Calumowi na człowieka, który nie wąchał prochu, urzędasa czy kogoś takiego, ale skoro Sheehan bez ogródek mówił przy nim o broni, to facet był widocznie wtajemniczony w to, co eufemistycznie nazywali “remontem u ciotki Edith”.
- Właśnie mówiłem Devinowi – stwierdził Johnny – że bardzo niedobrze, żeście poszli do tych Angoli na służbę.
- Jak się chłop rozgada, to potrafi tak dwie godziny bez przerwy grzać – westchnął Devin. – Słuchaj no, Johnny, kiedy wy łaziliście po wrzosowiskach z kijami do hurlingu, dla nas świstały nad głową prawdziwe kule.
- I co wam z tego przyszło? – Kilbride machnął ręką. – Sam opowiadałeś, jakie syfistwo panuje w okopach. Z mojej ulicy czterech chłopaków poszło i tylko jeden wrócił!
- Tak, ale zdobywamy chociaż prawdziwe doświadczenie.
- Doświadczenie? – zdenerwował się Johnny. – To są drzyki! Kopią wam grób, a wy im jeszcze podajecie łopatę!
- Nieee – sprzeciwił się Devin. – To oni dla nas łopatę podają. Myślisz, że Redmond nie wie, co robi?
- Redmond się skończył! – Kilbride był w nastroju do politykowania. – Sprzedał się Anglikom!
- Tylko ciekawe, że większość naszych poszła za nim, nie?
- Dajcie coś do picia – Flynn przerwał kłótnię.
Sheeran postawił przed nim wyszczerbiony kubek, do którego nalał z blaszanej puszki białego płynu.
- Mleko? – zdziwił się Calum.
- Skondensowane. Samo zdrowie!
- Myślałem, że będzie piwo.
- Nie gadaj, tylko pij! – rzucił Kilbride i sam też pociągnął z kufla. – Wylewać grzech, a chłopaki w Liberty Hallu potrzebują puszek, granaty się same nie zrobią.
- Ty tak nie śpiesz się, Johnny – rzekł Devin, siadając przy stole. – Jeszcze nie wiadomo, czy w ogóle przydadzą się.
- Do czego? – zainteresował się Flynn. – Będzie coś poważnego?
- Było planowane – przyznał kuzyn. – Akurat w same święta. Wielkie manewry, jeśli wiesz, o czym mówię. Generalny remont. Ale na mieście gadają, że w sztabie nie mogą dogadać się. Jedni chcą działać już, w tej chwili, a inni mówią, że jeszcześmy całkiem niegotowi. Coś mi wydaje się, że nic z tego nie będzie.
- Nie mogą tego zrobić – stwierdził Johnny z rozpaczą. – Nie odwołają powstania. Przecież ja już w gazowni złożyłem wymówienie!
- Niewielka strata – przyznał Devin. – I tak nie nadajesz się do walki, Johnny. Nie masz zdrowia.
- Ja się nie nadaję?! Na strzelnicy zawsze dostawałem nagrody!
- Kiej tłumaczę jak komu dobremu, że strzelnica a prawdziwa bitwa to dwie różne rzeczy. Spytaj Caluma, on tobie to samo powie.
Siedzieli w kuchni, pijąc mleko i przygryzając chlebem. Devin opowiadał o ciężkich przeżyciach w błotnistych okopach Flandrii, Calum chwalił się doświadczeniem zdobytym w marynarce, a Johnny Kilbride narzekał na swojego dyrektora w gazowni, Szkota. W ten sposób przeszli do dyskusji o tym, czy Szkoci są tacy sami jak Anglicy, czy gorsi. Flynn przywoływał swojego bezpośredniego przełożonego, bosmana Angusa, jako porządnego, ludzkiego człowieka. Johnny na to twierdził, że te łobuzy z Ulsteru to też w większości Szkoci.
W pewnym momencie rozległo się pukanie do drzwi. Sheehan poszedł otworzyć. Szatynka, która weszła, miała na sobie szarozielony żakiet i kurtkę o kroju przypominającym mundur, w dłoni trzymała kapelusz pod kolor. Flynn poznał ją od razu.
- Cześć, Maggie.
Dziewczyna machnęła ku niemu dłonią.
- Teraz nie jestem Maggie, tylko Mairéad – poprawiła. – Miło cię widzieć. Ten nicpoń znowu próbował cię ze mną zeswatać?
- Na razie gadaliśmy tylko o polityce – wyjaśnił Calum.
Znali się jeszcze z Wexfordu. Przed kilku laty Maggie Hyland wyjechała do Dublina wraz z bratem, który, podobnie jak Devin, szukał tu lepszej posady. Teraz pracował w zajezdni tramwajowej i należał do związku zawodowego, podczas gdy ona zajmowała się pomocą potrzebującym, zapatrzona w popularną hrabinę Markiewicz, niestrudzoną działaczkę społeczną.
- Mam dla ciebie prezent – oznajmił Flynn.
Wstał i sięgnął do kąta, gdzie zaraz po przyjściu rzucił swój marynarski worek. Choć Maggie była raczej dobrą przyjaciółką z dawnych lat niż obiektem zalotów, Flynn wziął jednak do siebie słowa bosmana Angusa, że do dziewczyny nie powinno się iść z pustymi rękami. Postarał się o podarek, który na pewno by się Maggie spodobał, choć wymagało to od niego nie byle ostrożności, jak też sprawności fizycznej. Wybebeszył bagaż niemal do spodu, zanim z samego dna udało mu się wreszcie wyciągnąć płócienne zawiniątko. Położył je na stole i spojrzał zachęcająco na przyjaciółkę.
Maggie vel Mairéad podeszła i rozwinęła płótno.
- O Boże, jesteś kochany! – pisnęła z wrażenia i spontanicznie pocałowała Flynna w policzek.
Pod wrażeniem byli też Kilbride i Sheehan, którym oczy omal nie wyszły na wierzch.
- Przecież to… oficerski webley – rozpoznał Devin. – Skąd wziąłeś?
- Znalazłem – odparł Flynn.
- Tylko jeden? – zapytał Johnny z rozczarowaniem.
- A coście myśleli, że przywiozę wam cały wagon broni? Nie tacy jak ja próbowali.
- Są i naboje! – ucieszyła się dziewczyna, dostrzegłszy paczkę amunicji.
- Ale oszczędzaj, bo mnóstwo wysiłku mnie kosztowało, żeby je zdobyć. Dosłownie chodziłem po ścianach.
- Jasne, Calum. Dopiero kiedy zobaczę białka ich oczu.
Ostrożnie podniosła rewolwer, obejrzała ze wszystkich stron, po czym podeszła do okna i oburącz wyciągnęła broń przed siebie, celując w wyimaginowanego przeciwnika po przeciwnej stronie ulicy. Szczęknęła iglica.
- Uważajcie, bo Angole coś ostatnio podejrzliwi – powiedział Devin. – Na mieście ciągle gadają o aresztowaniach. Desmonda już zamkli, a Eoin Crowe musiał uciekać przez okno.
- Spokojnie, ja jestem rozsądna dziewczyna – odparła Mairéad, chowając paczkę nabojów do torebki. – Nie tak jak ten twój narwaniec z gazowni.
Kilka dni wcześniej wróciła z Wexfordu i teraz opowiedziała trochę o tym, co zobaczyła. W rodzinnym mieście wszystko było po staremu, choć i tam niejeden czekał dogodnego momentu, żeby chwycić za broń.
- No dobra, chłopcy, do jutra – powiedziała w końcu. – Muszę iść do Żebraniny.
Jeszcze raz obejrzała rewolwer ze wszystkich stron, owinęła w płótno, schowała na dno torebki, a potem założyła kapelusz i wyszła.
- Do Żebraniny? – zdziwił się Flynn.
- Instytutu Żebractwa – wyjaśnił Johnny. – Pracuje w kuchni, obiady będzie wydawać.
- Też bym poszedł na obiad.
- Dobra, kuzyn – zdecydował Devin. – Pójdziemy coś przetrącić, ale najpierw znajdziemy dla ciebie jakie podchodzące łachy, żebyś w święta wyglądał jak człowiek, a nie jak Anglik.
Wychodząc, Sheehan zabrał z wieszaka szarą marynarkę i czapkę. Na ulicy Johnny poszedł załatwiać jakieś swoje sprawy, a Flynn z kuzynem skierowali się ku oddalonej o kilkaset jardów wieży kościoła.
- Do sali parafialnej – wyjaśnił Devin, kiedy mijali świątynię. – Urządziliśmy tam sztab kompanii.
- Ksiądz proboszcz się zgodził?
- Dla niego oficjalnie to są spotkania gaelickiego chóru. Niby wszystko zgadza się, jest śpiewane, i to nawet często.
W bramie prowadzącej na podwórze stał wartownik – piętnastoletni chłopak w sfatygowanym garniturze i kaszkiecie. Pewien militarny rys jego powierzchowności nadawały zielone owijacze wokół łydek. Ściskał w ręku stary karabin i wyglądał na bardzo przejętego swoją rolą.
- Hej, kolego, a wiesz chociaż, którą stroną się strzela? – zawołał do niego Flynn.
- Póg mo thóin! – odpowiedział ordynarnie młodzieniec na widok brytyjskiego munduru.
Przekroczyli opustoszałe podwórko i weszli do budynku. W środku też nie było zbyt tłoczno, o tej porze wielu ochotników siedziało jeszcze w pracy. Przeszli przez ciemny hol, mijając główną salę. Faktycznie, ktoś śpiewał. Tá Gráinne Mhaol ag teacht thar sáile, óglaigh armtha léi mar gharda, niósł się ochrypły głos z jednego z pokojów. Ostatecznie Devin i Calum weszli do małego pomieszczenia. Były tam dwie szafy i pięćdziesięcioletni mężczyzna z wąsami, który siedział przy oknie, paląc fajkę.
- Kogoś ty tu przyprowadził, Sheehan? – zapytał podejrzliwie na widok Flynna.
- Panie O’Riordan, kuzyn z wojny do mnie przyjechał na święta – powiedział Devin. – Znajdzie się dla niego jaka kapota?
O’Riordan wstał z krzesła, otworzył jedną z szaf i demonstracyjnie zaklekotał gołymi wieszakami.
- Człowieku, same małe rozmiary mi zostały. Wszystko wydałem przed generalnymi manewrami, a i tak nie było tego dużo.
- To daj pan same owijacze i bandolier – zdecydował Flynn. – Zostanę w swoim mundurze, już się przyzwyczaiłem, że zawsze w nim się pakuję w kłopoty. Tylko czapkę bym zgubił, bo jest na niej korona.
- Będzie niezła Wielkanoc – stwierdził Devin Sheehan.




2 komentarze:

  1. Łiiiiii, Calum!!!!
    *...ekhem*
    Piękny rozdział to jest. Trochę obyczajówki w oczekiwaniu na powstanie narodowe to właśnie to, czego było mi trzeba ;)
    Zwłaszcza, że jestem świrem jeśli chodzi o powstanie wielkanocne (urodziłam się niemal w rocznicę, śmieję się, że to dlatego - z drugiej strony urodziny jednak mimo wszystko w St. George's Day, może więc nie ma to wyjaśnienie za dużego sensu). Cieszę się niezmiernie. Dzięki za wsponianko o Constance Markiewicz! I o Redmondzie też, chociaż nie jest postacią szczególnie bliską mojemu rewolucyjnemu serduszku. Myślę, że masz z tym szanse uczyć-bawiąc, bo wstawiłeś ważne nazwiska w rzucający się w oczy kontekst. Popieram :D
    Nie wiem tylko, czy na pewno chcę oglądać ten tydzień... no, z bliska. W każdym razie, jak postanowisz, tak będzie.
    Masz ogromny talent do tworzenia trzema pociągnięciami wyraźnych postaci epizodycznych. Mairéad szczególnie mi się podoba, ale panowie też nakreśleni akurat na tyle, żeby mnie obszedł ich los.
    "Dosłownie chodziłem po ścianach" Pffft.
    Z tym mundurem się faktycznie złożyło. Pytanie czy ostatecznie fortunnie czy nie... Myślę, że w sumie mogę znać odpowiedź.
    Powiem tak - stresuję się. Ale czekam bardzo, co dalej wykombinujesz.
    Podpisano
    - Samozwańcza Przywódczyni Fanklubu Caluma Flynna
    *odbiega krokami tańca irlandzkiego*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Udział Flynna w wydarzeniach okołowielkanocnych był dla mnie jasny już od samego zarania tego bloga (jakby to ujął Czechow - jeżeli w pierwszym akcie pojawia się Irlandczyk, to w ostatnim musi się zbuntować; tyle że to chyba nie jest ostatni akt). W miarę upływu czasu Calum wydaje mi się postacią coraz bardziej zbędną (tendencję do zdobywania serc czytelniczek mają raczej gospoda oficery z personelu latającego), ale nic nie mogę poradzić na to, że nadal ciągnę jego wątek. A teraz mam za swoje. Skoro sprawy już przeniosły się do Dublina, stoi przede mną trudne zadanie. W następnym rozdziale co prawda raczej zobaczymy kogo innego...

      Usuń