Rozdział 20. Brandy i tabaka



        Nieprzespana noc z opóźnieniem zaczęła dawać się Vincentowi we znaki. Wodnosamolot pod żaglami wciąż sunął po falach, Scolding starał się utrzymywać kurs, niemal nie spuszczając dłoni z wolantu, a sam Henry, tak jak dotychczas, miał za zadanie obserwować. Nawet nikły kłąb dymu na horyzoncie mógł natchnąć obu lotników nową nadzieją. Jednak wiatr od czasu do czasu zmieniał lekko siłę i kierunek, wskazówki biegły ociężale wokół cyferblatu niczym szkapy w ostatniej gonitwie na torze w Cinnamon Gardens, a fale i horyzont wyglądały wciąż i wciąż tak samo.
        Henry już kilka razy złapał się na tym, że przysnął na siedząco, nie zmieniając pozycji, nawet głowa mu nie opadała. W pewnym momencie spojrzał na zegarek i ze zgrozą stwierdził, że przedrzemał w ten sposób nie kilka minut, jak mu się wydawało, lecz dobrą godzinę.
- Nie orientujesz się, ile mil pokonaliśmy mniej więcej od rana? – zapytał Tony, zauważywszy, że przyjaciel wrócił do przytomności.
- Nie mam nawet cienia zielonego pojęcia – odparł Vincent. – Zgaduję, że jakieś piętnaście mil, ale to szacunek bardzo na oko.
- Przy sprawnych silnikach załatwilibyśmy to w kwadrans – zauważył Scolding. – Cóż, zawsze to jedna szósta początkowego dystansu
- Gdyby tak jeszcze wiatr był trochę silniejszy…
- Uważaj na swoje życzenia, bo jak się zerwie sztorm, to będzie z nami koniec.
- Chcesz łyka? – Henry wyciągnął piersiówkę, odkorkował, podał Tony'emu.
- Wielkie dzięki – odparł kapitan lekko zachrypniętym głosem. – Co z twoją głową?
- Nadal pęka – przyznał Vincent. – Ale nie po to jestem brytyjskim oficerem, żeby poddawać się tylko dlatego, że boli.
- Bardzo słusznie – pochwalił Scolding. – Nie wiadomo, czy choćby za dziesięć minut ktoś się jednak nie pojawi.
- A jeżeli Niemcy? – Henry wypowiedział to z pewnym rozbawieniem, nie miał już siły się czymkolwiek martwić.
- W tej sytuacji niewielki abordaż byłby miłą odmianą. A nuż zdobędziemy we dwóch nieprzyjacielską jednostkę i dostaniemy jakiś awans?
        Morze nic sobie jednak nie robiło z unoszących się na jego powierzchni mężczyzn w samolocie i cały czas pozostawało bezkresne. Tak, pomyślał Tony, morze nie uznaje weekendów i ciszy nocnej, morze nie miewa urlopów, tylko szumi i szumi… Sytuacja wyglądała niewesoło, a brak jakichkolwiek śladów człowieka mocno go irytował. Nie są przecież gdzieś na dzikich przestworach Oceanu Indyjskiego, tylko na głównym szlaku łączącym północną Europę z resztą świata! Niedługo minie doba, dlaczego nikogo jeszcze nie spotkali?
        Ręka wciąż bolała, zranione przedramię piekło i pulsowało, Tony nawet nie próbował odwijać szalika, aby obejrzeć ranę. Nie pamiętał o rozciętym czole, choć miał na nim rozmazaną plamę zaschniętej krwi. Cóż, na tańce w końcu nie szedł. W tym momencie najważniejsze było się nie poddawać. Przeć nieustępliwie na północ i zachód, aż trafi się pierwsza lepsza jednostka pływająca.
        A Niemcy? Cóż Niemcy… Odlecieli w dal tym razem jak najdosłowniej siną. Przynajmniej Scolding wiedział teraz czarno na białym, że teoria o grasującym na Atlantyku niemieckim transportowcu lotniczym okazała się prawdą. Szkoda, że specjalna misja, do której zaangażowano HMS „Evelyn”, zakończy się niepowodzeniem. Z pewnością Hunowie zdążyli przez noc odpłynąć ku swojej kryjówce w Hiszpanii czy gdzie indziej. Trzeba będzie zaczekać na kolejny atak, zaś awaria samolotu oznacza, że Scolding i Vincent nie wezmą udziału w następnym uderzeniu. O ile w ogóle wrócą pomiędzy żywych.
        Kapitan rzucił okiem na busolę, lekko skorygował kurs o parę stopni w lewo, a potem przymrużył oczy i wyobraził sobie zielone wzgórza Glamorganshire. A wydawało mu się, że gdy auto Knightów, wiozące go na spotkanie z Emily, zaryło się w błocie, to był poważny problem komunikacyjny… Tym razem nie mógł po prostu, tak jak wtedy, pójść pieszo. Może Vincent, gdyby chciał, toby popłynął. Ale nie teraz, nie w takim stanie. Tony obejrzał się na obserwatora.
- Fatalnie wyglądasz – stwierdził z troską.
- Tak też się czuję – przyznał Henry. – Ale przynajmniej nie mam krwi na czole. Jeszcze.
        Vincent tkwił w kokpicie. Miał wprawdzie całkiem przyzwoitą, jak mawiał Tony, okryjbidę (choć nie aż tak dobrą jak sławetny foczy płaszcz, bardziej odpowiedni w sezonie zimowym), ale po tylu godzinach przebywania na wietrze i ogólnego zmęczenia nawet lekki chłód wydawał się zwielokrotniony. Zwłaszcza, że wiatr bezczelnie podwiewał mu plecy, a spodnie miał przemoczone, od kiedy uderzyła w niego fala; woda wdarła się też za mankiety. Co jakiś czas Henrym wstrząsały dreszcze.
        Miał ogromną ochotę wypić coś rozgrzewającego. Brandy pozostało niewiele, pili ją z Tonym tak drobnymi łyczkami, że prawie nie dało się tego odczuć. W tym momencie Vincent był gotów oddać całą herbatę Cejlonu za czajnik gorącej wody, do której można by tę herbatę wsypać. Czekolada też by się nadała, zwłaszcza w odpowiednim towarzystwie...
- Wychodzi na to, że chyba ją kocham – mruknął, w zasadzie sam do siebie, a trochę w przestrzeń, byleby oddalić myśli od swego nie najlepszego położenia.
- Kogo? Josephine? – Tony zdziwił się niepomiernie, nie wiedział bowiem nic o innej kobiecie w życiu przyjaciela, a w tym, co wcześniej Vincent opowiadał o narzeczonej, trudno się było dopatrzyć wielkiego uczucia.
- Och, daj już spokój z tą Josephine! Ani jednego dobrego słowa mi nie powiedziała.
- W takim razie kto zawładnął twoim sercem, jeśli nie tajemnica?
- Przed tobą nie mam tajemnic. Pamiętasz „Orfeusza” w Southampton? Chodzi o Eurydykę.
- Masz na myśli śpiewaczkę czy postać, którą odgrywała? Bo to jednak pewna różnica.
- Oczywiście, że śpiewaczkę – odpowiedział Vincent z lekką urazą. – Widziałeś ją, nie powiesz, że nie jest zjawiskowa.
- To fakt – przyznał Tony. – Ale wokół śpiewaczek zawsze kręci się mnóstwo wielbicieli, ciężko się do nich dostać. Nie myślałeś o kimś bardziej dostępnym?
- Rozmawiałem z nią i osiągnąłem największą dostępność, jakiej może się spodziewać dżentelmen – oświadczył Henry, a pomimo bólu głowy jego twarz wyraźnie pojaśniała. – Moim zdaniem ma to szanse powodzenia. Powiedziała, że będzie na mnie czekać…
        Szczere wyznanie Vincenta zaskoczyło Tony'ego. Nie zamierzał ukrywać sam przed sobą, że czuje coś w rodzaju zazdrości: dzielić się przyjacielem z inną osobą, która w dodatku z czasem może stać się dla niego ważniejsza? Jednak, z drugiej strony patrząc, czyż Henry nie miał prawa do szczęścia? Oczywiście, że miał. Zaś do szczęścia należy dążyć, póki jest okazja, zwłaszcza w czasie wojny. Scolding nie wiedział, jaka właściwie jest Linda Dryden jako osoba, ale z jej kreacji scenicznej przebijała energia i siła charakteru. Ktoś taki z całą pewnością zaopiekowałby się Vincentem jak należy.
        Tylko kto zaopiekuje się mną, pomyślał Tony. Nie żeby zaraz potrzebował opieki, jak na razie całkiem nieźle dawał sobie radę. Z nagłym przypływem czułości powrócił myślami do Emily. Z początku zdawała mu się wycofana i nieco bezbarwna, ale po wizycie w Aberlogwyn dostrzegł w niej ukrytą głębię. Z pewnością miała charakter i nawet mimo kalectwa nie sprawiała wrażenia kogoś, kto potrzebuje pomocy. Ona też na pożegnanie prosiła, aby jak najszybciej do niej wrócił. Obaj z Henrym mieli do kogo wracać.
- Tylko raz się z nią widziałem – powiedział cicho Vincent. – Tyle mam jej do powiedzenia, a gdyby coś nie daj Boże, to nawet się nie dowie…
- List do niej napisz – zaproponował Scolding, podając mu notes i ołówek. – Ja do Emily już mam, co prawda bardzo niewyraźny, bo po ciemku pisany. Potem się wymienimy i ten, który wyjdzie cało, dostarczy go odpowiedniej adresatce. Oczywiście czysto teoretycznie, bo przecież możemy wrócić obaj.
- A gdyby jednak, oczywiście czysto teoretycznie, nie wrócił żaden z nas – zauważył Henry zaskakująco pogodnym tonem – bo w końcu jesteśmy załogą, razem latamy, razem walczymy i razem idziemy na dno, to zawsze jest jeszcze Dunmore.
- W jakim sensie? – nie zrozumiał Tony.
- Przecież był przy tym, jak się poznaliście. Może i kompletny z niego szaleniec, ale przyjaciół by nie zawiódł, zwłaszcza w tak poważnej sprawie.
- To i pannę Dryden on zna?
- Gdyby nie on, w ogóle bym nie miał tego problemu – westchnął Vincent, rozmarzywszy się na przekór fatalnemu samopoczuciu.
Scolding ostrożnie pokiwał głową.
- Aha, teraz rozumiem, co miał na myśli, mówiąc mi dwa dni przed rejsem, że powinien cię trochę rozruszać. Nie martw się, pójdziemy jeszcze do New Theatre Royal.
        Wspomnienie Lindy, jakkolwiek przyjemne, nie pomagało Henry'emu odzyskać sił. W ustach czuł suchość, cierpienie rozsadzało mu głowę. Żałował, że nie może tymczasowo zdjąć głowy i założyć na jej miejsce jakiejś zapasowej. Szkarłatny przypływ bólu rozpryskiwał się na jego skroniach. Słońce złotymi włóczniami, odbijającymi się od morza i owiewki kokpitu, godziło w oczy Vincenta; założył gogle, ale niewiele to dało. Do tego bunt ogłosiły trzewia porucznika. Myślenie o piciu czekolady z piękną śpiewaczką nie dawało już ukojenia – od samej myśli o jakimkolwiek jedzeniu żołądek wiercił się jak tygrys w klatce. Cóż, przynajmniej głód nie był w tym momencie jego największym zmartwieniem. I było zimno, tak zimno… Ten chłód musiał pochodzić z wewnątrz, nie chroniła przed nim gruba odzież. Vincent już otwarcie dygotał. Skulił się w kokpicie, starając się nie ruszać; było mu niewygodnie, ale każda zmiana pozycji skutkowała nasileniem objawów.
        Widocznie był chory. Przypomniało mu się z całą mocą to, o czym kiedyś czytał, że na wojnie choroby pochłaniają więcej istnień niż same działania zbrojne. Cóż, wytrzymać trzeba. Albo przezwycięży słabość, albo ona pokona jego…


        Kapitan James Foy przewrócił kartkę. Miłosne perypetie jakiejś damulki na jakiejś farmie w Południowej Afryce obchodziły go tyle, co zeszłoroczny śnieg, ale czymś trzeba było się zająć, a rano dostał reprymendę od przełożonego i był tak zaaferowany, że nie miał czasu grzebać w bibliotece, więc chwycił pierwszą książkę, która leżała na wierzchu. Cóż, następnym razem wybierze lepiej. Mary w ostatnim liście strasznie mu zachwalała jakąś powieść o młodym sahibie, napisaną z dużym talentem i taką, no, żywą. Będzie musiał kiedy do tego dotrzeć. Tymczasem chodziło mu nie tyle o przeżycia estetyczne, co o to, żeby w jakiś sposób przetrwać niekończące się godziny służby.
        Powiał boczny wiatr, przewracając z powrotem nie jedną, ale od razu trzy kartki. Zirytowany Foy położył książkę na kolanach i skorygował kurs orczykiem.
        Parę tysięcy stóp pod nim szumiało morze, dokładnie tak samo, jak dwie, trzy i cztery godziny wcześniej. Foy nudził się jak stado mopsów, ale widział też dobre strony sytuacji. Jego sterowiec dobrze się prowadził, sunąc przez niebo z gracją wytrawnego łyżwiarza. Jeżeli zaś spośród fal wynurzy się nagle nędzny u-boot, to rychło pożałuje takiej lekkomyślności. Gondola, przerobiona z kadłuba samolotu Farman – ze śmigłem pchającym, więc załodze nie dmuchało w twarz – uzbrojona była w karabin maszynowy i dźwigała bomby, a gdyby przeciwnik jeszcze nie miał dość, można było wezwać wsparcie.
        Na patrolach dłużyło się straszliwie – sterowiec to nie samolot, który wylatuje na dwie, trzy godziny, a potem zaraz wraca, bo mu się kończy paliwo; właśnie dlatego Foy miał zwyczaj brać ze sobą książkę. Najgorszy jednak był głód tytoniowy. Palenie nie należało do najmądrzejszych pomysłów, gdy nad głową miało się tysiące galonów wodoru.
        Foy założył stronę wizytówką kolegi i schował książkę do kieszeni. Z drugiej wyciągnął puszkę indyjskiej tabaki, nasypał szczyptę na wierzch dłoni, pociągnął nosem i rozkichał się potężnie.
- Samolot na dziewiątej – zameldował za plecami podoficer Payne.
- Gdzie? – Foy rozejrzał się uważnie, ale nie dostrzegł na niebie żadnego kształtu, nawet gdy sięgnął po lornetkę.
- Na wodzie, z pięćset sążni – wyjaśnił Payne.
        Dopiero teraz dowódca zobaczył wśród fal jakiś kształt. Przyłożył lornetkę do oczu i od razu rozpoznał swoich: sylwetkę shorta 184 znał na pamięć. Ten co prawda wyglądał na mocno zmaltretowanego, nie miał poszycia na ogonie i fale miotały nim jak zabawką, ale najwyraźniej płynął do przodu. W kokpitach gnieździły się czarne sylwetki członków załogi.
- Wiesz co, Payne? – odezwał się Foy. – To może być ta ptaszyna, której szukają od wieczora.
- Tak jest, panie kapitanie – potwierdził podoficer, który, jako obserwator i radiotelegrafista, sam odebrał meldunki o zaginionym samolocie.
- Wygląda, jakby ktoś ją pogryzł i wypluł. W sumie by pasowało, tyle godzin...
- Co teraz, panie kapitanie, lecimy do nich?
- I co dalej? – kapitan wzruszył ramionami. – Przymocujesz ich do gondoli? Łap za klucz i nadawaj, że znaleźliśmy zgubę.

        Kontakt wzrokowy między sterowcem a wodnosamolotem był tylko jednostronny, Henry bowiem cierpiał tak bardzo, że nie był w stanie prowadzić obserwacji, a Scolding, skupiony, na utrzymywaniu kursu, popadł w pewien automatyzm, przenosząc wzrok z kompasu na Vincenta, a z Vincenta przed siebie.
        Zresztą Foy i Payne po niedługim czasie w ogóle stracili shorta z oczu. Niespodziewanie hydroplan wpłynął w gęstą mgłę. Tak gęstą, że Tony ledwo widział krańce skrzydeł.
- Teraz już musowo ktoś nas odnajdzie – powiedział. – Mogą przepłynąć kilkanaście jardów obok i się nie zorientować.
        Rzucił okiem do kokpitu obserwatora. Vincent tkwił tam ciągle, całkiem blady, z zamkniętymi oczami, dłonie kurczowo zaciskał na obrotnicy kaemu.
- Śpisz? – upewnił się Scolding.
        Henry z mozołem uniósł głowę i spojrzał na kapitana.
- Nie mam już siły – powiedział z poczuciem winy. – Bardzo cię przepraszam, chciałbym coś zrobić, ale jestem zupełnie do niczego.
- Wiesz co, odpocznij. Może się nawet zdrzemnij, i tak nic nie wypatrzysz.
        Vincent zasalutował anemicznie i znów opadł na siedzenie. A więc mam chorego na pokładzie, pomyślał Tony, i sam też się nie za dobrze czuję. Do bólu zranionej ręki zdążył się właściwie przyzwyczaić. Gorzej z przeziębieniem, na które w tych okolicznościach zdecydowanie nie miał nastroju, a jednak wszystko zwiastowało jego nadejście. Bolało go gardło i miał z lekka zatkany nos. Marzył o gorącej kąpieli z pianą, po której wypije jeszcze gorętszą herbatę i pójdzie spać w świeżej, śnieżnobiałej pościeli.
        Brnęli przez mlecznobiały tuman, bo co innego im zostało. Wiatr zmienił kierunek, więc maszyna poruszała się niemal prosto na północ, jak igła prowadziła, ale ciągle niesamowicie wolno. Zbyt wolno. Ląd, ze swymi pagórkami, klifami i miastami, wydawał się odległym wspomnieniem, czymś, o czym Scolding chyba gdzieś czytał, ale nie pamiętał, gdzie… Od wielu godzin tkwili w nieznanym, a teraz stało się ono jeszcze bardziej nieznane. Zmęczenie, brak snu, głód – wszystko to zbierało swoje żniwo, ale Tony znalazł się już na takim etapie, że prawie zupełnie przestał się przejmować. Co by to miało dać? O wiele gorzej już być nie może.
        Według zegarka było wpół do pierwszej. Mgła nie ustępowała, co skłoniło kapitana do przypuszczenia, że poruszają się z tą samą prędkością co ona. Scolding wstał na moment, żeby rozprostować kości. Wydawało mu się, że wiatr minimalnie przybrał na sile.
        Niespodziewanie, pod osłoną mgły, nadeszła większa fala. Samolot zachybotał się, zatańczył. Tony stracił równowagę, gwałtownie usiadł, chroniąc się przed wypadnięciem za burtę. Zranionym ramieniem uderzył w krawędź kokpitu, rozległ się bezgłośny dzwon bólu. Kątem oka Scolding dostrzegł uciekającą w bok igłę kompasu – fala obróciła maszynę na północny zachód. Obrócił wolant w prawo, by znowu ustawić shorta pod wiatr, ale w tym momencie pojawiła się druga fala, jeszcze większa od tamtej, uderzając w burtę. Tonym szarpnęło w bok, zalała go woda, dostając się do oczu, bo nie zdążył założyć gogli. Poczuł smak soli. Przez szum ledwo słyszalny był głuchy pomruk Vincenta, którym również rzuciło po kokpicie. Dziób samolotu opadł w dół, short runął, jakieś rozpryski wody pojawiły się nie wiadomo skąd i z ukosa trafiły Tony'ego w twarz. Z tyłu głowy zabłysł mu zamiar poprosić Henry'ego o piersiówkę: jak już tonąć, to nie na trzeźwo.
        Jakimś cudem kadłub znów opadł do tyłu, belka ogonowa wraz ze swym pływakiem z głośnym pluskiem uderzyła o wodę. A więc to jednak nie był moment pożegnania. Posejdon wciąż pozostawał łaskawy, a może się tylko drażnił.
        Wtedy Scolding spojrzał na skrzydła z lewej strony. Fala po prostu zdemolowała górny płat, łamiąc kilka dźwigarów; sama konstrukcja płata w jednym miejscu pękła. Skrzydło przedstawiało obraz nędzy i rozpaczy, a prowizoryczny żagiel, kompletnie przemoczony, zwisał w nieporządku jak namiot zerwany przez wichurę, łopocząc słabo na podmuchach. Od prawej burty skrzydła pozostały nienaruszone, chociaż rozpięte z tamtej strony płótno także zamokło.
        Tony obejrzał się na Vincenta.
- Lepiej nadmuchaj kamizelkę, bo jak tak dalej pójdzie, będziemy musieli wędrować wpław.
- Rakiety mi zamokły – oznajmił Henry nieco drżącym głosem. – Ale nie jest jeszcze najgorzej, przynajmniej nie pada.
- A właśnie, że trochę deszczu by się przydało. Gdyby udało się nałapać deszczówki, mielibyśmy jeden problem mniej. Pożyczysz scyzoryk? Spróbuję zobaczyć, czy coś jeszcze będzie z tych naszych żagli…
        Zaopatrzony w nóż, Tony wydostał się na skrzydło, śliskie i mokre. Odgarnął zwisające resztki górnego płata, zorientował się, ile jeszcze dźwigarów nadaje się do tego, żeby rozpiąć żagiel. Potem zabrał się za samą płachtę, przytwierdzoną teraz tylko z jednej strony. Próbował zdjąć płótno ze strzaskanej konstrukcji, ale to nie było łatwe. Wiatr dmący przez kilka godzin w żagle zacieśnił węzły i Scolding musiał pomagać sobie scyzorykiem w ich rozplątywaniu. Wreszcie oparł się o burtę maszyny i spróbował nieco wyżąć płótno. Przez ten czas Vincent, na ile starczało mu sił, obserwował jego prace i kontrolował, czy samolot zanadto się nie przechyla.
        Kapitan postanowił wstać i dokończyć robotę, lecz wtem poczuł się niezwykle zmęczony. Jego ciało stało się jakby z ołowiu, nie mógł się podnieść. Rozpryski kolejnej fali uderzyły go po nogach, a jednak nie mógł… W porządku, powiedział sobie, dość tego dobrego, pora skończyć zabieg i wracać do kokpitu.
        Z drugiej pary dźwigarów pozostał tylko ten z tyłu, i to w dodatku wygięty, ale rozmiary płótna nie dawały zbyt wielkiego pola manewru. Scolding trzęsącymi się dłońmi przywiązał żagiel, drugi koniec umocował do dźwigara znajdującego się przy samym kadłubie. Już miał wracać na miejsce, gdy nagle wydało mu się, że chyba niedokładnie zawiązał i węzeł lada chwila puści sam. Nie było rady, należało poprawić. Węzeł okazał się złośliwie oporny, nie ustępował. Tony znów musiał użyć scyzoryka. Nie szło mu najłatwiej, kołysanie utrudniało znalezienie w węźle szczeliny, w którą można by wetknąć koniec ostrza. Kapitan odszukał już odpowiedni punkt, teraz tylko pociągnąć… W tym momencie krótka fala rzuciła samolotem. Nóż wypadł Tony'emu z dłoni, ześlizgnął się po skrzydle i niemal bezgłośnie wpadł do wody.
- Coraz lepiej – westchnął Scolding. – Zębami przyjdzie mi wszystko przegryzać.
        Po dłuższej manipulacji jakoś tam udało mu się poprawić węzeł. Powlókł się do kokpitu, zajął miejsce i od razu wyrównał kurs. Żagle miały teraz nierówną powierzchnię, co oznaczało, że nie tylko dalsza droga potrwa wolniej, ale również samolot będzie znosiło na lewo. Nie minęło kilka minut, gdy Tony'emu zaczęło się wydawać, że źle przywiązał tę nieszczęsną szmatę, pod zbyt ostrym kątem. Przez chwilę się zastanawiał, potem machnął na to ręką, i tak nie miał już siły.
        Mgła nieco zrzedła, ale w promieniu czterdziestu stóp wciąż nie było nic widać. Dalej podróżowali w nieznane. A może będą zmuszeni tułać się w tej mgle przez wieczność niczym jakiś Latający Holender? Choć Scolding miał umysł dość racjonalny, w tak przykrej sytuacji, nie mogąc go zająć czym innym, zaczął się chwytać coraz dziwniejszych koncepcji.
        Ze złamanym skrzydłem short brnął wciąż przez fale. Z pewnością nie tak szybko jak przedtem, lecz przy zerowej widoczności i tak nie dało się oszacować, jaką odległość pokonali. Nadeszła pora obiadu, a nie było co jeść.
        Przynajmniej Henry Vincent poczuł się lepiej, ból głowy trochę zelżał, a żołądek się uspokoił. Uświadomił sobie, że do Lindy i tak nie napisał, nie mógł zebrać myśli. Ale cóż mógł napisać, gdy ręce trzęsły mu się z zimna mimo rękawic? Gdyby te zdjął, przynajmniej ołówek by pewniej trzymał.
Najbardziej na świecie w tej chwili Henry pragnął się rozgrzać. Miał zapałki, i to wciąż suche, bo przełożył do wewnętrznej kieszeni, ale cóż zapałka? Zabłyśnie, zamigocze i zgaśnie, zanim człowiek zdąży złapać trochę ciepła. Wtem przyszedł mu do głowy inny pomysł. Tony trochę się zdziwił, ale w takim położeniu nie widział przeszkód.
        Vincent przysunął sobie karabin, przyjrzał mu się dokładnie, wytarł szalikiem, ile się dało. Magazynek był mokry, więc Henry wymienił go na tamten opróżniony do połowy, któremu jakoś udało się przetrwać na dnie kokpitu, tylko torba była wilgotna.
        Chwycił lewisa, położył palec na spuście, westchnął i wycelował w niebo, a raczej tam, gdzie za mgłą powinno być niebo. Krótka seria ugodziła go w uszy i zabębniła brutalnie w nie do końca wydobrzałej głowie, odrzut wstrząsnął osłabionymi ramionami. Porucznik Vincent wystrzelił jeszcze parę naboi. Szybko ściągnął rękawice, przywarł dłońmi do rozgrzanej chłodnicy. To było jedyne źródło ciepła w promieniu wielu mil. Henry poczuł, jak w ręce wlewa się odrobina drogocennej energii… To było wciąż za mało, ale lepiej niż nic.
        Z prawej rozległ się niespodziewany huk. Scolding zmartwiał w obawie, że to grzmot nadchodzącej burzy, której z pewnością nie przeżyją. Coś przemknęło ze świstem dwadzieścia jardów od shorta. Wnet Tony usłyszał jakże znajomy dźwięk uderzenia w powierzchnię morza. Nie było widać słupa wody wyrosłego pośrodku oceanu, ale już po chwili do hydroplanu dotarły rozbiegające się stamtąd fale, miotając nim agresywnie. Do kokpitu znów wpadły bryzgi wody, maszyna zeszła z kursu o piętnaście stopni, podłużnice skrzypiały.
        Kapitan spojrzał na Henry'ego, gestem nakazując ciszę. Szum morza, pogłos tajemniczego wystrzału, trzeszczenie pokancerowanego samolotu – wszystko to tworzyło dźwiękowy chaos, z którego trudno było cokolwiek wyłowić, ale…
- …nie wiem, jakoś z bakburty, w tej cholernej mgle się rozeznać nie idzie! – tak chyba brzmiały słowa słyszalne niewyraźnie zza kłębów mgły. Tony'emu zakręciło się w głowie, runął na wolant, ostatkiem sił powstrzymał się, żeby nie zemdleć.
- Nie strzelać! – krzyknął, wkładając w to całą żywotność, jaka mu jeszcze pozostała, miał wrażenie, że zaraz zerwie gardło. – Anglia i święty Jerzy!!!
        Nasłuchiwał uważnie, ale wyczerpany nie był już w stanie słuchać, czy jego okrzyk odniósł jakikolwiek skutek. Opadł na oparcie siedzenia, obojętny, co się teraz stanie.
        Od sterburty mgła w jednym miejscu zgęstniała i pociemniała, tworząc wysoką sylwetkę podobną do wieży. Skąd tu nagle wieża? Latarnia morska? Za niska. Logika sugerowałaby, że wycieńczony lotnik zaczyna przeżywać halucynacje, ale Scolding wiedział, że to nie zwidy. Utwierdziła go w tym sylwetka zasiadająca na szczycie konstrukcji niczym pastor na ambonie.
- Scolding, to wy? – krzyknęła sylwetka z udawanym londyńskim akcentem. – Cie choroba, cośmy się was naszukali!

5 komentarzy:

  1. Życie jest złe, muszę je przeżywać i właśnie dlatego jest takie bardzo, bardzo złe. Chyba zaczyna mnie dopadać przedmaturalny stres. :P
    Eh, strasznie chciałabym napisać o tym rozdziale coś konkretnego, ale co ja mogę, jak w sumie uratowali się tutaj (YAY, TO ZNACZY, ŻE HENRY ZOBACZY JESZCZE LINDĘ, a przecież już się z nią żegnał :D) i Tony zobaczy Emily, skoro zaczął o niej myśleć i nawet wziął się za pisanie listu. PODWÓJNE YAY.
    - Wychodzi na to, że chyba ją kocham – mruknął, w zasadzie sam do siebie, a trochę w przestrzeń, byleby oddalić myśli od swego nie najlepszego położenia. OMG JAKIE TO BYŁO PIĘKNE. :D Jeszcze chyba nigdy Cię w komentarzu nie cytowałam, ale naprawdę, moje serce się rozpłynęło, jak to zdanie przeczytałam. A uwierz, że mnie nie łatwo ruszyć, płaczę tylko na Titanicu i jak słyszę intro do Pacyfiku. No i może jeszcze mi się zdarzyło na Kompanii Braci razy czy dwa. ALE TO TYLE. Prędzej ruszy mnie czołg, niż romantyczne wyznanie, a tu proszę! VINCENT, no chodź tu, ja cię tak okrutnie chcę przytulić.
    Nie mogę, ja to jakaś nienormalna jesteś, wystarczy jeden taki uroczy fragment, a już tracę głowę dla Vincenta i reszta rozdziału mogłaby dla mnie nie istnieć, chyba powinnam ćwiczyć powściągliwość. XD
    A tak w ogóle to mam pytanie, bo przestałam się orientować (to pewnie moja wina, ja wiecznie zapominam): który jest rok? Bo jakbym miała strzelać w ciemno, to bym strzeliła 1915 albo 16, a nie pamiętam, gdzie to ostatnio pisałaś (i nie chce mi się szukać, bom leniwa, a skoro mogę zapytać, TO CZEMU NIE). :D
    Domagam się:
    1. Henry'ego i Lindy
    2. Tony'ego i Emily
    To tyle. No i może jeszcze trochę reszty naszych panów z pokładu "Evelyn", zawsze to lubię się przy nich pośmiać, ale mówię Ci, jak wrzucasz takie teksty w usta Vincenta to one wygrywają wszystko.
    NIE OGARNIAM TEGO KOMENTARZA, ale nie będę go pisać drugi raz, bo taki nieogar chyba najlepiej pokazuje, że mi się podobało. Mniam mniam. :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszą mnie Twoje reakcje na Vincenta, udał mi się chłopak ;) Muszę chyba wrócić na jakiś czas do innych wątków, żeby się za szybko nie przejadł :) Może do Emily warto by było wrócić, zobaczyć, jak tam żyje... Ale to jeszcze trochę potrwa. Raz, że co prawda panowie się uratowali, ale "korsarz" ciągle nie został pojmany, a dziewczyny są oddalone od teatru działań. Dwa, że po ostatnich dwóch rozdziałach muszę zaczerpnąć nieco oddechu. Cóż, były spore i pisane dość szybko, a w dodatku należą do tych, które budzą moje szczególne zadowolenie - w takich przypadkach zazwyczaj mam syndrom wysokiej poprzeczki i potrzebuję trochę czasu, żeby się pozbierać (o dziwo, po rozdziale z Lindą tak nie było...)
      Teraz jest październik 1915, przez ostatnie kilka rozdziałów bohaterowie wspominali czasem mimochodem o Gallipoli, Niemcy już chyba zaczynają mieć fokkery. W 1916 też będzie się działo, ale nie uprzedzajmy faktów... W każdym razie romantycznych wyznań zapewne nie zabraknie, za to z czołgami może być zrozumiały problem (prędzej już jakiś samochód pancerny).
      Trzymaj kciuki za powrót mojej weny w rozsądnym czasie :D

      Usuń
    2. Na Twoim miejscu uznałabym go za swoje życiowe osiągnięcie i wpisała sobie do CV, nie każdy tworzy bohaterów, o których wystarczy tylko wspomnieć, żeby fankom miękły kolana. :D
      Romanse przysłoniły mi cały świat, wybacz, to pewnie dlatego mój mózg zignorował fakt, że wspominałaś o Gallipoli (akurat z dat, zwłaszcza w I wojnie, jestem strasznie kiepska i wiecznie mi się myli; w drugiej prawie nie da się mnie zagiąć przy przepytywaniu, ale ta pierwsza jakoś mi nie wchodzi i nigdy nie wiem co, gdzie i kiedy). Wgl to lubię Gallipoli i w pierwotnej wersji mojego opka (nie czytasz go, wiem, ale jakoś tak czuję, że muszę to powiedzieć :PPP) chciałam tam wysłać moich bohaterów, którzy mieli być Australijczykami, ale mi się plany pozmieniały. XD Lubię Gallipoli.
      E, to na czołgi liczyć nie mogę? :D Dobry czołg nie jest zły! (ZAWSZE CHCIAŁAM MIEĆ CZOŁG)
      Wybacz, że ja jestem taka paskudna i się skupiam tylko na romansach, w ogóle pomijając resztę, nie wiem, ja już tam mam, że jak się czegoś czepię, to się prędko nie odczepię. Ach, ciężki przypadek ze mnie. :<
      TRZYMAM KCIUKI. <3

      Usuń
    3. Na czołgi jeszcze sporo za wcześnie, zresztą te z I wojny jakoś mniej mi trafiają do wyobraźni niż późniejsze. Ale bez obawy, coś pancernego mam w planach (tyle że sporo później). Podobnie jak coś śródziemnomorskiego, być może. Na razie jednak dajmy Tony'emu i Vincentowi odpocząć po ostatnich zdarzeniach...

      Usuń
    4. No to dobrze, będę na wszystko grzecznie czekać. :3

      Usuń