-
Atena, o ile kiedykolwiek istniała, to bogini wojny i mądrości –
powiedział brygadier William Eugene Grubb-Platt, wznosząc kielich
wina. – Nam dała to pierwsze, niech więc przynajmniej Emily
udziela tego drugiego. W dalszym ciągu. Za to i za nią wypijmy!
Ledwo wybrzmiały te słowa, za oknem coś ogłuszająco
huknęło. Z kilku różnych miejsc odpowiedziały brzękiem
pękające szyby. Ktoś krzyknął, ktoś oblał się winem,
proboszcz złapał się za serce. Ariadna Welsh osunęła się pod
stół.
A Emily? Stała jak posąg, próbując zrozumieć, co
się dzieje. O nie, pomyślała, przypominając sobie ów tragiczny
obiad w Londynie, kiedy po raz pierwszy Tony przyszedł do niej w
gości. Znowu poleje się krew? Znowu zniszczenie? Nie w moje
urodziny, na Minerwę! Spojrzała na Tony’ego. Patrzył w jej
kierunku, ale nie na nią, tylko gdzieś w przestrzeń…
Na
podwórzu kłębił się biały dym. Grubb-Platt wydobył spod kurtki
mausera. Bez słowa wręczył go Henry’emu Vincentowi, sam porwał
ze ściany włócznię z bambusowym drzewcem i nic nikomu
nie tłumacząc, wyskoczył przez okno. Henry podążył za nim,
odważnie przesadzając parapet.
Obłok
białego, gryzącego dymu prochowego już się rozwiewał. W jego
kłębach Vincent od razu dostrzegł sprawcę całego zamieszania.
Dunmore, a jakże! Stał tam, pochylony nad armatą, i kaszlał.
Zaraz… nad armatą? Przez krótką chwilę porucznika opanowały
straszne podejrzenia, że ma halucynacje, ale rzeczywiście, o dwa
kroki od Northumbryjczyka stała na dwukołowej lawecie niewielka,
może trzyfuntowa armatka odprzodowa, pamiętająca chyba jeszcze
czasy Regencji.
-
Niewątpliwie trafiliśmy we właściwy moment – zauważył
Dunmore.
Imć Robert Griffith ze zbolałą twarzą siedział obok na ziemi,
trzymając się za uszy.
-
O jasny gwint! – jęknął, podnosząc się. – Nie pamiętałem,
że potrafi to aż tak rypnąć!
-
Panowie! – zdenerwował się Grubb-Platt. – Co was ugryzło?
-
To był salut na cześć solenizantki – wyjaśnił uprzejmie
Northumbryjczyk.
Brygadier
podszedł do nich, przyjrzał się armacie. Na starym drewnianym
łożu, pokrytym resztkami łuszczącej się farby, spoczywała
krótka lufa powleczona jasnozieloną patyną. Z gęby leciała jej
jeszcze cienka smuga dymu.
-
Skądeście to wytrzasnęli? – zapytał Vincent, patrząc w
osłupieniu to na działo, to na Dunmore’a.
-
Z Indii, panie poruczniku – wyjaśnił Griffith.
-
Ach tak! Z Indii, powiada pan? – powtórzył Grubb-Platt
podejrzliwie.
-
Oliver ją kiedyś przywiózł – stwierdził wuj Robert, drżącymi
rękami sięgając do kieszeni po fajkę. – Afgańcy ostrzeliwali z
niej fort, czy coś w tym rodzaju. No to ich przepędził, a armatę
wziął sobie na pamiątkę, bo goście z artylerii uznali, że taka
drobnica im niepotrzebna. Mówił mi jeszcze przed wojną, że w
osiemnaste urodziny Emily chciałby strzelić na wiwat. Tyle że nic
z tego nie wyszło, bo wtedy był na froncie. W zeszłym roku też
jeszcze nie wrócił, no to postanowiłem nie zmarnować okazji tym
razem.
William
Eugene Grubb-Platt westchnął ciężko.
-
Panowie, nie jestem wprawdzie zwolennikiem słownictwa w rodzaju
“chyba was pogrzało”, ale tę sytuację trudno skomentować w
inny sposób. Mogliście przynajmniej uprzedzić!
-
Właściwie miała to być niespodzianka – mruknął Dunmore
niewyraźnie.
-
Ach tak, niespodzianka! Mogę panom opowiedzieć, co robią wojownicy
Naga, kiedy chcą komuś w dżungli zrobić niespodziankę.
Z
okien salonu wyglądali goście, zaciekawieni, ale już uspokojeni,
bo przynajmniej znali źródło huku. Od strony ganku nadbiegła pani
Knight.
-
Cztery szyby poszły! – zwróciła się do brata. – Zapłacisz mi
za to!
-
Szyby to w tej chwili najmniejszy problem – stwierdził Henry,
wskazując łunę za wzgórzem na południowym wschodzie.
-
O psiakrew, to chyba stodoła Żółtego Jonesa… – do Griffitha
dotarło, że tym razem przesadził.
-
Brak mi słów, Robercie – rzekła Mildred. – Po prostu brak
słów.
-
A mówiłem – odezwał się z wyrzutem Dunmore – że na wiwat
strzela się samym prochem. To pan się uparł, że bez kuli nie
umie, i jeszcze mówił, że nic się nie stanie, bo naokoło same
wasze grunty!
-
Jasne, wszystko zrzućcie na prostego wiejskiego dżentelmena! –
oburzył się wuj Robert.
Pani
domu całkiem porzuciła resztki życzliwości, jaką prezentowała
do tej pory.
-
Narobiliście bawołu, to teraz jedźcie gasić! – rzuciła przez
zęby. – Evaaans!
Jej
krzyk przeszył powietrze, boleśnie raniąc uszy, w których wciąż
dźwięczało od wystrzału: musiała w niego włożyć całą swoją
wściekłość. Szofer wybiegł galopem ze skrzydła dla służby i
rzucił się otwierać drzwi od garażu.
-
Pojadę z nimi – zaoferował się Henry. – Nie wiem, czy w takim
stanie ich pomoc nie spowoduje jeszcze gorszych szkód.
Skoro
sprawa została wyjaśniona, a winowajcy odesłani, żeby naprawić,
co zepsuli, pani domu wraz z brygadierem wrócili do środka.
Normalną drogą, drzwiami. Hopper poszedł poszukać kogoś ze
służby, żeby kazać mu uprzątnąć afgańską armatę.
-
Wszystko w porządku! – zawołał Grubb-Platt, wchodząc do salonu,
choć większość gości wiedziała już z grubsza, co się stało.
– To tylko niektórzy zdążyli się upoić atmosferą wieczoru i
nagle głośniej im zaszumiało w głowie…
Wreszcie można było podać obiad, ale nie wszyscy
spokojnie do niego zasiedli. Choć talerze kusząco parowały,
kapitan Scolding nie wziął łyżki do ręki, nawet nie patrzył na
posiłek. Nie słyszał też wyjaśnień pani Knight. Jego oddech
przyspieszył, pierś gwałtownie się poruszała. Z niepokojem
rozglądał sie na boki, wypatrując niebezpieczeństwa – lecz
niebezpieczeństwa nie było. Nie było? A może to tylko on go nie
widział? Nie widział, ale przeczuwał! Padł jeden strzał, za
chwilę może paść kolejny! Tony miał nerwy napięte nie tyle jak
postronki, co jak struny fortepianowe, na których ktoś wygrywał
widelcem bluźniercze, kakofoniczne akordy. Czuł, jak włosy stają
mu dęba w oczekiwaniu na falę uderzeniową, która zdmuchnie go ze
schodów, odruchowo złapał za krawędź stołu. Wiedział przecież,
że nie jest na okręcie, ale nie mógł nic poradzić. Wspomnienia
nadchodziły, nieubłagane jak walec parowy.
-
Co się dzieje, kapitanie? – zapytała Cordelia, a Emily mogła
właściwie odpowiedzieć za niego, bo już od razu była pewna, że
nic dobrego.
-
Dziura w podłodze, Boże, on nie ma nogi – wyszeptał Scolding
gorączkowo.
-
Tony, słyszysz mnie? – przemówiła panna Knight, czując, jak jej
serce zrywa się do spłoszonego sprintu. – To tylko salut na moją
cześć, nikomu nic się nie stało!
Tony
słyszał, ale nie mógł odpowiedzieć. Zaciskał zęby, czuł się
całkiem oderwany od rzeczywistości. Ta potworna plama oleju i krwi,
jaka zasnuła jego umysł, okrutnie uniemożliwiała mu cieszenie się
towarzystwem ukochanej. Znów przeżywał to, co się stało 9 marca.
Wszystko, co wtedy przeżył, powróciło do niego, wspomnienia były
tak wyraziste, jakby przeżywał to wszystko raz jeszcze. Czuł,
jakby jego żołądek przebił stalowy gwóźdź do podkładów
kolejowych, pot wystąpił na czoło.
Musiał wziąć się w garść, był przecież
brytyjskim oficerem, do pioruna! Do czego to podobne, żeby wpadał w
histerię od jednego wystrzału? Nie mógł sobie pozwolić na
okazanie słabości, ale przede wszystkim nie mógł zepsuć wieczoru
ukochanej. Spróbował wziąć głęboki wdech, poczuć ulgę. Nic z
tego, po prostu nie mógł, jakby coś w płucach blokowało jego
oddech. A obiad stygł i stygł… Aż trudno uwierzyć, że jeszcze
niedawno kapitan siedział w altanie, gdzie w towarzystwie Emily
udało mu się zapomnieć o problemach i po prostu cieszyć się
chwilą. Całe to szczęście wciąż wydawało się niby w zasięgu
ręki – ale jednak za szklanym murem. I jeszcze Matthews do tego,
Matthews nie żyje…
To już było dla niego za wiele. Opadł łokciami na
blat, skrywając twarz w dłoniach. Czubki palców aż do bólu wpiły
się w czoło. Co za klęska.
-
Boże, Tony… – jęknęła Emily, po czym rozpaczliwie krzyknęła:
– Doktorze!
Cresnall
zerwał się od stołu i podbiegł do kapitana. Poruszenie wzbudziło
zainteresowanie niektórych gości. Cordelia też wstała, okrążyła
stół, by znaleźć się przy Scoldingu i zabezpieczyć go, zanim
kuzynka zdąży dokuśtykać. Tony, zagadnięty przez lekarza, uniósł
twarz, sprawiał wrażenie zmęczonego i zdezorientowanego. Rozglądał
się po salonie nieobecnym wzrokiem. Wspomnienia katastrofy zaczęły
odchodzić, ale ciągle czuł się roztrzęsiony, a jego stan ducha
dodatkowo pogarszało przytłaczające zażenowanie za sprawą
widowiska, jakie z siebie uczynił… Wszyscy zjedli, a u mnie talerz
pełny, przyszła mu do głowy absurdalna myśl.
Wujek
Eugene zbliżył się spokojnym krokiem i w chaotycznym wzroku
Scoldinga rozpoznał coś znajomego.
-
Widziałem już takie przypadki w lazarecie w Mombasie – powiedział.
– To szok bitewny! Tak się zachowują ludzie, którzy przeżyli za
dużo!
Doktor
Cresnall pokiwał głową ze zrozumieniem. Emily rzuciła się ku
Scoldingowi, choć mało brakowało, by straciła równowagę i padła
przed nim na kolana. Nachyliła się, złapała kapitana za kołnierz,
starając się nawiązać kontakt z jego niewidzącym spojrzeniem.
-
Tony, wiem, co czujesz – wyszeptała. – Ja… bardzo dobrze cię
rozumiem!
Kapitan
na krótką chwilę nawiązał z nią kontakt wzrokowy. Złapał pannę
Knight za nadgarstek, westchnął ciężko.
-
Przepraszam – powiedział, unikając jej wzroku.
-
Może powinniśmy na chwilę wyjść, kapitanie? – zasugerował
Cresnall.
Wyszli
więc z lekarzem do mniejszego salonu, aby przestać w końcu ściągać
na siebie uwagę reszty gości, już i tak niepotrzebnie pobudzoną.
Iris przyniosła kapitanowi kieliszek wina. Tony wypił, poczuł, jak
alkohol rozgrzewa go od środka. Wreszcie udało mu się porządnie
odetchnąć. Miejsce irracjonalnego lęku i pobudzenia zastąpił
wstyd wywołany zamieszaniem, w którego centrum się znalazł.
Przynajmniej dobrze, że Henry’ego nie było w pobliżu, bo na
pewno niepotrzebnie by się niepokoił.
-
Czy to na pewno konieczne, doktorze? – upewnił się.
-
Nie wygląda pan najlepiej, kapitanie – stwierdził lekarz. – Nie
jestem wprawdzie specjalistą od nerwów, ale wieloletnia znajomość
z panią Knight, a raczej z naszą dzisiejszą solenizantką,
nauczyła mnie zwracać uwagę na pewne sprawy.
-
Ach tak. Owszem, panie doktorze, mam za sobą załamanie
nerwowe.
Zachęcany przez Cresnalla, pokrótce opowiedział o
swoich problemach zdrowotnych i o diagnozie, jaką postawił
oficer medyczny z Devonport, a nawet pokazał lekarzowi sporządzoną
przez tamtego notatkę, którą na wszelki wypadek nosił ze sobą.
-
Ale już prawie wróciłem do zdrowia – podsumował. – Dzisiejsza
sytuacja była zupełnie wyjątkowa, już od tygodnia nie miałem…
-
Co pan dotąd robił na urlopie? – zainteresował się doktor.
-
Głównie podróżowałem. Portsmouth, Eastbourne i Bedford.
-
Cóż, skoro jeździł pan z jednego końca Anglii na drugi, nic
dziwnego, że jeszcze pan nie wypoczął. Dam panu dobrą radę:
niech pan korzysta ze zdrowego wiejskiego powietrza, póki można.
Do
pomieszczenia wbiegła zaaferowana Mildred Knight, spoglądając z
niepokojem na usadowionego w fotelu Tony’ego, który nadal bez celu
trzymał w dłoni pusty kieliszek.
-
I jak z kapitanem, panie doktorze? – upewniła się.
-
To nic – uspokoił ją Scolding. – Już mi przeszło.
-
Może zjadłby pan wreszcie obiad? – spytała, patrząc na niego z
troską. – Całkiem już zimny, a jeszcze będzie deser.
Kapitan
pozostawał jeszcze lekko zmęczony po nagłej inwazji złych
wspomnień, lecz udało mu jednak się dokończyć posiłek.
Nieocenioną pomoc okazała mu Emily, uśmiechając się ku niemu
życzliwie i kojąco z drugiej strony stołu. Próbował je
odwzajemniać, choć wydawało mu się, że jego uśmiechy wypadają
całkiem sztucznie. Choć podczas krojenia pieczeni przyszła mu do
głowy nagle pierwsza wizyta u panny Knight, a wraz z nią wizja
rozlewu krwi, tym razem zdołał się opanować, szybko wypchnął
niepokojące wizje ze swej głowy. Może jednak wieczór nie był
taki najgorszy.
Przed
deserem do dworu wrócili Vincent, Dunmore i wuj Robert. Wyglądali
na nieco zużytych, a Griffith miał sadzę na spodniach i z prawej
strony kamizelki.
-
Mieliśmy więcej szczęścia niż rozumu! – ogłosił zawadiacko
Northumbryjczyk. – Kula nie trafiła w stodołę, tylko w kupę
suchych łęcin, od których zajął się kawałek płotu. Szybkośmy
ugasili.
-
Co mówił Żółty Jones? – zapytała pani Mildred.
-
Nie był szczególnie zachwycony, ale pokryłem szkodę z własnej
kieszeni, skąd ja teraz wezmę na powrotny pociąg… – paplał
Dunmore, rzucając znaczące spojrzenie Cordelii Harris.
Kiedy
Henry dowiedział się od gospodyni o reakcji Tony’ego na wystrzał,
aż się w nim zagotowało. W jego oczętach zabłysło coś na
kształt czystego gniewu. Wyglądał, jakby chciał zaraz wychłostać
Dunmore’a, Scolding jednak uspokoił go, mówiąc, że nie trzeba.
-
Przynajmniej przeszedłem test – stwierdził. – Przekonałem się,
że jeszcze nie całkiem wydobrzałem i muszę odpocząć dłużej.
Pani
Knight tymczasem nie zamierzała być wyrozumiała dla brata. Przez
resztę wieczoru traktowała go chłodno i surowo. Nic więc
dziwnego, że imć Robert Griffith jeszcze w trakcie deseru pożegnał
się z towarzystwem. Na przyjęcie przybył spóźniony, opuścił je
zaś jako pierwszy, zabierając ze sobą Erniego.
Większość gości przeszła już do porządku
dziennego nad niefortunnym strzałem na wiwat. Skoro sprawa się
wyjaśniła, potraktowali to jako drobną niedogodność, nawet
niezasługującą na miano skandalu, którą potem będzie można
przekuć w anegdotę. Zresztą, czyż solenizantce nie należał się
salut? Załamanie kapitana Scoldinga nie wzbudziło tak powszechnej
sensacji, jak on sam sądził, zwłaszcza że pierwsza reakcja
pozostałych gości na wystrzał też była daleka od stoickiego
spokoju. Ariadna Welsh, na przykład, zemdlała, ale wyczołgawszy
się z powrotem spod stołu, szybko odzyskała humor.
-
To znaczy, że on jest tak samo wrażliwy jak Emily? – upewniała
się, kiedy ani Tony’ego, ani panny Knight nie było w zasięgu
wzroku. – Ale się dobrali!
-
Boże, jakie to romantyczne! – skomentowała Saffron i zaczęła
cicho szlochać.
Deser był na równie wysokim poziomie jak podwieczorek
i obiad, ale w międzyczasie zapanowały już całkowite ciemności.
Już wkrótce goście zaczęli opuszczać przyjęcie. Dziękowali
serdecznie za gościnę, żegnając się z panią domu i oczywiście
jej córką. Emily nie mogła się doczekać końca tego korowodu
grzeczności i pozdrowień. Krewni i znajomi nie pożałowali jej ani
życzeń, ani prezentów, serce jednak wyrywało się niecierpliwie
do chwili, gdy znów będzie mogła spędzić trochę czasu z Tonym.
Najpierw jednak musiała zająć się wychodzącymi gośćmi.
W ciemnościach na dworze zapalały się reflektory
samochodów, pobrzmiewało rżenie koni i skrzypienie kół powozów.
Evans, po przywiezieniu na przyjęcie dwóch oficerów marynarki i
pana na Roddbwlch, nawet nie wysiadał z auta, zdrzemnął się za
kierownicą. Teraz przyszło mu odwieźć tych gości, którzy nie
mieli własnego transportu, na ostatni pociąg z Caerphilly.
Proboszcz pożegnał się wcześnie, bo czekała go pracowita
niedziela. W swoją drogę pojechał także doktor Cresnall z
żoną. Sztabsrotmistrz Miakiszew dosiadł swego rumaka i pogalopował
w mrok, a jego chwacki gwizd niósł się po wzgórzach.
Niektórzy z uczestników mieli wyjechać dopiero
rankiem, Hopper zaprowadził ich więc do pokojów gościnnych. W
największym rozlokowali się Coultowie, bo ojciec Saffron nie miał
ochoty tłuc się nocą do Merthyr Tydfil, w innym zaś –
Welshowie. Dunmore za karę trafił do jednego z tych pokojów, które
na skutek niefortunnego salutu miały wybitą szybę. Pani Abrahams
nie musiała czekać, aż ktoś pokaże jej drogę, bo przyjechała
jeszcze poprzedniego dnia, a opuścić Aberlogwyn zamierzała dopiero
w poniedziałek.
Emily długo nie mogła zasnąć. Siedziała przy biurku
w swoim pokoju i wszystko kotłowało jej się w głowie. Wreszcie
sięgnęła po pamiętnik i zaczęła szaleńczo pisać, przelewając
na papier wszystkie swoje refleksje. W prezencie od kapitana
Scoldinga dostała zestaw wiecznych piór, razem z butelką
atramentu, i teraz postanowiła je wypróbować. Nie zawiodła się.
Takich urodzin, z salutem armatnim, jeszcze nie miała!
W dodatku była kompletnie zaskoczona własną postawą i
opanowaniem. Cóż, jeżeli po wuju Robercie można było spodziewać
się czegoś konkretnego, to właśnie tego, że prędzej czy później
coś wywinie. Szkoda tylko, że Tony przez to ucierpiał. Martwiła
się o niego i jednocześnie czuła głęboką czułość, a może
nawet nieżność. Wiedziała dotąd, że mają ze sobą dużo
wspólnego, ale nie przypuszczała, że aż tyle… Nie pisał o tym
wcześniej, ale z pewnością zasługiwał na to, żeby go przytulić,
co też Emily zamierzała uczynić nazajutrz.
Tony także nie mógł zasnąć, choć z innych powodów.
Dostał wprawdzie spokojny, zaciszny pokój od północnej strony,
ale sam nie zyskał tak całkowitego spokoju, jak by pragnął. Ledwo
zdołał się położyć, coś mu nie pasowało. Kołdra zdawała się
parzyć, żadna przyjęta pozycja nie była odpowiednia, nawet
poduszka jakoś nie chciała współpracować. Tak dobrze zaczął
się wieczór, a tak żałośnie się skończył… Bez przesady,
Scolding był bardzo zadowolony i żałował, że przyjęcie nie
mogło trwać dłużej. Ale jeszcze bardziej żałował, że sam nie
zdołał okiełznać swoich demonów, sam sobie zepsuł wieczór.
Tylko trochę, ale zawsze. Przynajmniej Emily wyglądała na
zadowoloną.
W czaszce rezonował mu ciągle huk wystrzałów, tego
na wiwat i tego, który padł w kabinę radiową: oba zlewały się w
jedno. Zaskoczona twarz Ariadny Welsh i wykrzywiony bólem,
zakrwawiony Davis, dym za oknem i gryząca, obrzydliwa woń…
Próbował z tym walczyć, wspominając Emily, jej subtelne palce i
harmonijne uszy, ale wtedy przychodziła na myśl także kusząca
kostka, a wraz z nią noga, ta okaleczona, a na nią nakładała się
wizja krwawego kikuta, jaki ciągnął za sobą trafiony odłamkiem
praktykant. Boże, gdyby to się mogło skończyć…
Nie mógł już tak dłużej. Zapalił lampę i
postanowił zrobić parę kroków po pokoju. Jeżeli to nie pomoże –
wyjść do salonu, może i na zewnątrz. Może zdoła się zmęczyć
tak straszliwie, żeby szybko zasnąć, a nawet nie mieć snów.
Następnego dnia przecież nigdzie się nie spieszy.
Przez
chwilę grzebał w walizce, starając się znaleźć mundur służbowy.
Nie będzie się przecież włóczył we fraku… Tym bardziej w
piżamie, skoro noc może być zimna. A gdyby tak zmęczył się
jeszcze w czasie przechadzki i zasnął tam, gdzie stał, prosto na
trawniku? Rankiem znalazłaby go Emily na spacerze, całego pokrytego
poranną rosą. Jakże romantyczne… i chyba nie całkiem
odpowiedzialne.
Tony
wciągnął spodnie, narzucił granatową kurtkę, nie trudził się
zakładaniem muszki. Bardzo ostrożnie, starając się nikogo nie
obudzić, otworzył drzwi i z butami w ręku wyszedł na korytarz.
Cały parter był pogrążony w ciemnościach, wszyscy musieli już
spać.
Przez
chwilę Scolding zastanawiał się, czy nie powinien skorzystać z
wyjścia dla służby, ale doszedł do wniosku, że szukając go,
mógłby narobić zamieszania, a już na razie dosyć tego dobrego.
Dyskretnie, po omacku przekradł się aż do sieni. Chciał być jak
najcichszy, ale całkiem bezgłośny się nie stał. Każde
skrzypnięcie wydawało mu się hałasem niewiele cichszym od
wystrzału.
Drzwi
okazały się zamknięte, ale klucz wystawał z zamka. Tony tylko go
przekręcił – i już weranda stała przed nim otworem. Przysiadł
na schodach, żeby założyć buty, po czym uczynił kilka kroków
przed siebie.
Obejrzał
się na fasadę dworu. W jednym z okien na piętrze wciąż płonęło
światło, żółty prostokąt padał na trawnik. Tony podniósł
nadgarstek: fosforyzujące wskazówki pokazywały dziesięć po
pierwszej. Czyżby Emily nie mogła zasnąć, tak samo jak on? Nie,
to byłby zbyt duży zbieg okoliczności, zbyt blisko tego, czego on
sam by pragnął… Zmęczę się tylko i zaraz wrócę, pomyślał
kapitan Scolding i ruszył w gęstą, chłodną ciemność.
Dzień dobry, z opóźnieniem, ale przybywam. Na uczelni był to krótki, bo ledwie dwudniowy, ale szalony tydzień. (Joł, jak już ja się uczę, to coś znaczy.)
OdpowiedzUsuńPierwsza scena i już "ale że kurwa co się dzieje", serio, spodziewałam się miłej kontynuacji miłego wieczorku, ale nie to nie byłoby opko o Tonym, gdyby coś gdzieś nagle nie pierdolnęło z przytupem.
Grubb-Platt wydobył spod kurtki mausera. Bez słowa wręczył go Henry’emu Vincentowi, sam porwał ze ściany włócznię z bambusowym drzewcem i nic nikomu nie tłumacząc, wyskoczył przez okno. - wyobraziłam to sobie i wyglądało wybornie. Bambusowa włócznia robi scenę.
Henry podążył za nim, odważnie przesadzając parapet. - Nie życzę mu źle, ale bym śmiała, jakby pierdolnął twarzą w krzaki. :D
Nie wiem skąd oni tę armatę wytrzasnęli, co ich popierdoliło, żeby ją odpalać, ale wszystko, co szalone, wydaje się natychmiast usprawiedliwione, kiedy pojawia się informacja, że maczał w tym palce Dunmore. Mogłoby nawet zacząć żabami walić z nieba, ale gdyby gdzieś na środku pola pszenicy stał sobie tam Dunmore i powiedział Zaiste, zapowiadali na dziś deszcz żab, to już bym to przyjęła do wiadomości.
Co oni tam w ogóle piją, że taka dobra impreza? Bo w wino nie uwierzę. :D A mogli po prostu kupić fajerwerki (i mogłoby komuś urwać rękę, czemu nie!)
William Eugene Grubb-Platt westchnął ciężko. - A ja zrezygnowałam swego czasu z Caroliny Dayang-Brooke na rzecz samej Caroliny. :D Ale to też robi scenę. Mam tak u siebie, czuję powagę sytuacji, jak napiszę, zastępca komendanta Lyman Fox zamiast po prostu Fox albo zastępca komendanta.
Ej kurde, teraz trzeba będzie wymieniać szyby. :O
PALI SIĘ.
Normalną drogą, drzwiami. - A mogli na szczupaka, oknem. :D
kapitan Scolding nie wziął łyżki do ręki, nawet nie patrzył na posiłek. - No tylko mi nie mówcie, ze traumę dziecko ma.
MA TRAUMĘ.
(Zalecam przytulny kącik i Emilkę, ale lekarzem nie jestem.)
A, ZAPOMNIAŁAM, ŻE LECI Z NAMI DOKTOR. To już niczego nie radzę.
Kiedy Henry dowiedział się od gospodyni o reakcji Tony’ego na wystrzał, aż się w nim zagotowało. W jego oczętach zabłysło coś na kształt czystego gniewu. - Oczęta <3
- Przynajmniej przeszedłem test – stwierdził. – Przekonałem się, że jeszcze nie całkiem wydobrzałem i muszę odpocząć dłużej. - NO TO HOP DO ŁÓŻKA, JOHN :D
Nic więc dziwnego, że imć Robert Griffith - Wybija mnie z rytmu to imć za każdym razem, jak się pojawia, ale to jedyny zarzut.
- To znaczy, że on jest tak samo wrażliwy jak Emily? – upewniała się, kiedy ani Tony’ego, ani panny Knight nie było w zasięgu wzroku. – Ale się dobrali!
- Boże, jakie to romantyczne! – skomentowała Saffron i zaczęła cicho szlochać. - *głośno szlocha pod kocem* ZGADZAM SIĘ
W prezencie od kapitana Scoldinga dostała zestaw wiecznych piór - Dygresja, ale jak byłam mała (co ja pierdolę, dalej mam metr pięćdziesiąt), to byłam święcie przekonana, że to są wietrzne pióra. A ten szok, kiedy odkryłam, że jednak nie...
Takich urodzin, z salutem armatnim, jeszcze nie miała! - I Z TAKIM CHŁOPEM PRZY BOKU.
Poszedł na ten spacer, ale ja mam nadzieję, że następny rozdział to nie będzie skok w przyszłość, tylko dalej sobie posiedzimy w przybytku Emilki. (Podoba mi się tu! Po ślubie mają tu mieszkać, domagam się jako pierdolnięta komciatorka numer jeden.)
Już nawet nie przepraszam za nieogar, bo wiem, że nigdy się nie zmienię. Baju. :D
Ostatnie dwa tygodnie były u mnie tak parszywe, że prawie udało mi się zapomnieć o dodaniu nowego rozdziału. Komentarz witam z prawdziwą radością (w końcu coś pozytywnego się dzieje), choć zawiera znacznie więcej tzw. wyrazów powszechnie uznanych niż dawniej. :)
UsuńPoprzedni rozdział wydawał mi się jednym z moich szczytowych osiągnięć w tym opku, dlatego dużą obawę budziło we mnie, jak wypadnie ten, z nagłą zmianą nastroju. Wygląda na to, że znowu mi się udało :)
Czy "Dayang-Brooke" miało coś wspólnego z tymi Brooke'ami z Sarawaku?
Co do piór wietrznych, to u mnie odwrotnie: w dzieciństwie wydawało mi się, że istnieje taka choroba jak ospa wieczna.
No, nie sądzę, żeby Tony'emu udało się z buta zawędrować aż do Devonport, Portsmouth czy gdzie tam indziej. Przy odrobinie szczęścia za parę tygodnie się okaże, co dalej.
Nie jestem damą, klnę jak szewc, ale na przyszłość postaram się powstrzymać.
UsuńZnaczy trudno tu mówić o szczytowych osiągnięciach w twoim przypadku, bo, o ile pod względem poprawności historycznej to możesz pisać nawet skończone głupoty, a ja i tak się nie zorientuję, bo się zwyczajnie nie znam i przyjmę wszystko, ale opko generalnie trzyma poziom. Choć nie ukrywam, że po tylu przygodach i ogólnym skupianiu się na romansach Henry'ego, Tony i Emilka to naprawdę miła odmiana i przyjemnie się siedzi u Emilki na urodzinach, gdzie chociaż przez chwilę wszyscy mogą być szczęśliwi. Nagła zmiana nastroju dla mnie niespodziewana, sądziłam, że zakończymy domówkę jakimś obmacywankiem, ale nie narzekam. Jako osoba niekreatywna wszystko sprowadzam do romansu, a można przecież inaczej. :D
Masz mnie. :P Generalnie jest taka książka, "Kalimantan", generalnie to takie ambitne fanfiction na temat Charlesa i Margaret Brooke, którą czytałam jak miałam 15-16 lat (i boję się drugi raz przeczytać, bo obawiam się, że teraz mogłaby mi się tak nie spodobać, jak wtedy), w której prawdziwa Dayang Ghita Brooke jest Dayang Caroliną Dewi Sri Barr (to Dewi Sri mogłam pokręcić, ale Dayang Carolina było jej na pewno), więc sobie zrobiłam takie kombo na nick, bo imię mi się szalenie spodobało, a swoje prawdziwe mam paskudne i go nie lubię. ;D
A ja w Budce Suflera śpiewałam "wszyscy święci harują w niebie" i miało to dla mnie sens, bo pracowali tak ciężko, że aż złoty sypał się kurz. :D
Nie, ja się nie obawiam, że daleko zawędruje, tylko że to będzie koniec pobytu u Emilki, wiesz, poszedł na spacer a drugiego dnia wyjeżdżamy, ja oczekuję przygód jeszcze z Emilką! :)
Są takie rozdziały, po których napisaniu czuje się satysfakcję z dobrze wykonanej roboty, i takie, po których jest się na haju. Numer 47 należał do tych drugich, za to po niniejszym rozdziale - absolutnie nic, nawet poczucie klęski. Chociaż mogło to wynikać z mojego ogólnie fatalnego stanu ducha w tamtych dniach.
UsuńDo życia uczuciowego Henry'ego jeszcze za jakiś czas wrócimy, ale teraz wreszcie nadszedł czas dla T&E, i oby dalej naprawdę między nimi iskrzyło. Swoją drogą, w tej sytuacji powrót do jednostki będzie trochę ciężki...
"wszyscy święci harują w niebie" - dobre! Lepsze od oryginału, nawet powiem.
Muszę trochę zajrzeć do innych projektów dla złapania oddechu, a potem...