Przed
południem wachtę pełnił porucznik Vincent. Stał na pomoście, obserwował
horyzont i myślał o tym, że powinien zrobić coś ze swoim życiem.
Rolę
w cudzym przedstawieniu grał poprawnie, bez szarżowania i mylenia kwestii. Czasem
miał ochotę to przerwać, skryć się za kulisami albo wyjść z teatru. Ale nic z
tego, przedstawienie musiało trwać, a szczypta swobody, na którą sobie pozwalał
– wędrówki po dżungli, pływanie, książki, muzyka – była jeno chwilowym zejściem
ze sceny na czas, kiedy grają inni.
Można
by pomyśleć, że zaciągając się do marynarki, trafia z deszczu pod rynnę. Służba
opiera się wszak na hierarchii i wykonywaniu rozkazów. Wstąpienie do Royal Navy
było jednak jedyną ważną życiową decyzją, którą podjął samodzielnie. Dalej grał
w cudzej sztuce, ale przynajmniej rolę wybrał sam. Poza tym – szkoda gadać,
nawet dziewczynę kto inny mu znalazł…
Patrzył
na wełniące się grzbiety fal i marzył o tym, żeby znów zanurkować, byleby nie w
morzu. Tony tyle razy zachwalał przed nim angielską prowincję, więc co by szkodziło
wybrać się na wieś i tam zagłębić się w nurty prawdziwie angielskiej rzeki?
Tylko że przy ostatnim nurkowaniu doszło do pamiętnego spotkania na moście. Do
tej pory stawała mu przed oczami zszokowana twarz Josephine. Tak, to było niezłe!
Zagrał wbrew roli, śmiało zaimprowizował. Nie żeby wyszło mu to na zdrowie –
oklaski wprawdzie dostał, i to prosto w twarz – ale wciąż wspominał zdarzenie z
uśmiechem, taką swobodę poczuł po raz kolejny dopiero dużo później, gdy zaczął
doceniać latanie. A co, jeżeli z innej rzeki wyłowi kolejną pannę? Strach
pomyśleć…
W
życiu mogło mu się trafić sporo możliwości, których nie wykorzystał, bo tego
nie było w scenariuszu. W wieku czternastu lat przyjechał do domu na wakacje. Któregoś
razu, idąc przez plantację, zauważył, że przypatruje mu się jedna z młodszych
zbieraczek herbaty. Sytuacja powtórzyła się w następnych dniach i Henry
postanowił sprawdzić, o co jej właściwie chodzi. Dziewczyna jednak nie władała
ani angielskim, ani syngaleskim, więc jedyne, czego się dowiedział, to jej
imię, Iniyaal. Musiała należeć do grona najętych tego lata robotnic tamilskich.
Miały ciemniejszą karnację, inaczej nosiły sari, trzymały się w osobnej grupie
i nie zadawały z Syngalezami. Stary nadzorca Ranjith powiedział raz mimochodem,
że tamci z Nuwara Eliya to nawet nie prawdziwi Tamilowie, tylko przybysze z
Indii.
Jak
by nie było, Iniyaal zainteresowała się młodym paniczem, chociaż nie mogła
liczyć na zrozumienie ani swoich, ani tym bardziej białych panów. Rzucała
uśmiechy, zalotnie przekrzywiając głowę, za każdym razem, gdy mijała go, niosąc
na ramieniu ciężki kosz liści herbacianych. Pewnego popołudnia, po robocie, gdy
słońce chyliło się ku zachodowi, Henry napotkał ją na skraju pola, gdzie rosła
kępa krzaków. Iniyaal cofnęła się nieco, jakby chciała go przepuścić, ale
zachęcająco kiwnęła głową, uśmiechnęła się, wyprężyła, spod pastelowego sari wychynęła brązowa noga z drewnianą
bransoletką na kostce…
A potem
tamilska dziewczyna zniknęła w zaroślach. Przez parę sekund Henry wahał się. Był
gotów podążyć za nią, choć włosy zjeżyły mu się na głowie, a od mostka w dół
odczuwał drżenie na niejasną myśl o tym, co może go tam spotkać. Ostatecznie
jednak ruszył w kierunku domu. Cóż miał zrobić, w końcu był paniczem…
Te
ciemne, emanujące niejasną obietnicą zarośla mogły się okazać wyjściem za
kulisy. Nie skorzystał z niego, a potem wspomnienie smagłej Tamilki nawiedzało
go we śnie i na jawie. Lecz nigdy więcej nie zobaczył Iniyaal. Pewnie ktoś ze
służby zauważył, jak zaczyna się kleić do panicza, i młodą robotnicę
przeniesiono gdzie indziej.
A później przez wiele lat nie miał czasu na dziewczyny. Aż pojawiła się Josephine.
Czasem
zastanawiał się, czy nie udałoby się nawiązać z narzeczoną jakiejś nici
porozumienia. Nieźle ją przeraził, poza tym sama miała być stroną aranżowanego
małżeństwa – nic dziwnego, że po tak piorunującym pierwszym wrażeniu traktowała
go z niechęcią. Może jednak zyskałaby przy bliższym poznaniu? Jasne, ożenek to oczywista
przesada, ale gdyby tak dało się zwyczajnie, normalnie porozmawiać?
Ale o czym,
skoro do muzyki nie ma zacięcia, do wędrówek ma zbyt wrażliwą cerę… Zwierzęta uważa za niebezpieczne bydlęta, tubylców
za motłoch niegodny uwagi, ich kulturę za głupstwo, zabytki za pogańskie. Co do
książek – sama raz powiedziała, że powinny być przede wszystkim pożyteczne, na
przykład o medycynie albo rolnictwie, a te różne powieści i nowele to tylko zawracanie
głowy.
Henry rozważał,
czysto teoretycznie, czy możliwe byłoby całowanie się z Josephine. Doszedł do
wniosku, że nie potrafi sobie wyobrazić żadnego logicznego powodu, aby zarówno
on, jak i ona mieli to robić. Był
pewien, że jej usta okazałyby się zimne jak granit.
Otrzeźwiał
nagle. O czym on w ogóle myśli? Przypomniał sobie jeszcze raz chwilę, gdy
spoliczkowała go na promenadzie w Kolombo. Wspomnienie to przywróciło właściwe
proporcje. Całować się z Josephine po czymś takim? Zdecydowanie za długo już
był na morzu…
W
czyjej w ogóle piwnicy krył się sens wracania pamięcią do Josephine, którą w
jego odczuciu tylko karnacja odróżniała od bogini Kali, skoro znacznie lepsze,
lżejsze i przyjemniejsze były myśli o tej, która występowała w Portsmouth? To całkiem
proste. Linda z pewnością ma cały wagon zawziętych wielbicieli. Henry przyszedł
i odszedł, po nim nastaną kolejni, a on tymczasem wróci na Cejlon, gdzie będzie
na niego czekać zimna jak skała i równie przepełniona współczuciem Josephine
Longbrook spod Trincomalee. Jak mawiał Dunmore – każdy Chińczyk i każdy
Northumbryjczyk wie, że całe zło przychodzi z północy.
Chyba że właśnie
nie wróci. Musi w końcu zacząć żyć, a przestać odgrywać rolę. Inne osoby do ról
nadają się bardziej…
Po zakończeniu
wachty Vincent poszedł na moment do swojej kabiny. Drzwi u Scoldinga były
półotwarte, więc zajrzał z ciekawości. Tony siedział przy biurku, skupiony nad
kartką papieru. Wyglądał na zasępionego.
- Co piszesz? – zainteresował się
Henry.
- List do rodziny Sinclaira.
- Miał żonę? Nie mówił za dużo o
rodzinie.
- Do jego matki piszę, w Peterborough.
Trzeci raz się zbieram i nie wiem, co napisać. Za każdym razem wychodzi sztucznie
i banalnie. „Poległ śmiercią lotnika”, no i co z tego? Nie znoszę tej części
obowiązków…
- Wobec śmierci wszystko brzmi banalnie
– stwierdził Vincent, a po chwili namysłu dodał: – Może napisz, że to wielka
strata dla nas wszystkich, że był dobrym towarzyszem i tak dalej. Żeby było w
tym liście widać człowieka, a nie tylko instytucję.
Tony
bezsilnie upuścił pióro na kartkę, na której rozprysły się kropelki atramentu.
- Bywało już z nami różnie, ale teraz
czuję się jakoś zupełnie inaczej. Tym razem trafiło na jednego z nas…
- Parę sekund różnicy i zamiast
Sinclaira moglibyśmy być my – odparł Henry, czując, jak na jego serce z wolna
opada bryła ołowiu.
- Nawet nie w tym rzecz! –
żachnął się Scolding, jakby wierny obserwator powiedział coś wysoce
niewłaściwego. – Po prostu znasz człowieka, przyzwyczajasz się do niego, a
potem chwila nieuwagi – nie ma go i nie wróci!
- Jeszcze nie całkiem to do mnie
dotarło – przyznał Vincent. – Patrzę na to puste krzesło w mesie i cały czas wydaje
mi się, że Sinclair zaraz przyjdzie na śniadanie, tylko spóźniony.
- I będzie się skarżył, że
wystygło – uzupełnił Tony. – Poszedłem rano do jego kajuty, żeby pozbierać rzeczy
osobiste. Jak zobaczyłem ten obrazek z roznegliżowaną damą, wiesz, ten, który
kupił dla dekoracji naszej kwatery w Chopham, ale stary Ploppy nie pozwolił, to
myślałem, że będę płakać. Pamiętasz, jak miał chorobę morską, nie mógł się
przyzwyczaić do kołysania? Zdaje się, że to tak niedawno…
Henry
zbliżył się do Tony'ego, kładąc mu dłoń na ramieniu.
- No, chodźmy na obiad –
zaproponował, próbując w jakiś sposób postawić choćby tymczasową tamę smutkowi
przyjaciela, który zresztą sam dzielił.
Zespół
operacyjny zwany nieoficjalnie „Titforce”, z dwoma uszkodzonymi statkami na holu,
poruszał się stosunkowo powoli i do Portsmouth dotarł dopiero następnego dnia
przed południem. Łatwiej by było skierować się do którejś z wcześniejszych baz
marynarki wojennej, na przykład do Falmouth, ale rozkazy od kontradmirała Hilla
mówiły wyraźnie o tym, żeby nie zatrzymywać się po drodze. Co prawda podczas
narad padały głosy, że przynajmniej „Bowland”, potłuczony i ze zdziesiątkowaną
załogą, powinien zostać odesłany do najbliższego portu, jednak komodor Titcombe
nie dał się zmiękczyć, twierdząc, że cała operacja musi być zachowana w ścisłej
tajemnicy.
Po
przybyciu do Portsmouth niszczyciel „Clackmannan”, pozostawiwszy „Clarę Imeldę”
w basenie portowym, z powrotem wyszedł w morze, by wrócić do macierzystej bazy.
„Bowlanda” skierowano do remontu, na „Evelyn” rozpoczął się generalny klar. Po
jeńców przybyła żandarmeria, zaś uszkodzony friedrichshafen, pod nadzorem
Titcombe’a, został wywieziony na ciężarówce. Potem dowódca zespołu gdzieś
zniknął, może udał się złożyć meldunek kontradmirałowi albo placówce
wywiadowczej.
- No więc co najmniej tydzień
siedzimy na miejscu – oznajmił kapitan Scolding, kiedy rutynowe prace przy
hydroplanach miały się już ku końcowi. – Dopóki nie wymyślą nam kolejnego
przydziału. Jutro z rana zarządzam zebranie w sprawie harmonogramu urlopów, każdemu
z nas się należą.
- Zgłaszam wniosek, żeby już dziś
się rozerwać po służbie – zaproponował Dunmore.
- Jakiś konkretny pomysł? –
zapytał Tony.
- Nie wiem, do teatru czy gdzieś
– stwierdził Northumbryjczyk, znacząco rzucając okiem na Vincenta, który jednak
nie dostrzegł aluzyjności w jego zachowaniu.
Tony
miał zamiar posłać umyślnego do miasta, żeby się dowiedzieć, czy tego dnia grają
coś ciekawego. Dunmore jednak spostrzegł tymczasem jakiegoś marynarza, który
niósł pod pachą świeżą gazetę, i zarekwirował ją na moment w celu sprawdzenia
repertuarów.
- O, w New Royal grają „Nabucco”
Giuseppe Verdiego – przeczytał. – Idziemy?
- Z każdego biletu część dochodu przeznaczona
na fundusz pomocy dla uchodźców z Belgii – podporucznik Davis, zaglądając mu
przez ramię, doczytał informacje o cenie. – Warto by pójść.
- Kto w głównej roli? –
zainteresował się Matthews.
- Panna Adela Blakeley jako
Fenena – przeczytał Dunmore.
- No to nie ma sensu – Matthews
wzruszył ramionami. – Lepiej chodźmy do Prince’s Theatre.
- Dlaczego? Zawsze można się
pośmiać – zauważył Northumbryjczyk.
Ostatecznie wybór
padł jednak na New Theatre Royal. Lotnikom towarzyszyli dodatkowo doktor Connor
i porucznik Mackay wraz ze swoim oficerem broni podwodnej. Wszyscy postanowili
się odprężyć po ciężkiej misji, ale najbardziej ożywiony okazał się Dunmore. W
trakcie uwertury rzucił do siedzącego obok Connora niezbyt dyskretną pochwałą,
że chłopcy grają nieźle, prawie tak dobrze jak orkiestra strażacka z Berwick.
Reżyser
postanowił odnieść się w spektaklu do bieżących wydarzeń. Hebrajczycy nie mieli
w wyglądzie nic szczególnie belgijskiego, odziani w pasiaste opończe zupełnie
podobne do tych, które Henry widział u tubylców w Adenie czy Port Said, za to Babilończycy
byli stylizowani na Niemców, na głowach nosili pikelhauby pomalowane srebrzystą
farbą (Nabucco miał pozłacaną), będące, jeśli wierzyć programowi spektaklu,
darem wiernego widza nadesłanym prosto z frontu.
Efekt, jaki
sprawiło pojawienie się Abigail, odgrywanej przez Lindę Dryden, można było
porównać do salwy burtowej. Gdy ze złowieszczą powolnością wkroczyła na scenę,
w purpurowej sukni, z burzą rozwianych czarnych włosów i w złotym diademie, od
razu stało się jasne, że nadchodzą kłopoty. Nie sposób było nie współczuć Hebrajczykom,
ani jedna fraza wyśpiewywana przez Lindę nie pozostawiała wątpliwości, że znaleźli
się w bezdyskusyjnym potrzasku. W ariach solowych głos i osobowość panny Dryden
bezlitośnie poskramiały i ujarzmiały wszystkich naokoło.
Spośród reszty
śpiewaków jedynym, który zdołał dotrzymać jej pola, był gościnnie występujący Frederick
Hedgepeth z Oksfordu w roli
arcykapłana Zaccarii. Baryton grający tytułowego króla Babilonu wypadł marnie,
w trzecim akcie Abigail dokumentnie go rozniosła. Wyglądało to jak wokalny
odpowiednik meczu bokserskiego, w którym jeden z pięściarzy nie daje szansy drugiemu,
o wiele słabszemu, nawet się zasłonić.
Fenena była zaś
przede wszystkim żenująca. Cała widownia z niecierpliwością oczekiwała momentu,
w którym Abigail pokaże tej narwanej Izraelitce właściwe miejsce. W ostatnim
akcie, kiedy prowadzono młodą Izraelitkę na śmierć, jej modlitewna aria wypadła
szczególnie żałośnie. Gardła Adeli Blakeley nie zdążyła jeszcze opuścić
ostatnia przeciągła nuta, gdy kapitan Dunmore wetknął palce do ust i cały swój
dech włożył w głośny, przeszywający, niemal kozacki gwizd. Śpiewaczka obejrzała
się ku widowni i na moment kompletnie straciła rezon. W pewien sposób uratowało
to jej rolę, bo wyglądała akurat na tak zrozpaczoną, jak powinna, a nie jakby
właśnie odkryła, że ktoś używał jej najlepszej sukni jako worka na buraki.
Dalej
mógł sobie być i chór niewolników, i tryumfalny powrót odmienionego
Nabuchodonozora do władzy, ale w ostatecznym rozrachunku wieczór należał do
Lindy Dryden. Przedśmiertna aria Abigail wypadła tak druzgocąco emocjonalnie,
że porucznikowi Vincentowi prawie łzy do ócz napłynęły, chociaż nie rozumiał
ani słowa po włosku. Gdy ostatecznie padła na deski, Henry’ego pochwyciło
bezlitosne wrażenie, że jest niegodny rozmawiać w cztery oczy z kimś tak
utalentowanym, i towarzyszyło mu aż do końca spektaklu, a potem przez burzliwe
oklaski i owację na stojąco…
- Dlaczego ty zawsze musisz być
takim cyrkantem? – pomstował Matthews, gdy wyszli do teatralnego holu. – Wstyd
się z tobą gdziekolwiek pokazać!
- Bez przesady, na pewno nie
widziała, kto konkretnie gwizdał – odparł spokojnie Dunmore.
- To jeszcze gorzej! Przynosisz
wstyd całej eskadrze!
- Zaraz tam wstyd. To była
szczera ocena kompetencji.
- Spokój! – uspokoił ich kapitan Scolding.
– Nie róbcie drugiego przedstawienia zaraz po pierwszym.
- A ja uważam, że Dunmore miał
rację – wtrącił Mackay. – Przecież Fenena momentami brzmiała, jakby się dusiła.
Kto w ogóle wymyślił, żeby dawać sopranistce rolę napisaną na mezzo?
- Zobaczycie, panowie –
stwierdził doktor Connor – że panna Dryden sama tak to wszystko urządziła, żeby
lśnić jeszcze większym blaskiem.
- No, chodźmy już – zaordynował
Tony. – Jutro większość z nas ma obowiązki od samego rana. W tył zwrot!
I
wyszli na ulicę, pozostawiając w holu jedynie porucznika Vincenta, dla którego
wieczór jeszcze się nie skończył.
Drogę za
kulisy, tym razem całkiem dosłowną, znalazł Henry bez większego trudu.
Wystarczyło śledzić pracownika, który szedł dokądś z bukietami. Porucznik
przyczaił się i kiedy korytarz prowadzący do garderob opustoszał, sam
przeprowadził natarcie ku drzwiom, za którymi powinna kryć się…
Inspicjent
nie domknął drzwi, wystarczyło lekko uchylić. W garderobie panował półmrok,
całe światło pochodziło z lampy na toaletce. Na ścianie wisiały rozwieszone
rozmaite kostiumy, gdzieś w głębi stał parawan w fioletowe kwiaty, a przed
lustrem, bokiem do drzwi, siedziała Linda Dryden, ciągle w purpurowej sukni Abigail,
rozczesując swe przepiękne czarne kaskady. Henry jeszcze bardziej uchylił
drzwi, skrzypnęły dyskretnie.
- Panie Long, a mówił pan, że to
już wszystkie – odezwała się Linda nieobecnym tonem, lecz nie usłyszawszy
odpowiedzi ani kroków, odwróciła się. – Panie poruczniku…!
Zerwała się z
miejsca, a jej twarz pojaśniała, jakby wstało nad nią słońce, tak jak wstaje
nad Szczytem Adama, opromieniając jego święte stoki. Od samej idei, że
ktokolwiek mógłby aż tak się cieszyć na jego widok, Vincentowi zakręciło się w
głowie, zadrżały kolana i momentalnie zmiękło serce. Panna Dryden rzuciła się
ku Henry’emu i przystanęła o krok od niego.
- Tęsknił pan za mną chociaż
trochę? – zapytała, zaszczycając jego oczy przeszywającym, kocim spojrzeniem.
- Trochę? Tak, owszem –
wybełkotał zmieszany. – Nawet całkiem spore trochę.
- Ja też się stęskniłam – Linda
zamrugała urzekająco. – Doprawdy, już dawno nikt tak nie wstrząsnął moim
kamiennym sercem! Po prostu przepadłam z kretesem…
- Ja też przepadłem, Lindo –
wyznał Vincent.
- I bardzo dobrze! – pochwaliła.
– W dobrym towarzystwie to nic, tylko przepadać.
Złapała
go za dłoń i niemal siłą pociągnęła ku małemu stolikowi. Pchnęła Henry’ego na
krzesło, a sama przystawiła sobie to, na którym przedtem siedziała przy
toaletce. Vincent opadł na siedzenie i w pewnym zmieszaniu zaczął rozglądać się
po garderobie. Jego uwagi nie uszły liczne bukiety: pod ścianą w równym rzędzie
leżało ich kilkanaście, bez wątpienia z tego wieczoru.
- Niezły plon, prawda? – Linda
zauważyła jego spojrzenie.
- Nie może się pani opędzić od
wielbicieli?
- Taka praca. W pana kulami, we
mnie kwiatami. W porównaniu nie mogę narzekać.
- To prawda, też bym wolał, żeby
Niemcy rzucali we mnie różami. Co prawda mają ciernie, ale zwykle latam w
goglach.
Panna
Dryden roześmiała się.
- Co wieczór dostaję jakieś bukiety,
butelki albo nawet zaproszenia na obiad, których zresztą nie przyjmuję. Ale
cóż, skoro różni spasieni bogacze tracą dla mnie rozum, nie jestem w stanie im
tego zabronić. A dałby mi jeden z drugim tysiąc funtów, żebym mogła pospłacać
zobowiązania i wyrwać się z tej prowincji!
- Lindo, gdybym tylko mógł,
przysięgam, że…
- Nie, Henry, nie forsy od pana chcę.
No, trzeba wypić za naszą znajomość!
Wstała,
sięgnęła do szafki wbudowanej w toaletkę, po czym postawiła na stole szampana i kieliszki.
- Od jakiegoś przemysłowca z
Birmingham – wyjaśniła. – Trzymałam specjalnie na pana powrót.
- Wiedziała pani, że wrócę? –
Vincent był niemal wstrząśnięty.
- Gdyby pan nie wrócił, Henry,
uznałabym to za swoją życiową klęskę jako śpiewaczki. I, nie bójmy się tego
słowa, jako kobiety. Za pańskie zdrowie, poruczniku!
Brzęknęły
kieliszki. Henry wypił i już po chwili poczuł, jak szampan rozgrzewa go, w
koniunkcji z oczami Lindy wprawia w pogodny nastrój.
- To było wspaniałe
przedstawienie – stwierdził, nieco już onieśmielony. – Przede wszystkim dzięki
pani.
- Jest pan bardzo miły – odparła
Linda, choć co do swojego wykonania miała zastrzeżenia.
- Była pani… jakaś taka…
diaboliczna – wyznał. – Aż się boję.
Panna Dryden zareagowała
kolejnym wybuchem perlistego śmiechu, żartobliwie zmarszczyła brwi.
- I bardzo słusznie! Lubię
mężczyzn, którzy od początku traktują mnie z respektem. A poza tym, sam reżyser
po kilku pierwszych spektaklach kazał mi interpretować bardziej groźnie, bo
przeze mnie publiczność gotowa popierać Babilończyków,
a nie o to w tej operze chodzi.
- Nie wolała pani w takim razie
przyjąć roli Feneny?
- Abigail ciekawsza i ma o wiele
więcej do zaśpiewania. Poza tym głównych ról mogę mieć ile chcę, a okazja, żeby
wydać wyrok śmierci na tę amatorkę Blakeley, nie zdarza się codziennie.
- Ale na końcu prosi ją pani o
wybaczenie.
- Sztuka wymaga wyrzeczeń, mój
drogi. Czy wie pan, jakie to uczucie wstydzić się za cudzą nieudolność? Gdy
panna Adela otwiera swój szanowny pyszczek, czerwienię się tak mocno, że prawie
mi się charakteryzacja rozpuszcza.
- Proszę mi wierzyć, że lepiej
mieć takiego przeciwnika, który niczym nas nie zaskoczy – przyznał Henry,
wspominając swe doświadczenie bojowe.
- A ona właśnie mnie zaskakuje –
prychnęła panna Dryden. – Kiedy mi się wydaje, że jakaś partia jest całkiem prosta
i nie do zepsucia, Adela i tak potrafi ją spartaczyć.
- Wzbogaca więc przedstawienia o
walor komiczny.
- Poruczniku, komedia nie
wszędzie pasuje. Poza tym dla kogoś, kto wokalistykę traktuje poważnie i
zawodowo, to nie jest śmieszne, tylko żałosne – Linda zapłonęła oburzeniem. –
Ona te arie wprost morduje! I jeszcze uważa się za dobrą śpiewaczkę. Wie pan,
czemu ja jestem dobra? Bo znam swoje ograniczenia. Technicznie daję z siebie
wszystko, ale pod względem ekspresji nie pokazuję wszystkiego, co potrafię.
Trochę zostawiam w rezerwie na wypadek, gdyby trzeba było zatrzeć złe wrażenie
po jakichś wpadkach warsztatowych…
- Czy ktokolwiek w ogóle może
odnieść złe wrażenie? – zapytał Vincent, nie mogąc oderwać spojrzenia od jej
oczu.
Linda,
wyrwana z nurtu wściekłej filipiki przeciw nieudolnej koleżance po fachu,
teatralnie uderzyła się dłonią w czoło, jakby coś sobie przypomniała.
- A propos spraw artystycznych –
czy przybywa pan do mnie ze swoim fletem?
- Zapomniałem… – Vincent
błyskawicznie posmutniał. – Miałem przynieść i na śmierć zapomniałem przez to
wszystko. A tyle czasu ćwiczyłem… Grałem i wyobrażałem sobie, że pani słucha.
- Och, jest pan taki słodki, że
mam ochotę zamknąć pana w piwnicy i nie wypuszczać – Linda przymknęła oczy,
błysnęła białymi ząbkami, wdzięcznie składając podbródek na splecionych
dłoniach. Henry uwielbiał ten jej gest, gwałtownie zaschło mu w gardle.
- No, czemu pan nic nie mówi? –
zachęciła go, przerywając moment czystego urzeczenia.
Znów nalała,
wznieśli toast, przechylili kieliszki. Vincent czuł się dobrze. Może jeszcze
nie całkiem jak na swoim miejscu – Linda wciąż go trochę trwożyła – ale
wystarczająco dobrze, żeby nie chcieć stąd wychodzić, a już zwłaszcza nie
przejmować się, że za jakiś czas to spotkanie dobiegnie końca.
- A teraz – odezwała się Linda – proszę
opowiadać, gdzie pan był, jak pana nie było.
- Pływałem po morzach i oceanach…
no dobra, po jednym oceanie. Jeden niemiecki samolot zestrzeliłem, drugi
uszkodziłem.
- Tylko dwa? – spytała panna
Dryden z rozczarowaniem. – Myślałam, że przez ten czas chociaż z dziesięć…
- Gdyby wiedziała pani, jakie to
niebezpieczne, cieszyłaby się, że chociaż te dwa mi się udało. No i jeszcze dwa
okręty, ale o to już mniejsza.
Linda
odchyliła się na oparcie krzesła, rozluźniła pozycję, dając Vincentowi do
zrozumienia, że i on nie musi przy niej pozostawać spięty.
- Jest pan nieprawdopodobnie
skromny, Henry – stwierdziła z uznaniem. – Zupełne przeciwieństwo mnie. Mówią,
że przeciwieństwa się przyciągają. Co pan o tym sądzi?
- Pozwoli pani, że nie odpowiem,
bo każda odpowiedź w kwestii przyciągania mnie przez panią musiałaby zostać
wzięta za narzucanie się.
Panna
Dryden dotknęła dłonią obojczyka, przesunęła palcem po złotym naszyjniku.
- Proszę sobie zapamiętać,
poruczniku, że gdybym nie chciała, żeby pan mi się narzucał, po prostu nie dałabym
panu szansy. No więc jak, przyciągam pana czy nie?
- Gdyby mnie pani nie
przyciągała, to nie byłbym teraz…
- Chcę to usłyszeć wprost! –
przerwała mu brutalnie.
- Tak, Lindo, nigdy w życiu nikt
nie przyciągał mnie tak mocno jak pani – wyznał Henry, sam nie dowierzając, że odważył
się powiedzieć coś takiego; widocznie alkohol robił już swoje. – Dużo o pani
myślałem, zwłaszcza wtedy, gdy było ciężko. Kiedy mnie zestrzelili…
- Jak to zestrzelili?! – oczy
Lindy rozszerzyły się w przestrachu. – Chce pan powiedzieć, że naprawdę było tak
źle?
- Skończyło się dobrze – uprzedził
porucznik, zanim opowiedział, jak z Tonym zostali rozbitkami.
- Och, biedaku! – westchnęła ze
współczuciem, wysłuchawszy jego historii. – To musiał być naprawdę ciężki rejs.
No, chodź do mnie…
Wyciągnęła
dłoń ku jego twarzy. Vincent odruchowo szarpnął się w tył.
- Spokojnie, nie uderzę pana! – roześmiała
się. – No wie pan, Henry, najpierw zawrócił mi pan w głowie, a teraz nie daje
się nawet pogłaskać.
Nie
mogła wiedzieć, że ugodziła go w czuły punkt, nie ręką, a słowem. Jemu w
dodatku zrobiło się wstyd, że zareagował tak gwałtownie. Zmieszał się, spuścił
wzrok, czytał bez zrozumienia etykietę na butelce.
- Hej, poruczniku! – głos panny
Dryden starał się dochodzić z oddali, trochę spoza mgły. – Czy wszystko w
porządku?
Vincent
uniósł głowę, ponownie spojrzał w jasną twarz Lindy, tym razem przepełnioną
życzliwym, kojącym ciepłem.
- Tak, w porządku. Nic mi nie
jest – powiedział bez przekonania.
- Ach, Henry, Henry… Jest pan zupełnie
inny niż to całe obleśne towarzystwo, które umizguje się do mnie co wieczór.
- To dobrze czy źle?
- Niech pan sam zgadnie! –
odparła zaczepnie i rozmarzyła się. – Przy panu czuję się tak, jakbym znowu miała
siedemnaście lat i spotykała się z ukochanym chłopcem przy fontannie w Weronie.
- Ja… To znaczy, Lindo… – Vincent
zmieszał się całkowicie, próbując sobie daremnie przypomnieć, czy w wieku lat
siedemnastu też miał tego rodzaju zajęcia.
- Co, nie lubi pan, kiedy mówię o
tym, że kiedyś tam z kimś tam się spotykałam? – Linda zinterpretowała po
swojemu jego reakcję. – Męska hipokryzja! Przecież pan też z pewnością nie jest
aniołem, chociaż na takiego wygląda. Tam, na Cejlonie, w zasięgu pana wzroku
wszystkie dobrze wychowane panny musiały padać jak zboże pod kosą.
Henry
spochmurniał jeszcze bardziej. Po pierwsze, istotnie było mu nieswojo myśleć o
tym, że kiedyś ktoś inny miał zaszczyt być tak blisko z panną Dryden, bliżej
niż on. Po drugie, wprawiły go we wstyd i zażenowanie wczorajsze myśli o poprzednich doświadczeniach z
kobietami, mniejsza o to, że całkiem nieudanych, jego kosa ewidentnie
wyszczerbiła się na granitowym głazie. Westchnął ciężko, choć, jakby nie
patrzeć, Josephine istotnie na jego widok runęła.
Zdał
sobie sprawę, że jest w ciężkiej sytuacji. Jeżeli powie o narzeczonej, Linda
nie będzie chciała go znać, jeżeli zaś nie powie, sprawa wyjdzie na jaw kiedy
indziej. A wtedy ani od jednej, ani tym bardziej od drugiej nie będzie mógł
oczekiwać miłosierdzia. Z drugiej strony – czy dla kogoś takiego jak ona nie
warto przypadkiem zdobyć się na nowy początek?
Nagły spadek
nastroju Vincenta nie uszedł uwagi Lindy. Zaniepokoiła się nie na żarty,
dotychczasowi wielbiciele się tak nie zachowywali. Wstała z krzesła, podeszła
do swego gościa.
- Co się stało? Henry, proszę
natychmiast przestać się smucić! Bo inaczej sama się rozkleję razem z panem, a
jestem ciągle w charakteryzacji, nie ma pan pojęcia, jak źle to będzie
wyglądać…
Chwyciła
go za włosy, unosząc jego głowę do góry, by spojrzeć w wypełnione melancholią oczęta.
- Zakochałam się w tobie, głupcze
– wyznała bezceremonialnie.
Zanim
Vincent zdążył jakoś zareagować, poczuł w ustach jej wargę, a rzęsy Lindy
łaskotały go w policzek. Skapitulował bezwarunkowo przed pocałunkiem, którym go
zaszczyciła, przed dłonią, która mierzwiła jego włosy.
- Nie powinnam tego mówić – szepnęła
mu do ucha. – Od kobiet wymaga się, żeby były powściągliwe, wyniosłe i nie
posiadały uczuć. Ale kiedy na ciebie patrzę, nie obchodzi mnie, czego się ode
mnie wymaga. Jestem artystką, porca miseria!
Henry
czuł się całkiem nierealnie. O Josephine zapomniał, komu by się zresztą chciało
pamiętać, była gdzieś na Cejlonie, tysiące mil stąd, obcy człowiek w ogóle… Ale
pozostawała jeszcze jedna sprawa, o którą musiał zapytać, niepewność wprost go
roznosiła.
- Lindo, czy… Czy mówi pani coś
nazwisko Giordano?
- Skąd je znasz?! – wzdrygnęła
się panna Dryden.
- Z Queenstown – odparł Henry bez
zastanowienia, po czym jednak się zastanowił i poprawił: – Raczej z Cork.
- Ach tak… – pokiwała głową ze
zrozumieniem. – Rzeczywiście, występowałam tam w zeszłym roku, potem jeszcze w
Dublinie i chyba w Belfaście. Dalej o mnie gadają?
- Tak, to znaczy właściwie nie.
Widziałem fotografię, więc trochę zasięgnąłem języka…
- Fotografia! Gdzie? –
zaciekawiła się Linda.
- Wisiało w witrynie u fotografa.
- Ach, pamiętam! – panna Dryden
uśmiechnęła się ze zrozumieniem. – Ta sesja zdjęciowa była całkiem udana.
Fotograf sam prosił mnie o zgodę na wywieszenie mojego zdjęcia na wystawie.
Powiedział, że na pewno będzie zwracać uwagę. I cóż? Wychodzi na to, że
istotnie…
- Ale… Dlaczego Giordano? –
Vincent ostrożnie, żeby przypadkiem nie zburzyć tej chwili szczęścia, powrócił
do tematu, który go nurtował.
- To po matce – wyjaśniła
spokojnie Linda. – Nazywała się Francesca Giordano, też była śpiewaczką, i to dość
znaną, więc łajdak impresario wymyślił sobie, że w ten sposób przyciągnie
publiczność. Co z tego, że głos miała mama zupełnie inny niż ja. Żal mi tylko
trochę ludzi, którzy przyszli posłuchać altu, a trafili na sopran.
- Nikt, kto panią zobaczył na
scenie, nie będzie żałował.
- Tylko na scenie? – Linda wesoło
błysnęła oczami. – A za kulisami, na przykład?
Wstała
z krzesła, odstawiła na toaletkę pustą już butelkę po szampanie.
- Ja pana, broń Boże, nie
wyganiam, ale obawiam się, że niedługo przyjdzie pan Long i każe nam się
uprzejmie wynosić, bo musi już zamykać. Oczywiście nie wyobrażam sobie, żeby
mnie pan nie odprowadził.
- Oczywiście – potwierdził Henry,
który w tej chwili był gotów bez przesady spełnić każde jej życzenie.
- Pozwoli pan więc, poruczniku,
że będziemy się zbierać. Proszę przez moment pilnować drzwi, a ja tymczasem
przebiorę się z kostiumu w ubranie.
Błyskawicznie
zniknęła za parawanem. Vincent wstał i podszedł do drzwi, ale nie miał ochoty
ich obserwować, był wszakże po służbie. Przymknął oczy, przypominając sobie w
kolejności chronologicznej wszystkie najważniejsze zdarzenia tego wieczoru,
wszystkie wymiany zdań, które były dla niego ważne… Z zamyślenia wyrwał go
niespodziewany całus w sam czubek nosa. Henry gwałtownie otworzył oczy. Miał
przed sobą Lindę w codziennym żakiecie i spódnicy. Nie miała charakteryzacji,
jej twarz wyglądała bardziej zwyczajnie, ale nie mniej urzekająco.
- Dalibóg, gdybym dwa lata temu
wiedziała, że poznam kogoś takiego jak pan – przemówiła, chwytając jego dłonie
– nie planowałabym bezsensownych wyjazdów do Trypolisu, tylko od razu zwiedziłabym
Cejlon.
Henry westchnął.
- Lindo, na całej wyspie nie ma
wystarczająco dobrych teatrów dla pani talentu.
- To i nie musiałabym się obawiać
konkurencji – panna Dryden zmrużyła oczy. – Byłabym jedyną gwiazdą w całym
Kolombo, Trincomalee czy Pompaweli.
- Przepraszam, gdzie?
- Jak to, nie słyszał pan o Pompaweli?
– zdumiała się Linda. – To przecież dość znane miasto.
- Od zawsze interesowałem się
geografią – wyznał Henry. – Jako dziecko studiowałem mapy Cejlonu tak dokładnie,
że znam położenie każdego miasta, a w Prowincji Centralnej nawet większych wiosek.
Ale o czymś takim jak Pompaweli pierwsze słyszę.
- Podobno jest tam znana
świątynia bogini miłości…
- Nigdy nie słyszałem. Pewnie
sama to pani wymyśliła.
- Tak, przyznaję się, wymyśliłam,
żeby zrobić na panu wrażenie. No dalej, proszę mnie za to ukarać jak najmocniej
– i nadstawiła usta do pocałunku.
Vincent
nachylił twarz ku owemu metaforycznemu pąkowi róży, nie przeczuwając, że
wchodzi prosto w pułapkę. Ledwo ich wargi zetknęły się ze sobą, panna Dryden
złapała porucznika za głowę, aby przypadkiem jej nie uciekł. Całowała tak
mocno, namiętnie i żarłocznie, że Henry nawet nie zdawał sobie sprawy, że to
możliwe. Próbował desperacko nadążać za jej czułościami. Nie wiedział, co
zrobić z dłońmi, przekładał je bezradnie z ramion Lindy na jej biodra i z
powrotem, aż w końcu zaczęły błądzić po jej plecach. Czuł orzeźwiający zapach
jej perfum, wplątywał palce we włosy…
Linda
była od niego niższa, musiała czasem wspinać się na palce. Aby ułatwić sobie
zadanie, zarzuciła nogę na biodro Vincenta. Poczuł, jak uderza w niego fala
niewyobrażalnego gorąca, zdało mu się, że słyszy trzeszczenie napinającego się
materiału pończochy. Jego dłonie przestały błąkać się jak zagubione owce i zamknęły
pannę Dryden w mocnym uścisku. Ta bez ostrzeżenia postąpiła z drugą nogą tak
samo jak z pierwszą, zawisając na ramionach i biodrach Henry’ego całym swoim
ciężarem, jakże mu w tym momencie drogim. Wystraszył się, że jej nie utrzyma,
zrobił parę kroków, by oprzeć się o ścianę. Nadobna sopranistka, ściśnięta
nagle między porucznikiem a ścianą, wydała głębokie westchnienie, ale nie przestała
obsypywać jego twarzy pocałunkami. Jedna z jej dłoni wsunęła się dyskretnie pod
jego kurtkę.
- Czy jestem wspaniała,
poruczniku? – wyszeptała Linda żarliwie.
- Najwspanialsza – tylko tyle był
w stanie powiedzieć Henry, zanim znów zatkała mu usta swoimi. Przemknęła mu
przez głowę niejasna myśl, że od tego wieczora będzie nowym człowiekiem,
cokolwiek by to miało znaczyć.
Wtem ich usta
rozdzieliły się, panna Dryden gwałtownie odrzuciła głowę do tyłu. Vincent
słyszał jej gorący oddech, tkanina żakietu i bluzki była jedynym, co dzieliło
jego dłonie od rozpalonego ciała.
Szyja, kształtna i ponętna, kusiła, więc schylił się i ucałował napiętą skórę
na krtani.
- Nie tu – szepnęła Linda. – Z
boku…
Nie
trzeba było dwa razy powtarzać. Henry przywarł do miękkiej, drżącej skóry z
prawej strony jej szyi. Był przekonany, że zaraz oszaleje. Gdyby nie zamknął
oczu, aby w pełni rozkoszować się szyją Lindy, wówczas spostrzegłby, jak
szeroki, naturalny uśmiech budzą w niej jego starania, a wtedy już na pewno straciłby
rozum.
Linda
rozpięła górne guziki bluzki i nagle, bez ostrzeżenia, z całej siły wtuliła
twarz Henry’ego w swój dekolt. To już było dla niego zbyt wiele wrażeń. Zachwiał
się i oboje zsunęli się nieuchronnie po ścianie na ziemię, na miękki dywan. Nie
przeszkodziło im to w dalszym cieszeniu się swoim tak długo wyczekiwanym
towarzystwem. Linda zawładnęła Henrym bez reszty, ale, ku swojemu zaskoczeniu,
sama poczuła się zdobyta.
Na
moment przestali się szamotać, leżeli spokojnie na dywanie, patrząc sobie w
oczy. Zegar nie kłamał, trzeba było wychodzić. Panna Dryden podniosła się, by
iść po płaszcz, lecz najpierw nachyliła się jeszcze nad Henrym.
- Poruczniku, czy zostanie pan
moim chłopcem? Brzmi to może niezbyt poważnie, ale jest większym zaszczytem niż
kochanek, bo wiąże się z wzajemnością…
Ano, porca miseria, zdążyłam zapomnieć, że Linda i moja Paola mają ze sobą coś wspólnego. Myślę, że by się ze sobą dogadały, choć, o matko, JAKA TA KOBIETA JEST GORĄCA. Odbiłabym ją Henry'emu, gdyby kręciły mnie śpiewaczki, serio, wiem, że bym go skrzywdziła, no ale. XD Jestem okrutna, lecę dalej z tym komciem.
OdpowiedzUsuńNie wiem, czy sobie zdajesz sprawę i czy w ogóle ma to coś wspólnego z prawdą, ale jak tak czytam, to dochodzę do wniosku, że pisanie o Lindzie i Henrym i w ogóle o Henrym (jego przemyślenia, uczucia itd) sprawia ci chyba największą frajdę ze wszystkich wątków. Potem jest Tony i Emily, potem epickie bitwy powietrzno-morskie, a potem cała reszta. No mam rację, czy nie mam? A nawet, jak nie mam i się jednak trochę męczysz przy tych wątkach, to stara, zajebiście ci to wychodzi, jak się trochę pomęczysz.
Jakoś nie wiem czemu podejrzewałam Henry'ego o większe doświadczenie z kobietami, w sumie nic o tym nie wspominałaś, ale jakoś tak. Nie wiem skąd mi się to wzięła. Jakby nie Linda (ONA JEST ZAJEBISTA), to by chyba sam się za nią nie zabrał. No, a jak go cyckami oszołomiła, to już odpadłam. :D Ten rozdział to chyba to, co na co czekałam odkąd Tony i Emily wreszcie się za siebie zabrali. W sumie to sądziłam, że coś pokombinujesz z tymi fotografiami i nazwiskiem Lindy, nie wiem czemu miałam ochotę, żeby to się tak łatwo nie wyjaśniło, chyba chciałam, żeby Henry pocierpiał (:O idę się za to ukarać). W sumie to mamy tu dwie fajne, kontrastujące ze sobą romanse - spokojni, poukładani Tony i Emily i gorąca Linda oraz egzotyczny Henry (jakby nie patrzeć aż z Cejlonu się urwał, kochaś mój, Chryste panie jak ja go uwielbiam).
Dobra, kończę ten bełkot, mam nadzieję, że udało mi się wyrazić cały mój zachwyt. :P
Cóż, trafiłaś w dziesiątkę: lubię pisać o Henrym i Lindzie i tworzenie rozdziałów takich jak dzisiejszy sprawia mi szczególną przyjemność. A najlepsze jest to, że Linda nie była planowana od początku. Vincent miał po prostu dużo szczęścia, że mu się przydarzyła :D Mam wrażenie graniczące z pewnością, że naprawdę mi się udała, tak samo jak Henry... XD
UsuńCo się tyczy kłopotów pomiędzy nimi dwojgiem - cóż, nie można wykluczyć, że będą, ale to jeszcze czas pokaże. Ten rozdział miał być mocnym akcentem na umowny początek wakacji, lecz teraz stoję na rozstajach i mam przed sobą dziurę fabularną, w której fragmenty wątków dyndają i się urywają. Oby wena okazała się łaskawa!
Twojego zachwytu nigdy za wiele (a tak na marginesie, ciągle czekam na nowy rozdział u Australczyków...)
Tak żem czuła, że Linda i Henry to jednak frajda. I nawet mi nie mów, że mu się mogła nie przydarzyć, co, zostawiłabyś go na pastwę Josephine? (mam wrażenie, że jak tak będę o niej wspominać, to coś wykraczę) Ja cię proszę, ty go dobrze traktuj. Hm, ale nie zamierzasz zwolnić tempa na wakacje, nie? Bo nie żebym się po chamsku domagała, ale nie życzę sobie widzieć jednego rozdziału na miesiąc. :D Miej to w pamięci.
UsuńNo to wiesz, musisz dopilnować, żebym się miała czym dalej zachwycać. :D (Tak w ogóle to już ci o tym wspominałam, ale, choć nie ma zupełnie związku z tym, co się teraz tutaj dzieje, to ja wciąż z niecierpliwością czekam na ten rozdział, w którym pojawi się wydarzenie z prologu. Taka jestem ciekawa!)
(Tak na marginesie, to ja też czekam, ale chyba się nie doczekamy za prędko. Już od dwóch tygodni chodzę zestrachana i nie jestem w stanie za nic konkretnego się zabrać, bo się budzę i mam w głowie jedną myśl: WYNIKI. A TERAZ TO JUŻ PÓŁTOREJ GODZINY, BOŻE, RATUNKU. Ale jak się tej nocy dobiję do CKE i już będę wiedzieć, czy zdałam, czy nie, to przynajmniej nie będę żyć w niepewności (psychika mi nie wyrabia, lol) i obiecałam sobie, że od lipca się wezmę. Ogarnę studia i się za siebie wezmę, w końcu to opko jest dla mnie ważne, a Paola i Charles mają jeszcze tyle rzeczy do zrobienia, moje dzieci kochane.)
:D :D
Gdyby nie było Lindy, ktoś inny by się z pewnością Henrym zaopiekował. No ale stało się bez porównania lepiej, że się przydarzyła.
UsuńRozdziały będą tak często, jak się będzie dało. No ale najpierw jakąś treść muszę do nich wymyślić albo coś... :)
Trzymaj się - brawym trza być! :D
Ale czy ktoś inny mógłby być tak cudowny jak Linda? :P
UsuńNie wiem czy bym potrafiła tak na bieżąco wymyślać. Ja już mam wszystkie opka ogarnięte od początku do końca, tylko sęk w tym, nie że umiem do nich usiąść i napisać.
Jestem brawa, ale jak o tym myślę, to mnie cała odwaga nagle opuszcza. XD
BTW, właśnie, let's play questions and answers, z czystej ciekawości (jeśli oczywiście nie masz nic przeciwko takim pytaniom, jak masz to spoko, rozumiem): przeżywałaś już to, nie? Bo zupełnie nie jestem w stanie ogarnąć, w jakim wieku jesteś i tak się zastanawiam, czy znasz ból dupy maturzysty, czy dopiero go poznasz. :P
UsuńA dla mnie pisanie opka to była właśnie totalna podróż w nieznane, na początku nie było nic poza sceną z prologu, Tonym, Angusem i Henrym, przy czym ten ostatni był zaledwie nazwiskiem i nawet mi przez głowę nie przeszło, na kogo wyrośnie :D Założenie było takie, że wrzuci się jakiś romans, a potem dynamika tego romansu i przebieg działań wojennych same podyktują akcję... W tej chwili jesteśmy w listopadzie 1915 i wiem, co będzie na wiosnę, ale w międzyczasie jeszcze "winter is coming". Takoż wątki romansowe są z grubsza znane, ale czuję pewną pustkę w kwestii wątków bojowych.
UsuńWolę pisać o opku niż o sobie, ale ze znajomością problemów maturalnych to u mnie średnio, bo maturę mam już wprawdzie za sobą, ale poszła mi na tyle śpiewająco, że rezultat był jasny bez czekania na oficjalne wyniki... Po prostu było zadanie do wykonania i udało się je wykonać, mission accomplished, that's all folks. O tej porze pewnie wyniki już znasz, ale zapewniam, że kciuki były trzymane.
Boże, to mi by z takiego założenia wyszedł totalny misz-masz, starczy popatrzeć, że na Origin miałam taki dokładny plan, a jak zaczęłam w trakcie dokładać głupie pomysły to teraz masz babo placek. :D
UsuńLudzie, to dopiero 1915? Co mi się usrało, że już 1916? Ale w sumie to dobrze, toż to oznacza, że jeszcze duuuużo rozdziałów przed nami. :3
Zauważyłam właśnie, że informacje o tobie to w szczątkowych ilościach, ja ciągle coś pierniczę o sobie i swoich problemach. :P
Dzięki za trzymanie, szkoda, że nie pomogło, no ale, przyzwyczaiłam się już do tego, że moje całe życie to jeden punkt dzielący mnie od sukcesu. Dwajścia osiem procent, ogarniasz? Idę kurde spać i wstaję na poprawkę.
Spokojnie, 1916 już za rogiem :) I tak, będzie jeszcze sporo rozdziałów.
Usuń:( W takim razie współczuwam i życzę szczęścia na poprawce.
Sporo rozdziałów. <3 Łihihihihi.
UsuńŻycz szczęścia, żebym się na studia zmieściła, bo nawet nie biorę pod uwagę, że mogę jeszcze poprawkę spierniczyć. :P
Oczywiście życzę wszelkiego powodzenia.
UsuńA tak na marginesie, w ciągu dzisiejszego dnia już mi się zaczęła powoli snuć koncepcja zasypania tej dziury fabularnej :)
W mrokach Średniowiecza, w cieniu katedr i w tajemniczych krużgankach klasztorów czai się zło... Ktoś zabija mnichów w pewnym opactwie. A może to sam diabeł wciąga ich w pułapkę? Tajemnicę próbują rozwikłać dwaj zakonnicy - starszy, doświadczony brat Wilhelm z Baskerville i młody Adso z Melku. Muszą się spieszyć, nim na miejsce przybędzie groźny inkwizytor Ignatius...
OdpowiedzUsuńZapraszam do czytania mojego opowiadania - fanfiction do "Imienia róży". Będę wdzięczna za każdy komentarz!
http://adso-z-melku.blogspot.com/
dziejestnocia
OdpowiedzUsuńRobi się, robi :)
UsuńŁiiiiiiiiiiiiiiiiiiii <3
Usuń