Emily
syknęła z bólu, gdy ostrze rozcięło jej wrażliwe ciało. Krew popłynęła niemal
natychmiast, strumień czerwieni sączył się powoli, lecz nieubłaganie. Krople
splamiły marmurkową bluzkę i ciemniejszą spódnicę, rozprysły się na podłodze. Panna
Knight zacisnęła wargi, ale mimo wysiłku nie dała rady, nogi się pod nią ugięły
i z impetem padła na wiklinowy fotel, który zatrzeszczał złowieszczo. Serce
biło gorączkowo, ciężko chwytała powietrze. Kątem oka dostrzegła, jak nóż spada
na podłokietnik fotela…
Kiedy
otworzyła oczy, już pół jej dłoni oblekło się w czerwień, pozostawiając maziste
ślady na drugim podłokietniku. Mimo wszystko nie było najgorzej: Emily
siedziała, a właściwie leżała na fotelu, więc przynajmniej upaść już nie mogła.
Mildred
Knight, zaalarmowana hukiem, zbiegła z piętra i wpadła do salonu, unosząc lekko
spódnicę ręką dla większej swobody ruchów. Na widok córki pobladła.
- Emily, bój się Boga! Coś ty
narobiła?
Dziewczyna
podjęła próbę podniesienia się. Starała się nie patrzeć na zranioną dłoń,
chociaż widok ten uporczywie ją przyciągał.
- Chciałam obrać jabłko i przez
nieuwagę prawie obrałam sobie palec – oświadczyła.
Matka
wzdrygnęła się, spojrzawszy na jej krwawą lewą dłoń. Czerwień wciąż spływała po
palcach, jakby nie zdając sobie sprawy, ile zamieszania narobiła. Jabłko,
obrane tylko w części, potoczyło się gdzieś tam pod szafkę.
- No i wyjściowe ubranie do
prania – zawyrokowała Emily, rozkładając dłonie w geście bezradności, który
wyrzucił kilka kropel krwi wachlarzem przed siebie.
- Podłoga! – zawołała Mildred
rozpaczliwie. Jej córka spojrzała w dół, dostrzegła deski upstrzone czerwonymi
planami i znów zrobiło jej się słabo. Tym razem jednak matka była szybsza,
podbiegła i podtrzymała ją.
- Iriiiis! – zabrzmiał przeszywający
okrzyk pani Knight. – Jodyny!
Służąca
zareagowała błyskawicznie i już po kilku minutach sytuacja była opanowana.
Emily, z palcem odkażonym i obandażowanym, powlekła się swym asymetrycznym
krokiem na piętro, aby znaleźć jakąś inną kreację na dzisiejszy obiad.
Kiedy
po jakimś czasie przejrzała się w lustrze w salonie, musiała ocenić, że bardzo
jej do twarzy w ciemnozielonej obszernej sukni do ziemi, mimo że należała ona
do fasonów modnych piętnaście lat wcześniej. Wrażenie psuł jedynie palec owinięty
pożółkłym, postrzępionym kawałkiem bandaża. Opatrunki nigdy nie wychodziły tak
schludnie i gładko, jak na rycinach w poradnikach medycznych. Cóż, będzie
musiała trzymać rękę za plecami…
Poza tym
jednym wyjątkiem nie miała sobie nic do zarzucenia. Spojrzała swemu odbiciu w
oczy…
- A co, jeżeli zapomniał? –
zapytała z nagłym lękiem.
- Głupstwa gadasz! – ofuknęła ją
matka. – Jak mógł zapomnieć, skoro przysłał telegram?
- Mógł wysłać, a potem zapomnieć
– zauważyła Emily.
- Za dużo myślisz – stwierdziła
pani Mildred. – Zajęłabyś się czymś pożytecznym, a tak to tylko uprawiasz
jakieś medytacje niewarte złamanego funta kłaków.
- Na wojnie różnie bywa. A co,
jeżeli zamiast w stronę Newport, poleciał na Nieuport, w Belgii?
- To ty sobie wyobrażasz, że on
tu przyleci samolotem? Może jeszcze na dachu usiądzie, jak wrona? Lepiej byś
się czymś zajęła, ciasto wstaw, akurat będzie po obiedzie…
Emily
poszła wydać polecenia kucharce. Potem czekała, a palec bolał. Nie jakoś
koszmarnie, ale dość uciążliwie. Będzie musiała przetrzymać. Może coś na
znieczulenie? Morfina, kokaina? Rzeczywiście, głupstwa gadam…
Powracające
wciąż myśli o kapitanie Scoldingu w pewnym momencie stały się tak natarczywe,
że nie pozostało jej nic innego, jak tylko skonfrontować je z rzeczywistością. Któregoś
dnia pod koniec sierpnia wspomniała matce, niby mimochodem, że właściwie można
by go zaprosić chociaż na jeden dzień. Mildred Knight nie dała się długo
przekonywać i od razu zapaliła się do tego pomysłu. Na napisanie listu Emily
nie potrzebowała jej zgody, ale z przyjmowaniem gości to inna sprawa, dobre
wychowanie kazało uzgodnić takie szczegóły… Zatem więc już wkrótce w drogę do
Tony’ego ruszyła niepozorna koperta. Na fakt, że jego możliwości znacznie ograniczała
służba, Emily znalazła rozwiązanie: nie zaprosiła kapitana na żaden konkretny
dzień, lecz pozostawiła termin do jego decyzji, którą miał potwierdzić
telegramem.
No więc dwa
dni temu potwierdził, że przyjedzie w sobotę. Emily nie posiadała się z radości,
odczuwała tylko lekką obawę, żeby nadmierny entuzjazm matki nie odstraszył
gościa. Potem zaczęła mieć wątpliwości. A jeżeli nie przyjedzie? W końcu jest
wojna… Jeśli nie przyjedzie, to może oznaczać, że nie mógł albo nie chciał.
Jeśli nie mógł, to jest szansa, że jeszcze kiedyś się spotkają, natomiast
jeżeli nie chciał, to są dwie możliwości. Albo nie jest do końca przekonany i
może da się zaprosić później, albo… To obłęd! Popadasz w obłęd!
Tymczasem
szofer Evans pojechał do Caerphilly, aby odebrać gościa ze stacji, pora obiadu
nadeszła i minęła, było pół godziny po czasie, a kapitan Scolding nadal nie
przyjeżdżał. Emily zaniepokoiła się nie na żarty. Czyżby istotnie jej obawy
miały się stać rzeczywistością?
Ciasto
z orzechami zostało wstawione, wszystkiego innego miała dopilnować matka, a
Emily siedziała jak na szpilkach, nerwy nie pozwalały jej zabić czas książką. A
gdyby tak pójść do starej altany? Od czasu wypadku nie pisała pamiętnika, a
teraz mogłaby wszystko z siebie wyrzucić, pozbyć się przynajmniej części trosk…
Niby tak, ale z nieforemną kończyną zajmie jej to dość długo, a co, jeżeli
Scolding przyjedzie akurat w czasie, gdy ona będzie buszować po parku?
Po namyśle
postanowiła wejść na piętro, zasiąść przy oknie w zielonym pokoju, wychodzącym
na południową stronę, i obserwować drogę, czy automobil czasem się nie zbliża.
Albo cokolwiek innego… Przytrzymując się poręczy oburącz, zaczęła wchodzić. Przez
ostatni miesiąc znacząco się wyrobiła, ale schody ciągle jeszcze sprawiały jej
kłopot.
Emily
bardzo się cieszyła na tę wizytę, a jednocześnie odczuwała pewien lęk. Nie
wiedziała dokładnie, o czym będzie rozmawiać z Tonym, ale wierzyła, że jakoś to
pójdzie. Poza tym jego entuzjastyczna (tak się jej zdawało) odpowiedź na
zaproszenie mogła dawać nadzieję, że jednak nie ma on żadnej narzeczonej. A
gdyby nawet miał? Panna Knight nie uważała za prawdopodobne, że ta sprawa się
wyjaśni jeszcze dziś, ale czyż to właśnie niepewność nie była aż tak kusząca?
Zamyśliła
się tak mocno, że na kolejnym stopniu nie postawiła nogi jak trzeba, straciła
równowagę. Dostawiła gwałtownie prawą nogę, aby zyskać oparcie, rozległ się
nikczemny trzaskozgrzyt prującego się materiału.
- No pięknie – powiedziała Emily
sama do siebie, spoglądając w dół, na swą łydkę, co przeświecała przez dziurę w
falach szmaragdowego materiału. – Żeby załatwić dwie kreacje z rzędu, i to
jeszcze w taki dzień, potrzeba naprawdę niebywałego talentu.
- Co się stało? – zawołała matka
z dołu.
- Podarłam suknię, proszę mamy.
- Jak to podarłaś? – Mildred
Knight wyłoniła się zza rogu.
- Zwyczajnie. Nadepnęłam i
podarłam. Chyba założę coś mniej reprezentacyjnego, bo szkoda… Może tamtą
brązową, którą zamówiłam zeszłej jesieni w Cardiff? Na dzisiejszą pogodę w sam
raz.
Matka
spojrzała na nią zafrasowana.
- Ale przecież ona jest do kostek
– zauważyła. – Będzie widać, że masz krzywą nogę.
- Widzi mama, jak się dla mnie
kończy noszenie spódnic do ziemi – Emily nie dawała się przekonać. – Nie
zamierzam podrzeć kolejnej. A jeżeli mu przeszkadza, że jestem kaleką, to i tak
nie chcę go znać.
Tony
Scolding spojrzał przed siebie. Chmury, dość grube, przepuszczały jednak sporo
słońca i nie zapowiadało się na deszcz. Na łagodnych sinusoidach łąk,
przedrzeźniając ruch chmur po niebie, flegmatycznie grasowały szarobrązowe
owce.
- Obawiam się, że milady prawdopodobnie mnie zabije – rozległ się głos za plecami.
Kapitan
odwrócił się i jeszcze raz spojrzał na automobil, który świecił ku niemu
szybami lewej burty i lśniącymi piastami kół; prawa natomiast aż po osie zaryta
była w błocie. Szofer w poplamionym uniformie siedział na masce silnika i
bezradnie zwieszał głowę.
Z
dużą radością Scolding przyjął list, który przyszedł do niego następnego dnia
po przedstawieniu w teatrze w Portsmouth. Miło było się przekonać, że gdzieś
tam na lądzie jest ktoś, komu być może na nim zależy, i że ta sympatia nie
wynika z pokrewieństwa, lecz Tony sam ją sobie wypracował. W tej sytuacji
szaleństwem byłoby nie skorzystać z zaproszenia. Kiedy więc tylko nadarzyła się
okazja, a nadarzyła się bardzo szybko, bo już we wtorek wraz z Vincentem
wypatrzyli na morzu niemiecki okręt podwodny i zmusili do zanurzenia, bez
wahania zaklepał sobie wolną sobotę.
Emily
była na tyle zapobiegliwa, że razem z listem przysłała mu mapę okolicy z
zaznaczonym majątkiem Aberlogwyn, Gdy jednak Scolding wysiadł z pociągu w
Caerphilly, okazało się, że podstawili mu samochód. Ruszył więc na obiad przez
Walię…
A teraz stał
razem z kierowcą na poboczu, przy ugrzęzłym aucie, a czas leciał. Początkowo
próbowali jakoś wypchnąć samochód z błota. Tony, ubrany w wyjściowy mundur
łącznie z muszką i z DSC na piersi, ryzykował poważne zniszczenie swej
elegancji, Na szczęście, z uwagi na zdradliwą wrześniową pogodę, zabrał ze sobą
na wszelki wypadek skórzany płaszcz. Teraz akurat wszelki wypadek nastąpił. Co
prawda samochodu i tak nie wydobyli. Okolica była zaś bezludna i opustoszała,
nie licząc owiec.
Czekali
trochę, aż nagle rozległo się skrzypienie i wilgotny mlask, a po chwili zza
zakrętu wyjechał farmer na wozie wypełnionym belami słomy na wysokość dwóch
chłopa.
- Hej, człowieku! – krzyknął
szofer. – Nie wyciągnąłbyś nas z tego błota?
- Nie mogę – przemówił woźnica
obojętnym tonem.
- To może chociaż powiesz komuś,
żeby przysłał konie? Wiozę gościa do lady
Mildred i już jesteśmy spóźnieni…
- Dobrze – odpowiedział tamten,
wciąż nie spuszczając wzroku z drogi przed sobą.
I
pojechał dalej. Od tamtej pory minęło pół godziny i nie pojawił się już nikt
więcej. A czas wciąż mijał. Wyglądało na to, że popołudnie w miłej atmosferze
okaże się o wiele krótsze…
- Uffern, co za pech – narzekał szofer. – Trzy mile przed domem
musiał mi się ten szmelc rozkraczyć!
- Trzy mile? – powtórzył kapitan
z zaskoczeniem. – W takim razie pójdę pieszo. Szybciej będę na obiedzie i od
razu powiem, żeby przysłali kogoś do pomocy.
Ruszył
przed siebie. Było to o wiele bardziej konstruktywne niż tkwienie przy unieruchomionym
aucie. Wędrował drogą, z płaszczem przewieszonym przez ramię i z mapą w dłoni,
na którą zresztą nie patrzył. Rozkoszował się zielonym krajobrazem prowincji, a
owce, które mijał po lewej, podnosiły głowy i przypatrywały mu się złowieszczo.
W
pewnym momencie Tony zauważył, że mimo wszelkich starań nie udało mu się
uchronić spodni. Plamy i smugi z błota miał na obu nogawkach aż po kolana. Nie
mógł się w takim stanie pokazać u Knightów. Najpierw próbował oczyścić spodnie
chusteczką, ale potem doszedł do wniosku, że w ten sposób jeszcze gorzej
wszystko rozmaże. Żeby chociaż jakiś potok gdzieś w pobliżu…
Z prawej
przytrafiła się kępa zarośli, z której, niczym rozgałęzione palce, wystawało
kilka drzew. Scolding podszedł tam, zarzucił na siebie płaszcz na wypadek,
gdyby obserwował go jeszcze ktoś oprócz owiec. Następnie ściągnął spodnie i
zaczął trzepać nimi z impetem o pień jarzębiny, licząc na to, że w ten sposób
na nogawkach pozostaną tylko ślady ilości mokrego piasku, nie tak widoczne i
łatwe do zmycia.
Nagle coś
podejrzanie zaszeleściło w krzakach. Tony ledwo zdążył się odwrócić, gdy rozległ
się trzask pękających gałęzi i z zarośli niespodziewanie wyskoczył mężczyzna na
gniadym koniu. Scolding błyskawicznie sięgnął do zanadrza po rewolwer…
- Spokojno, nie strzelajcie! –
krzyknął tamten.
Kapitan
od razu go poznał. Po wąsach. Fiodor Miakiszew w zwykłej marynarce i kapeluszu był
mniej charakterystyczny niż w kozackim mundurze, ale wąsy i tak go zdradzały.
- Dobro pożałować w Aberlogwyn,
kapitanie! – powiedział Rosjanin z satysfakcją.
- Już jestem na miejscu? –
zdziwił się Tony.
- Aha, wy nawiernych do Emily, bo
pan major teraz na froncie. A ona i tam, na chełmie, usadźba, znaczy.
Skinął
ręką za siebie i Scolding istotnie dostrzegł w oddali ciemną plamę drzew,
spomiędzy których wyłaniała się sylwetka okazałego domu z szarym łupkowym dachem.
- Spóźniłem się na obiad –
powiedział Tony, zakładając spodnie. – Przysłali po mnie szofera, ale mieliśmy
awarię, więc postanowiłem dojść pieszo i…
- Automobil u was złamał się? –
zapytał Miakiszew zaniepokojony. – W porządku, teraz przyślę koni.
- Został pan w Walii, rotmistrzu?
– Scolding podtrzymywał rozmowę, doprowadzając się do porządku.
- W armię póki przewieść mnie nie
chcą, tak i siedzę tu u Griffitha w Roddbwlch i zajmuję się koniowodztwem –
odparł były perski kozak. – Ładno, nie ostanawiam, jeśli z obiadem czekają. A
może konia dam i bystrzej doskaczecie?
- Niestety, nie umiem jeździć
konno, ale dziękuję za pomoc – powiedział Tony.
Ruszył
w swoją stronę, Miakiszew zaś obrócił konia, aby podjechać do unieruchomionego
auta i zobaczyć, jak się sprawy mają.
- A, jeszcze jedno! – zawołał
przez ramię. – Za czym wy te sztany tak ob drzewo?
- Taki tam marynarski rytuał –
odrzekł Scolding.
Przyśpieszył
kroku, bliskość celu dodała mu sił. Im bardziej się zbliżał, tym bardziej widok
rezydencji Knightów poruszał w jego głębi niejasną, lecz dość przyjemną strunę.
Wzdłuż ogrodzenia od strony drogi rosły gęste, splątane zarośla, zza muru wystawały
korony drzew. Brama okazała się lekko uchylona, więc Scolding przekroczył ją bez
namysłu.
Na
podjeździe widać było jeszcze ślady opon w mokrej nawierzchni. Na widok gościa
natychmiast rozszczekał się ogromny, kudłaty wilczarz. Miotał się i ujadał, pobrzękując
długim łańcuchem, przytwierdzonym do drewnianego palika, który za każdym jego
zrywem niebezpiecznie wyginał się i trzeszczał. Tony spokojnie zagwizdał na wilczarza,
wychodząc z założenia, że najlepszy sposób na psa, to przyzwyczaić go do
siebie.
Z
lewej strony rozciągały się rabaty eleganckich i subtelnych róż herbacianych, a
za nimi ponura, skłębiona ściana drzewostanu. Dwór z szarego kamienia, z
elegancką drewnianą werandą, wyglądał na surowy, lecz gościnny. Mimo wszystko
kapitan przebywał na nieznanym terenie, szedł więc wolnym krokiem, uważnie się
rozglądając, po wojskowemu czujny. Wilczarz wciąż próbował się na niego rzucić,
jednak nie był w stanie powstrzymać oficera RNAS przed osiągnięciem
strategicznego celu, jakim były schody na werandę.
Tony
jednak dał się zaskoczyć. Odwrócił się, aby znów gwizdnąć na wielkiego psa, a
gdy z powrotem skierował wzrok na werandę – w głębi, pod zadaszeniem, stała
ona. A jednak ją rozpoznał! Ona jego też, twarz panny Knight rozjaśnił
dyskretny, pogodny uśmiech.
- Przyszedł pan pieszo? –
zapytała, z zaskoczenia zapominając nawet powiedzieć „dzień dobry”.
- Owszem, postanowiłem zrobić
sobie krótki spacer.
- Ale jak to…? - nie zrozumiała Emily.
– Z samego Caerphilly? Przecież wysłałam po pana samochód…
I
nagle zaczęła się histerycznie śmiać. Chichotała lekko, lecz niepowstrzymanie,
jak górski potok. Miała uczucie, że pali się ze wstydu, ale spuściwszy oczy,
wszystkie siły kierowała na to, żeby zdołać jednak zaczerpnąć oddech. No
ładnie, poprzednim razem się rozpłakała, a teraz rży, i to już na powitanie. Bez
ochyby kapitan weźmie ją za wariatkę. Zacisnęła dłonie z całej siły po bokach
spódnicy. Ból przeszył zraniony palec, ale to powstrzymało Emily tylko na dwie
sekundy, po chwili śmiech powrócił i był tak niesamowity, że – jednak! – łzy
potoczyły się z jej oczu. W końcu uniosła wzrok i ciężko łapiąc powietrze,
spojrzała na Scoldinga.
- Jestem gdzieś brudny? – zapytał
domyślnie.
- Nie, nie… Ja… przepraszam.
Zapraszam do środka, wszyscy czekamy z obiadem.
Tony
wspiął się zręcznie po stopniach, a potem przekroczył dębowe drzwi. Gdy Emily
go prowadziła, dostrzegł, że utyka na prawą nogę, nienaturalnie zarzucając
biodrem.
- Czy coś się pani stało? –
starał się, aby jego głos brzmiał delikatnie i niewścibsko.
- Wypadłam z wozu i połamałam się
w kilku miejscach – Emily z kolei próbowała zachować obojętny ton. – Bywa. Pan,
jako wojskowy, raczej zdaje sobie z tego sprawę. Jestem inwalidką pokojową.
- Och, tak mi przykro… – Tony
wyrzucił z siebie te słowa niemal automatycznie, gdy współczucie dla dziewczyny
zsunęło się na niego momentalnie jak bezlitosna lawina. Musiało się ono odbić
także na jego twarzy, bo Emily wydawało się, że nagle posmutniał.
- Jest lepiej – pocieszyła. –
Myślałam, że będzie strasznie, ale ćwiczenie czyni mistrza. No, chodźmy już.
Sień była wyłożona
miękkim dywanem. Zaraz pojawił się Hopper, aby odebrać od niego płaszcz i
czapkę. W jadalni czekała już Mildred Knight, która wpadła w prawdziwą euforię
i zaczęła niemal skakać wokół Scoldinga.
- Upiornie się cieszę, że w końcu
pan nas odwiedził! – powtarzała. – Pewnie pan zmęczony. Proszę siadać, obiad
już podany!
Zasiedli
wszyscy za stołem. Mildred u szczytu, a jej córka i gość – naprzeciwko siebie.
Obiadowi towarzyszyło czerwone hiszpańskie wino, którego skrzynkę major Knight
niedawno przysłał do domu z Francji. Pani domu wciąż rozpływała się w
zachwytach nad Scoldingiem.
Emily czuła
się lekko zażenowana. Kurczowo trzymała się nadziei, że matka nie zacznie
wychwalać jej bez opamiętania przed kapitanem. Tony’emu jednak udało się w porę
zmienić kurs na bezpieczne wody dyskusji o pogodzie. Pani Mildred przeszła z
tego płynnie w wykład o tegorocznej sytuacji gospodarczej Aberlogwyn. Wreszcie Emily
odważyła się otworzyć usta.
- Zastanawia mnie, co się stało z
samochodem – powiedziała spokojnym tonem. – I z kierowcą, skoro już o tym mowa.
Scolding
rzucił jej zmieszane spojrzenie, jakby poczuł się trochę dotknięty, że obwinia
się go o zgubienie automobilu. Na twarzy zaś Mildred pojawiła się
dezorientacja.
- Evans nie przyjechał po pana? -
zapytała z pewną przyganą.
- Owszem, przyjechał – wyjaśnił
od razu Tony. – Ale jakieś trzy i pół mili stąd ugrzęźliśmy w błocie.
Przyszedłem pieszo, żeby być wcześniej na obiedzie, a kierowca został.
Miakiszew powiedział, że go jakoś wyciągnie.
- Ach, Miakiszew! – powtórzyła
matka Emily z pewną obawą. – Mój Boże, żeby on tylko nie przyprowadził mi tu
samochodu w jeszcze gorszym stanie… Sympatyczności człowiek, ale trochę za dużo
pije. Dobrali się z moim bratem jak w korcu grochu.
- Ja tam widzę poprawę –
zauważyła Emily. – Od kiedy umarła ciotka Myrtle, wuj często upijał się na
smutno, a teraz, z Miakiszewem, prawie wyłącznie na wesoło, tak jak wtedy w
lipcu, kiedy pomalował jednego z kuców na różowo. Ostatnio nawet Ernie mi
mówił, że będą hodować nową rasę…
- O tak, nową rasę – odparła
Mildred sarkastycznie. – Nową porodę, jak mawia pan sztabsrotmistrz. Proszę
sobie wyobrazić, kapitanie, że ci nieszczęśnicy chcą skrzyżować kuca górskiego
z suffolkiem!
- Prawdę mówiąc, niewiele mi to
mówi – przyznał Scolding. – Nie mam pojęcia o koniach.
- Ależ nie ma takiego obowiązku!
– pani domu najwyraźniej planowała przyszpilić gościa zmasowanym ogniem
życzliwości. – Dorastałam w jednym domu z tym szaleńcem, a i tak znam się na
koniach jak kura na płocie. Ale suffolk i kuc? Wystarczy porównać wielkość…
- Bo to ma być koń artyleryjski –
uzupełniła Emily. – Wielkości kuca, a silny jak suffolk, w sam raz do
ciągnięcia dział.
- I będą go nazywać koniem
artyleryjskim z Abertillery – dodała pani Knight i skinęła na służącą Iris,
żeby zabrała talerze. – Robert sam to wymyślił.
Emily
poczuła zawód. Liczyła na to, że spędzi przyjemne chwile na rozmowie z gościem,
a tymczasem matka całkowicie zdominowała konwersację. Cóż, chyba należało wziąć
sprawy w swoje ręce… Kiedy tylko pani Mildred zrobiła nieco dłuższą pauzę na
nabranie oddechu, jej córka zapytała Tony’ego, co słychać na służbie. Scolding
z wdzięcznością podjął temat i zatopił rozmówczynie opowieściami o lotach
bojowych, problemach ze sprzętem i o kolegach z eskadry.
- Dunmore’a pamiętam – przyznała
Emily z uśmiechem. – A Vincent to ten drugi, który wtedy panu towarzyszył? Ten,
co fajkę palił?
- Nie, nie – sprostował Tony. –
Tamten to James Foy, teraz służy gdzie indziej. Henry Vincent przyjechał do nas
z Cejlonu. Jest bardzo…
- Z Cejlonu? To prawie jak Indie.
Wie pan, że pół roku mieszkałam w Peszawarze?
- Nigdy bym nie zgadł.
- Miałam cztery lata –
sprecyzowała dziewczyna. – Ojciec zabrał nas do Indii, ale matka nie
wytrzymywała klimatu, a ja też się rozchorowałam, no i musiałyśmy wrócić.
- Podziwiam tych, którzy
wytrzymują w Azji – wtrąciła Mildred. – Proszę przekazać wyrazy uznania swojemu
towarzyszowi broni.
W
atmosferze przyjaznej, rozluźniającej rozmowy obiad został dokończony, wino
wypite.
- Zaraz będzie pora i na deser –
oznajmiła pani domu.
- Milady… – rozległ się głos od drzwi
salonu.
Pani
Knight zerwała się z miejsca, poszła ku drzwiom. Przez chwilę było słychać rozmowę
nerwowym szeptem.
- Jak to spalone?! – wskrzyknęła
z niedowierzaniem. – Ciasto, chcesz powiedzieć?
- Boże! – wykrzyknęła Emily. –
Ciasto! Zupełnie zapomniałam! A to ja miałam pamiętać! Nieszczęścia dzisiaj
chodzą stadami jak owce. – Uniosła lekko dłoń z obandażowanym palcem. – Tak mi
przykro, kapitanie…
- Nic nie szkodzi – odparł Tony.
– To znaczy, doceniam bardzo wysiłek pań i…
- Wiecie co? – Mildred wróciła do
stołu. – Z tego ciasta już chyba nic nie będzie, jeden węgiel, może Hopper zje.
Albo i będzie, ale niewiele. Spróbuję poszukać w spiżarni czegoś na deser, a wy
w tym czasie poszlibyście na niedługi spacer?
- Co prawda dziś już przemierzyłem
pewną odległość, ale w tak miłym towarzystwie z chęcią pokonam jeszcze parę mil
– zadeklarował kapitan. – Tylko nie wiem, Emily, czy to nie będzie dla pani
męczące…
- A skąd! – ucięła dziewczyna,
ostrzej, niż zamierzała, nawet zbyt ostro. – To znaczy, muszę co jakiś czas
robić przerwy, ale nieźle sobie radzę. W porównaniu z tym, co było, kiedy
zaczęłam chodzić po wypadku, poruszam się wręcz z zawrotną prędkością…
- Miałaś świetny pomysł, żeby
zamówić w Cardiff te buty ortodontyczne – wtrąciła Mildred.
- Co prawda posiadanie tylko
dwóch par butów na każdą okazję nie wygląda zbyt dobrze w towarzystwie, ale ja
rzadko kiedy tam bywam – dodała Emily. – Tak z ciekawości, jak szybkie są te
wasze samoloty?
- Ponad osiemdziesiąt mil na
godzinę.
- No cóż, sporo mi jeszcze
brakuje, ale najważniejsze to się, jak mawiają w Ulsterze, nie poddawać.
Chodźmy, pokażę panu nasz ogród przed podwieczorkiem.
Wyszli
do sieni. Emily od razu ruszyła do stojaka na parasole, aby wyjąć zeń laskę.
- Czy pan wie, że w dzieciństwie,
kiedy nikt nie patrzył, uwielbiałam się tutaj ślizgać po posadzce? Dziś by to
już nie przeszło. Sama wybierałam dywan, żeby się jak najmniej przesuwał.
Usłyszawszy
to wyznanie, Tony nagle zdał sobie sprawę z jednej istotnej rzeczy. Emily, jaka
przez ostatnie miesiące pojawiała się w jego myślach, była w większej części
utkana z jego wyobrażeń. Teraz skonfrontował je z rzeczywistością i nie miał
wątpliwości, że z każdą wymianą zdań czuje do niej wzrastającą sympatię,
stawała mu się coraz bliższa.
Pomógł
pannie Knight przy schodzeniu z ganku. Dłoń miała suchą i ciepłą, miłą w
dotyku. Wilczarz na uwięzi – Fangs, jak wyjaśniła Emily – znowu się rozdarł,
Scolding jeszcze raz na niego zagwizdał.
We dwoje
poszli bez pośpiechu wzdłuż elewacji dworu, ku zachodniej stronie, gdzie mieściły
się zabudowania gospodarcze. Przed jednym z niskich, drewnianych budynków stały
spokojnie dwa potężne, pękate konie, niewątpliwie suffolki.
- Nie nasze – zauważyła panna
Knight. – To chyba konie wuja. A w tej szopie urządziliśmy garaż…
Wrota
były otwarte, ukazując samochód. Nie był to radosny widok. Szofer Evans wraz z
parobkiem przysłanym z Roddbwlch próbowali doprowadzić auto do stanu
używalności. Rozmawiali półgłosem po walijsku, a z intonacji, a także
częstotliwości powtarzania się niektórych wyrazów, można było wywnioskować, że
ich rozmowa zdecydowanie nie nadaje się dla uszu młodych, dobrze wychowanych
panien. Emily z gościem ominęli garaż i znaleźli się blisko stajni.
- Moglibyśmy zaprząc i
pokazałabym panu miejsce, gdzie się połamałam, ale znając moje szczęście, znowu
bym wypadła z wozu, łamiąc sobie dla odmiany drugą nogę. To znaczy, mniejsza
już o mnie, przynajmniej byłabym znów symetryczna, ale gdyby panu coś się stało
z mojego powodu, nigdy bym sobie tego nie wybaczyła. Chodźmy.
Przy
stajni skręcili, by wyjść na północną stronę. Z lewej mieli wysoki, dobrze
utrzymany żywopłot, z prawej – ścianę porośniętą dzikim winem. Emily nie kojarzyła
sobie zupełnie, kto je tutaj zasiał, ale spontanicznie zaczęła opowiadać
Tony’emu o swoich przodkach i o tym, jak urządzali Aberlogwyn. Wreszcie wydobyli
się na łagodny stok wzgórza od północy, porośnięty równymi rzędami ciernistych
krzewów. Niektóre były upstrzone czerwonymi owocami. Tony i Emily poszli
ścieżką między dwoma rzędami, równolegle do północnej elewacji dworu.
- Nazywam to miejsce „krainą
cierni” – wyjaśniła panna Knight. – Głóg, dzika róża, tarnina. Mój znany panu kuzyn
Ernie lubi się tu czasem kryć i wyskakiwać znienacka na ludzi. Tam dalej, na
północ i zachód, są pola uprawne. Nie za duże, bo większość naszych dochodów to
wełna i sadownictwo.
Wtem
zaplątała się o biegnący przez ścieżkę pęd róży, straciła równowagę i niemal
upadła na kolana. Kapitan zdążył złapać ją za łokieć i podtrzymać.
- Może wygodniej będzie, jeżeli
posłużę pani ramieniem, Emily? – zaproponował.
- O, bardzo chętnie! – odparła z
uśmiechem, chwytając go mocniej pod ramię.
Ruszyli ścieżką
dalej, wciąż powoli, tym razem dokładniej spoglądając pod nogi. Wolną ręką Emily
odgarniała pędy i gałęzie. Kiedy robiła krok, czasami jej biodro natrafiało na
Scoldinga.
- Właściwie to nie znoszę być
niesamodzielna – przyznała. – Zawsze staram się wszystko robić sama. Dlatego
ten wypadek to był dla mnie z początku prawdziwy cios. No ale z pomocy takiego
człowieka jak pan po prostu grzechem jest nie skorzystać.
- To znaczy jakiego? –
zainteresował się Tony, nieco zaskakując dziewczynę, która nie spodziewała się,
że zapyta o konkrety.
- To znaczy… Pełnego zalet –
odpowiedziała po dłuższym namyśle i od razu zmieniła temat. – I w ogóle nie
cierpię chodzić o lasce. W domu doskonale radzę sobie bez niej, ale
gdziekolwiek na dalszą odległość – nie daję rady. Czyż to nie smutne? Jestem
całkiem młoda, a kuśtykam jak starowina.
Była
zaskoczona własną gadatliwością w obecności nie tak znowu bardzo znajomego
człowieka, ale brnęła dalej. Scolding wyglądał jej na kogoś, przy kim można
gadać, co tylko ślina na język przyniesie.
- Czytałam, że oficerowie na
froncie przytwierdzają do lasek lusterka – powiedziała. – Dzięki temu mogą
obserwować przedpole, nie wychylając się z okopu. Mój ojciec podobno też tak
robił.
- Możliwe – zgodził się Tony. – Nie
bardzo się orientuję w życiu armii lądowej.
- Ojciec mówi, że broń ma to do
siebie, że kusi człowieka, aby jej użył.
- Coś w tym jest – odparł
Scolding.
- I wie pan co, kapitanie?
Przekonałam się pośrednio, że ma rację. Im dłużej chodzę z tą lagą, tym częściej
ogarnia mnie ochota komuś przyłożyć.
- Jeżeli to miałbym być ja, to
będzie mi nieco przykro, ale oczywiście przyjmę pani decyzję bez szemrania -
oznajmił Tony, a potem patrzył, jak Emily rumieni się gwałtownie i odwraca od
niego wzrok. Dunmore byłby z niego dumny za taką odpowiedź…
- Ależ co pan! – zaśmiała się
nieco histerycznie. – Ja pana nigdy… To już prędzej mnie by należało, bo od
rana przytrafia mi się blamaż za blamażem. Doprawdy, jestem kobietą fatalną –
wszystko fatalnie mi wychodzi.
- Nic takiego nie zauważyłem –
odpowiedział Scolding spokojnie. Nie miał już wątpliwości: z każdą sekundą
podobała mu się coraz bardziej.
Obeszli
posiadłość, po raz kolejny zostali oszczekani przez Fangsa, a potem Emily
zaprowadziła Tony’ego do starego parku, między świerki, buki i wiązy,
opowiadając o genezie tego ekscentrycznego drzewostanu. Skryli się przed
słońcem, baldachim cienia opadł na nich, gdzieś w oddali trzeszczały gałęzie na
lekkim wietrze i pohukiwał puszczyk.
- Ładnie, prawda? – zapytała
Emily. – Lubię tu przychodzić.
- Wcale się nie dziwię – odparł
Tony.
Pokonali
wspólnie kilka jardów po zasłanej liśćmi ścieżce. Panna Knight puściła ramię
kapitana i wspierając się na lasce, wysforowała się do przodu.
- Właściwie nikt poza mną tędy
nie chadza – dodała. – Jakoś w lutym ogrodnik przyszedł pozbierać gałęzie na
opał i sowa podrapała mu twarz. Dziwne, mnie nigdy nie atakują.
Scolding
rozejrzał się. Byli tylko oni dwoje i las wokół. No dobrze, park, ale właściwie
nieodróżnialny od lasu, niegdyś jakoś tam zaplanowany, a potem Bóg o nim
zapomniał.
- Ciekawa sprawa – ciągnęła
Emily. – W ogóle boję się lasów, czasem wprost okropnie, a to miejsce
uwielbiam. Czasami czuję się tu bardziej jak w domu niż w domu.
Kapitan
przez moment wpatrywał się w zieloną kopułę, którą tworzyły korony drzew,
przesunął wzrokiem po konarach, jakby chciał wypatrzyć rozwydrzonego puszczyka,
a potem po raz kolejny spojrzał w pełne uroku oczy swojej towarzyszki.
- A dlaczego właściwie boi się
pani lasów, jeżeli wolno spytać?
- Ach, sprawa z dzieciństwa –
odparła dziewczyna, jej głos chyba lekko zadrżał. – Zawsze wydawało mi się, że
w gęstym i ciemnym lesie musi się czaić mnóstwo przerażających stworów, które
tylko czekają, aby zrobić mi krzywdę.
Przez
moment Emily stała w całkowitym bezruchu, wstrzymała nawet oddech, choć czuła
wewnątrz dojmujące, niepokojące drżenie. Niesamowita atmosfera starego parku,
przebudzone nagle lęki z dzieciństwa (z własnej winy, bo chociaż opowiadała o
nich Tony’emu z fantazją i w sposób bardzo zawoalowany, to w jej głowie
pojawiły się obrazy drastycznie odmienne), przebywanie sam na sam z mężczyzną,
i to takim, który zdecydowanie nie był jej obojętny – wszystko razem budziło w
niej nagły, nieomal paraliżujący lęk… Ale co tam. Brawym trzeba być, jak to kiedyś
powiedział Fiodor Miakiszew.
- Idzie pan więc przez las,
niczego nieświadomy – kontynuowała, mimo że serce prawie podeszło jej do gardła
– i nie wie, że za każdym krzakiem może się kryć leśna zmora. A ona pana widzi,
czeka na odpowiedni moment…
Głęboki
oddech…
- …i nagle atakuje!
Zanim Tony zdążył
się zorientować, już czuł jej gorące usta na swoim policzku, a dłonie na
ramionach. Impet, z jakim Emily rzuciła się na niego, zapoznał jego plecy z
pniem starego wiązu. Odruchowo wyciągnął ręce, aby podtrzymać dziewczynę, objąć
w talii, ale wyrwała się równie gwałtownie, jak przedtem skoczyła. Zachwiała
się niebezpiecznie, ale szybko wróciła do równowagi.
Stała
o dwa kroki od niego, rozedrgana, ze wzrokiem wbitym w czubek lewego buta, a
niewiarygodna, nieporównywalna dotąd z niczym ekscytacja mieszała się w niej ze
wstydem tak ogromnym, że miała ochotę wbić sobie widły w serce.
- Niech pan nie wyciąga z tego
daleko idących wniosków, kapitanie – odezwała się wreszcie po długim milczeniu.
– Chciałam tylko przez chwilę poczuć, że mam inicjatywę.
- Odważnym fortuna sprzyja –
powiedział Tony, bo nic innego nie przyszło mu do głowy.
Emily
zwróciła lekko nieobecny wzrok na korony drzew. Sowy oczywiście nie zobaczyła.
- Chłodno się zrobiło –
stwierdziła. – Chodźmy już do domu.
Był
to oczywisty wykręt, bo wcale nie było chłodniej niż jeszcze chwilę temu, a pod
pewnymi względami było nawet goręcej. Scolding wziął Emily pod ramię, ale tym
razem wydawała się spięta, gdy wracali najkrótszą drogą do domu.
- Bardzo pana przepraszam,
kapitanie. Postąpiłam nad wyraz lekkomyślnie i proszę mi nie mówić, że nie. Wiem,
że nie ma pan wobec mnie żadnych złych zamiarów, ale obiektywnie byłam bardzo nierozsądna.
Proszę mi teraz opowiedzieć o czymkolwiek…
Wrócili
akurat na herbatę i rozsiedli się w salonie: Emily w fotelu, Tony na kanapie. Z
ciasta z orzechami udało się jednak uratować jakieś resztki. Mildred Knight
uznała, że dobre i to, chociaż nieszczególnie wygląda. Jako rekompensatę dorzuciła
konfitury i likier głogowy.
- Jesteśmy obie okrutnie zadowolone
z pańskiej wizyty, kapitanie – powiedziała. – W tych czasach rzadko miewamy
gości spoza najbliższego sąsiedztwa.
Konwersacja
z panią domu trwała dłuższą chwilę. Przez cały ten czas Emily trwała w
milczeniu, zupełnie inaczej niż przedtem. Jej łagodne, spokojne oblicze nie
zdradzało mętliku kipiącego wewnątrz. Odezwała się dopiero wtedy, gdy Mildred
poszła wydać polecenia woźnicy.
- Mam nadzieję, że się pan u nas
nie wynudził? Podtrzymywanie znajomości nie jest moją mocną stroną. Miałam niby
jakieś przyjaciółki w czasach szkolnych, jakieś kuzynki i tak dalej, ale to
wszystko się jakoś rozeszło…
- Ze mną dość podobnie – zauważył
Scolding. – Służba tak mnie absorbuje, że nie mam czasu bywać w towarzystwie, czy
choćby zająć się życiem uczuciowym. Mam w jednostce dwóch dobrych przyjaciół i
kilku kolegów, a poza tym właściwie z nikim nie utrzymuję bliższych kontaktów.
Wasze zaproszenie było dla mnie prawdziwym błogosławieństwem.
Samochód
był nadal nie do użytku, więc Tony musiał jechać do Caerphilly powozem. Z tego
powodu przyszło mu się zbierać wcześniej. Pani Knight powiadomiła, że konie
podane, i pożegnała się wylewnie z gościem, wciskając mu w ręce paczkę z
różnymi specjałami. Nieposkromiona radość pani domu nie dała Scoldingowi szansy
zastanowić się, czy w środku może być jeszcze jakaś resztka nieszczęsnego
ciasta orzechowego.
Potem Emily
odprowadziła kapitana do powozu. Wyszedłszy na ganek, oboje zdali sobie sprawę,
że nadciągnęła nieunikniona pora pożegnania.
Przez
długą chwilę stali w milczącej ciszy, stykając się jedynie czubkami palców. Szorstki
bandaż lekko, w jakichś piętnastu procentach, zakłócał to wzajemne subtelne poczucie
bliskości, ale jednocześnie tym bardziej je podkreślał. Scolding bez słowa
patrzył prosto w sympatyczną twarz Emily. Nie, jej oczy nie były fiołkowe,
chociaż Tony’emu z jakiegoś powodu się przedtem wydawało, że powinny być.
- Widzimy się dopiero trzeci raz,
ale czasem odnoszę wrażenie, że znam panią od bardzo dawna – przerwał milczenie.
- Dziękuję, że pan przyjechał –
powiedziała Emily przez ściśnięte gardło. – Będzie mi pana bardzo b-brakowało…
Przez
moment miał wielką ochotę pochwycić ją w ramiona i mocno przytulić, jednak
ostatecznie tego nie zrobił. Jeszcze kolejne kilka minut wpatrywali się sobie w
oczy. Chociaż z zewnątrz czynność ta mogła wyglądać monotonnie, w istocie była przecież
pełna napięcia… Wreszcie na podjeździe zarżał koń, wybijając ich z nastroju.
- Muszę już jechać – rzekł Tony.
– Jeszcze raz bardzo dziękuję.
- Niech Bóg ma pana w opiece,
kapitanie – odparła Emily zaskakująco mocnym tonem. – I proszę jak najszybciej
tu wrócić.
Stała
na stopniu, patrząc, jak Scolding wsiada do powozu, ten zaczyna skrzypieć po
podjeździe, a potem sylwetka ekwipażu przesuwa się przez bramę i niknie w
zaroślach przy ogrodzeniu. Jeszcze przez chwilę wpatrywała się w punkt, gdzie
straciła go z oczu. Szkoda, że nie była na tyle szybka, żeby wejść na piętro i
przez okno odprowadzać gościa wzrokiem, nim zniknie z horyzontu…
Czuła pewne
rozczarowanie. Oczekiwała sporo po tej wizycie, nie wiedziała dokładnie, czego,
ale przeczuwała mgliście, że jakichś niesamowitych uniesień duchowych. I
dostała je, ale… za mało i za krótko.
I w ogóle…
Znowu zabrakło jej śmiałości. Przecież powiedział otwartym tekstem, że jest
wolny, a ona nic z tym faktem nie zrobiła! Teraz, kiedy patrzyła na wizytę
Tony’ego z krótkiej, bo krótkiej, ale jednak perspektywy czasu, mogła sobie być
mądra i obmyślać różne warianty swojego zachowania, ale prawda była taka, że
żadnego z nich nie wprowadziła w życie. I jeszcze to „niech pan nie wyciąga z
tego daleko idących wniosków”… Cóż, pozostawało jej mieć nadzieję, że odebrał
te słowa w takim sensie, w jakim je wypowiedziała – jako zapewnienie, że dba o
swoją reputację, a nie, że powinien przestać się nią interesować. Chociaż
właściwie dopiero teraz, po fakcie, taką interpretację do nich dorabiała.
- No i co dalej, kobieto fatalna?
– zapytała retorycznie, po czym wróciła do domu.
W
nocy Emily znów miała sen. Znów szła przez pogrążony w półmroku las, a pod jej
pantofelkami sprężynowało wilgotne listowie. Wtedy nadleciał kruk, po nim
drugi. Emily poczuła, jak wbrew jej woli nogi niosą ją w stronę kępy krzaków.
Nie chciała, bardzo nie chciała tam iść, ale i tak szła. Ogarnęło ją
narastające ciężką lawiną przerażenie, już za chwilę zobaczy to, czego nie
powinna, zobaczy krew…
- Nie, lepiej tam nie idźmy –
usłyszała nagle głos. Jego głos.
Odwróciła
się, aby spojrzeć na właściciela głosu i sprawdzić, czy to naprawdę on, ale nagle
otworzyła oczy. Zamiast Tony’ego ujrzała tylko nikły poblask księżyca na kloszu
lampki nocnej…
Miałam skomciać już wczoraj, ale z dwudziestej drugiej zrobiła mi się pierwsza w nocy i łóżko zaczęło wzywać, więc jestem dzisiaj.
OdpowiedzUsuńUEHEHEHEHE. szczerze to liczyłam na jakieś całowanko-przytulanko już dzisiaj, takie wiesz, z prawdziwego zdarzenia, ale skoro już coś ruszyło w tym rozdziale i to ruszyło dość znacznie, to nie narzekam. W sumie gdyby tak szybko zaczęli, to by było za szybko. Bełkotać będę, ale co tam. Emocje, te sprawy.
Początek wizyty u Knightów jakoś tak mi sugerował, że wszystko to wyjdzie dość niezręcznie w w ogóle zaczęłam panikować, że Tony się oduroczy w Emily, ale, dzięki Bogu, pomyliłam się. Aż dumna z tej dziewczyny jestem, nie spodziewałam się, że ona w towarzystwie Tony'ego, tak sam na sam, będzie aż tak swobodnie się zachowywać. Inna panienka z dobrego domu na jej miejscu pewnie trzepotałaby tylko zalotnie rzęsami, ale na szczęście Emily najwyraźniej jest z innej bajki. :) A co mi tam, lubię ją. Rzadko kiedy naprawdę lubię w opowiadaniach, a nawet książkach, płeć piękną, ale tym razem dziewczyna zasłużyła sobie na sympatię. Nie użala się nad sobą i swoim kalectwem, potrafi obrócić je w żart, jest otwarta, nie boi się przejąć inicjatywy... No i jeszcze ma traumę z dzieciństwa, która czyni jej osobę dużo ciekawszą! Bo chyba jeszcze nie wszystko w sprawie tej traumy się wyjaśniło, nie?
A tak w ogóle, to strasznie żałuję, że w sondzie nie można oddawać głosu kilka razy, bo zagłosowałabym sobie jeszcze raz na Vincenta. :DDDDDD
Uff, czyli jednak udała mi się Emily. W początkach bloga niektórzy mi odradzali ciągnięcie jej wątku, że niby faceci wychodzą mi lepiej, ale widocznie się wyrabiam. :) No i dalej preferuję stopniowe rozwijanie relacji uczuciowej. Ważne, że nie jest jedynie rekwizytem... Poza tym nieczęsto się spotyka trólowicę z jedną nogą krótszą, right?
UsuńCo do traumy, to faktycznie nie została ona wyjaśniona, tylko teraz bierze mnie obawa, żeby ostateczne wyjaśnienie tej sprawy (kiedy by ono nie nastąpiło) nie okazało się zbyt banalne.
Pozdrawiam i dziękuję za komentarz.
PS. Jak się podoba nowa sonda? :D
No ale nie można przecież opierać całej historii tylko i wyłącznie na facetach. To znaczy ja nie mam nic przeciwko, lubię ich bardzo i w ogóle, ale jak się pojawia jakaś dama serca, i to umiejętnie kreowana, to w niczym jej obecność nie szkodzi. :D A trólowicę to w ogóle rzadko się spotyka z jakąkolwiek wadą. Bokiem mi już wychodzą niczym nieskalane ślicznotki. :D
UsuńJak mi się podoba nowa sonda, pytasz?
A ZGADNIJ JAK BRZMI MÓJ GŁOS. :D :D :D
W takim razie stawiam na to, że tamte opinie były sformułowane pod wpływem Emily z pierwszych rozdziałów, na którą jeszcze wtedy brakowało mi pomysłu. Jej wypadek wydaje mi się punktem zwrotnym, po prostu z nieba mi spadł wtedy, rok temu. Muszę tylko pilnować, żeby nie przechodziła przypadkiem cudownych uzdrowień z powodu amnezji autorskiej :D
Usuń