Rozdział 16. Aberlogwyn


       Emily syknęła z bólu, gdy ostrze rozcięło jej wrażliwe ciało. Krew popłynęła niemal natychmiast, strumień czerwieni sączył się powoli, lecz nieubłaganie. Krople splamiły marmurkową bluzkę i ciemniejszą spódnicę, rozprysły się na podłodze. Panna Knight zacisnęła wargi, ale mimo wysiłku nie dała rady, nogi się pod nią ugięły i z impetem padła na wiklinowy fotel, który zatrzeszczał złowieszczo. Serce biło gorączkowo, ciężko chwytała powietrze. Kątem oka dostrzegła, jak nóż spada na podłokietnik fotela…
        Kiedy otworzyła oczy, już pół jej dłoni oblekło się w czerwień, pozostawiając maziste ślady na drugim podłokietniku. Mimo wszystko nie było najgorzej: Emily siedziała, a właściwie leżała na fotelu, więc przynajmniej upaść już nie mogła.
        Mildred Knight, zaalarmowana hukiem, zbiegła z piętra i wpadła do salonu, unosząc lekko spódnicę ręką dla większej swobody ruchów. Na widok córki pobladła.
- Emily, bój się Boga! Coś ty narobiła?
         Dziewczyna podjęła próbę podniesienia się. Starała się nie patrzeć na zranioną dłoń, chociaż widok ten uporczywie ją przyciągał.
- Chciałam obrać jabłko i przez nieuwagę prawie obrałam sobie palec – oświadczyła.
       Matka wzdrygnęła się, spojrzawszy na jej krwawą lewą dłoń. Czerwień wciąż spływała po palcach, jakby nie zdając sobie sprawy, ile zamieszania narobiła. Jabłko, obrane tylko w części, potoczyło się gdzieś tam pod szafkę.
- No i wyjściowe ubranie do prania – zawyrokowała Emily, rozkładając dłonie w geście bezradności, który wyrzucił kilka kropel krwi wachlarzem przed siebie.
- Podłoga! – zawołała Mildred rozpaczliwie. Jej córka spojrzała w dół, dostrzegła deski upstrzone czerwonymi planami i znów zrobiło jej się słabo. Tym razem jednak matka była szybsza, podbiegła i podtrzymała ją.
- Iriiiis! – zabrzmiał przeszywający okrzyk pani Knight. – Jodyny!

       Służąca zareagowała błyskawicznie i już po kilku minutach sytuacja była opanowana. Emily, z palcem odkażonym i obandażowanym, powlekła się swym asymetrycznym krokiem na piętro, aby znaleźć jakąś inną kreację na dzisiejszy obiad.
       Kiedy po jakimś czasie przejrzała się w lustrze w salonie, musiała ocenić, że bardzo jej do twarzy w ciemnozielonej obszernej sukni do ziemi, mimo że należała ona do fasonów modnych piętnaście lat wcześniej. Wrażenie psuł jedynie palec owinięty pożółkłym, postrzępionym kawałkiem bandaża. Opatrunki nigdy nie wychodziły tak schludnie i gładko, jak na rycinach w poradnikach medycznych. Cóż, będzie musiała trzymać rękę za plecami…
Poza tym jednym wyjątkiem nie miała sobie nic do zarzucenia. Spojrzała swemu odbiciu w oczy…
- A co, jeżeli zapomniał? – zapytała z nagłym lękiem.
- Głupstwa gadasz! – ofuknęła ją matka. – Jak mógł zapomnieć, skoro przysłał telegram?
- Mógł wysłać, a potem zapomnieć – zauważyła Emily.
- Za dużo myślisz – stwierdziła pani Mildred. – Zajęłabyś się czymś pożytecznym, a tak to tylko uprawiasz jakieś medytacje niewarte złamanego funta kłaków.
- Na wojnie różnie bywa. A co, jeżeli zamiast w stronę Newport, poleciał na Nieuport, w Belgii?
- To ty sobie wyobrażasz, że on tu przyleci samolotem? Może jeszcze na dachu usiądzie, jak wrona? Lepiej byś się czymś zajęła, ciasto wstaw, akurat będzie po obiedzie…
        Emily poszła wydać polecenia kucharce. Potem czekała, a palec bolał. Nie jakoś koszmarnie, ale dość uciążliwie. Będzie musiała przetrzymać. Może coś na znieczulenie? Morfina, kokaina? Rzeczywiście, głupstwa gadam…
       Powracające wciąż myśli o kapitanie Scoldingu w pewnym momencie stały się tak natarczywe, że nie pozostało jej nic innego, jak tylko skonfrontować je z rzeczywistością. Któregoś dnia pod koniec sierpnia wspomniała matce, niby mimochodem, że właściwie można by go zaprosić chociaż na jeden dzień. Mildred Knight nie dała się długo przekonywać i od razu zapaliła się do tego pomysłu. Na napisanie listu Emily nie potrzebowała jej zgody, ale z przyjmowaniem gości to inna sprawa, dobre wychowanie kazało uzgodnić takie szczegóły… Zatem więc już wkrótce w drogę do Tony’ego ruszyła niepozorna koperta. Na fakt, że jego możliwości znacznie ograniczała służba, Emily znalazła rozwiązanie: nie zaprosiła kapitana na żaden konkretny dzień, lecz pozostawiła termin do jego decyzji, którą miał potwierdzić telegramem.
No więc dwa dni temu potwierdził, że przyjedzie w sobotę. Emily nie posiadała się z radości, odczuwała tylko lekką obawę, żeby nadmierny entuzjazm matki nie odstraszył gościa. Potem zaczęła mieć wątpliwości. A jeżeli nie przyjedzie? W końcu jest wojna… Jeśli nie przyjedzie, to może oznaczać, że nie mógł albo nie chciał. Jeśli nie mógł, to jest szansa, że jeszcze kiedyś się spotkają, natomiast jeżeli nie chciał, to są dwie możliwości. Albo nie jest do końca przekonany i może da się zaprosić później, albo… To obłęd! Popadasz w obłęd!
        Tymczasem szofer Evans pojechał do Caerphilly, aby odebrać gościa ze stacji, pora obiadu nadeszła i minęła, było pół godziny po czasie, a kapitan Scolding nadal nie przyjeżdżał. Emily zaniepokoiła się nie na żarty. Czyżby istotnie jej obawy miały się stać rzeczywistością?
       Ciasto z orzechami zostało wstawione, wszystkiego innego miała dopilnować matka, a Emily siedziała jak na szpilkach, nerwy nie pozwalały jej zabić czas książką. A gdyby tak pójść do starej altany? Od czasu wypadku nie pisała pamiętnika, a teraz mogłaby wszystko z siebie wyrzucić, pozbyć się przynajmniej części trosk… Niby tak, ale z nieforemną kończyną zajmie jej to dość długo, a co, jeżeli Scolding przyjedzie akurat w czasie, gdy ona będzie buszować po parku?
Po namyśle postanowiła wejść na piętro, zasiąść przy oknie w zielonym pokoju, wychodzącym na południową stronę, i obserwować drogę, czy automobil czasem się nie zbliża. Albo cokolwiek innego… Przytrzymując się poręczy oburącz, zaczęła wchodzić. Przez ostatni miesiąc znacząco się wyrobiła, ale schody ciągle jeszcze sprawiały jej kłopot.
         Emily bardzo się cieszyła na tę wizytę, a jednocześnie odczuwała pewien lęk. Nie wiedziała dokładnie, o czym będzie rozmawiać z Tonym, ale wierzyła, że jakoś to pójdzie. Poza tym jego entuzjastyczna (tak się jej zdawało) odpowiedź na zaproszenie mogła dawać nadzieję, że jednak nie ma on żadnej narzeczonej. A gdyby nawet miał? Panna Knight nie uważała za prawdopodobne, że ta sprawa się wyjaśni jeszcze dziś, ale czyż to właśnie niepewność nie była aż tak kusząca?
        Zamyśliła się tak mocno, że na kolejnym stopniu nie postawiła nogi jak trzeba, straciła równowagę. Dostawiła gwałtownie prawą nogę, aby zyskać oparcie, rozległ się nikczemny trzaskozgrzyt prującego się materiału.
- No pięknie – powiedziała Emily sama do siebie, spoglądając w dół, na swą łydkę, co przeświecała przez dziurę w falach szmaragdowego materiału. – Żeby załatwić dwie kreacje z rzędu, i to jeszcze w taki dzień, potrzeba naprawdę niebywałego talentu.
- Co się stało? – zawołała matka z dołu.
- Podarłam suknię, proszę mamy.
- Jak to podarłaś? – Mildred Knight wyłoniła się zza rogu.
- Zwyczajnie. Nadepnęłam i podarłam. Chyba założę coś mniej reprezentacyjnego, bo szkoda… Może tamtą brązową, którą zamówiłam zeszłej jesieni w Cardiff? Na dzisiejszą pogodę w sam raz.
Matka spojrzała na nią zafrasowana.
- Ale przecież ona jest do kostek – zauważyła. – Będzie widać, że masz krzywą nogę.
- Widzi mama, jak się dla mnie kończy noszenie spódnic do ziemi – Emily nie dawała się przekonać. – Nie zamierzam podrzeć kolejnej. A jeżeli mu przeszkadza, że jestem kaleką, to i tak nie chcę go znać.

       Tony Scolding spojrzał przed siebie. Chmury, dość grube, przepuszczały jednak sporo słońca i nie zapowiadało się na deszcz. Na łagodnych sinusoidach łąk, przedrzeźniając ruch chmur po niebie, flegmatycznie grasowały szarobrązowe owce.
- Obawiam się, że milady prawdopodobnie mnie zabije – rozległ się głos za plecami.
          Kapitan odwrócił się i jeszcze raz spojrzał na automobil, który świecił ku niemu szybami lewej burty i lśniącymi piastami kół; prawa natomiast aż po osie zaryta była w błocie. Szofer w poplamionym uniformie siedział na masce silnika i bezradnie zwieszał głowę.
           Z dużą radością Scolding przyjął list, który przyszedł do niego następnego dnia po przedstawieniu w teatrze w Portsmouth. Miło było się przekonać, że gdzieś tam na lądzie jest ktoś, komu być może na nim zależy, i że ta sympatia nie wynika z pokrewieństwa, lecz Tony sam ją sobie wypracował. W tej sytuacji szaleństwem byłoby nie skorzystać z zaproszenia. Kiedy więc tylko nadarzyła się okazja, a nadarzyła się bardzo szybko, bo już we wtorek wraz z Vincentem wypatrzyli na morzu niemiecki okręt podwodny i zmusili do zanurzenia, bez wahania zaklepał sobie wolną sobotę.
        Emily była na tyle zapobiegliwa, że razem z listem przysłała mu mapę okolicy z zaznaczonym majątkiem Aberlogwyn, Gdy jednak Scolding wysiadł z pociągu w Caerphilly, okazało się, że podstawili mu samochód. Ruszył więc na obiad przez Walię…
A teraz stał razem z kierowcą na poboczu, przy ugrzęzłym aucie, a czas leciał. Początkowo próbowali jakoś wypchnąć samochód z błota. Tony, ubrany w wyjściowy mundur łącznie z muszką i z DSC na piersi, ryzykował poważne zniszczenie swej elegancji, Na szczęście, z uwagi na zdradliwą wrześniową pogodę, zabrał ze sobą na wszelki wypadek skórzany płaszcz. Teraz akurat wszelki wypadek nastąpił. Co prawda samochodu i tak nie wydobyli. Okolica była zaś bezludna i opustoszała, nie licząc owiec.
Czekali trochę, aż nagle rozległo się skrzypienie i wilgotny mlask, a po chwili zza zakrętu wyjechał farmer na wozie wypełnionym belami słomy na wysokość dwóch chłopa.
- Hej, człowieku! – krzyknął szofer. – Nie wyciągnąłbyś nas z tego błota?
- Nie mogę – przemówił woźnica obojętnym tonem.
- To może chociaż powiesz komuś, żeby przysłał konie? Wiozę gościa do lady Mildred i już jesteśmy spóźnieni…
- Dobrze – odpowiedział tamten, wciąż nie spuszczając wzroku z drogi przed sobą.
        I pojechał dalej. Od tamtej pory minęło pół godziny i nie pojawił się już nikt więcej. A czas wciąż mijał. Wyglądało na to, że popołudnie w miłej atmosferze okaże się o wiele krótsze…
- Uffern, co za pech – narzekał szofer. – Trzy mile przed domem musiał mi się ten szmelc rozkraczyć!
- Trzy mile? – powtórzył kapitan z zaskoczeniem. – W takim razie pójdę pieszo. Szybciej będę na obiedzie i od razu powiem, żeby przysłali kogoś do pomocy.
       Ruszył przed siebie. Było to o wiele bardziej konstruktywne niż tkwienie przy unieruchomionym aucie. Wędrował drogą, z płaszczem przewieszonym przez ramię i z mapą w dłoni, na którą zresztą nie patrzył. Rozkoszował się zielonym krajobrazem prowincji, a owce, które mijał po lewej, podnosiły głowy i przypatrywały mu się złowieszczo.
       W pewnym momencie Tony zauważył, że mimo wszelkich starań nie udało mu się uchronić spodni. Plamy i smugi z błota miał na obu nogawkach aż po kolana. Nie mógł się w takim stanie pokazać u Knightów. Najpierw próbował oczyścić spodnie chusteczką, ale potem doszedł do wniosku, że w ten sposób jeszcze gorzej wszystko rozmaże. Żeby chociaż jakiś potok gdzieś w pobliżu…
Z prawej przytrafiła się kępa zarośli, z której, niczym rozgałęzione palce, wystawało kilka drzew. Scolding podszedł tam, zarzucił na siebie płaszcz na wypadek, gdyby obserwował go jeszcze ktoś oprócz owiec. Następnie ściągnął spodnie i zaczął trzepać nimi z impetem o pień jarzębiny, licząc na to, że w ten sposób na nogawkach pozostaną tylko ślady ilości mokrego piasku, nie tak widoczne i łatwe do zmycia.
Nagle coś podejrzanie zaszeleściło w krzakach. Tony ledwo zdążył się odwrócić, gdy rozległ się trzask pękających gałęzi i z zarośli niespodziewanie wyskoczył mężczyzna na gniadym koniu. Scolding błyskawicznie sięgnął do zanadrza po rewolwer…
- Spokojno, nie strzelajcie! – krzyknął tamten.
        Kapitan od razu go poznał. Po wąsach. Fiodor Miakiszew w zwykłej marynarce i kapeluszu był mniej charakterystyczny niż w kozackim mundurze, ale wąsy i tak go zdradzały.
- Dobro pożałować w Aberlogwyn, kapitanie! – powiedział Rosjanin z satysfakcją.
- Już jestem na miejscu? – zdziwił się Tony.
- Aha, wy nawiernych do Emily, bo pan major teraz na froncie. A ona i tam, na chełmie, usadźba, znaczy.
        Skinął ręką za siebie i Scolding istotnie dostrzegł w oddali ciemną plamę drzew, spomiędzy których wyłaniała się sylwetka okazałego domu z szarym łupkowym dachem.
- Spóźniłem się na obiad – powiedział Tony, zakładając spodnie. – Przysłali po mnie szofera, ale mieliśmy awarię, więc postanowiłem dojść pieszo i…
- Automobil u was złamał się? – zapytał Miakiszew zaniepokojony. – W porządku, teraz przyślę koni.
- Został pan w Walii, rotmistrzu? – Scolding podtrzymywał rozmowę, doprowadzając się do porządku.
- W armię póki przewieść mnie nie chcą, tak i siedzę tu u Griffitha w Roddbwlch i zajmuję się koniowodztwem – odparł były perski kozak. – Ładno, nie ostanawiam, jeśli z obiadem czekają. A może konia dam i bystrzej doskaczecie?
- Niestety, nie umiem jeździć konno, ale dziękuję za pomoc – powiedział Tony.
        Ruszył w swoją stronę, Miakiszew zaś obrócił konia, aby podjechać do unieruchomionego auta i zobaczyć, jak się sprawy mają.
- A, jeszcze jedno! – zawołał przez ramię. – Za czym wy te sztany tak ob drzewo?
- Taki tam marynarski rytuał – odrzekł Scolding.

       Przyśpieszył kroku, bliskość celu dodała mu sił. Im bardziej się zbliżał, tym bardziej widok rezydencji Knightów poruszał w jego głębi niejasną, lecz dość przyjemną strunę. Wzdłuż ogrodzenia od strony drogi rosły gęste, splątane zarośla, zza muru wystawały korony drzew. Brama okazała się lekko uchylona, więc Scolding przekroczył ją bez namysłu.
        Na podjeździe widać było jeszcze ślady opon w mokrej nawierzchni. Na widok gościa natychmiast rozszczekał się ogromny, kudłaty wilczarz. Miotał się i ujadał, pobrzękując długim łańcuchem, przytwierdzonym do drewnianego palika, który za każdym jego zrywem niebezpiecznie wyginał się i trzeszczał. Tony spokojnie zagwizdał na wilczarza, wychodząc z założenia, że najlepszy sposób na psa, to przyzwyczaić go do siebie.
        Z lewej strony rozciągały się rabaty eleganckich i subtelnych róż herbacianych, a za nimi ponura, skłębiona ściana drzewostanu. Dwór z szarego kamienia, z elegancką drewnianą werandą, wyglądał na surowy, lecz gościnny. Mimo wszystko kapitan przebywał na nieznanym terenie, szedł więc wolnym krokiem, uważnie się rozglądając, po wojskowemu czujny. Wilczarz wciąż próbował się na niego rzucić, jednak nie był w stanie powstrzymać oficera RNAS przed osiągnięciem strategicznego celu, jakim były schody na werandę.
        Tony jednak dał się zaskoczyć. Odwrócił się, aby znów gwizdnąć na wielkiego psa, a gdy z powrotem skierował wzrok na werandę – w głębi, pod zadaszeniem, stała ona. A jednak ją rozpoznał! Ona jego też, twarz panny Knight rozjaśnił dyskretny, pogodny uśmiech.
- Przyszedł pan pieszo? – zapytała, z zaskoczenia zapominając nawet powiedzieć „dzień dobry”.
- Owszem, postanowiłem zrobić sobie krótki spacer.
- Ale jak to…? - nie zrozumiała Emily. – Z samego Caerphilly? Przecież wysłałam po pana samochód…
        I nagle zaczęła się histerycznie śmiać. Chichotała lekko, lecz niepowstrzymanie, jak górski potok. Miała uczucie, że pali się ze wstydu, ale spuściwszy oczy, wszystkie siły kierowała na to, żeby zdołać jednak zaczerpnąć oddech. No ładnie, poprzednim razem się rozpłakała, a teraz rży, i to już na powitanie. Bez ochyby kapitan weźmie ją za wariatkę. Zacisnęła dłonie z całej siły po bokach spódnicy. Ból przeszył zraniony palec, ale to powstrzymało Emily tylko na dwie sekundy, po chwili śmiech powrócił i był tak niesamowity, że – jednak! – łzy potoczyły się z jej oczu. W końcu uniosła wzrok i ciężko łapiąc powietrze, spojrzała na Scoldinga.
- Jestem gdzieś brudny? – zapytał domyślnie.
- Nie, nie… Ja… przepraszam. Zapraszam do środka, wszyscy czekamy z obiadem.
        Tony wspiął się zręcznie po stopniach, a potem przekroczył dębowe drzwi. Gdy Emily go prowadziła, dostrzegł, że utyka na prawą nogę, nienaturalnie zarzucając biodrem.
- Czy coś się pani stało? – starał się, aby jego głos brzmiał delikatnie i niewścibsko.
- Wypadłam z wozu i połamałam się w kilku miejscach – Emily z kolei próbowała zachować obojętny ton. – Bywa. Pan, jako wojskowy, raczej zdaje sobie z tego sprawę. Jestem inwalidką pokojową.
- Och, tak mi przykro… – Tony wyrzucił z siebie te słowa niemal automatycznie, gdy współczucie dla dziewczyny zsunęło się na niego momentalnie jak bezlitosna lawina. Musiało się ono odbić także na jego twarzy, bo Emily wydawało się, że nagle posmutniał.
- Jest lepiej – pocieszyła. – Myślałam, że będzie strasznie, ale ćwiczenie czyni mistrza. No, chodźmy już.
Sień była wyłożona miękkim dywanem. Zaraz pojawił się Hopper, aby odebrać od niego płaszcz i czapkę. W jadalni czekała już Mildred Knight, która wpadła w prawdziwą euforię i zaczęła niemal skakać wokół Scoldinga.
- Upiornie się cieszę, że w końcu pan nas odwiedził! – powtarzała. – Pewnie pan zmęczony. Proszę siadać, obiad już podany!
Zasiedli wszyscy za stołem. Mildred u szczytu, a jej córka i gość – naprzeciwko siebie. Obiadowi towarzyszyło czerwone hiszpańskie wino, którego skrzynkę major Knight niedawno przysłał do domu z Francji. Pani domu wciąż rozpływała się w zachwytach nad Scoldingiem.
Emily czuła się lekko zażenowana. Kurczowo trzymała się nadziei, że matka nie zacznie wychwalać jej bez opamiętania przed kapitanem. Tony’emu jednak udało się w porę zmienić kurs na bezpieczne wody dyskusji o pogodzie. Pani Mildred przeszła z tego płynnie w wykład o tegorocznej sytuacji gospodarczej Aberlogwyn. Wreszcie Emily odważyła się otworzyć usta.
- Zastanawia mnie, co się stało z samochodem – powiedziała spokojnym tonem. – I z kierowcą, skoro już o tym mowa.
        Scolding rzucił jej zmieszane spojrzenie, jakby poczuł się trochę dotknięty, że obwinia się go o zgubienie automobilu. Na twarzy zaś Mildred pojawiła się dezorientacja.
- Evans nie przyjechał po pana? - zapytała z pewną przyganą.
- Owszem, przyjechał – wyjaśnił od razu Tony. – Ale jakieś trzy i pół mili stąd ugrzęźliśmy w błocie. Przyszedłem pieszo, żeby być wcześniej na obiedzie, a kierowca został. Miakiszew powiedział, że go jakoś wyciągnie.
- Ach, Miakiszew! – powtórzyła matka Emily z pewną obawą. – Mój Boże, żeby on tylko nie przyprowadził mi tu samochodu w jeszcze gorszym stanie… Sympatyczności człowiek, ale trochę za dużo pije. Dobrali się z moim bratem jak w korcu grochu.
- Ja tam widzę poprawę – zauważyła Emily. – Od kiedy umarła ciotka Myrtle, wuj często upijał się na smutno, a teraz, z Miakiszewem, prawie wyłącznie na wesoło, tak jak wtedy w lipcu, kiedy pomalował jednego z kuców na różowo. Ostatnio nawet Ernie mi mówił, że będą hodować nową rasę…
- O tak, nową rasę – odparła Mildred sarkastycznie. – Nową porodę, jak mawia pan sztabsrotmistrz. Proszę sobie wyobrazić, kapitanie, że ci nieszczęśnicy chcą skrzyżować kuca górskiego z suffolkiem!
- Prawdę mówiąc, niewiele mi to mówi – przyznał Scolding. – Nie mam pojęcia o koniach.
- Ależ nie ma takiego obowiązku! – pani domu najwyraźniej planowała przyszpilić gościa zmasowanym ogniem życzliwości. – Dorastałam w jednym domu z tym szaleńcem, a i tak znam się na koniach jak kura na płocie. Ale suffolk i kuc? Wystarczy porównać wielkość…
- Bo to ma być koń artyleryjski – uzupełniła Emily. – Wielkości kuca, a silny jak suffolk, w sam raz do ciągnięcia dział.
- I będą go nazywać koniem artyleryjskim z Abertillery – dodała pani Knight i skinęła na służącą Iris, żeby zabrała talerze. – Robert sam to wymyślił.
         Emily poczuła zawód. Liczyła na to, że spędzi przyjemne chwile na rozmowie z gościem, a tymczasem matka całkowicie zdominowała konwersację. Cóż, chyba należało wziąć sprawy w swoje ręce… Kiedy tylko pani Mildred zrobiła nieco dłuższą pauzę na nabranie oddechu, jej córka zapytała Tony’ego, co słychać na służbie. Scolding z wdzięcznością podjął temat i zatopił rozmówczynie opowieściami o lotach bojowych, problemach ze sprzętem i o kolegach z eskadry.
- Dunmore’a pamiętam – przyznała Emily z uśmiechem. – A Vincent to ten drugi, który wtedy panu towarzyszył? Ten, co fajkę palił?
- Nie, nie – sprostował Tony. – Tamten to James Foy, teraz służy gdzie indziej. Henry Vincent przyjechał do nas z Cejlonu. Jest bardzo…
- Z Cejlonu? To prawie jak Indie. Wie pan, że pół roku mieszkałam w Peszawarze?
- Nigdy bym nie zgadł.
- Miałam cztery lata – sprecyzowała dziewczyna. – Ojciec zabrał nas do Indii, ale matka nie wytrzymywała klimatu, a ja też się rozchorowałam, no i musiałyśmy wrócić.
- Podziwiam tych, którzy wytrzymują w Azji – wtrąciła Mildred. – Proszę przekazać wyrazy uznania swojemu towarzyszowi broni.
         W atmosferze przyjaznej, rozluźniającej rozmowy obiad został dokończony, wino wypite.
- Zaraz będzie pora i na deser – oznajmiła pani domu.
- Milady… – rozległ się głos od drzwi salonu.
       Pani Knight zerwała się z miejsca, poszła ku drzwiom. Przez chwilę było słychać rozmowę nerwowym szeptem.
- Jak to spalone?! – wskrzyknęła z niedowierzaniem. – Ciasto, chcesz powiedzieć?
- Boże! – wykrzyknęła Emily. – Ciasto! Zupełnie zapomniałam! A to ja miałam pamiętać! Nieszczęścia dzisiaj chodzą stadami jak owce. – Uniosła lekko dłoń z obandażowanym palcem. – Tak mi przykro, kapitanie…
- Nic nie szkodzi – odparł Tony. – To znaczy, doceniam bardzo wysiłek pań i…
- Wiecie co? – Mildred wróciła do stołu. – Z tego ciasta już chyba nic nie będzie, jeden węgiel, może Hopper zje. Albo i będzie, ale niewiele. Spróbuję poszukać w spiżarni czegoś na deser, a wy w tym czasie poszlibyście na niedługi spacer?
- Co prawda dziś już przemierzyłem pewną odległość, ale w tak miłym towarzystwie z chęcią pokonam jeszcze parę mil – zadeklarował kapitan. – Tylko nie wiem, Emily, czy to nie będzie dla pani męczące…
- A skąd! – ucięła dziewczyna, ostrzej, niż zamierzała, nawet zbyt ostro. – To znaczy, muszę co jakiś czas robić przerwy, ale nieźle sobie radzę. W porównaniu z tym, co było, kiedy zaczęłam chodzić po wypadku, poruszam się wręcz z zawrotną prędkością…
- Miałaś świetny pomysł, żeby zamówić w Cardiff te buty ortodontyczne – wtrąciła Mildred.
- Co prawda posiadanie tylko dwóch par butów na każdą okazję nie wygląda zbyt dobrze w towarzystwie, ale ja rzadko kiedy tam bywam – dodała Emily. – Tak z ciekawości, jak szybkie są te wasze samoloty?
- Ponad osiemdziesiąt mil na godzinę.
- No cóż, sporo mi jeszcze brakuje, ale najważniejsze to się, jak mawiają w Ulsterze, nie poddawać. Chodźmy, pokażę panu nasz ogród przed podwieczorkiem.
        Wyszli do sieni. Emily od razu ruszyła do stojaka na parasole, aby wyjąć zeń laskę.
- Czy pan wie, że w dzieciństwie, kiedy nikt nie patrzył, uwielbiałam się tutaj ślizgać po posadzce? Dziś by to już nie przeszło. Sama wybierałam dywan, żeby się jak najmniej przesuwał.
       Usłyszawszy to wyznanie, Tony nagle zdał sobie sprawę z jednej istotnej rzeczy. Emily, jaka przez ostatnie miesiące pojawiała się w jego myślach, była w większej części utkana z jego wyobrażeń. Teraz skonfrontował je z rzeczywistością i nie miał wątpliwości, że z każdą wymianą zdań czuje do niej wzrastającą sympatię, stawała mu się coraz bliższa.
       Pomógł pannie Knight przy schodzeniu z ganku. Dłoń miała suchą i ciepłą, miłą w dotyku. Wilczarz na uwięzi – Fangs, jak wyjaśniła Emily – znowu się rozdarł, Scolding jeszcze raz na niego zagwizdał.
We dwoje poszli bez pośpiechu wzdłuż elewacji dworu, ku zachodniej stronie, gdzie mieściły się zabudowania gospodarcze. Przed jednym z niskich, drewnianych budynków stały spokojnie dwa potężne, pękate konie, niewątpliwie suffolki.
- Nie nasze – zauważyła panna Knight. – To chyba konie wuja. A w tej szopie urządziliśmy garaż…
      Wrota były otwarte, ukazując samochód. Nie był to radosny widok. Szofer Evans wraz z parobkiem przysłanym z Roddbwlch próbowali doprowadzić auto do stanu używalności. Rozmawiali półgłosem po walijsku, a z intonacji, a także częstotliwości powtarzania się niektórych wyrazów, można było wywnioskować, że ich rozmowa zdecydowanie nie nadaje się dla uszu młodych, dobrze wychowanych panien. Emily z gościem ominęli garaż i znaleźli się blisko stajni.
- Moglibyśmy zaprząc i pokazałabym panu miejsce, gdzie się połamałam, ale znając moje szczęście, znowu bym wypadła z wozu, łamiąc sobie dla odmiany drugą nogę. To znaczy, mniejsza już o mnie, przynajmniej byłabym znów symetryczna, ale gdyby panu coś się stało z mojego powodu, nigdy bym sobie tego nie wybaczyła. Chodźmy.
       Przy stajni skręcili, by wyjść na północną stronę. Z lewej mieli wysoki, dobrze utrzymany żywopłot, z prawej – ścianę porośniętą dzikim winem. Emily nie kojarzyła sobie zupełnie, kto je tutaj zasiał, ale spontanicznie zaczęła opowiadać Tony’emu o swoich przodkach i o tym, jak urządzali Aberlogwyn. Wreszcie wydobyli się na łagodny stok wzgórza od północy, porośnięty równymi rzędami ciernistych krzewów. Niektóre były upstrzone czerwonymi owocami. Tony i Emily poszli ścieżką między dwoma rzędami, równolegle do północnej elewacji dworu.
- Nazywam to miejsce „krainą cierni” – wyjaśniła panna Knight. – Głóg, dzika róża, tarnina. Mój znany panu kuzyn Ernie lubi się tu czasem kryć i wyskakiwać znienacka na ludzi. Tam dalej, na północ i zachód, są pola uprawne. Nie za duże, bo większość naszych dochodów to wełna i sadownictwo.
       Wtem zaplątała się o biegnący przez ścieżkę pęd róży, straciła równowagę i niemal upadła na kolana. Kapitan zdążył złapać ją za łokieć i podtrzymać.
- Może wygodniej będzie, jeżeli posłużę pani ramieniem, Emily? – zaproponował.
- O, bardzo chętnie! – odparła z uśmiechem, chwytając go mocniej pod ramię.
Ruszyli ścieżką dalej, wciąż powoli, tym razem dokładniej spoglądając pod nogi. Wolną ręką Emily odgarniała pędy i gałęzie. Kiedy robiła krok, czasami jej biodro natrafiało na Scoldinga.
- Właściwie to nie znoszę być niesamodzielna – przyznała. – Zawsze staram się wszystko robić sama. Dlatego ten wypadek to był dla mnie z początku prawdziwy cios. No ale z pomocy takiego człowieka jak pan po prostu grzechem jest nie skorzystać.
- To znaczy jakiego? – zainteresował się Tony, nieco zaskakując dziewczynę, która nie spodziewała się, że zapyta o konkrety.
- To znaczy… Pełnego zalet – odpowiedziała po dłuższym namyśle i od razu zmieniła temat. – I w ogóle nie cierpię chodzić o lasce. W domu doskonale radzę sobie bez niej, ale gdziekolwiek na dalszą odległość – nie daję rady. Czyż to nie smutne? Jestem całkiem młoda, a kuśtykam jak starowina.
        Była zaskoczona własną gadatliwością w obecności nie tak znowu bardzo znajomego człowieka, ale brnęła dalej. Scolding wyglądał jej na kogoś, przy kim można gadać, co tylko ślina na język przyniesie.
- Czytałam, że oficerowie na froncie przytwierdzają do lasek lusterka – powiedziała. – Dzięki temu mogą obserwować przedpole, nie wychylając się z okopu. Mój ojciec podobno też tak robił.
- Możliwe – zgodził się Tony. – Nie bardzo się orientuję w życiu armii lądowej.
- Ojciec mówi, że broń ma to do siebie, że kusi człowieka, aby jej użył.
- Coś w tym jest – odparł Scolding.
- I wie pan co, kapitanie? Przekonałam się pośrednio, że ma rację. Im dłużej chodzę z tą lagą, tym częściej ogarnia mnie ochota komuś przyłożyć.
- Jeżeli to miałbym być ja, to będzie mi nieco przykro, ale oczywiście przyjmę pani decyzję bez szemrania - oznajmił Tony, a potem patrzył, jak Emily rumieni się gwałtownie i odwraca od niego wzrok. Dunmore byłby z niego dumny za taką odpowiedź…
- Ależ co pan! – zaśmiała się nieco histerycznie. – Ja pana nigdy… To już prędzej mnie by należało, bo od rana przytrafia mi się blamaż za blamażem. Doprawdy, jestem kobietą fatalną – wszystko fatalnie mi wychodzi.
- Nic takiego nie zauważyłem – odpowiedział Scolding spokojnie. Nie miał już wątpliwości: z każdą sekundą podobała mu się coraz bardziej.
     Obeszli posiadłość, po raz kolejny zostali oszczekani przez Fangsa, a potem Emily zaprowadziła Tony’ego do starego parku, między świerki, buki i wiązy, opowiadając o genezie tego ekscentrycznego drzewostanu. Skryli się przed słońcem, baldachim cienia opadł na nich, gdzieś w oddali trzeszczały gałęzie na lekkim wietrze i pohukiwał puszczyk.
- Ładnie, prawda? – zapytała Emily. – Lubię tu przychodzić.
- Wcale się nie dziwię – odparł Tony.
Pokonali wspólnie kilka jardów po zasłanej liśćmi ścieżce. Panna Knight puściła ramię kapitana i wspierając się na lasce, wysforowała się do przodu.
- Właściwie nikt poza mną tędy nie chadza – dodała. – Jakoś w lutym ogrodnik przyszedł pozbierać gałęzie na opał i sowa podrapała mu twarz. Dziwne, mnie nigdy nie atakują.
Scolding rozejrzał się. Byli tylko oni dwoje i las wokół. No dobrze, park, ale właściwie nieodróżnialny od lasu, niegdyś jakoś tam zaplanowany, a potem Bóg o nim zapomniał.
- Ciekawa sprawa – ciągnęła Emily. – W ogóle boję się lasów, czasem wprost okropnie, a to miejsce uwielbiam. Czasami czuję się tu bardziej jak w domu niż w domu.
       Kapitan przez moment wpatrywał się w zieloną kopułę, którą tworzyły korony drzew, przesunął wzrokiem po konarach, jakby chciał wypatrzyć rozwydrzonego puszczyka, a potem po raz kolejny spojrzał w pełne uroku oczy swojej towarzyszki.
- A dlaczego właściwie boi się pani lasów, jeżeli wolno spytać?
- Ach, sprawa z dzieciństwa – odparła dziewczyna, jej głos chyba lekko zadrżał. – Zawsze wydawało mi się, że w gęstym i ciemnym lesie musi się czaić mnóstwo przerażających stworów, które tylko czekają, aby zrobić mi krzywdę.
           Przez moment Emily stała w całkowitym bezruchu, wstrzymała nawet oddech, choć czuła wewnątrz dojmujące, niepokojące drżenie. Niesamowita atmosfera starego parku, przebudzone nagle lęki z dzieciństwa (z własnej winy, bo chociaż opowiadała o nich Tony’emu z fantazją i w sposób bardzo zawoalowany, to w jej głowie pojawiły się obrazy drastycznie odmienne), przebywanie sam na sam z mężczyzną, i to takim, który zdecydowanie nie był jej obojętny – wszystko razem budziło w niej nagły, nieomal paraliżujący lęk… Ale co tam. Brawym trzeba być, jak to kiedyś powiedział Fiodor Miakiszew.
- Idzie pan więc przez las, niczego nieświadomy – kontynuowała, mimo że serce prawie podeszło jej do gardła – i nie wie, że za każdym krzakiem może się kryć leśna zmora. A ona pana widzi, czeka na odpowiedni moment…
         Głęboki oddech…
- …i nagle atakuje!
Zanim Tony zdążył się zorientować, już czuł jej gorące usta na swoim policzku, a dłonie na ramionach. Impet, z jakim Emily rzuciła się na niego, zapoznał jego plecy z pniem starego wiązu. Odruchowo wyciągnął ręce, aby podtrzymać dziewczynę, objąć w talii, ale wyrwała się równie gwałtownie, jak przedtem skoczyła. Zachwiała się niebezpiecznie, ale szybko wróciła do równowagi.
        Stała o dwa kroki od niego, rozedrgana, ze wzrokiem wbitym w czubek lewego buta, a niewiarygodna, nieporównywalna dotąd z niczym ekscytacja mieszała się w niej ze wstydem tak ogromnym, że miała ochotę wbić sobie widły w serce.
- Niech pan nie wyciąga z tego daleko idących wniosków, kapitanie – odezwała się wreszcie po długim milczeniu. – Chciałam tylko przez chwilę poczuć, że mam inicjatywę.
- Odważnym fortuna sprzyja – powiedział Tony, bo nic innego nie przyszło mu do głowy.
        Emily zwróciła lekko nieobecny wzrok na korony drzew. Sowy oczywiście nie zobaczyła.
- Chłodno się zrobiło – stwierdziła. – Chodźmy już do domu.
      Był to oczywisty wykręt, bo wcale nie było chłodniej niż jeszcze chwilę temu, a pod pewnymi względami było nawet goręcej. Scolding wziął Emily pod ramię, ale tym razem wydawała się spięta, gdy wracali najkrótszą drogą do domu.
- Bardzo pana przepraszam, kapitanie. Postąpiłam nad wyraz lekkomyślnie i proszę mi nie mówić, że nie. Wiem, że nie ma pan wobec mnie żadnych złych zamiarów, ale obiektywnie byłam bardzo nierozsądna. Proszę mi teraz opowiedzieć o czymkolwiek…
      Wrócili akurat na herbatę i rozsiedli się w salonie: Emily w fotelu, Tony na kanapie. Z ciasta z orzechami udało się jednak uratować jakieś resztki. Mildred Knight uznała, że dobre i to, chociaż nieszczególnie wygląda. Jako rekompensatę dorzuciła konfitury i likier głogowy.
- Jesteśmy obie okrutnie zadowolone z pańskiej wizyty, kapitanie – powiedziała. – W tych czasach rzadko miewamy gości spoza najbliższego sąsiedztwa.
       Konwersacja z panią domu trwała dłuższą chwilę. Przez cały ten czas Emily trwała w milczeniu, zupełnie inaczej niż przedtem. Jej łagodne, spokojne oblicze nie zdradzało mętliku kipiącego wewnątrz. Odezwała się dopiero wtedy, gdy Mildred poszła wydać polecenia woźnicy.
- Mam nadzieję, że się pan u nas nie wynudził? Podtrzymywanie znajomości nie jest moją mocną stroną. Miałam niby jakieś przyjaciółki w czasach szkolnych, jakieś kuzynki i tak dalej, ale to wszystko się jakoś rozeszło…
- Ze mną dość podobnie – zauważył Scolding. – Służba tak mnie absorbuje, że nie mam czasu bywać w towarzystwie, czy choćby zająć się życiem uczuciowym. Mam w jednostce dwóch dobrych przyjaciół i kilku kolegów, a poza tym właściwie z nikim nie utrzymuję bliższych kontaktów. Wasze zaproszenie było dla mnie prawdziwym błogosławieństwem.

      Samochód był nadal nie do użytku, więc Tony musiał jechać do Caerphilly powozem. Z tego powodu przyszło mu się zbierać wcześniej. Pani Knight powiadomiła, że konie podane, i pożegnała się wylewnie z gościem, wciskając mu w ręce paczkę z różnymi specjałami. Nieposkromiona radość pani domu nie dała Scoldingowi szansy zastanowić się, czy w środku może być jeszcze jakaś resztka nieszczęsnego ciasta orzechowego.
Potem Emily odprowadziła kapitana do powozu. Wyszedłszy na ganek, oboje zdali sobie sprawę, że nadciągnęła nieunikniona pora pożegnania.
        Przez długą chwilę stali w milczącej ciszy, stykając się jedynie czubkami palców. Szorstki bandaż lekko, w jakichś piętnastu procentach, zakłócał to wzajemne subtelne poczucie bliskości, ale jednocześnie tym bardziej je podkreślał. Scolding bez słowa patrzył prosto w sympatyczną twarz Emily. Nie, jej oczy nie były fiołkowe, chociaż Tony’emu z jakiegoś powodu się przedtem wydawało, że powinny być.
- Widzimy się dopiero trzeci raz, ale czasem odnoszę wrażenie, że znam panią od bardzo dawna – przerwał milczenie.
- Dziękuję, że pan przyjechał – powiedziała Emily przez ściśnięte gardło. – Będzie mi pana bardzo b-brakowało…
        Przez moment miał wielką ochotę pochwycić ją w ramiona i mocno przytulić, jednak ostatecznie tego nie zrobił. Jeszcze kolejne kilka minut wpatrywali się sobie w oczy. Chociaż z zewnątrz czynność ta mogła wyglądać monotonnie, w istocie była przecież pełna napięcia… Wreszcie na podjeździe zarżał koń, wybijając ich z nastroju.
- Muszę już jechać – rzekł Tony. – Jeszcze raz bardzo dziękuję.
- Niech Bóg ma pana w opiece, kapitanie – odparła Emily zaskakująco mocnym tonem. – I proszę jak najszybciej tu wrócić.
       Stała na stopniu, patrząc, jak Scolding wsiada do powozu, ten zaczyna skrzypieć po podjeździe, a potem sylwetka ekwipażu przesuwa się przez bramę i niknie w zaroślach przy ogrodzeniu. Jeszcze przez chwilę wpatrywała się w punkt, gdzie straciła go z oczu. Szkoda, że nie była na tyle szybka, żeby wejść na piętro i przez okno odprowadzać gościa wzrokiem, nim zniknie z horyzontu…
Czuła pewne rozczarowanie. Oczekiwała sporo po tej wizycie, nie wiedziała dokładnie, czego, ale przeczuwała mgliście, że jakichś niesamowitych uniesień duchowych. I dostała je, ale… za mało i za krótko.
I w ogóle… Znowu zabrakło jej śmiałości. Przecież powiedział otwartym tekstem, że jest wolny, a ona nic z tym faktem nie zrobiła! Teraz, kiedy patrzyła na wizytę Tony’ego z krótkiej, bo krótkiej, ale jednak perspektywy czasu, mogła sobie być mądra i obmyślać różne warianty swojego zachowania, ale prawda była taka, że żadnego z nich nie wprowadziła w życie. I jeszcze to „niech pan nie wyciąga z tego daleko idących wniosków”… Cóż, pozostawało jej mieć nadzieję, że odebrał te słowa w takim sensie, w jakim je wypowiedziała – jako zapewnienie, że dba o swoją reputację, a nie, że powinien przestać się nią interesować. Chociaż właściwie dopiero teraz, po fakcie, taką interpretację do nich dorabiała.
- No i co dalej, kobieto fatalna? – zapytała retorycznie, po czym wróciła do domu.

         W nocy Emily znów miała sen. Znów szła przez pogrążony w półmroku las, a pod jej pantofelkami sprężynowało wilgotne listowie. Wtedy nadleciał kruk, po nim drugi. Emily poczuła, jak wbrew jej woli nogi niosą ją w stronę kępy krzaków. Nie chciała, bardzo nie chciała tam iść, ale i tak szła. Ogarnęło ją narastające ciężką lawiną przerażenie, już za chwilę zobaczy to, czego nie powinna, zobaczy krew…
- Nie, lepiej tam nie idźmy – usłyszała nagle głos. Jego głos.

        Odwróciła się, aby spojrzeć na właściciela głosu i sprawdzić, czy to naprawdę on, ale nagle otworzyła oczy. Zamiast Tony’ego ujrzała tylko nikły poblask księżyca na kloszu lampki nocnej…

4 komentarze:

  1. Miałam skomciać już wczoraj, ale z dwudziestej drugiej zrobiła mi się pierwsza w nocy i łóżko zaczęło wzywać, więc jestem dzisiaj.
    UEHEHEHEHE. szczerze to liczyłam na jakieś całowanko-przytulanko już dzisiaj, takie wiesz, z prawdziwego zdarzenia, ale skoro już coś ruszyło w tym rozdziale i to ruszyło dość znacznie, to nie narzekam. W sumie gdyby tak szybko zaczęli, to by było za szybko. Bełkotać będę, ale co tam. Emocje, te sprawy.
    Początek wizyty u Knightów jakoś tak mi sugerował, że wszystko to wyjdzie dość niezręcznie w w ogóle zaczęłam panikować, że Tony się oduroczy w Emily, ale, dzięki Bogu, pomyliłam się. Aż dumna z tej dziewczyny jestem, nie spodziewałam się, że ona w towarzystwie Tony'ego, tak sam na sam, będzie aż tak swobodnie się zachowywać. Inna panienka z dobrego domu na jej miejscu pewnie trzepotałaby tylko zalotnie rzęsami, ale na szczęście Emily najwyraźniej jest z innej bajki. :) A co mi tam, lubię ją. Rzadko kiedy naprawdę lubię w opowiadaniach, a nawet książkach, płeć piękną, ale tym razem dziewczyna zasłużyła sobie na sympatię. Nie użala się nad sobą i swoim kalectwem, potrafi obrócić je w żart, jest otwarta, nie boi się przejąć inicjatywy... No i jeszcze ma traumę z dzieciństwa, która czyni jej osobę dużo ciekawszą! Bo chyba jeszcze nie wszystko w sprawie tej traumy się wyjaśniło, nie?
    A tak w ogóle, to strasznie żałuję, że w sondzie nie można oddawać głosu kilka razy, bo zagłosowałabym sobie jeszcze raz na Vincenta. :DDDDDD

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Uff, czyli jednak udała mi się Emily. W początkach bloga niektórzy mi odradzali ciągnięcie jej wątku, że niby faceci wychodzą mi lepiej, ale widocznie się wyrabiam. :) No i dalej preferuję stopniowe rozwijanie relacji uczuciowej. Ważne, że nie jest jedynie rekwizytem... Poza tym nieczęsto się spotyka trólowicę z jedną nogą krótszą, right?
      Co do traumy, to faktycznie nie została ona wyjaśniona, tylko teraz bierze mnie obawa, żeby ostateczne wyjaśnienie tej sprawy (kiedy by ono nie nastąpiło) nie okazało się zbyt banalne.
      Pozdrawiam i dziękuję za komentarz.
      PS. Jak się podoba nowa sonda? :D

      Usuń
    2. No ale nie można przecież opierać całej historii tylko i wyłącznie na facetach. To znaczy ja nie mam nic przeciwko, lubię ich bardzo i w ogóle, ale jak się pojawia jakaś dama serca, i to umiejętnie kreowana, to w niczym jej obecność nie szkodzi. :D A trólowicę to w ogóle rzadko się spotyka z jakąkolwiek wadą. Bokiem mi już wychodzą niczym nieskalane ślicznotki. :D
      Jak mi się podoba nowa sonda, pytasz?
      A ZGADNIJ JAK BRZMI MÓJ GŁOS. :D :D :D

      Usuń
    3. W takim razie stawiam na to, że tamte opinie były sformułowane pod wpływem Emily z pierwszych rozdziałów, na którą jeszcze wtedy brakowało mi pomysłu. Jej wypadek wydaje mi się punktem zwrotnym, po prostu z nieba mi spadł wtedy, rok temu. Muszę tylko pilnować, żeby nie przechodziła przypadkiem cudownych uzdrowień z powodu amnezji autorskiej :D

      Usuń