11 lipca 1915
Niedziela w
Chopham miała przebieg dość leniwy. O ile nie zaistniała perspektywa nagłego
wylotu na patrol, załogi nie zmuszano zanadto do pracy, dawano odpocząć. Kapitan
Scolding nie urządzał w niedziele ćwiczeń, nie były też zarządzane większe roboty
gospodarskie na terenie bazy. Oczywiście i lotnicy, i obsługa musieli być cały
czas w pogotowiu, na wypadek, gdyby jednak coś się nagle zdarzyło. Dlatego w
sobotę po południu pracy zawsze było więcej, tak, żeby w niedzielę w dowolnym
momencie wystarczyło tylko zatankować paliwo, ściągnąć hydroplany na wodę i
wskoczyć do kokpitu. W poniedziałek zaś wszystko ruszało z kopyta.
Członkowie
załogi zdawali sobie sprawę, że żyją w niezwykle komfortowych warunkach w
porównaniu z jednostkami stacjonującymi na wybrzeżu Francji, nie wspominając
już o żołnierzach na froncie. Oni tam, na morzu i w okopach, nie mieli dni
wolnych… Zacięte walki trwały we Flandrii, Wogezach i Artois. Wojska Imperium
Brytyjskiego broniły przed Turkiem przyczółków
na półwyspie Gallipoli, zdobytych kosztem wielkich strat w ludziach. Afryka też
płonęła w kilku miejscach.
Spore
poruszenie w Chopham wywołał telegram o ciężkich bojach w okolicy Dublina. Niespodziewany
desant austro-niemiecki na terytorium Zjednoczonego Królestwa odbił się wśród
załogi sporym szokiem, dopóki po dwóch godzinach nie okazało się, że do depeszy
wkradł się błąd i chodziło o Lublin. Nikt poza Vincentem nie wiedział, gdzie
właściwie leży ten Lublin (bądź co bądź, miasto bez dostępu do morza), więc po
sprostowaniu pomyłki wszyscy się uspokoili.
W
tej sytuacji lotnicy z Chopham naprawdę nie mogli narzekać na warunki służby.
Chyba że na nudę, którą starali się zabijać na różne sposoby. Niektórzy wprost
rwali się do walki. Szczególnie Dunmore chciał już znaleźć się ponownie na
froncie i pokazać, co potrafi. Henry Vincent tak samo pragnął „na coś się
przydać”. Tony czuł niekiedy dyskomfort i niezręczność, wynikające z poczucia,
że oto siedzi sobie z kolegami na ziemi angielskiej, podczas gdy gdzieś tam
daleko tysiące marynarzy i żołnierzy codziennie patrzą śmierci w oczodoły. Co
prawda obrona ojczystego terytorium to również było niezmiernie ważne zadanie.
Tyle
tylko, że na tym odcinku w ostatnim czasie nic się nie działo. Ze dwa razy któryś
z patroli wypatrzył wśród fal U-boota, zrzucił na niego bombę, zmuszając do zanurzenia,
ale jednak nie zatopił. Czasami trzeba było wypuścić się nieco bardziej na
południe i wtedy bywało, że na horyzoncie majaczyły posępne cygara niemieckich
zeppelinów, ale tych Tony i jego koledzy nie ważyli się angażować, kiedy latali
pojedynczo.
Co innego,
gdyby zaatakowali całą formacją… Scolding przywiązywał wielką wagę do ćwiczeń w
szyku i po dwóch miesiącach eskadra radziła sobie już bardzo sprawnie, pomimo ogromnej
zawodności technicznej maszyn, która skłoniła Tony’ego do zastanowienia, czy nie
należałoby się upomnieć o nowszy sprzęt. Ćwiczyli też starcia powietrzne w
układzie dwóch na jednego, symulując ostrzał puszczaniem zajączków. Same umiejętności
strzeleckie również podlegały szkoleniu, więc stary piec, który od czasu
pierwszego testu kaemów stał na wydmach i jeszcze bardziej rdzewiał, teraz
dziurawiony był również z powietrza.
W sobotę miała
miejsce kulminacja tych manewrów. Tony i jego towarzysze, korzystając z pogody,
rozpędzili swe podniebne rydwany na morskiej tafli i odlecieli na północ, aby
wykonać przelot w formacji klucza ponad miastem Great Yarmouth. Później
zawrócili ostro na południe i tym razem zaszczycili wizytą bazę hydroplanów w
Felixstowe, nie tylko demonstrując swoje umiejętności, ale też czyniąc aluzję
do tego, że mogliby się z nimi przydać gdzie indziej.
Tony w wolnych
chwilach pisał petycje do dowództwa RNAS, prosząc wraz z kolegami o
przeniesienie na bardziej czynne stanowisko. Trochę mu to popsuło stosunki z dowódcą
bazy, albowiem komandor Fastly najchętniej w ogóle nie opuszczałby swojego
okopu za biurkiem. Nieprzyzwoitością było załatwiać coś drogą służbową ponad
głową dowódcy, ale indywidualna inicjatywa poszczególnych oficerów mogła się
powieść. Skoro żołnierze Sił Terytorialnych, zasadniczo przeznaczonych do obrony
Wielkiej Brytanii, zgłaszali się na ochotnika całymi batalionami i szli na
front, dlaczego lotnicy morscy by nie mogli?
Na razie
załoga korzystała z niedzieli, dopóki jeszcze mogła. Przed południem niektórzy członkowie
załogi, katolicy i prezbiterianie, pojechali ciężarówką do Felixstowe i tam
rozeszli się po odpowiednich kościołach. Kilka godzin później podróż w
przeciwną stronę odbył kapelan i odprawił na śródokręciu anglikańskie nabożeństwo
dla pozostałych, używając kokpitu Avro 504 jako ambony.
Wielebny
Robertson, starszy, smukły mężczyzna o krótko przyciętych siwych włosach, był
nowy w tej okolicy. Wcześniej do Chopham zaglądał inny kapelan, którego teraz chyba
przeniesiono. Robertsonowi nie śpieszyło się szczególnie, po zakończonym
nabożeństwie przyjął gościnę i udał się do salonu, aby pogawędzić i zapoznać
się nieco z tutejszą owczarnią. Lotnicy ugościli go ciastem z malinami,
upieczonym przez kucharza Westbury’ego, oraz
herbatą i whisky. Zwłaszcza tej ostatniej mu nie żałowano, gdyż Dunmore miał zamiar
przetestować, ile alkoholu potrafi wchłonąć osoba duchowna.
Wizyta
kapelana się przedłużała, a tymczasem innowiercza część załogi wróciła już do bazy. Marynarze zeskoczyli z
ciężarówki i rozeszli się do swoich zajęć. Niektórzy zaczęli się szykować na
popołudniowy mecz krykieta.
- Szkoda, żeś nie widział, jak
ten nowy wygłaszał kazanie z kokpitu samolotu – powiedział George Angus, w
białym letnim mundurze rozciągnięty na ławce. – Musiał mieć niezłą frajdę. Tak
mi się wydaje, że nasi kapelani zazdroszczą oficerom liniowym. Pewnie marzą
tylko o tym, żeby sobie czasem postrzelać.
Calum
Flynn skrzywił się z niezadowoleniem, a może i z bólu, siadając obok bosmana.
- Nie wiem, jak to wygląda
ogólnie w marynarce – powiedział. – Ale u nas w Irlandii niejeden pastor
chętnie by sobie postrzelał. Znałem takiego jednego. No i chyba nie muszę
mówić, do kogo właściwie by wtedy strzelali?
- Jasne – Angus skinął głową. –
Jakby tak do gazety zajrzeć, to przeciwnicy Home Rule bardziej się rwą, żeby
wywołać jakąś chaję, niż zwolennicy. Co, nogi cię bolą?
- Kolana – uściślił Flynn
niechętnie.
- No to się chyba nieźle wyklęczałeś
u świętego Feliksa – zauważył bosman.
- Ech, szkoda gadać. Poszedłem do
konfesjonału, ale jeszcze nie zdążyłem wyznać choćby jednego grzechu, a tu
ksiądz zaczyna mnie zasypywać swoimi przemyśleniami życiowymi, sam nie
wiedziałem, kto się właściwie komu spowiada. Chyba z pół godziny mnie męczył.
Spowiedź i pokuta w jednym.
- Wolno wam tak o tym opowiadać?
- Tajemnica obowiązuje
spowiednika, nie penitenta – stwierdził Irlandczyk z przekonaniem. – Poza tym
to ględzenie nie należy do sakramentu. Nawet jako nauka duszpasterska się nie
kwalifikuje, bo zaczął bredzić, zanim jeszcze wyznałem grzechy. Jak dwadzieścia
jeden lat żyję, to ani razu takiego spowiednika nie spotkałem.
- A właściwie co ty miałeś do
wyznawania? Taki jesteś ostatnio zarobiony, że nie masz kiedy grzeszyć! Musimy
to nadrobić przy którymś wyjściu do miasta.
Tymczasem
wielebny Robertson znalazł towarzystwo oficerów w Chopham na tyle przyzwoitym,
że nieszczególnie śpieszył się z powrotem. Marynarzowi, który go przywiózł,
zaczęło się nudzić, więc Dave Upton zaprosił go do krykieta. Sam kapelan zaś rozwodził
się nad zaletami ciasta, którym go poczęstowano, nad pogodą i nad wieloma
innymi rzeczami. Ciągle skakał z tematu na temat. A to o znajomych oficerach z
bazy w Felixstowe, a to o kontrowersyjnej ustawie amunicyjnej, a to znów o tym,
jak jego żona nigdzie nie mogła znaleźć odpowiedniego fotela do salonu. Ciężko
mu było się skupić, a Dunmore w tym nie pomagał, ukradkiem dolewając whisky do
kieliszka, gdy pastor patrzył w inną stronę.
Było
już około szóstej, kiedy nagle rozległ się tupot na schodach i do salonu wpadł
zdyszany midszypmen Davis.
- Słuchajcie, wielkie zwycięstwo
w Afryce! „Königsberga” zatopili!
Wszyscy
zerwali się z miejsc, poza kapelanem, który nie miał już siły.
- Skąd wiesz?! – wykrzyknął
Sinclair.
- Telegram – wyjaśnił Davis. – Z
Felixstowe przyszedł.
- I co, kto go zatopił? Może
nasi, lotnictwo? – dopytywał się Sinclair.
- Nie wiem – odparł młody
obserwator. – Jak to w telegramie, żadnych szczegółów.
- Przy takiej ogólności
informacji to jeszcze nic pewnego – zauważył Tony. – Może tylko go uszkodzili. Przecież
już wcześniej były pogłoski, że poszedł na dno, a okazały się humbugiem.
Niezależnie
od tego, jaki koniec spotkał krążownik „Königsberg”, był to konkretny powód do
świętowania. Stary Ploppy rozkazał wydać marynarzom dodatkową porcję grogu, a wielebny
Robertson postanowił, że zostanie jeszcze w tak miłej atmosferze. Dunmore kazał
otworzyć beczkę przedniej dziewiętnastoletniej whisky, którą przysłano niedawno
z piwnic jego rodzinnego majątku Blackness w Northumberlandzie. Zatopienie
najgroźniejszego niemieckiego okrętu na Oceanie Indyjskim, tak długo
wymykającego się pościgowi na niedostępnych akwenach delty Rufidżi,
zdecydowanie było wystarczającym pretekstem, aby sięgnąć do tego szacownego
zapasu.
Henry
Vincent siedział obok Robertsona. Wielebny miał już dobrze w czubie, a Vincent
- nie tak bardzo. Prawdę mówiąc, wcale nie miał zamiaru się upijać, więc
ilekroć nadchodziła nowa kolejka, przekazywał kieliszek kapelanowi, który
przyjmował go bez pytania.
- Widziałem pańskiego psa,
komandorze – twierdził wielebny, mocno już czerwony od rozgrzewających go
procentów. – Bardzo ładny okaz. Tak. Ja i moja żona co prawda wolimy teriery,
ale…
- Mamy jeszcze drugiego, proszę
księdza – zauważył kwatermistrz Cornwell. – Tyle że tamtym opiekuje się załoga.
Z wymarzonej
przez Dunmore’a hodowli seterów irlandzkich nic nie wyszło, bowiem nowy pies,
ocalony przez Angusa ze szponów rakarza, okazał się samcem. Dunmore dał mu imię
Jack i chciał trzymać w kwaterach
oficerskich, ale kiedy Jack zjadł dowódcy połowę książki Catherine Michelson
„Lato w Kattahala”, stary Ploppy kazał wyrzucić psa na dwór. Ostatecznie
zaopiekowali się nim marynarze, z niestrudzonym mechanikiem Angusem na czele,
natomiast zniszczony wolumin oficerowie wykorzystywali na piwnicznej strzelnicy
jako dodatkowy kulochwyt.
Kapelanowi
znowu przyszło do głowy coś z zupełnie innej i zaczął wypytywać Vincenta o
poziom moralności wśród europejskich osadników na Cejlonie. Tymczasem Cornwell
dostrzegł leżący na stoliku numer gazety „Clacton Messenger” i z zaciekawieniem
zajrzał do niego.
- „Jadąc do redakcji, nad moją
głową przeleciał hydroplan…”
- Słuchajcie, to jest gazeta z
czwartku – zauważył Tony. – Kto we środę przelatywał nad Clacton?
- No, myśmy z Matthewsem trochę
sobie skręcili w drodze powrotnej – przyznał Dunmore. – Ale to dopiero po
południu. Równie dobrze mógł być ktoś z Felixstowe przecież.
- Szkoda, że nie napisał, co to
za maszyna – stwierdził Vincent. – Czy Short, czy inny model.
- Wątpię, żeby taki
dziennikarzyna się na tym znał – odparł Sinclair.
Dunmore
nagle uderzył się dłonią w czoło.
- Matthews! – przypomniał sobie.
– Zaniosę mu szklaneczkę, on tak sam na tej wachcie siedzi…
Nalał
porcję whisky, nałożył parę kawałków ciasta na talerzyk i zniknął, zdążając na
piętro.
- Nie nudzi się tu panu,
komandorze? – zapytał kapelan. – Może wolałby pan siedzieć teraz we Flandrii?
Tam się przynajmniej coś dzieje… Tak. Sytuacja na froncie jest pełna impasu.
Ale nie należy się przejadać. To znaczy poddawać, chciałem powiedzieć. Jesteśmy
tak jakby w butach Dawida walczącego z Goliatem… Albo Goliata z Dawidem…
Mniejsza o to.
Lionel
Fastly spojrzał na wielebnego znużonym wzrokiem.
- Ja tu pełnię funkcję o
pierwszorzędnym znaczeniu, proszę księdza – powiedział.
- „Nasza generalicja musi w końcu
zrozumieć, że na wojnie trzeba czasem zagrać va bang” – przeczytał Cornwell. –
Co to, u licha, znaczy „va bang”? Czy ta szmata zatrudnia w ogóle jakiegoś
korektora?
- Sądząc po stopce redakcyjnej,
jednak zatrudnia – westchnął Scolding. – I to się chyba liczy jako działalność
charytatywna.
- Hej, panie kwatermistrzu,
bardzo mnie ciekawią listy do redakcji – upomniał się Davis.
- Ach, byłbym zapomniał! –
wielebny klepnął się w pierś. – Przecież miałem panom przekazać listy! Tak!
Gdzieś tu powinny być…
- Został ksiądz pocztylionem? –
zdziwił się Dunmore, zajmując z powrotem miejsce na krześle. – To by, proszę o
wybaczenie, trochę wyjaśniało, dlaczego w ostatnich tygodniach poczta w ogóle
do nas nie dochodziła.
- Na poczcie w Felixstowe mieli
trochę bałagan – przyznał Robertson. – No to zaproponowałem, że im pomogę.
Wyjął
z wewnętrznej kieszeni kilka kopert. Do Tony’ego od matki, do Davisa – tak
samo, do Matthewsa – od siostry, do dowódcy – od jakiegoś jego kumotra. Dunmore
dostał dwa listy: jeden od ojca, drugi z magistratu w Tynemouth. Na widok tego
drugiego adresu z pełną szaleństwa nostalgią błysnął zębami.
- A to dla pana, młody człowieku
– rzekł kapelan do Vincenta. – Z samego Cejlonu! Tak, chyba jeszcze trochę pachnie
herbatą… I jak się panu podoba w Anglii?
- Zimno – odpowiedział Henry.
Zawsze odpowiadał tak każdemu na to pytanie, chociaż był już lipiec.
Od
razu rozpoznał charakter pisma. Otworzył kopertę, przejrzał list. Tak, jak
myślał: Josephine sobie o nim przypomniała. Okrągłe, złożone zdania, ton dość
obojętny, jeden wielki konwenans, bez śladu czegokolwiek, co świadczyłoby o jakichś
uczuciach. Niby pisała, że się o niego martwi, ale zdaniem Vincenta, przejmowała
się głównie tym, aby on nie wyślizgnął się jej z rąk. Z rozmarzonym uśmiechem
przypomniał sobie ich pierwsze spotkanie na mostku nieopodal rodzinnej
rezydencji…
Tak
mu się jakoś beznadziejnie i płasko ułożyło. Angielscy chłopcy marzyli o
przygodach w tropikalnych krajach, w Indiach czy Afryce. A o czym mógł marzyć
ktoś, kto już się urodził i wychował w tropikach? Jasne, o przygodach wśród
Indian. Kiedy Henry miał piętnaście lat, poprzysiągł sobie, że po skończeniu
osiemnastu pojedzie pod jakimś pretekstem do Kanady, a wówczas pryśnie do konnej
policji.
Kiedy
rzeczywiście skończył osiemnaście lat, zabrakło mu śmiałości i determinacji,
żeby przeprowadzić ten plan. Frustracją napełniała go myśl, że zdobył
wykształcenie w prestiżowym Royal College w Kolombo tylko po to, aby pozostać
na rodzinnej plantacji. Być może kiedyś przegapił odpowiedni moment, aby
samodzielnie podjąć decyzję, w każdym razie któregoś dnia z rezygnacją doszedł
do wniosku, że nie pozostaje dla niego innej drogi oprócz tej nudnej,
poukładanej i równo, od linijki przystrzyżonej egzystencji, którą zaplanował mu
ojciec. Przez całe życie nie robić nic, tylko uprawiać herbatę, zbierać
herbatę, sprzedawać herbatę, zatrudniać robotników na plantację herbaty, ożenić
się z córką innego plantatora herbaty, a w wolnych chwilach siadać na werandzie
i pić herbatę…
W momencie
wybuchu wojny Henry miał dwadzieścia jeden lat. Natychmiast skorzystał z okazji,
by wstąpić na ochotnika do szkoły oficerskiej. Służba w marynarce wydała mu się
wreszcie upragnioną odskocznią od kieratu, jaki czekał go na Cejlonie. I
rzeczywiście, w Anglii w jakimś sensie odnalazł siebie. Przywiązał się do tego
miejsca i do tych ludzi. Co prawda Matthews był dość opryskliwy, Sinclair i
Cornwell nieco szorstcy, a o starym Ploppym w ogóle nie ma co gadać, ale raczej
wszyscy podchodzili do Henry’ego z sympatią. Przez marynarzy również był
lubiany, dobrze się dogadywał z bosmanem Angusem jako jego nominalny
przełożony.
Najbardziej
jednak zaprzyjaźnił się ze Scoldingiem, co było oczywiste, zważywszy, że latali
jednym samolotem. Tony nigdy nie dawał do zrozumienia, że traktuje go jak kogoś
postawionego niżej w hierarchii, chociaż Vincent był młodszy wiekiem, stopniem,
stażem i stanowiskiem, a poza tym przebywał w Anglii od niedawna. Zawsze
traktował go ciepło i po przyjacielsku. Obaj byli trochę introwertykami i obaj,
pomijając kwestie patriotyzmu czy obowiązków służbowych, po prostu lubili
latać. To było ryzykowne zajęcie, ale o ileż bardziej ekscytujące od
studiowania po raz tysięczny ogłoszeń prasowych o handlu herbatą!
A co z
Josephine? Henry nie zastanawiał się, czy napisała sama z siebie, czy ktoś jej
kazał. W jej przypadku na jedno wychodziło.
Wielebny
Robertson, o coraz czerwieńszej twarzy i coraz bardziej bełkotliwym głosie, wywijając
bezładnie rękami, wdrapał się już na zdradliwy pagórek rozważań o literaturze.
- Weźcie na przykład: „Cicha
matrono, w ciemnej twej karocy przybądź i naucz mię niemym wyrazem, jak się to
traci i wygrywa razem wśród gry niewinnej dwojga serc dziewiczych; skryj w
płaszcza twego zwojach tajemniczych krew, co mi do lic bije z głębi łona; aż
nieświadoma miłość, ośmielona, za skromność weźmie czyn swej świadomości.
Przyjdź, ciemna nocy! Przyjdź, mój dniu w ciemności!” Rozumie ktoś coś z tego?
Bo ja, przyznam się panom, nic z tego nie rozumiem. Absolutnie nic. Albo te
kawałki o rannym łosiu. Chłopina ewidentnie bił na objętość, żeby dostać lepszą
wierszówkę. Ale weźmy takie: „Oczy twoje jako oczy gołębicy między kędzierzami
twemi; włosy twoje jako trzoda kóz, które widać na górze Galaad”… To ja
rozumiem, prawdziwa poezja, wszystko idzie zrozumieć, panowie!
- Gdybym ja powiedział jakiejś damie,
że jej włosy są jak stado kóz, to nie wiem, czy byłaby zadowolona – stwierdził
Sinclair.
- Bo ty miastowy jesteś – odparł Dunmore. – W życiu nie widziałeś
naprawdę dużego stada.
Henry
Vincent wstał z fotela.
- Przepraszam bardzo, panowie,
ale udam się już na spoczynek.
Żegnany
wesołymi okrzykami kolegów, opuścił salon i udał się na górę. Na schodach
dogonił go Tony.
- Wszystko w porządku?
- Zmęczony już jestem, chyba się
położę – odpowiedział Vincent.
Scolding
spojrzał na niego z niepokojem.
- Źle się czujesz? Za dużo whisky?
Odprowadzę cię – zaproponował.
- To nie od picia – obserwator
pokręcił głową. – Jestem najbardziej trzeźwym człowiekiem w tym budynku, a może
i na tym okręcie… Znaczy w tej bazie.
- Trzeźwy to może i jesteś –
zauważył Scolding, notabene sam też nie za bardzo wstawiony, bo przez cały
wieczór pił głównie herbatę. – Ale widzę, że coś cię gryzie. To przez ten list?
- Tak… - przyznał Vincent z
nieobecnym spojrzeniem. – Od mojej narzeczonej.
- Pewnie bardzo za nią tęsknisz –
stwierdził Tony ze zrozumieniem.
Henry
zamilkł na moment. Stali w ciemnym korytarzu, przed drzwiami do kajut
oficerskich.
- To zupełnie nie tak, kapitanie
– powiedział wreszcie. – To wszystko jest zupełnie nie tak.
Do
tej pory nie rozmawiał z nikim z jednostki o swoich sprawach osobistych, ale
list od Josephine zmącił orkanem spokój w jego sercu. Tony wydawał się jedynym
człowiekiem, przed którym Vincent byłby w stanie się zwierzyć.
- Ja nie chcę tam wracać –
wykrztusił. – Chcę zostać z wami. Nawet kiedy będzie już po wojnie.
- Nie wyglądasz na przesadnie
szczęśliwego, kiedy o niej mówisz – zauważył Scolding, choć sam nie miał zbyt
bogatego doświadczenia w sprawach sercowych.
Henry
spojrzał na czubki swoich butów, potem na deseń chodnika w korytarzu.
- Właściwie to ja ją nie bardzo –
powiedział. – I ona mnie też.
- Więc czemu nie zerwiecie
zaręczyn?
- Bo nie mam braci, których
mogłaby poślubić zamiast mnie, żeby mój ojciec i jej ojciec mogli połączyć dwie
plantacje i zacząć budować koncern herbaciany.
- Nie mogą po prostu założyć
spółki, skoro im na tym zależy? – zdziwił się Tony.
- Nie – westchnął Vincent. – Bo
tak czy inaczej jestem już w wieku, kiedy trzeba postanowić o mojej
przyszłości. A ona nie zamierza odpuścić.
Spojrzał na
Scoldinga, a potem na sufit.
- Prawie udało mi się o niej
zapomnieć… A teraz nagle Josephine napisała i czuję, jakby ta cała sytuacja
doganiała mnie znowu.
Tony
przyjacielsko objął obserwatora ramieniem.
- Nie martw się, Vincent. W
razie, gdyby twoja narzeczona przyjechała nam cię zabrać, pamiętaj, że mamy
karabin maszynowy przy bramie.
Henry
uśmiechnął się blado.
- Gadasz zupełnie jak Dunmore –
zauważył rozbawiony.
- Jako dowódca eskadry, muszę
dbać o morale swoich ludzi – zauważył Scolding. – A ty jesteś nie tylko moim
podwładnym, ale i przyjacielem. Pamiętaj o tym.
- Cenię twoją przyjaźń, kapitanie
– odparł Vincent. – A teraz proszę o wybaczenie, ale już poszedłem.
I
rzeczywiście do swojej kajuty poszedł.
Odprowadziwszy
obserwatora, Tony przeprowadził jeszcze obchód jednostki. Potem wrócił
dotrzymać towarzystwa kolegom, a gdy wybiła dwudziesta druga, zmienił Matthewsa
na wachcie.
Następnego
dnia część załogi była lekko zmęczona, lecz poniedziałek mimo wszystko nastał i
trzeba było się wziąć do normalnej służby. Wielebny Robertson, obudziwszy się
na stole bilardowym, przykryty mapą wybrzeża Belgii, z początku nie pamiętał, skąd
się tu wziął, jednak wkrótce przypomniał sobie niektóre szczegóły. Zjadł coś,
wypił herbatę i wyruszył w drogę powrotną do Felixstowe. Wraz z nim dla
towarzystwa zabrał się Dunmore.
Kapitan
Scolding około dziesiątej został wezwany przez dowódcę. Spędził w
jego gabinecie pół godziny, wyszedł z budynku i skierował się na pomost nad
morzem. Sinclair i Davis właśnie szykowali się do wylotu, a towarzyszył im
Henry Vincent. Tony z zadowoleniem stwierdził, że samopoczucie Vincenta
prezentuje się dość dobrze. Sam obserwator jednak na jego widok trochę się
zmieszał; widno zawstydził się wczorajszego przypływu szczerości.
- Panowie – powiedział Scolding.
– Wygląda na to, że niedługo przyjdzie nam pożegnać Chopham.
Wpis raczej spokojny. Oczywiście Dunmore nie spuszcza z tonu swojego charakteru :-) Pokazałaś trochę wrażliwości Tony ego, w końcu można go przypisać do jakiejś kategorii :-)
OdpowiedzUsuńNiewiele już brakuje, bym dobiła do dwóch tygodni poślizgu, a więc oto konstruktywnie wykorzystuję nadane mi przez dyrektora szkoły wolne i zamiast pomóc mamie sprzątać dom, siedzę przy komputerze. Spóźniona, ale jestem, a co! :P
OdpowiedzUsuńTak szczerze to nie za bardzo wiem, co powiedzieć, bo właściwie oprócz zaginającego system wielebnego Roberstona nic wyjątkowo ciekawego się nie działo. To znaczy wiesz, wszystko wciąż jest okej, akcja warto płynie, dobrze się czyta, dialogi wywołują uśmiech na twarzy, ten rozdział, choć taki jakiś dziwnie krótki, był tak samo dobry jak poprzednie. Rozumiem doskonale, że to takie konieczne wprowadzenie to tej akcji właściwej, a więc wysłania bohaterów na wojnę, o którą już się chyba poprzednio pytałam, nie? No, to czas najwyższy, koniec grzania tyłków, czas zestrzelić paru Niemców, niech się za bardzo nie panoszą. :D Nie wiem czemu, ale już się nastawiłam na Twoje cudowne opisy walki - nie zawiedź mnie. :D
Krótko, bo niewiele więcej mam do powiedzenia, a nie chcę Ci lać wody, bo i po co. Przynajmniej wiesz, że jestem i czytam. ;)
O szit, no jasne, że o czymś zapomniałam: VINCENT MA NARZECZONĄ? Nie zgadzam się, on jest zbyt zajebisty na wplątywanie go w aranżowane małżeństwo. :<<< Aż mi się smutno na serduchu zrobiło, że mu wybrali dziewczę, żeby połączyć majątki, a w dodatku dziewczę to ma na imię Josephine (a fuj!). Henry i Josephine, to mi w ogóle nie gra. :P
UsuńRozdział był trochę wypadkiem przy pracy, bo czekał mnie wyjazd, więc pojawiła się żądza publikacji jak najszybciej... Poza tym pociąga mnie zagadnienie jednostki wojskowej jako swoistego mikrokosmosu i jej codziennego życia.
UsuńI nie tylko Ty czekasz na walkę - naszym lotnikom, jak widać, również się już nudzi. :D Wojna składa się w 20% ze śmierci, a w 80% z czekania, i czasem to czekanie jest pełne napięcia (por. scena z zasiekiem Chruściela w "Bolesławie Chrobrym" Gołubiewa - polecam, ale książka bardzo długa i sakramencko trudna w czytaniu ze względu na archaizację języka level hard), a czasami przeradza się w taką sobie stagnację.
Vincent już kiedyś wspominał mimochodem o swojej narzeczonej, teraz temat powraca bardziej rozbudowany. Nie wiem, po co się pcham w te wątki miłosno-niemiłosne, skoro nie umiem ich pisać ;) Chyba nie do końca wierzę we własne zdolności batalistyczne... A że Henry i Josephine nie współgrają? I bardzo słusznie!
Pozdrawiam i obiecuję poprawę :P