Emily
skuliła się na twardym, niewygodnym posłaniu. W kątach
pomieszczenia kłębiły się cienie, zza ściany dobiegały
ordynarne krzyki. Powinna się przespać, ale nie mogła zmrużyć
oka. Cały czas miała wrażenie, że coś się czai w tych cieniach
i lada chwila z nich wychynie. Ze zdumieniem musiała jednak
przyznać, że to nie był w tej chwili jej największy problem.
Jeszcze
przed paroma godzinami czuła się twarda jak stal, nie poznawała
wręcz sama siebie. Może to nawet nie była ona. Ale teraz stała
się wiotka i bezsilna jak ułamana łodyga. Nie czuła się nawet na
siłach wstać.
Jeszcze
rano zdawało się jej, że aż do końca roku wszystko będzie
szło jak z płatka. Zajmie się pisaniem książki, przygotowaniami
do ślubu i wizytami towarzyskimi. Aż tu nagle, w ciągu jednego
popołudnia…
Tak
naprawdę nie chciała tego, co się zdarzyło. Nie przewidziała, że
sytuacja stanie się aż tak poważna. Ale jednak zdarzyło się i
nie można było tego cofnąć. Musiała stanąć twarzą w twarz z
konsekwencjami. Stanąć dumnie i bez lęku. Łatwo powiedzieć…
Może
niepotrzebnie panikowała. Nadal jeszcze może być dobrze. Właściwie
nic złego nie uczyniła, a nawet zrobiła to, co uznała za słuszne.
Nie mogła przewidzieć, czym to się skończy. Czy panna Partridge
by coś takiego pochwaliła? Oczywiście! A Tony?
Powinien ją
przecież zrozumieć. Brawym trzeba być! I ona była, nawet jeśli
po wszystkim czuła się sponiewierana i zachodziła w głowę, co ją
ugryzło. Emily była pewna, że gdyby kapitan był tutaj, przyznałby
jej rację. Ale skoro nie mogła już teraz, w tej właśnie chwili,
poznać jego zdania, dręczyło ją to niemiłosiernie. Może Tony
uzna, że to już przesada z jej strony? Tak bardzo marzyła, aby
znalazł się teraz przy niej. Usiadłby obok, pogłaskał ją po
włosach albo i niżej, powiedział, że wszystko będzie dobrze i że
jest dla niego najważniejsza na świecie. A potem zaczęliby się
całować, wkładając w to całą głębię swoich wzajemnych uczuć,
całe zaangażowanie…
Nie od razu
zasnęła, ale przynajmniej zdołała się trochę odprężyć.
Około dziesiątej Mildred Knight wysiadła z
samochodu przed posterunkiem policji w Caerphilly. Starannie
poprawiła woalkę przy kapeluszu, żeby ludzie jej nie poznali. Ale
i tak czuła, że ją widzieli. Choć woalka oddzielała ją od
spojrzeń natrętów, pani Knight była pewna, że każdy, ale to
każdy przechodzień patrzy na nią z potępieniem. Co za wstyd, i to
na pół roku przed ślubem!
Odsłoniła twarz dopiero, gdy weszła do środka.
Sierżant dyżurny siedział przy kontuarze i przeglądał gazetę.
– Nazywam się Mildred Knight –
przemówiła. – Macie moją córkę.
– Ach, to pani… – sierżant
skinął głową. – Dzień dobry.
– Nie zamknęliście jej z jakimiś
zwyrodnialcami, prawda?
– Zwyrodnialców, szanowna pani,
akurat nie mamy, tylko paru pijaków – odparł bez emocji. – Ale
proszę się nie obawiać, zapewniliśmy pannie osobną celę, jak
należy.
Pani Knight przestąpiła z nogi na nogę.
– O co jest oskarżona?
Policjant sięgnął do przegródki z aktami, wyciągnął
jedną teczkę, przejrzał.
– Zakłócenie porządku publicznego.
Wtargnięcie na teren prywatny. Udział w bójce.
– Co takiego?! – oburzyła się
pani Knight. – Ona nigdy by czegoś takiego nie zrobiła! To
niemożliwe!
– Obawiam się, że to sąd zdecyduje,
czy było to możliwe, czy nie.
– J…jak to sąd?
– Do spraw wykroczeń, szanowna pani.
Za góra tydzień odbędzie się rozprawa i sędzia wyda odpowiedni
wyrok, uniewinniający albo skazujący, sama pani wie, jak to bywa.
– To znaczy, że będziecie ją tak
cały tydzień trzymać?! – zdenerwowała się, sądząc, że
policjant uczynił aluzję do sporadycznych kłopotów jej brata z
prawem.
Wzruszył ramionami.
– Nie ma takiej potrzeby. Pani córka
zaraz zostanie zwolniona, tylko będzie musiała bezwzględnie się
stawić na rozprawie.
Mildred Knight westchnęła.
– Dobrze. Przyprowadźcie ją.
Chwilę później drzwi celi otworzyły się i jeden z
konstabli wyprowadził pannę Knight na korytarz. Z depozytu Emily
odebrała rzeczy osobiste: torebkę, parasolkę, kapelusz, medalion,
pierścionek zaręczynowy, pasek od żakietu, sznurowadła…
Mildred czekała na nią w sali, gdzie siedział
dyżurny. Obrzuciła córkę surowym wzrokiem, potem odwróciła się
i ruszyła ku wyjściu.
– Szybciej, dziewczyno! – ponaglała
z lękiem, gdy wyszły na dwór. – Bo ludzie nas zobaczą!
– Jeśli widzieli, jak mnie zamykano
– odrzekła spokojnie Emily – to tym bardziej powinni zobaczyć,
że wychodzę.
Jechały do domu w milczeniu. Panna Knight czuła, że
matka się na nią gniewa, i nie mogła jej za to winić. Sama na
siebie się gniewała. A najbardziej kuriozalne w całej sytuacji
było to, że miała w torebce honorarium z „Modern Herald”,
które przed całą tą aferą odebrała z poczty, i teoretycznie
mogłaby z miejsca zapłacić odpowiednią grzywnę.
Chociaż nie zrobiła przecież nic
strasznego. Właściwie wszystko samo się zrobiło.
Poprzedniego dnia pojechała do
Caerphilly na drobne zakupy. Przy okazji zajrzała na pocztę, by
odesłać wydawcy poprawiony rękopis „Edyktu wielkiego peszwy” i
odebrać korespondencję.
Wracała około piątej po południu,
w porze podwieczorku, gdy pod majątkiem Pontyllaeth Evans musiał
nagle zatrzymać auto. Całą szerokość drogi zajmowała grupa
kilkunastu mężczyzn wyglądających na rolników. Rozmawiali
nerwowo, gromadzili się w mniejszych grupkach, zaglądali przez kute
żelazne pręty dworskiego ogrodzenia.
– Ej, co tu się wyprawia? – zawołał Evans, wychylając się
z samochodu. – Puśćcie no, dziedziczkę przecie wiozę!
– Ech, dziedziczka – westchnął barczysty robotnik rolny z
pszennymi wąsami. – Na dziedziczkę każdy ma zważać, a ciebie,
biedny chłopie, mają w rzyci.Emily spontanicznie otworzyła drzwi.
– Co was złości? – zapytała.
– Nazywam się David Rhys, panienko –
wyjaśnił wąsacz. – Pracuję razem z innymi u lorda Conwaya na
polach. A on już trzeci tydzień wisi nam za pracę! Kobita w domu
nie ma co do garnka włożyć!
– Żeby przegrywać w karty z
proboszczem i pułkownikiem, to forsę ma! – dorzucił ktoś drugi.
Panna Knight sama nie do końca wiedziała, jak doszło
do tego, że podjęła taką decyzję. Może nie podejmowała żadnej,
ale fakty były takie, że wysiadła z samochodu i zaczęła
przemawiać. Tłumaczyła rozgoryczonym robotnikom rolnym, że mają
rację i Conway nie ma prawa się zasłaniać ustawą o obronie
królestwa, bo nie jest w niej wcale napisane, że robotnicy mogą
pracować za darmo. I że są żywicielami Brytanii, a ten, kto ich
wyzyskuje, to zdrajca. W którymś momencie zdała sobie sprawę, że
mówi podniesionym głosem, wprost krzyczy. Nie tylko Rhys, ale i
inni parobkowie patrzyli na nią zszokowani. Sama też zresztą nie
posiadała się ze zdumienia. Co to miało być? Poczuła, że się
czerwieni, poprawiła kapelusz, by rondo lepiej ocieniało twarz.
Nagadała im samych bredni, zrobiła z siebie ostatnią
wariatkę. Gotowi uznać, że panienka się wymądrza, śpi na
puchowych piernatach, a myśli, że lepiej zna ich niedolę niż oni
sami…
– Ja nie chcę nic, eee, sugesterować – powiedział Rhys. –
Ale jakby co, to lord Conway panience prędzej da se coś
przetłumaczyć niż parobkom.
Doszło więc do tego, że eskortowana
przez Evansa, Emily poszła razem z Rhysem i kilkoma jego
kolegami do lorda Conwaya, aby spróbować go przekonać, że zapłata
pracownikom zaległego wynagrodzenia jest kwestią honoru. Tylko
tyle. Nie bardzo jej wyszło.
Cała sytuacja była przecież
kompletnie do niej niepodobna. Zupełnie jakby opętała ją Eleonora
Partridge i przemawiała jej ustami. W tamtym momencie panna Knight
czuła nawet pewien zapał – nie przywykła do wystąpień
publicznych, więc po prostu plotła, co jej ślina na język
przyniosła. Teraz, gdy zdawała sobie sprawę, jak bardzo to
odbiegało od jej zwykłego zachowania, uszy ją paliły, a żołądek
się skręcał. Już mniejsza o sąd.
Wróciwszy
do domu, Emily musiała się w pierwszej kolejności umyć i założyć
świeże ubranie po całym popołudniu, nocy i poranku spędzonym w
areszcie w Caerphilly, od kiedy prosto z podwieczorku u lorda Conwaya
została odstawiona, jak to ujęła matka, „pod ciupasem” na
posterunek.
Matka na
razie nie potrzebowała jej pomocy, a i sama panna Knight nie chciała
się jej jeszcze pokazywać na oczy, więc poszła do siebie.
Usiadła na łóżku i popadła w zamyślenie. Wraz z nią do aresztu
trafił Rhys i jeszcze trzech parobków, a także brat i kamerdyner
lorda Conwaya, którzy wzięli najbardziej aktywny udział w całej
rozróbie. Ciekawe, kiedy wyjdą i na jakich warunkach?
Żeby jej umysł odpoczął od tego
godnego pożałowania incydentu, Emily sięgnęła po najnowszy numer
„Modern Herald”, który kupiła poprzedniego dnia i jeszcze nie
zdążyła przeczytać. Najpierw musiała przeczytać felieton panny
Partridge. Odniosła niemiłe wrażenie, że tym razem trafił się
poniżej poziomu. Obyło się prawie bez polityki, felieton nawoływał
do uczciwości w stosunkach damsko-męskich. „Któraż z nas nie
marzy o mężczyźnie, który zrobiłby dla niej wszystko? A jednak
mężczyźni gotowi zrobić wszystko dla kobiety padają ofiarą
kobiet, które chcą, aby wszystko za nie robił kto inny”. Może
jednak nie był to najgorszy fragment…
Na sąsiedniej stronie znajdował się kącik
orientalistyczny, w którym uczony z Royal Asiatic Society
przedstawiał we własnych przekładach poezję i krótkie utwory
prozatorskie z Dalekiego Wschodu. W tym numerze opublikował dzieło
chińskiego poety z ósmego wieku:
Małżonka wojownika usiadła u
okna. Z sercem ciężkim wyszywa białą różę na jedwabnej
poduszce. Ukłuła się w palec! Krew jej spływa na białą różę,
która się staje czerwona.
Myśl jej biegnie ku ukochanemu,
który jest na wojnie i którego krew czerwieni może śniegi.
Słyszy tętent konia… Wracaż to
jej ukochany nareszcie? To jeno serce jej tętni tak mocno w
piersi...
Pochyla się znów nad poduszką i
wyszywa srebrem swe łzy, otaczające czerwoną różę.*
Przeczytawszy
wiersz poety, który już przed ponad tysiącem lat zasnął w
ogrodzie bez światła, Emily poczuła się ciężko. Przypomniała
jej się pierwsza wizyta Tony'ego w Aberlogwyn i to, jak tuż przed
jego przybyciem rozcięła sobie palec. Naprawdę, poezja jest
ponadczasowa!
Poczuła tęsknotę, tak silną i
przytłaczającą, że przez moment wprost nie mogła oddychać.
Dlaczego musi siedzieć tutaj, na walijskiej wsi, podczas gdy jej
Tony służy w Suffolk? Kiedy wreszcie znów go zobaczy? Nie
może być tak, że spojrzy w jego dobre oczy dopiero w dniu ślubu!
Miłość przecież zbliża ludzi do siebie – więc dlaczego by nie
również pod względem geograficznym?
Sięgnęła do szafki nocnej i
spojrzała na wspólne zdjęcie. Zrobili je w maju, gdy po jej
urodzinach kapitan Scolding został na jakiś czas w Aberlogwyn. Już
na pierwszy rzut oka dało się poznać, że oboje byli wtedy
szczęśliwi. Gdyby mógł się tu nagle zjawić… Ale to
niemożliwe, pisał przecież, że jego nowy przełożony jest bardzo
wymagający.
Emily położyła się tylko na
moment, lecz zaraz potem zmęczenie wzięło nad nią górę,
zasnęła.
Z drzemki obudziła się przed czwartą
po południu. Czuła się osłabiona, ale nie chciało jej się
szukać laski, więc zeszła na dół, trzymając się poręczy. W
salonie opadła na kanapę. W taką pogodę chętnie poszłaby
do altany w starym parku, ale na razie nie czuła się na siłach.
Matka siedziała w fotelu. Uniosła na
Emily poważne spojrzenie znad robótki.
– Nie czuję się dobrze z powodu tego, co zrobiłam – wyznała
dziewczyna, unikając jej wzroku.
– I bardzo słusznie! – odparła matka. – Narobiłaś wstydu
sobie i mnie przy okazji!
Mildred Knight dobrze pamiętała –
z prasy i z opowieści znajomych – wielką falę strajków
rolnych, jaka na kilka lat przed wojną przetoczyła się przez całą
Irlandię. Był to protest przeciw uprzywilejowaniu właścicieli
ziemskich, którzy mieli nad dzierżawcami władzę prawie absolutną
i mogli bez ograniczeń rugować ich z ziemi. Nazywano to nawet
„wojną o rolę”. Gdyby ludzie mogli przewidzieć to, co się
teraz działo gdzieś tam nad Sommą, nie używaliby nadaremno tak
poważnego słowa.
– Sądziłam, że to irlandzka specjalność – powiedziała,
wstając z fotela. – Na naszej wsi zawsze było przecież
spokojnie. No i wykrakałam wilka z lasu. Okazuje się, że we
własnym domu wykarmiłam socjalistkę!
– Naprawdę do tej pory nie mam
pojęcia, jak to się stało, proszę mamy! – broniła się Emily.
– Ja tylko zapytałam parobków, dlaczego tak się denerwują!
– Aha – odparła pani Knight. – A
potem razem z nimi napadłaś na dwór.
– Nie napadłam, tylko poszłam
przemówić lordowi Conwayowi do rozumu. Aberlogwyn jest o wiele
mniej zamożne niż Pontyllaeth, a przecież nawet w najgorszych
miesiącach jeszcze nie było u nas tak, żeby parobkowie robil za
darmo!
– I dlatego zaczęłaś krzyczeć na
Conwaya, że jest zdrajcą i tchórzem, który na froncie inaczej by
gadał?
– Niezupełnie tak to brzmiało,
proszę mamy. Powiedziałam, że robotnicy rolni są równie ważni
dla naszego kraju jak żołnierze, a nawet bardziej, bo są niezbędni
również i w czasie pokoju, więc kto nie szanuje ludzi pracujących
na roli, ten nie szanuje też żołnierzy przelewających krew we
Flandrii.
– A jak to było z tą pokojówką?
– Z którą, proszę mamy?
– Z tą, którą pobiłaś! –
uściśliła pani Mildred z gniewem.
– Ludzie plotą najdziksze brednie,
proszę mamy. Po pierwsze, to nie była pokojówka, tylko kamerdyner.
Po drugie, czy wyglądam na kogoś, kto mógłby pobić kogokolwiek?
W trakcie tej… sprzeczki on mnie popchnął, więc podparłam się
parasolką, żeby nie upaść, i tak jakoś wyszło, że wbiłam mu
ją w środek buta. On szybko zabrał nogę, a wtedy rzeczywiście
upadłam. A co było potem, to już nie widziałam, bo parobkowie
wzięli się za łby z lordem i jego domownikami. Oni, nie ja! Ja
próbowałam rozstrzygnąć tę sprawę bez rękoczynów! Daję
słowo, że rezultat byłby znacznie lepszy, gdyby… Gdybym to nie
ja tam wtedy była!
– Nie mam do ciebie słów, dziecko –
westchnęła matka. – Zawsze byłaś taka przykładna, byłaś
kimś, kim się mogłam chwalić! Kiedy kapitan Scolding ci się
oświadczył, czułam największą dumę od czasu… nie wiem, chyba
swojego własnego ślubu!
– Jeszcze będzie powód, żeby czuć
ze mnie dumę, proszę mamy. Może jeszcze nie dziś, ale w
niedługiej przyszłości.
Wypocząwszy
nieco, Emily postanowiła skorzystać z ciepłego popołudnia i
przejść się jednak na spacer do starego parku. Przez incydent w
Pontyllaeth na horyzoncie jej przyszłości wyrosła góra lodowa,
lecz w ciągu ostatniej doby panna Knight zamartwiała się widmem
sądu wystarczająco długo, żeby wreszcie, już po prostu ze
zmęczenia, uznać, że będzie dobrze. Realne szanse miał chyba
tylko zarzut wtargnięcia na teren prywatny… Cóż, w ciągu
tygodnia wszystko się wyjaśni.
Wracała w
stronę domu przez ogród różany, gdy od strony drogi dobiegł
tętent kopyt i skrzypienie osi bryczki. Na krótki moment powóz
zatrzymał się przed bramą posiadłości, po czym rozległ się
przenikliwy okrzyk Erniego Griffitha i konie ruszyły dalej, ku
Roddbwlch. Przez bramę weszła Cordelia Harris w kremowej letniej
sukni i kapeluszu. Podbiegła do Emily i wzięła ją pod rękę,
pomagając dotrzeć na werandę. Przywitała się z panią Mildred,
która chwilę wcześniej skończyła podwieczorek.
– Nie mogłam wczoraj zasnąć,
proszę cioci – westchnęła Cordelia, siadając przy stoliku. –
Znowu mnie plecy bolały. Pojechałam do doktora, no i przepisał mi
proszki. Nasenne i przeciwbólowe.
– Obie miałyśmy ciężką noc –
odpowiedziała Emily.
– Właśnie słyszałam – rzekła
panna Harris, uśmiechając się z autentyczną fascynacją. – Cała
parafia o tobie gada! Podobno pobiłaś lorda Conwaya parasolką! Czy
to możliwe?
– Boże przenajświętszy! –
Mildred Knight krzyknęła rozpaczliwie.
– Niemożliwe, że pobiłam Conwaya.
Możliwe, że gadają.
– No to co się naprawdę stało?
– Musicie do tego ciągle wracać? –
mruknęła matka z niesmakiem.
– Nic się nie stało – odparła
panna Knight, zmuszając się do spokoju. – Próbowałam swoich sił
jako mediatorka między lordem a jego pracownikami, a skończyło się
na tym, że spędziłam noc w areszcie.
– O mój Boże! – Cordelia
zaszokowana uniosła dłonie do policzków. – I co teraz będzie?
– Jak to co? Rozprawa.
– I ty mówisz o tym tak spokojnie? –
oburzyła się pani Mildred.
– Dlaczego nie? Wuj Robert nie raz
stawał przed sądem i żyje.
– To ci dopiero wzór do
naśladowania! – parsknęła matka.
Podniosła filiżankę i wychyliła ostatnie krople
herbaty.
– Jak myślisz, co sobie pomyśli
kapitan Scolding, jeżeli tuż przed ślubem… – zrobiła pauzę,
bo ze zgrozy zabrakło jej tchu – pójdziesz do więzienia?
– Nie wydaje mi się, skończy się
raczej grzywną, jeśli nie uniewinnieniem.
– Skąd u ciebie taka pewność?
– Zobaczmy dla porównania –
Cordelia wyjęła z torebki lokalną gazetę i otworzyła na
notatkach z sądu do spraw wykroczeń. – Zakłócenie porządku
publicznego w stanie nietrzeźwym – piętnaście szylingów.
Używanie nieprzyzwoitego języka – piętnaście szylingów. Jazda
na rowerze bez światła – dziesięć. Kradzież węgla – osiem
funtów sześć szylingów. O, to chyba będzie podobne: bijatyka,
piętnastu ludzi, trzech złapano – trzydzieści szylingów
od każdego.
– Zważywszy – powiedział Emily,
odliczając na palcach – że byłam trzeźwa, nie używałam
przekleństw, nie miałam w ogóle roweru, nikogo nie pobiłam ani
nie nawoływałam do tego, a w dodatku nie byłam dotąd karana,
jestem córką szanowanej obywatelki i do tego inwalidką, to myślę,
że się zmieszczę w góra czterech funtach.
– I skąd je weźmiesz teraz, kiedy
wełna jeszcze niesprzedana? – spytała matka.
– Odłoży się ze ślubnych.
Najwyżej wujostwo zje siedem dań zamiast ośmiu.
– Pieniądze pieniędzmi, dziecko,
ale reputacji już tak łatwo nie odbudujesz.
– Bez przesady, proszę cioci –
stwierdziła spokojnie Cordelia. – Odrobina skandalu w życiu nie
zaszkodzi. Ślub Emilki będzie wydarzeniem wyższej rangi, jeśli
przedtem narobi wokół siebie trochę szumu.
– A wokół mnie?! Jako oficerska
żona nie przeżyję tego. Wstyd się będzie gdziekolwiek pokazać!
– Nie ma powodu do obaw. Z własnego
doświadczenia wiem, że skandale mają swoją żywotność. Ludzie
pogadają trochę i zaraz znajdą sobie inny temat.
Pani Knight
poważnie spojrzała na córkę.
– Powinnaś na trochę wyjechać, aż
sprawa przycichnie.
– Niemożliwe, proszę mamy! Przecież
muszę czekać na rozprawę.
– Po rozprawie – zaproponowała
panna Harris. – Ludzie szybciej zapomną, proszę cioci, jeśli nie
będą jakiś czas widywać Emilki.
Zapadło milczenie, gdy Mildred Knight zastanawiała się
nad decyzją.
– Tylko dokąd ja cię, dziecko,
wyślę, skoro zaraz przeczyta o tobie w gazetach całe Glamorgan?
– Do Londynu, proszę mamy. Od czasu
wypadku tylko raz tam byłam, na… tamtej ceremonii… a trzeba by wreszcie
zajrzeć do domu.
– Wykluczone! – żachnęła się
pani Knight. – Nie pojadę do Londynu, kiedy w majątku
najwięcej pracy, a kogo innego bym z tobą wysłała? Iris i Hoppera
potrzebuję tutaj.
– Przecież ja mogę z Emilką
jechać, proszę cioci – zaproponowała panna Harris.
Mildred spojrzała na nią podejrzliwie.
– A to nie ty mówiłaś, że w
Londynie jest niebezpiecznie?
– Wszędzie jest niebezpiecznie –
odparła Emily. – Nie musiałam jechać do Londynu, żeby złamać
nogę albo trafić do aresztu.
– W takim razie nie do Londynu –
zdecydowała Cordelia. – Wynajmiemy coś w Southend-on-Sea.
Wystarczająco blisko, żeby zwizytować dom, a dość daleko, żeby
zeppeliny nam nic nie zrzuciły na głowę.
Wieczorem Emily siedziała przy biurku, gdy Cordelia
weszła do jej pokoju.
– Jak się czujesz? – zapytała,
siadając na skraju łóżka.
– Oszołomiona – odparła panna
Knight. – Wczoraj rano wszystko było po staremu. Teraz nagle czeka
mnie sąd, a po nim deportacja do Southend.
Kuzynka odchyliła głowę do tyłu i rozplotła włosy.
– Nie myśl o tym jak o deportacji,
Emilko, tylko jak o wakacjach! Zobaczysz stolicę, zażyjesz
prawdziwego życia, odpoczniesz trochę od tej wiejskiej nudy!
– Ja się tu nie nudzę. Ale…
miałabym bliżej do wydawcy i mogłabym szybciej załatwić sprawy
związane z książką.
Panna Harris położyła się na boku i rzuciła Emily
tajemnicze spojrzenie.
– A poza tym ucieszy cię z pewnością,
że będziemy mieć znacznie bliżej do Tony’ego!
*Wiersz Li Tai-po (李太白)
w przekładzie Leopolda Staffa.
Widziałam ten rozdział już w dniu, w którym się pojawił, ale jego publikacja zbiegła się z kulminacją mojego dzikiego nawalania w klawiaturę, bo 17 maja miałam oddać licencjat. I ODDAŁAM. ALLELUJA. 30 STRON PIERDOLENIA O NICZYM. Moja wygrana (mieć super temat i tak go zmarnować potrafię tylko ja).
OdpowiedzUsuńZACZYNAMY ROZDZIALIK, już widzę, że będzie rozdzialik Emilkowy, CO MNIE BARDZO CIESZY. Bo Emilcia bliska mojemu sercu, widzę w niej trochę moją zapomnianą i porzuconą Kitty (tylko Emcio bardziej ogarnięte i ogółem inteligentniejsze), ale tego, adoptowałabym ją jako swoją postać, bo jest fajna.
Cały czas miała wrażenie, że coś się czai w tych cieniach i lada chwila z nich wychynie. - MATKO DROGO, poczytaj sobie o shadow people. Odkąd ja przeczytałam to z kołdrą na głowie śpię, bo cały czas mam wrażenie, że coś za moją własną szafą stoi. (Nie bój się Emciu, Toncio cię obroni).
Aż tu nagle, w ciągu jednego popołudnia… - SAY WHAT? Co się dzieje. Czy ja na pewno chcę czytać dalej?
Nie wiem o co chodzi, nie wiem czy zapomniałam, co czytałam w poprzednich rozdziałach, czy ty znowu coś kombinujesz. I'm screaming.
Co za wstyd, i to na pół roku przed ślubem! - ALE CO. COOOO.
– Nazywam się Mildred Knight – przemówiła. – Macie moją córkę. - A, dobra, koniec krzyków, chyba zaczynam się domyślać.
– Zakłócenie porządku publicznego. Wtargnięcie na teren prywatny. Udział w bójce. - Moja krew <3 Znaczy największe wykroczenie jakie kiedykolwiek popełniłam to picie nad Wisłokiem, ale kto tam nie pije...
– Szybciej, dziewczyno! – ponaglała z lękiem, gdy wyszły na dwór. – Bo ludzie nas zobaczą! - Cudowna mamusia <3
Właściwie wszystko samo się zrobiło. - Potwierdzam.
Edyktu wielkiego peszwy - Czy jestem bardz głupia, że w ogóle nie rozumiem tego tytułu?
– Co was złości? – zapytała. - Podejrzewam, że ogólnie rzecz ujmując, to wszystko.
OMG, EMILCIU. Jeszcze nie jestem pewna, czy Toncio byłby dumny, ale tego, napisałam cały rozdział o emancypacji kobiet w XIX wiecznej Rosji, także czuję cię, dziewczyno.
Dlaczego musi siedzieć tutaj, na walijskiej wsi, podczas gdy jej Tony służy w Suffolk? - Bo wtedy nie byłoby dramy i bólu rozstania :D.
– A jak to było z tą pokojówką?
– Z którą, proszę mamy?
– Z tą, którą pobiłaś! – uściśliła pani Mildred z gniewem. - LOLZ XD
Zawsze byłaś taka przykładna, byłaś kimś, kim się mogłam chwalić! - Weź się matka uspokój XD
Przez incydent w Pontyllaeth na horyzoncie jej przyszłości wyrosła góra lodowa - Nauczona doświadczeniem Titanica, radziłabym już zacząć rozpoczynać manewr. A jeśli zderzenie będzie nieuniknione, to nie ocierać się bokiem, tylko walić w nią dziobem.
Pojechałam do doktora, no i przepisał mi tabletki. Nasenne i przeciwbólowe. - Ja wiem, że tabletki też, ale damusie w sukienusiach to wtedy lubiły mówić proszki. Proszki takie, proszki tamte, zawsze mi to jakoś tamtą epokę przypominało :D.
– W takim razie nie do Londynu – zdecydowała Cordelia. - Już czuję, że będzie impreza.
Kuzynka odchyliła głowę do tyłu i rozplotła włosy. Jej rude loki . - Takie te zdania trochę krzywe. Ja wiem, że rozplotła swoje rude loki, ale to tak mnie zostawiło z "jej rude loki... co jej rude loki".
A poza tym ucieszy cię z pewnością, że będziemy mieć znacznie bliżej do Tony’ego! - YASSSS. Czekam na schadzki.
Rozdział Emilkowy to zawsze dobry pomysł, już dawno nie czułam z tym dziewczęciem takiego porozumienia dusz. Hue hue :D
*flies away*
Trochę były obawy, czy w tym rozdziale trochę nie przefajnowano, ale sądząc z reakcji czytelniczej, wygląda na to, że jednak nie wyszedł najgorzej.
UsuńTytułu powieści Emily był z grubsza wyjaśniony w rozdziale 51, a peszwa to taki indyjski władca z czasów Konfederacji Marackiej.
Z tymi rudymi lokami ucięło mi kawałek zdania (Blogger znowu robi mi wbrew), ale to nic nie szkodzi, bo i tak nic ono nie wnosiło, więc wywalono.
Ty, widzisz, ja mam pamięć muszki owocówki, standard, że zapomniałam. Dziena.
UsuńMam taką teorię (po tym, co się odwalało u mnie na Originie), że Blogger po prostu robi wbrew starszym blogom. Bo tam to mi się ciągle coś rozjeżdżało, na nowszych mam spokój. Ale to tylko teoria.
Teraz nachodzą mnie myśli o przemeblowaniu bloga i nadaniu mu nowszej szaty, ale chyba usiądę i poczekam, aż mi przejdzie.
UsuńNie czekaj, zrób to! Na blogspocie przemeblowania robię rzadko, ale na tumblrze ciągle mnie ręka swędzi, a jaka potem satysfakcja, jeśli fajnie wyjdzie.
UsuńTaak, instalacja na tym blogu nowej sukienusi to jest pomysł godny rozpatrzenia. I poważnego zastanowienia się. Tymczasem tabletki poprawione na proszki, faktycznie brzmi to lepiej :)
UsuńNaród domaga się nowej sukienusi.
Usuń