Kapitan
Pieter Roelofs szedł przez śródokręcie ku nadbudówce, czyli ku
dostojnej ceglanej bryle byłego dworu, gdzie mieściły się kwatery
oficerskie. Lotniczy półpłaszcz trzymał przewieszony przez ramię,
pilotkę miał w drugiej ręce.
Była
siódma rano, a Roelofs już miał za sobą patrol, i to w dodatku
nieuportem, a więc samotnie, bez obserwatora. Czuł się niezwykle
zmęczony. Może nie najrozsądniej z jego strony było po tak
pracowitym poprzednim dniu wylatywać od razu z samego rana, ale
harmonogram był już ustalony, a on nie miał ochoty zawracać
staremu głowy o zamianę. W dodatku wstał dobrze przed pobudką, bo
przyszły jakieś meldunki o okręcie podwodnym, który okazał się
chyba przywidzeniem. Nic to, zaraz się zdrzemnie. Teraz kolej
Savage’a, niech i on zadba o bezpieczeństwo Anglii.
Wszedł
do budynku, powiesił płaszcz na haku, zamienił parę słów z
pełniącym dyżur porucznikiem Crane’em, po czym udał się do
kajuty. Otworzył drzwi, zapalił światło…
I
zdębiał. W jego łóżku smacznie spał jakiś obwieś, rozebrany
aż do pasa: rozwalił się bezczelnie na całą szerokość.
Kapitan
Roelofs przez moment stał w oszołomieniu, a potem nachylił się
nad nieznajomym.
– Co pan
za jeden i co pan tu robi?! – zapytał z irytacją.
Intruz
skrzywił się i zasłonił oczy przedramieniem.
– Nie, Jeffreyu – powiedział przez sen. – Scolding powiedział, że poleci.
– Nie, Jeffreyu – powiedział przez sen. – Scolding powiedział, że poleci.
– Ja ci
dam Jeffreya – zdenerwował się Roelofs. – Wynocha z mojego
łóżka, pętaku!
– Jak
śmiesz się tak odnosić do oficera Jego Królewskiej Mości –
wymamrotał nieznajomy i odwrócił się na drugi bok.
– Nie,
tego już za wiele! – krzyknął kapitan. – Całe popołudnie
babrałem się w oleju, od szarego świtu uganiałem się za
nieistniejącym U-bootem, a wszystko po to, żeby ktoś mnie tak
podstępnie podsiadł!
W
pomieszczeniu szybko zjawił się dowódca eskadry, komandor
podporucznik Robert Filgate. Był w koszuli i miał włosy w
nieładzie, widocznie wstał całkiem niedawno.
– Co to za
awantura, Roelofs? – zapytał niezadowolony.
– Powinienem
się zdrzemnąć po wczesnym patrolu, a tu jakiś jakiś blerrie
skurk walnięty przez wiatrak zajął moje
łóżko!
Filgate
pochylił się nad nieproszonym gościem, chwycił go za ramię i
potrząsnął.
– Ej,
panie! Skąd się pan wziął? Tu jest baza Royal Navy!
Mężczyzna
zerwał się i wyskoczył z pościeli, choć, jak się okazało,
rozebrany był nie tylko do pasa, ale i od pasa.
– Kapitan
pilot Thomas Dunmore melduje swoje przybycie!
Filgate
obrzucił go niechętnym spojrzeniem, potem zauważył mundur
porzucony na krześle obok. W drzwiach stanął oficer w granatowym
swetrze, którego również zastanowiła sytuacja.
– Tak się
pan melduje wobec starszego stopniem? – zapytał dowódca eskadry.
– Gdzie pan służy, że panuje tam zwyczaj sypiania w cudzych
łóżkach? Na okręcie podwodnym?
– Bardzo
przepraszam – powiedział Northumbryjczyk. – Byłem przekonany,
że to jest moje łóżko. W każdym razie kiedyś było.
– Będzie
pan łaskaw mi w końcu powiedzieć, co pan tu robi? – w głosie
Filgate’a zabrzmiała nagła zgroza. – Prosiłem o uzupełnienia
i jeżeli to właśnie pan…
– Nie mogę
na to patrzeć – rzekł Roelofs, odwracając wzrok od człowieka,
który zajął jego łóżko. – Niechże się pan ubierze.
Dunmore
chwycił za przewieszoną przez oparcie krzesła skórzaną kurtkę,
ale zamiast się ubrać, zaczął grzebać po kieszeniach.
– Przyleciałem
jakieś dwie godziny temu – wyjaśnił. – Mam wiadomość dla
komendanta bazy.
Milczący
oficer w swetrze gwałtownie wyszedł z kajuty.
– I nie
przekazał pan jej komendantowi, tylko od razu poszedł spać? –
Filgate mierzył go lodowatym wzrokiem.
– Przepraszam,
panie komandorze, byłem zmęczony i nie myślałem zbyt jasno.
– Szczerze
wątpię, czy w ogóle pan myślał!
– Nie
śmiem z panem polemizować.
Wreszcie
Northumbryjczyk rzeczywiście zaczął się ubierać. Ledwo zdążył
włożyć koszulę do spodni, do pomieszczenia przyszedł komendant
morskiej bazy lotniczej Chopham, komandor Lionel Fastly.
– Co to za
porządki? – odezwał się z irytacją. – To ja mam przychodzić
do posłańca,
zamiast on do mnie?
Zobaczył
sprawcę całego zamieszania i zamarł w drzwiach. Oparł się dłonią
o futrynę, a oczy omal nie wyszły mu z orbit.
– Dunmore?
A pana co tu znowu przywiało?!
Zamiast
obserwatora kapitan Dunmore przywiózł do Chopham bosmana Angusa.
Ten przespał cały lot, strudzony przygotowaniami do przeprowadzki,
które zajęły większość poprzedniego dnia. Podczas gdy
Northumbryjczyk udał się do komendanta, ale po drodze zbłądził
do swojej dawnej kajuty, szef mechaników poszedł dokonać oględzin
maszyn i warsztatów. Miał się zawczasu zorientować, z czym
będzie pracował i jak w tym umieścić to, co zostało z zaplecza
technicznego eskadry. Zameldował się u inżyniera bazy,
porucznika Turnbulla (poprzednim razem w Chopham w ogóle nie było
takiej funkcji i Angus podlegał bezpośrednio komendantowi), i już
po dziesiątej zaangażował kilku miejscowych marynarzy do
porządkowania pomieszczeń gospodarczych. Wdał się przy okazji w
sprzeczkę z Johnem Throatem, który pod jego nieobecność też
awansował na szefa mechaników. Obaj mieli mieć ściśle wyznaczony
zakres obowiązków, a zadaniem Turnbulla było pilnować, żeby
jeden drugiemu nie wchodził w drogę.
Reszta
eskadry, z kapitanem Scoldingiem na czele – personel latający,
mechanicy, bagaże i cały warsztat – wczesnym popołudniem
przyjechała koleją do Ipswich, gdzie wszystkich wsadzono na
ciężarówki i zawieziono do Felixstowe, a stamtąd do Chopham.
– Trochę
dziwnie po tym wszystkim dostać przydział akurat tutaj –
stwierdził Henry Vincent, wpatrując się w drogę biegnącą ku horyzontowi. Razem ze swoim pilotem
siedział w szoferce obok kierowcy, podczas gdy Traylor,
Braeburn, Howlett i Borker musieli się trząść na skrzyni razem z
bagażami.
– Wyjechaliśmy
w sześciu – odparł Tony – a z tej szóstki wróciło trzech.
Nie licząc strat w mechanikach.
– Pamiętam
swój pierwszy dzień w Chopham – rzekł Henry. – Było wtedy
tak zimno…
– Idą
cieplejsze miesiące, będzie łatwiej. Na pewno wiele się zmieniło.
– Z
drugiej strony trochę szkoda, że nie posłali nas do Calshot.
– Nic nie
jest wieczne. Może wojna się niedługo skończy.
Cejloński
Storczyk wybuchnął śmiechem, jakby usłyszał jakiś żart.
– Prędzej
Linda się w końcu wyrwie z Portsmouth. Myślisz, że udałoby mi
się ją gdzieś tu zainstalować? W Londynie nie jest zbyt
bezpiecznie, ale może Cambridge? Muszą tu przecież być jakieś
teatry.
– W
Ipswich na pewno jest, pamiętam, że Davis kiedyś tam pojechał.
Tylko czy Ipswich to nie byłaby dla Lindy degradacja? Przecież
mówiła, że chciałaby się wyrwać z prowincji, nie trafić na
jeszcze większą.
– No,
rzeczywiście… – zgodził się stropiony Henry. – Ale to nic.
Załatwimy parę zeppelinów i w Londynie znowu będzie spokój.
– Już
widać hangary – zauważył Scolding.
Kiedy
ciężarówki wjechały na teren dawnej posiadłości w Chopham,
okazało się, że istotnie przez prawie dziesięć miesięcy zaszły pewne zmiany. Dwa hangary były
wyremontowane, trzeci najwyraźniej zburzono, ale dobudowano dwa
nowe, większe od tamtych. Opodal stał samolot przykryty brezentem.
Budynków gospodarczych też było jakby więcej, a dawne czworaki,
służące jako koszary dla marynarzy i podoficerów, wyglądały na
rozbudowane. Pas startowy miał barwę przykurzonej czerni.
Najwyraźniej w końcu został wyasfaltowany, a Tony podejrzewał, że
nawet zremakadamizowany.
Ledwo
Scolding zeskoczył z ciężarówki, Angus wyszedł mu na powitanie
i złożył raport o stanie techniki w bazie. Tymczasem Ron
Boswell i reszta mechaników brali się już do zdejmowania ładunku
z samochodów, aby przenieść go w wyznaczone miejsca. Wkrótce
zjawili się pierwsi miejscowi oficerowie: kwatermistrz Cornwell i
inżynier Turnbull.
– Aleście
się zmienili! – zauważył pierwszy. – Vincenta nie poznałem…
– Nie
jestem tym człowiekiem co dawniej – odpowiedział Henry. – Za to
ty, Cornwell, wcale się nie zmieniłeś.
– A
gdzie Sinclair i Davis?
– Sinclair
nie żyje, Davis ciężko ranny – wyjaśnił Tony. – Nie pytasz o
Matthewsa?
– Już
Dunmore mówił – odparł kwatermistrz ponuro. – Chyba ciężko
to przeżył.
– U nas
też ostatnio było parę pogrzebów – wtrącił Turnbull.
Nie
dokończył myśli, bo jego uwagę nagle odwrócili mechanicy, jego
zdaniem niosący skrzynie z wyposażeniem nie w to miejsce, co
trzeba, więc od razu poszedł ich naprostować.
– Kto jest
teraz komendantem, wciąż Fastly? – zapytał Scolding.
– Jasne –
odpowiedział Cornwell. – Już mu Dunmore zagrał na nerwach. Mówię
wam, kiedy go zobaczyłem, to myślałem, że zdechnę!
Tony
niezwłocznie poszedł się zameldować do gabinetu komendanta.
Lionel Fastly siedział przy biurku nad papierami. Miał nieco mniej
włosów niż dawniej, ale w dalszym ciągu sprawiał wrażenie,
jakby ogólnie pojęta rzeczywistość budziła w nim głęboką
irytację.
– Wróciliście
– westchnął bez satysfakcji. – Cóż, Scolding, przynajmniej do
pana mam zaufanie. Ale jaki diabeł pana podkusił, żeby wysłać
przodem akurat Dunmore'a?
– Spośród
moich ludzi zostało tylko trzech pamiętających Chopham –
stwierdził Tony. – Porucznik Vincent nie jest pilotem, a ja
musiałem nadzorować cały transport.
W tym
momencie przyszło mu do głowy, że właściwie mógł to zadanie
powierzyć Henry'emu, który na pewno poradziłby sobie śpiewająco
– ale nie podzielił się z komendantem. Nie pierwsza to
niewłaściwa decyzja w jego karierze i pewnie też nie ostatnia. Na
tę myśl przeszedł go nieprzyjemny, oleisty dreszcz, ale
Scoldingowi udało się go zignorować.
– Mam
nadzieję, że Dunmore wylądował bez przeszkód – powiedział,
starając się dyskretnie wysondować, jaki obrót przybrał pierwszy
kontakt Northumbryjczyka z Fastlym.
– Szczęśliwie
nie rozbił samolotu – odparł komendant. – Musi pan wiedzieć,
że o ile w zasadzie wiem, czego się po nim spodziewać, to komandor
podporucznik Filgate nie jest pobłażliwy dla tego typu fantazji.
Obrócił
stojący na biurku globus i przyjrzał się południowej Europie.
– A więc
był pan na Morzu Śródziemnym?
– Między
innymi – stwierdził kapitan.
Fastly
pokiwał głową.
– Będą
dwie eskadry. Pierwszą dowodzi komandor Filgate, drugą pan. Teraz
wyleciał na patrol. Kiedy wróci, rozmówicie się w tej sprawie.
– Tak jest
– odpowiedział Scolding. – Bosman Angus już mi zameldował o
stanie techniki.
– Ostatnio
utraciliśmy kilku ludzi – rzekł komendant. – Uzupełnienia
bardzo nam się przydadzą.
– Zeppeliny?
– Był
jeden przypadek. Reszta od awarii i błędów pilotażu. Potrzebujemy
doświadczonych ludzi. Będziecie musieli podszkolić ten nowy
narybek.
– Rozumiem.
Czy otrzymamy te same kwatery co wcześniej?
– Jest
trochę więcej personelu – stwierdził Fastly – dlatego
będziecie musieli się nieco ścisnąć. Oczywiście dla pana, jako
dla dowódcy eskadry, znajdzie się pojedyncza kajuta.
Henry i
reszta oficerów udali się do salonu. Tu wszystko wyglądało z
grubsza tak samo jak w poprzednim roku, tylko zmienił się
kolor zasłon, a dywan trochę wyblakł. Ktoś wywalił stół
bilardowy, niektóre obrazy na ścianach były inne, niż Henry
pamiętał, a fotele i kanapy zajmowali jacyś całkiem nieznajomi
porucznicy. Tylko pod oknem siedział Dunmore i pił herbatę z
kapitanem o ogorzałej cerze i matowym odcieniu jasnych włosów.
W każdym razie Vincent miał nadzieję, że to tylko herbata.
– Przyznaj
się, Dunmore! – zawołał Braeburn. – Co za blasfemię znowu
wykonałeś?
Northumbryjczyk
chrząknął z powagą.
– Tym
razem cały problem wziął się właśnie z tego, że nic nie
zrobiłem – powiedział.
– Trochę
się posprzeczaliśmy z rana, ale mniejsza o to – odpowiedział
blondyn z nieco obcym akcentem. – Czasem człowiek bywa nie do
życia, kiedy się nie wyśpi.
– To gdzie
my tu tera mieszkać będziemy? – zapytał Evan Borker.
Jasnowłosy
wstał, wyciągając dłoń do Henry’ego.
– Piet
Roelofs – przedstawił się. – Do tej pory byłem tu zastępcą,
ale wygląda na to, że przyjdzie mi ustąpić miejsca komuś z
większym doświadczeniem.
– Rano nie
byłeś taki skłonny ustępować miejsca! – rzucił Dunmore, a
Roelofs spiorunował go wzrokiem.
– Co on ma
na myśli? – spytał zaniepokojony Howlett, nowy obserwator
Northumbryjczyka.
– On jest
z pogranicza – powiedział Braeburn. – Przyzwyczaisz się.
Dwaj obcy
porucznicy okazali się obserwatorami – Frederickiem Mildrumem i
Williamem Reynoldsem. Obaj byli w Chopham od niedawna – pierwszy
świeżo po szkoleniu, drugi miał za sobą parę miesięcy służby
w Felixstowe. Żaden nie był też przydzielony do konkretnego
pilota, bo tamci latali niekiedy maszynami jednomiejscowymi.
Roelofs
oprowadził nowych kolegów po okolicy, a marynarze pełniący
funkcje ordynansów zanieśli ich rzeczy osobiste do pokojów.
Traylor został z miejscowymi obserwatorami, za to wkrótce dołączył
Scolding, mając już za sobą rozmowę z komendantem. Ze złymi
przeczuciami wszedł na strych, gdzie ongiś urządzono pomost. Teraz
dominował tam wielki stół, zasłany rozłożonymi mapami. Wszelkie
ornamenty zostały usunięte z pomieszczenia, a ściany obklejono
tapetami w obleśnie nieokreślonym kolorze. Na widok tego, co nowi
mieszkańcy zrobili z inicjatywą
Henry'ego, Scolding miał ochotę dostać
mdłości albo wybić pięścią dziurę w ściance działowej.
Za ścianką
urządzono mniejsze pomieszczenia. W jednym znalazł się stół
bilardowy, na którym leżały jakieś teczki, a w drugim urządzono
pokój radiowy. Siedział tam kolejny obserwator, Nesbitt,
Kanadyjczyk z zawadiacką grzywką, którą zaczynały już
gdzieniegdzie zdobić srebrne nici.
– O, jesteście nowi? – zapytał przyjaźnie.
– Nie,
jesteśmy starzy – stwierdził Tony, wskazując gestem Vincenta. –
W każdym razie my dwaj.
Nesbitt
dostrzegł jego dystynkcje i przestraszony zerwał się z miejsca,
stając na baczność.
– Proszę
o wybaczenie, kapitanie… – powiedział z zakłopotaniem.
– Spocznij. Nie jesteś Niemcem, żebyś musiał się
nas bać.
– Nie
przemęczacie się tu zbytnio, co? – zainteresował się Braeburn.
– Moglibyśmy
bardziej – przyznał Kanadyjczyk. – Jest raczej spokojnie, same
patrole, tylko mamy czasem mały problem ze sterowcami.
– Poczekaj
trochę, a sterowce zaczną mieć problem z nami – uznał Tony. –
Często się pojawiają?
– Idą
przeważnie na Londyn, ale bywa, że niektóry zabłądzi i do nas.
Dwa tygodnie temu straciliśmy Macmillana, szkoda chłopaka… Stary
coś mówił, że niedługo może być lot na Belgię.
– Który
stary? – zapytał Vincent. – Dowódca czy komendant?
– Dowódca
to stary, komendant to łysy – wyjaśnił Nesbitt. – A w ogóle
słyszeliście, że się podobno kroi nowa ofensywa?
– Najwyższy
czas – powiedział Howlett. – Dobrze by było uderzyć Hunów w
miękkie, póki zajęci pod Verdun.
– Dziś
każdy jest specjalistą od wygrywania wojny, tylko jakoś jednak nie
możemy wygrać – skomentował Scolding.
– Oczywiście
– zgodził się Nesbitt, wskazując leżący na stoliku egzemplarz
„Modern Herald”. – Nawet w tej modernistycznej
szmacie
są tacy, co lepiej się na wszystkim
znają.
– Nie
gadaj, dobra gazeta, tylko ekscentryczna – odparł Braeburn.
Tony
przejrzał „Modern Herald”, ale nie znalazł artykułu o tym, jak
zdaniem redakcji należałoby prowadzić wojnę. Oczy automatycznie
powiodły go do nowego felietonu panny Partridge. Była może w nieco
gorszej formie, bo tekst nie miał wyraźnej myśli przewodniej, ale
nie zapomniała o kontrowersjach:
…natomiast
co do tragicznych wydarzeń, do jakich doszło w Dublinie, to
pozostawiając na boku ocenę moralną tych ludzi, którzy podnieśli
rękę na Koronę, można zastanowić się, jakie przyczyny popchnęły
ich do takiego kroku i czy nie miał z tym nic wspólnego fakt, że
choć niektórzy są lojalnymi poddanymi Jego Królewskiej Mości, to
mimo wszystko traktuje się ich jak tubylców kolonialnych. Łatwo
nazwać kogoś zdrajcą, ale równie łatwo jest zajrzeć do starej
gazety i przypomnieć sobie, który mianowicie polityk twierdził, że
wolałby widzieć w Irlandii pruskie pikelhauby niż Home Rule. Mimo
woli przypomina się stare przysłowie o sianiu i zbieraniu różnych
zjawisk atmosferycznych…
Lekturę
przerwał Tony'emu sygnał telegrafu. Nesbitt oderwał się od
przyjacielskiej rozmowy i zaczął przyjmować meldunek.
– Stary wraca –
powiedział.
Scolding
wyszedł na zewnątrz, by spotkać się z komandorem Filgate'em. Za
nim wybiegł Evan Borker. Zbliżając się do pasa startowego,
dostrzegli na horyzoncie dwa samoloty, zmierzające w tę samą
stronę. To nie były shorty: miały krótsze skrzydła, dolny płat
lekko nachylony ku środkowi, bardziej krępą sylwetkę, no i
podwozie zamiast pływaków. Ewidentne myśliwce.
– Co to za
maszyny? – zapytał Borker.
– Nieuporty
jedenaste, panie poruczniku – odpowiedział jeden z miejscowych
mechaników.
Myśliwce
podeszły do lądowania. Pierwszy lekko zakozłował podwoziem o
ziemię, dopiero w ostatnim momencie pilot skorygował zachowanie
maszyny. Po kilku minutach drugi samolot wylądował gładko i w
zgodzie z wszelkimi zasadami. Wokół zaroiło się od mechaników,
którzy rzucili się przestawiać samoloty do hangaru i wykonywać
wszystkie niezbędne prace techniczne. Przybiegł też Mildrum z
notesem.
Piloci
opuścili kokpity. Pierwszym okazał się porucznik Edmund
Thorne-Stevens, drugim – sam dowódca. Komandor podporucznik Robert
Filgate był barczysty, wysoki prawie tak jak Dunmore i ubrany w
ciemnogranatowy, jednoczęściowy kombinezon z dystynkcjami na
naramiennikach. Pod szyją miał fular w biało-błękitny rzucik.
– Zapisz
jednego friedrichshafena na moje konto, około dwadzieścia mil na
wschodni południowy wschód od Margate – rzucił do Mildruma, po
czym wbił spojrzenie jasnoniebieskich jak wysokogórskie stawy oczu
w salutującego Tony'ego.
– A pan to
kto? – zapytał surowym tonem.
– Kapitan
Anthony Scolding, dowódca drugiej eskadry – przedstawił się
Tony.
– Eskadry
B – poprawił Filgate.
Ruszyli
spacerowym krokiem od pasa ku budynkowi dworu.
– Dostałem
rozkaz o utworzeniu dywizjonu, a pan w nim będzie dowodził eskadrą
B – sprecyzował dowódca. – O ile da pan sobie radę, bo chyba
ma pan problem z dyscypliną w jednostce.
– To nie
ja mam problem z dyscypliną – odparł Scolding. – Czasami go
miewają niektórzy moi podwładni, ale stanowczo na to reaguję.
– Przykład
kapitana Dunmore'a mówi co innego.
– Dunmore
ma agresywnego, myśliwskiego ducha. To równoważy wszelkie
niedogodności związane z jego… swobodnym stosunkiem do
rzeczywistości.
– Swobodnym
stosunkiem do rzeczywistości – powtórzył Filgate z dezaprobatą.
– To mało powiedziane.
Spojrzał w
bok, na Thorne-Stevensa, który też zdążał do budynku, jedną
ręką rozpinał kurtkę, a drugą bezceremonialnie trąbił z
piersiówki.
– Mam tu
samych żółtodziobów, którzy nie wąchali prochu – stwierdził
dowódca. – Przyda się kilku ludzi z doświadczeniem. Pan i pana
ludzie, oczywiście, doświadczenie mają?
– Potwierdzone
przez DSC. – Tony dotknął baretki na piersi.
– Czasami
cała jednostka hurtem dostaje medal, bez względu na to, co robili
konkretni jej członkowie. Albo do wniosków o odznaczenie dopisuje
się kogoś, kto przyszedł później. Proszę pamiętać, że u mnie
takich zwyczajów nie będzie.
– Powątpiewa
pan w nasze doświadczenie?
– Mam
zwyczaj wierzyć w to, co widzę, Scolding.
„To
znaczy, że jest pan ateistą?” – miał ochotę zapytać Tony,
ale się powstrzymał.
– Byłem
we Flandrii – stwierdził dowódca. – Wie pan, jaka jest
przewidywana długość życia pilota we Flandrii? Trzy tygodnie!
– Jeden z
moich ludzi też służył we Flandrii, nawet został ranny i
odznaczony – powiedział Scolding, nie precyzując, że Evan Borker
był wówczas kapralem huzarów, a nie lotnikiem. – Drugi był w
Dunkierce, trzeci na Gallipoli. Nie jesteśmy ani dekownikami, ani
żółtodziobami. Wszystko jest w naszej dokumentacji.
– Na
przykład pana niewątpliwe doświadczenie w dziedzinie długich
urlopów? – zapytał kwaśno Robert Filgate. – Z tym już koniec.
Od jutra bierzecie się, pan i pana ludzie, do poważnej służby.
A CO TU SIĘ WYPRAWIA? A kto rzuca kolejnym rozdziałem w ciągu miesiąca? I'M SHOOK. Ale, ale, w sławnych słowach generała Shanga: let's get down to business (to defeat the Huns!), ololololo.
OdpowiedzUsuńKapitan Pieter Roelofs - żebym chciała, to tego nie wymówię, trzeba od razu było go Rokokoko nazwać
już miał za sobą patrol, i to w dodatku nieuportem - myślałam, że se jaja robisz, ale google pomogły. Ale to nie powinno być wielką literą?
W dodatku wstał dobrze przed pobudką - nie ogarniam takich ludzi, co nie mają spania. Ja mam największe właśnie tuż przed pobudką.
W jego łóżku smacznie spał jakiś obwieś, rozebrany aż do pasa - ŁOHOHOHOHO, fabuła się zagęszcza!
szarego świtu uganiałem się za nieistniejącym U-bootem - SAM ŻEŚ WSTAŁ PRZED POBUDKĄ, ŚPIJ JAK CI LUDZIE NIE BRONIĄ
– Kapitan pilot Thomas Dunmore melduje swoje przybycie! - lol, że tak powiem
Gdzie pan służy, że panuje tam zwyczaj sypiania w cudzych łóżkach? - Spójrzmy na tę sytuację tak: z drugiej strony zagrzał mu pościel!
– Będzie pan łaskaw mi w końcu powiedzieć, co pan tu robi? - ŚPI I GRZEJE CI POŚCIEL
– Nie mogę na to patrzeć - Sacrebleu!
– Dunmore? A pana co tu znowu przywiało?! - Pomyślne wiatry!
(Ja pitolę, mylą mi się te chłopy już strasznie, chyba sobie muszę z zakładki skorzystać...)
z kapitanem Scoldingiem na czele - JEST MOJA MISIA!
nawet zremakadamizowany - co zrobiony? (nie znam tego słowa, a google odmawia współpracy)
bo jego uwagę nagle odwrócili mechanicy, jego zdaniem - jego uwagę odwrócili, jego zdaniem niosący
DOBRA, JEST POWTÓRKA Z NAZWISK, ogarniam sobie (notatek nie robię, bo posiadam aktualnie tylko jeden zeszyt do uniwersytetu, bida z nyndzo)
Cóż, Scolding, przynajmniej do pana mam zaufanie. - Huehuehuehue, ja też.
właściwie mógł to zadanie powierzyć Henry'emu - Toncio to taka Zosia Samosia trochę (ale to nic, ciiiii)
oleisty dreszcz - Say what? Ale że jaki to?
– Zeppeliny? - YAY!
– Piet Roelofs – przedstawił się. - To było celowe, czy ci końcówkę imienia zjadło?
Na widok tego, co nowi mieszkańcy zrobili z inicjatywą Henry'ego, Scolding miał ochotę dostać mdłości albo wybić pięścią dziurę w ściance działowej. - Osz ty, misia <3
Dobrze by było uderzyć Hunów w miękkie, póki zajęci pod Verdun. - O, zagazowali mi tam gdzieś wujka. Ale przeżył. I żył ponad 90 lat!
– Kapitan Anthony Scolding, dowódca drugiej eskadry - OMG, nie przypominam sobie, kiedy ostatnio padło jego pełne imię :D
– Na przykład pana niewątpliwe doświadczenie w dziedzinie długich urlopów? - AHAHAHAHA, umarłam.
ALE PRZEŻYŁAM! (Ciekawe na jak długo...) Taki to ekspresowy komć, bo korzystam z faktu, że do niczego się nie nadaję TO SE TRZASŁAM. A co! Będę znowu pierwsza! (yassssss) :D
No tak, jakoś szybko mi poszło z tym rozdziałem. Pamiętam, że rok temu, po scenie z Henrym i Lindą w teatrze, moja wena była tak wykończona, że dopiero w styczniu się zregenerowała. Tym razem podobna sytuacja raczej nie grozi.
UsuńKtóry to generał Shang? Jakiś rywal generała Fenga?
Główny problem z tym rozdziałem to "loads and loads of characters", zwłaszcza jak na skalę mojego opka. Zakładka z bohaterami już nie nadąża za akcją - mam problem, jak ją uzupełniać, żeby nie robić spoilerów. Ale nie zaspoileruję chyba za bardzo, jeśli powiem, że na dzień dzisiejszy z tych nowych liczą się głównie Filgate i Antylopa, a reszta bardziej robi za tło.
Pieter Roelofs, nieformalnie Piet, nie jest z Anglii, podobnie jak Henry. Jeśli pamiętać, że "oe" wymawia się jak "u", to już idzie z górki. "Rokokoko" brzmi jak przyzwoity fanowski nickname, choć ja wolę nazywać go "Antylopa".
Ten "zremakadamizowany" się wziął w sumie z głupawki, bo mi się przypomniał artykuł ze 112-letniej gazety, w którym ktoś podawał "remacadamizing" jako mieszankę pięciu języków: "re" - łacina, "mac" - celtycki, "adam" - hebrajski, "iz" - greka, "ing" - angielski. A chodzi o ponowne pokrycie jakiejś nawierzchni makadamem.
Czy mi się wydaje, czy ostatnio Tony przyćmił Vincenta?
Tony z Emilką tak nie wykańczają? :D
UsuńO, człowieku, ty nie z tego pokolenia, co Mulan oglądało, nie? Łap linka. Ja mam tym tak zryty mózg od najmłodszych lat, że już nie potrafię przeczytać "let's get down to business" i nie mieć w głowie Hunów. Coś jak dłuższe życie każdej pralki to Calgon.
Masz tyle tych chłopów, a co chłop to imię i nazwisko, bo ciężko przecież inaczej, a ja mam mały móżdżek i krótką pamięć, ALE SIĘ STARAM.
To ja go będę Rokokoko nazywać od dziś. Tony został Tonciem, Rolololo zostanie Rokokoko.
(Nie, wcale nie wygooglowałam właśnie makadamu.) Mów ty do mnie, a ja będę oczami świecić, robię się za głupia na to opko.
TAK. POWIEM CI ŻE TAK. Że jak wcześniej całym sercem czułam dziki romans Henry'ego i Lindy, to tak się nimi teraz przejadłam wręcz (nie że ich już nie lubię czy coś, po prostu tyle czasu antenowego mieli, że aż się zatęskniło za inną parką) NO I TONCIO WRESZCIE WZIĄŁ EMILKĘ W OBROTY, więc ja się cieszę. Fajna z nich para. Bardzo fajna. Wyszli ci, nie będę ukrywać, jak miałam takie momenty, że jęczałam, że Toncio nijaki i przyćmiony blaskiem zajebistego romansu Henry'ego, to teraz ZMIERZAMY W DOBRYM KIERUNKU.
Może ja i z "pokolenia Mulana", ale nie zdarzyło mi się jeszcze oglądać. Trochę dziwne, zważywszy moje zakręcenie na punkcie chińskim od jakiegoś czasu. Co do Calgonu, to jeszcze pamiętam hasło "Zmiękcza pralkę, chroni wodę", czy tam odwrotnie, co za różnica.
UsuńChłopów faktycznie mnóstwo, więc krótka ściąga na obecny stan:
Eskadra A: dowódca - Filgate, piloci - Roelofs, Thorne-Stevens, Savage, obserwatorzy - Crane, Nesbitt, Mildrum, Reynolds, szef mechaników - Throat.
Eskadra B: dowódca - Scolding, piloci - Dunmore, Traylor, Braeburn, obserwatorzy - Vincent, Howlett, Borker, szef mechaników - Angus.
Personel bazy: komendant - Fastly, kwatermistrz - Cornwell, inżynier - Turnbull.
Mam nadzieję, że to nie znaczy, że, dajmy na to, Linda powinna... zniknąć? *villain laugh*
Dajesz, ta baja ma jedne z najbardziej zapadających w pamięć piosenek. Let it go przy nich klęka. No i Muszu ty geniuszu.
UsuńO, dzięki! Będę miała gdzie zaglądnąć, jak się jeszcze raz zapultam.
ŁAPY PRECZ OD MOICH KOBIET. Właściwie masz problem powiem ci, przynajmniej z mojego punktu widzenia - człowiek tak się przywiązuje do twoich głównych postaci, że właściwie jak kogoś zabijesz, to masz przesrane. Chyba że ty nie z tych autorów, co zabijają dla przyjemności. :D
Faktycznie piosenka jest bardzo porządnie zrobiona, chociaż w pamięć jeszcze mi nie zapadła (zresztą sławetnego "Let it go" jakimś cudem nie udało mi się jeszcze usłyszeć). Ogólnie mam spore braki popkulturowe wynikające z Podążania Własną Drogą i nadrabiam je nieraz dopiero po latach. Np. teraz dokształcam się z "Gry o tron" i o ile nie należę do autorów chętnie zabijających postacie, do których czytelnik się przywiązuje, to miewam też tendencje do inspirowania się tym, z czym ostatnio mam do czynienia, więc wszystko możliwe...
UsuńA ten cytat w pierwszym komentarzu już się u ciebie kiedyś pojawił, jakoś mi się wtedy nie skojarzyło, że mogło chodzić o Hunów w sensie dosłownym :D
(Frozen jest słabe, ale nie mów nikomu, że ci to powiedziałam, bo to niepopularna opinia.)
UsuńCzytasz czy oglądasz? Kolega dawno dawno temu specjalnie przyniósł mi swoją książkę, żebym się zapoznała z oryginałem, ale dałam sobie siana po pierwszych 100 stronach, z fantasy to ja jednak tylko Harry'ego Pottera przyjmuję.
Upsi, powtarzam się. Czas znaleźć sobie nowe teksty. :D
Na razie oglądam. Czytanie też mam w planach, ale jeszcze nieprędko, bo chyba miną ze dwa lata, zanim przebrnę przez wszystkie lektury chińskie.
UsuńHarry Potter to jeszcze jeden współczesny klasyk, którego mam niezaliczonego i chyba tak już zostanie, bo nieodwracalnie zepsuły mi go te wszystkie opka o córkach Voldemorta.