Minęło
półtora tygodnia.
Położenie
lotników kwaterujących kątem w Devonport nie zmieniło się
zbytnio, mimo to kondycja niektórych zaczęła się poprawiać.
Dunmore wciąż robił z siebie rycerza smętnego oblicza, widać
było jednak, że z każdym dniem coraz więcej w tym romantycznej
pozy, a coraz mniej autentycznego cierpienia. Przynajmniej dopóki
ktoś w jego obecności nie wspomniał Matthewsa, bo wówczas nastrój
Northumbryjczyka znów walił się do głębokiej, ciemnej studni.
Kapitan
Scolding wracał do siebie nieco wolniej. Stopniowo, nie bez trudu
przekonywał sam siebie, że jednak nie stał się bezużyteczny ani
nie utracił sensu życia. Musiało jednak minąć trochę czasu, aby
Tony dał się przekonać swojej własnej argumentacji. Któregoś
dnia przyszło mu do głowy, że być może po prostu nie powinien
zmagać się z tym samotnie. Henry Vincent chętnie udzieliłby mu
wsparcia, Scolding jednak nie chciał wrzucać mu na barki własnego
duchowego kowadła. Byli najlepszymi przyjaciółmi, ale wiązał ich
też stosunek służbowy, Tony zaś uważał, że to dowódca winien
wspierać podwładnych i świecić przykładem, nie zaś oczekiwać,
że pomogą mu rozwiązać prywatne problemy. Tak więc gdyby Henry
wyciągnął do niego dłoń, zawsze był gotów ją przyjąć, ale
sam się do niego o pomoc nie zwracał.
Coraz bliższa perspektywa spotkania z Emily radowała
Tony’ego mniej, niż się spodziewał. Martwił się, czy w
obecności dziewczyny nadal będzie umiał odczuwać radość i czy
jej samej nie przyczyni dodatkowych zgryzot. Czy w ogóle jest w
stanie kochać ją wystarczająco? A może okaże się, że po tak
wielu miesiącach nie mają już ze sobą nic wspólnego? Co prawda
przez cały czas korespondowali na tyle regularnie, na ile pozwalała
ciągła tułaczka po Śródziemnomorzu, nie ulegało jednak
wątpliwości, że Emily wkłada w listy znacznie więcej uczucia i
zaangażowania. Na myśl o uroczej pannie, jej wrażliwych oczach i
subtelnych dłoniach, w duszy kapitana wschodziło co prawda słońce,
nie był to jednak lipcowy rydwan Heliosa zalewający swym złocistym
blaskiem całą ziemię, lecz blada, bezsilna tarcza przezierająca
zza chmur w listopadzie. Mimo wszystko jednak było to jakieś słońce
i jakaś nadzieja.
We środę gruchnęła wieść, że bazę ma wizytować
wysokiej rangi urzędnik Admiralicji z samego Londynu. Komendant
niezwłocznie zarządził przegląd, aby zademonstrować
dygnitarzowi, że dba o wzorowy porządek na własnym obszarze
odpowiedzialności. Oficerowie przypinali odznaczenia, mechanicy
wyjmowali z bakist paradne mundury, ściągano pranie ze sznurków.
Tony od samego rana był podenerwowany. Przyszło mu do
głowy, że wizyta grubej ryby stanowi doskonałą okazję, by coś
wreszcie zmienić, zainterweniować i wywalczyć przeniesienie
eskadry do bazy lotniczej z prawdziwego zdarzenia. Kiedy jednak
zaczął się zastanawiać, kiedy i w jaki sposób przedstawić
sprawę urzędnikowi, chwycił go stres tak silny, że niemal
bolesny. W rezultacie kapitan nie tylko nie doszedł do żadnych
konkretnych wniosków, ale w dodatku przy goleniu zadrżała mu ręka
i zaciął się w policzek.
I
to jeszcze nie koniec kłopotów. Kiedy wrócił z porannego obchodu,
okazało się, że paczka amunicji do rewolweru, którą trzymał na
biurku, zniknęła bez śladu. Przed kilkoma dniami pobrał ją z
magazynu, chciał schować do szuflady, ale kiedy się zorientował,
jaki ma tam bałagan, zdecydował, że najpierw posprząta. Na
postanowieniu jednak się skończyło i naboje pozostały tymczasowo
we wnęce z lewej strony biurka. Zakrył je tylko jakimiś papierami,
żeby nie kusiły. Tej środy postanowił w końcu zepchnąć paczkę
na samo dno szuflady, wszystko jedno jak, ale przeszedł go dreszcz:
nabojów nie było. Na wszelki wypadek sprawdził w szufladzie,
sprawdził w prawej wnęce i wszędzie, gdzie tylko mogłyby się
znaleźć. Bez skutku, zaczął więc gorączkowo szukać także i w
miejscach, gdzie według żadnego prawdopodobieństwa paczki być nie
mogło. I rzeczywiście, nie było. Niesłychane! Diabeł ogonem
przykrył…
Z pozoru łatwo było wytypować podejrzanego. Tony udał
się więc na poszukiwania porucznika Vincenta. Zastał go zajętego
niezobowiązującą pogawędką z miejscowym oficerem
meteorologicznym (któż lepiej się nadaje do rozmów o pogodzie?) i
poprosił na stronę.
-
Stało się coś? – zmartwił się Henry. Wiedział, że przyjaciel
do końca będzie próbował udawać, że sam sobie poradzi, więc
nagła prośba o rozmowę na osobności – nie kryłby się, gdyby
chodziło o sprawy służbowe – wzbudziła w nim niepokój.
-
Czy przypadkiem, z troski o mój stan ducha, nie wziąłeś
tymczasowo na przechowanie mojej amunicji?
-
Amunicji? – zdziwił się Vincent. – Pierwsze słyszę.
-
Trzymałem ją na biurku, a dzisiaj jakby wyparowała.
-
Na pewno nie przełożyłeś gdzie indziej? – Henry nabrał w sercu
swym poważnych podejrzeń.
-
Nie, pamiętałbym coś takiego.
-
No to nie wiem – odparł porucznik. – A właściwie po co ci ona?
Przecież nigdzie nie lecimy.
-
Obiecuję, że nie mam zamiaru zrobić nic głupiego – stwierdził
Tony. – Po prostu chciałbym wiedzieć…
Henry
uspokajająco dotknął jego ramienia.
-
Ufam ci – powiedział z naciskiem. – Właśnie dlatego nie
grzebałem w twoich rzeczach, słowo honoru.
Scolding
westchnął ciężko. Poczuł, że robi przyjacielowi przykrość,
praktycznie oskarżając go o kradzież.
-
Przepraszam. Chociaż miałem nadzieję, że to jednak ty.
Vincent
spojrzał na niego z obawą, że Tony zaczyna gwałtownie tracić
zdrowe zmysły.
-
Czy możesz mi powiedzieć, co masz na myśli?
-
Boisz się, że tracę rozum? Ja tak samo…
Przy śniadaniu doszło do scysji między Braeburnem a
Traylorem. Pod oknem mesy oficerskiej czasami pojawiał się biały
kot z czarnym ogonem. Za każdym razem Braeburn wykładał mu jakiś
drobiazg – kawałki mięsa, wędlin czy chleba z masłem. Godric
patrzył na to z niechęcią. Tak było i tej środy.
-
Przestań go karmić – zwrócił uwagę, kiedy syn pastora po raz
kolejny wstał od stołu, żeby rzucić kotu coś przez okno.
-
Bo co? – zapytał zaczepnie Braeburn.
-
Kot tu nie jest dla zabawy, tylko po to, żeby łapać szczury i
myszy.
-
No i dobra. Będzie miał więcej sił do polowania. Naprawdę nie
masz poważniejszych problemów? Może jeszcze pójdziesz i sam mu to
zjesz?
-
Jak się nażre, to nie będzie mu się chciało – utrzymywał
Traylor z przekonaniem. – Wygłodzony kot jest bardziej łowny.
-
Co za blasfemia! – odpalił Braeburn. – Mam propozycję. Od tej
pory zacznij jeść wyłącznie myszy, to zobaczymy, czy po miesiącu
takiej diety zostanie ci choćby tyle siły, żeby nadal tak
pierniczyć.
Sięgnął
po talerz Traylora, jakby chciał mu go zabrać.
-
Uważaj sobie! – wzdrygnął się Godric. – Nie pozwolę się tak
traktować!
-
Sam zaczynasz… – Braeburn wzruszył ramionami.
-
Spokojnie! – Henry Vincent uciął kłótnię. Po raz kolejny w
ostatnich dniach musiał wziąć sprawy interpersonalne na własne
barki, bo Tony nie przyszedł. Mimo że było z nim lepiej, to
notorycznie się spóźniał na śniadania.
Henry
patrzył to na tych dwóch kogutów, to na nieobecnego tylko duchem
Dunmore’a. Poczuł, że jeśli coś się szybko nie zmieni, to
eskadrę czeka niechybny rozkład.
Dostojnik
z Admiralicji przyjechał już o dziewiątej i nie zamierzał tracić
czasu na zbędne konwersacje. Krępy mężczyzna w prążkowanym
garniturze i meloniku, podpierający się laską, spędził w
gabinecie komendanta bazy krótką chwilę, po czym kazał się
oprowadzić.
Komendant,
towarzysząc gościowi, przeklinał w duchu jego wręcz obsesyjną
dociekliwość. Cywil wszystko chciał sprawdzić, wszystko obejrzeć.
Wchodził do budynków koszarowych, magazynów, na pokłady dużych
okrętów i jednostek pomocniczych, rozmawiał z rozmaitymi ludźmi,
od komandora do palacza. Nie budził zaufania komendanta, nieważne,
że był lordem. Nie tylko nic sobie nie robił z rygorów panujących
w Royal Navy, ale na każdym kroku dawał do zrozumienia, że
reprezentuje władzę zwierzchnią.
A
co gorsza, jego lordowska mość ciągle się wszystkiego czepiał.
Pewnemu porucznikowi urządził sprawdzian z nazwisk podwładnych;
chłopak oblał test, bo dostał przydział przed paroma dniami i
jeszcze nie wszystkich znał. Wizytując kwatermistrzostwo, urzędnik
kazał sobie przynieść suchary, wybrane na chybił trafił z
różnych paczek, i sam je przy wszystkich degustował. Kiedy
zaprowadzono go do stoczni, zaczął przepytywać robotników
pracujących przy nitowaniu kadłuba, biorąc ich w krzyżowy ogień
pytań tak złośliwie, że dostali zupełnego kręćka. Wyszło na
jaw, że notorycznie oszukiwali, zamazując znaki kredą,
pozostawiane przez ich kolegów tam, gdzie skończyli poprzednią
zmianę, i dorysowując wyżej, że niby to wbili więcej nitów i
należy im się większa wypłata. Nawet orkiestrze urzędnik nie
przepuścił, zmuszając muzykantów do grania szkockich piosenek
ludowych albo jakichś operetkowych przebojów.
Zwizytowawszy
ważniejsze okręty stojące przy nabrzeżu, gość przyszedł na
dziedziniec, gdzie w ustawionych na kształt podkowy szeregach
zgromadziła się część personelu bazy. Byli tam marynarze
stacjonujący na lądzie, którzy nie mieli przydziału na żaden
konkretny okręt, a także niektóre załogi mniejszych kutrów. Z
boku upchnięto również osieroconych lotników.
Tony,
w surducie i białych rękawiczkach, stał przed szeregiem swoich
ludzi i obojętnym wzrokiem obserwował dostojnika. Lord przechadzał
się wzdłuż stojących na baczność marynarzy, rozmawiał zarówno
z oficerami, jak i z niższymi rangami, czasem wymieniał uwagi z
komendantem albo z chudym wąsaczem, który wyglądał na sekretarza.
W miarę, jak się zbliżał, Scolding czuł narastający niepokój,
przejawiający się bólem brzucha. Piekł go zraniony policzek,
głowa też zachowywała się niewyraźnie. Co gorsza, nie mógł się
skupić, myślał o zaginionej paczce nabojów.
Niemożliwe,
żeby odłożył ją gdzie indziej. Ktoś musiał wejść i zabrać.
Ale kto? I przede wszystkim po co? Dunmore? Traylor? Braeburn? Do
żadnego z nich nie było to podobne. Nikt nie byłby na tyle
bezczelny, żeby wejść do gabinetu Tony’ego pod jego nieobecność
i zabrać cokolwiek. Jedynie porucznik Vincent mógłby się na to
odważyć, w przekonaniu, że ratuje przyjaciela przed tym, co
eufemistycznie nazywano desperacją. Ale Henry twierdził, że to nie
jego wina, a Tony nie miał podstaw mu nie wierzyć. Było mu źle ze
świadomością, że tak niesprawiedliwie skierował na Henry’ego
swe podejrzenia.
Obaj
przecież doskonale wiedzieli, że gdyby chciał coś sobie zrobić,
to nie miałby problemów z dostępem do amunicji, a zresztą w ogóle
jej nie potrzebował, wystarczyłoby otworzyć okno. Oczywiście tego
nie uczyni, choć nadal jeszcze odczuwał chwilami posępną pokusę,
by choćby w ten sposób poczuć znów na twarzy szalony pęd
powietrza…
O
właśnie, okno! Czyż nie zostawił go otwartego, wychodząc na
obchód? To możliwe… Skup się, człowieku! Było otwarte czy
zamknięte? Ani otwarte, ani zamknięte, tylko uchylone i umocowane
na haczyk. Przez taką szczelinę nikt by się nie przecisnął, ale
haczyk dało się podważyć: scyzorykiem, marspiklem, bagnetem,
patykiem, a jeśli ktoś był wystarczająco zręczny, to i palcem.
Było tylko jedno utrudnienie: cela Tony’ego mieściła się na
piętrze. Ale zaraz! Czyż obok okna nie przebiega akurat rynna?
Można było też się spuścić z dachu. W dodatku za wejściem
przez okno przemawiał fakt, że właśnie z tamtej strony
bezpośrednio widać było wnękę, gdzie leżały naboje. A czy w
ogóle zniknęły dziś rano? Może to było wczoraj? Widział je
wczoraj czy nie?
W
każdym razie, jeżeli amunicji nie zabrał Henry, to pozostają dwie
możliwości. Albo ktoś ją ukradł, albo Tony sam gdzieś przełożył
i zupełnie tego nie pamięta. W pierwszym przypadku źle, w drugim
jeszcze gorzej, bo to znaczy, że stracił nad sobą kontrolę.
Ach,
stracił zaiste, i to jeszcze jak stracił! W czasie bowiem, gdy
kapitan Scolding rozmyślał nad swoim złym losem i zaginioną
amunicją, dygnitarz z Admiralicji posuwał się wzdłuż szeregu,
podchodząc coraz bardziej niego. Tony nie spuszczał go z oczu, ale
był zatopiony w myślach tak głęboko, że rejestrował tylko
widoki, nie skupiając się na tym, co urzędnik mówi. Tymczasem
jednak lord stał już obok, postukiwał laską o bruk i spoglądał
na Scoldinga z pewną ironią.
-
Panie kapitanie, czy raczy pan udzielić mi odpowiedzi? – zapytał.
-
Przepraszam, jak brzmiało pytanie? – Tony otrząsnął się z
zamyślenia.
-
Co to, nie słuchał mnie pan?! Pytałem, dlaczego ma pan krew na
twarzy.
Scolding
dotknął rozciętego policzka. Czubki palców stały się czerwone.
Jeszcze się nie zagoiło?! Na dodatek, do kroćset, pobrudził
rękawiczkę.
-
Skaleczyłem się przy goleniu – wyjaśnił. – Wasza lordowska
mość.
-
Ach, przy goleniu? – dostojnik pokiwał głową. – A już
myślałem, że się pan z kimś pojedynkował.
Tony’emu
zrobiło się słabo. Zamierzał zwrócić się do urzędnika, a
zamiast tego się przed nim skompromitował. Miał szansę przerwać
wreszcie błędne koło i wyjaśnić sprawę dalszych losów eskadry
– i zmarnował ją. Oto kompletny nadir jego bezlitośnie
beznadziejnej bezużyteczności. Poczuł, jak krew odpływa mu ze
skroni.
-
Hej! Czy jest pan trzeźwy, kapitanie? – zapytał lord z
niepokojem, zorientowawszy się, że jego kolejne pytanie również
trafiło w próżnię.
-
Tak jest, ekscelencjo. Całkowicie trzeźwy…
-
Czemu pan tak cicho mówi? – urzędnik zirytował się. –
Śniadanie pan chociaż jadł?
Scolding
nie odpowiedział, bo nagle spostrzegł, że grunt gwałtownie się
ku niemu zbliża. Lord w ostatniej chwili zrobił unik i kapitan
runął mu pod nogi.
Zapanowało
poruszenie. Henry odruchowo rzucił się ku swemu pilotowi. Równie
błyskawicznie zareagował stojący w szeregu podoficer-sanitariusz.
-
Ładne rzeczy! – stwierdził urzędnik, odwracając się do
gospodarza. – Pańscy ludzie są tak przemęczeni, że mdleją na
apelu!
-
To nie moi ludzie, wasza lordowska mość – tłumaczył się
komendant. – Lotnicy, wrócili z Bliskiego Wschodu i są tu tylko
tymczasowo.
-
Ach tak, lotnicy! Więc gdzie ich samoloty? Nie pokazał mi ich pan.
-
Nie mamy samolotów, wasza lordowska mość.
-
Nie macie? – powtórzył urzędnik. – W takim razie ciekawostka,
na czym latają. Skoro przyjechali z Bliskiego Wschodu, to może na
latających dywanach?
Odwrócił
się ku leżącemu Scoldingowi, podtrzymywanemu przez Vincenta i
sanitariusza.
-
No, na co się jeszcze gapicie? Udzielić pomocy!
Tony’ego
zaniesiono do kantorka w magazynie żywności.
Szybko wróciła mu
przytomność, ale czuł się bardzo osłabiony i rozbity.
-
Co się stało?
-
Zasłabłeś – wyjaśnił Henry. – W czasie rozmowy z tym
ważniakiem z Admiralicji.
-
Niedobrze… – mruknął Scolding. – Gdzie on jest?
-
Kazał cię tu przynieść, a teraz pewnie poszedł gdzie indziej.
Wkrótce
zjawił się oficer medyczny, tyczkowaty starzec o gęstych
bokobrodach. Obejrzał Scoldinga dokładnie i zaczął go wypytywać
o samopoczucie. Z początku musiał ciągnąć pacjenta za język, po
jakimś czasie kapitan jednak otworzył się i zaczął opowiadać: o
bólach, o bezsenności, o utracie chęci do czegokolwiek. Parę razy
zrobił pauzę, zastanawiając się, czy na pewno warto opowiadać,
ale Vincent spoglądał na niego wtedy z łagodnym wyrzutem i to
wystarczało, by przekonać kapitana do dalszych zeznań. W końcu
doszli aż do zdarzeń z dziewiątego marca. Kiedy po kilkunastu
minutach w kantorku pojawił się wszędobylski urzędnik wraz z
komendantem bazy, doktor miał już diagnozę.
-
No i cóż? – zapytał lord, energicznie podchodząc do zebranych.
– Trzeźwy czy nietrzeźwy?
-
Pan kapitan przeżył w warunkach bojowych poważne załamanie
nerwowe, z którego dotąd nie wyszedł – poinformował lekarz.
-
Znaczy co? – upewnił się komendant. – Stchórzył?
Dostojnik
spojrzał na komendanta z politowaniem.
-
Jestem wprawdzie tylko cywilem, ale nie wydaje mi się, żeby
podwójne DSO przyznawali za tchórzostwo.
Zwrócił
się do Scoldinga, który wciąż był osłabiony i nie wstawał z
krzesła, a bosman-kancelista poszedł zrobić mu herbatę:
-
Kto jest pańskim bezpośrednim przełożonym?
-
Nie wiem, wasza lordowska mość – odparł Tony – ale kimkolwiek
by był, nie interesuje się nami zbytnio. Wyższego oficera RNAS tu
nie ma, więc chyba podlegamy komendantowi, ale zakładam tak tylko
na tej podstawie, że o nikim innym mnie nie powiadomiono.
-
Ach tak – urzędnik pokiwał głową. – Cóż tu porabiacie,
skoro nie macie maszyn? Jaka jest wasza rola?
-
Od chwili przyjazdu jesteśmy tu jak w czyśćcu – Scolding w końcu
wyrzucił to z siebie. – Nie możemy patrolować, nie możemy
opuścić Devonport i nikt nie wie, co z nami dalej.
-
A co robiliście przedtem? Gallipoli, Synaj?
-
Nasza eskadra stacjonowała na HMS “Evelyn”.
-
Coś mi się obiło o uszy – przyznał lord. – Czy to nie was
Turcy zatopili ze dwa miesiące temu?
-
Miesiąc temu, Niemiec – uściślił Tony. – Podejrzewam, że
mógł to nawet być słynny podwodniak, „Arnold z Pirsu”.
-
Nie pasuje – wtrącił Henry. – „Arnold” atakuje wyłącznie
statki handlowe i tylko artylerią.
-
To mógł być on – utrzymywał Scolding. – Po ciemku wziął nas
za handlowy, a kiedy odpowiedzieliśmy ogniem, uznał, że sytuacja
jest poważna, i odpalił torpedę.
-
Dowodów żadnych nie masz – zauważył Vincent.
-
Wszystko jedno – urzędnik machnął ręką. – Kapitanie, kiedy
ostatnio był pan na urlopie?
-
Gdzieś w okolicy Trzech Króli – stwierdził Tony niepewnie. – W
każdym razie w styczniu.
-
Co takiego? – warknął urzędnik. – Musicie odpocząć. Nawet we
Flandrii żołnierzy nie trzyma się tak długo w okopach!
-
Właśnie, po świętach zamierzam już bezwzględnie wziąć urlop…
-
Bezwzględnie to pan go weźmie w tej chwili! – zirytował się
lord. – Co to za porządki, żeby zasłużeni oficerowie padali jak
kawki, podczas gdy po restauracjach co wieczór spotykam spasionych
cepów, którzy w życiu nie widzieli Niemca! No jak, doktorze,
kwalifikuje się pan kapitan do urlopu zdrowotnego?
-
Tak jest, wasza lordowska mość – odparł oficer medyczny.
-
Wszystko jasne. – Dygnitarz wymierzył czubek laski w komendanta. –
Dajcie temu nieszczęśnikowi urlop do połowy maja. Wszystkim z
„Evelyn” tak samo.
-
Z całym szacunkiem, ale jest pan cywilem, nie zna się pan na takich
sprawach.
-
Ależ ja się nie muszę znać, mój drogi. Wystarczy, że admirał
będzie się znał. Idę dziś do niego na podwieczorek. Mam go
poprosić i przy okazji opowiedzieć o tym bajzlu, co u pana
zastałem?
-
Bajzlu?! – powtórzył komendant; dostojny gość mimo wszystko
popisał się pokaźną hiperbolą.
-
Niech pan lepiej od razu sam to załatwi – urzędnik zignorował
jego reakcję. – A teraz chciałbym obejrzeć wasz szpital.
Odwrócił
się i skierował ku drzwiom. Tony, choć wciąż osłabiony, zerwał
się z krzesła.
-
Wasza lordowska mość! – zawołał za wychodzącym. – Co z moją
eskadrą?
-
Dowie się pan po powrocie – odparł człowiek z Admiralicji. –
No, niechże pan idzie na ten urlop! Sio, już pana nie ma!
Dzięki
hojności ekscentrycznego lorda nadeszła wreszcie pora urlopów.
Członkowie eskadry rozjechali się po Brytanii. Porucznik Traylor,
obrażony na Braeburna, pojechał do Londynu odwiedzić narzeczoną.
Gdzie przepadł Dunmore, tego nikt nie wiedział, w każdym razie
miał pole do popisu, bo zaraz po zakończeniu jednego urlopu trafił
mu się następny. Spośród niższych rang wyjechał, między
innymi, Calum Flynn, który niezwłocznie wsiadł do pociągu w
stronę Liverpoolu, a stamtąd statkiem przeprawił się do Dublina.
W Devonport zostali Braeburn i bosman Angus z połową mechaników,
którzy mieli wziąć wolne dopiero po powrocie tamtych.
Na
dobry początek Tony wyprowadził się z bazy do hotelu w centrum
Plymouth i pierwsze, co tam uczynił, to napisał do Emily. Starał
się, żeby list był długi i namiętny, ale średnio mu wyszło;
panna Knight o wiele lepiej od niego władała słowem pisanym. Za to
kolejny raz potwierdził swój nie tak już odległy przyjazd,
wspominając, że w drodze będzie mu towarzyszył porucznik Vincent.
-
Jakaś zaraza, nie wiem – powiedział Henry, wchodząc na drugi
dzień po południu do pokoju wynajętego przez Scoldinga. –
Traylor przed wyjazdem się wściekał, bo rewolwer mu zginął.
-
A widzisz! – Tony zajął miejsce na kanapie. – To bardzo
niepokojące. Muszę w tej sprawie…
-
Spokojnie, nic nie musisz. Zgłosiłem sprawę i jeśli rzeczywiście
grasuje u nas złodziej, przeprowadzą dochodzenie. Zresztą możliwe,
że Traylor sam gdzieś zgubił ten rewolwer. Braeburn insynuuje, że
po pijanemu wyrzucił go do morza.
-
Cóż, ja na pewno nie byłem pijany, kiedy…
-
Daj spokój, Tony – przemówił Henry z miękką stanowczością,
którą tak często okazywał w ostatnim czasie.
Wyjrzał
przez okno, a potem usiadł na krześle naprzeciwko przyjaciela.
-
Wychodziłeś? – zapytał z troską.
-
Nie, cały czas byłem tutaj. Przeważnie spałem, nie chciało mi
się nawet zejść do restauracji.
-
I bardzo słusznie! Dziś jeszcze odetchnij, a jutro – na dworzec!
-
Do urodzin Emily jeszcze półtora tygodnia – stwierdził Tony. –
Dokąd pojedziemy?
-
Mam kogoś do odwiedzenia w Portsmouth, możemy przy okazji zaliczyć
spektakl.
-
A potem?
-
Gdzie nas oczy poniosą! Liczę na ciebie, przecież prawie nie znam
Anglii.
Buahahaahahah... ja... przepraszam... Ale jakaś głupawka mnie chwyciła przy tym rozdziale, i nie mogę przestać się ryć. Właściwie trochę bez powodu. Przede wszystkim mam ogromną słabość do żołnierzy mdlejących na apelach... #alejatodziwnajestem.
OdpowiedzUsuńPonadto muszę przyznać, że komiczne elementy opisu wizytacji są świetne (orkiestra przymuszana do szkockich piosenek, mam tę wizję!). W ogóle Człowiek z Admiralicji wyszedł fantastycznie. Poza wszystkim jestem po prostu fandomowo uwarunkowana do przeprowadzania ciągu skojarzeń: prążek+melonik=Korneliusz Knot. Nie wiem czy to efekt zamierzony czy też wartość dodana, tak czy owak fajnie. :)
Właściwie jak tak pomyślę, to nie ma się chyba do czego śmiać w tym rozdziale. Tony ma jakieś koszmarne problemy z nadodpowiedzialnością, których urlop raczej nie załatwi. Może Emilka mu przemówi do rozumu, chociaż trochę. (O ile w ogóle dowie się o jego trudnościach, bo Scolding chyba nawet na torturach nic nie powie.) Cała reszta eskadry też wyraźnie miała dość, dobrze, że trafili na urlop. Chociaż ciekawa jestem z drugiej strony, jak odnajdą (się w) rzeczywistość(i).
Martwi mnie to kompletowanie zestawu samobójczego niezmiernie, ale pewnie znowu nas zwodzisz i się nic nie stanie. :D Tak będę sobie powtarzać, póki mogę, a co!
Kierunek - Portsmouth! Bardzo się cieszę. Tęsknie za Lindą, poza tym - Henry'emu też się należy jakaś odskocznia od przejmowania się Tonym, i, eee, z tego co zrozumiałam z awantury przy śniadaniu, to w ogóle wszystkimi. Nie przesadzał wcale z tym, że zostanie jedyny normalny w eskadrze... Ale co mu się taka faza opiekuńczo-rozjemcza włączyła? No nieważne, Linda nadchodzi, będzie lepiej! Chyba że znowu odstawisz jakąś dramę[TM]. Ja zawsze chętnie. (Co nie zmienia faktu, że wyskoczę z dzikim wściekiem, zębami i pazurami, jeśli choćby tkniesz Lindę palcem. Nie ja jedna zresztą chyba. :D).
A tak poza wszystkim - bardzo aprobuję takie tempo pracy!
Miło mi słyszeć, że rozdział wzbudza reakcję :) O ile nad czterdziestym trzeba się było napracować, to niniejszy rozdział zleciał błyskawicznie. Obawiam się, że następny nie powstanie tak szybko... ale z drugiej strony, raczej nie będzie takiej długiej przerwy jak poprzednio.
UsuńKorneliusza Knota nie kojarzę z wyglądu, więc to nieintencjonalne; raczej inspirował mnie pewien polityk z realnego lajfu.
Co do Henry'ego, to pewna zmiana w jego zachowaniu sama jakoś tak wyszła w praniu. Czemu nagle zrobił się z niego rozjemca? BO MUSIAŁ! Przecież Tony tego dnia rzeczywiście nie Zszedł Na Śniadanie. Ja rozumiem, że niektórym może bardziej odpowiadać Vincent poraniony, drżący z zimna i wymagający przytulenia, ale w międzyczasie nabił sporo expa. Sam eskadry nie poprowadzi, ale ma zadatki na porządnego zastępcę.
Natomiast jeśli chodzi o Tony'ego, to jego stan ducha ostatnio również i mnie lekko niepokoi. Emily będzie miała wiele do zrobienia...
Ja nawet mam podejrzenia, jaki polityk. :D Ale nie poradzę, że Minister Magii zawsze się w tym kontekście pojawia w mej głowie pierwszy.
UsuńNie no, kierunek rozwoju Henry'ego jest bardzo spójny, wszystko idzie jak należy. Niechże sobie nabija expa jak najwięcej, i wymaga jedynie okazjonalnych przytuleń! Moje fanowskie serduszko się na to bardzo ucieszy. Martwię się tylko, bo rola rozjemcy z musu plus przejmowanie się Tonym po prostu musi być męczące. Dlatego liczę na chwilę spokoju z Lindą. Chyba że go rzucisz z deszczu pod rynnę JAKOŚ, ale że i tak sobie poradzi to nie wątpię. :)
Emilka też sobie z Tonym poradzi. Ciężko na pewno będzie, ale sobie poradzi.
Wielowątkowość to straszna rzecz. Chciałabym poczytać o naszych głównych bohaterach, ale z drugiej strony serce mi się do drugiego planu wyrywa (boję się np co zastanie w domu Flynn albo co w końcu przedsięweźmie Dunmore), i już sama nie wiem o co petycje pisać!
W końcu chyba o nic się nie będę dopraszać, moment jest taki fajny, że każdy potencjalny kierunek rozwoju mi się podoba. :)
A więc jednak kogoś obchodzi Flynn! :D Czasem wydaje mi się, że jego wątek to kompletne piąte koło u wozu :)
UsuńBa, pewnie że obchodzi! Jego przygoda z Maltanką zapełniła dwa z moich najulubieńszych rozdziałów!
UsuńPoza tym jest Irlandczykiem. Ma naturalne zdolności ściągania na siebie uwagi. :P