Rozdział 41. Gość z Londynu



Minęło półtora tygodnia. Położenie lotników kwaterujących kątem w Devonport nie zmieniło się zbytnio, mimo to kondycja niektórych zaczęła się poprawiać. Dunmore wciąż robił z siebie rycerza smętnego oblicza, widać było jednak, że z każdym dniem coraz więcej w tym romantycznej pozy, a coraz mniej autentycznego cierpienia. Przynajmniej dopóki ktoś w jego obecności nie wspomniał Matthewsa, bo wówczas nastrój Northumbryjczyka znów walił się do głębokiej, ciemnej studni.
Kapitan Scolding wracał do siebie nieco wolniej. Stopniowo, nie bez trudu przekonywał sam siebie, że jednak nie stał się bezużyteczny ani nie utracił sensu życia. Musiało jednak minąć trochę czasu, aby Tony dał się przekonać swojej własnej argumentacji. Któregoś dnia przyszło mu do głowy, że być może po prostu nie powinien zmagać się z tym samotnie. Henry Vincent chętnie udzieliłby mu wsparcia, Scolding jednak nie chciał wrzucać mu na barki własnego duchowego kowadła. Byli najlepszymi przyjaciółmi, ale wiązał ich też stosunek służbowy, Tony zaś uważał, że to dowódca winien wspierać podwładnych i świecić przykładem, nie zaś oczekiwać, że pomogą mu rozwiązać prywatne problemy. Tak więc gdyby Henry wyciągnął do niego dłoń, zawsze był gotów ją przyjąć, ale sam się do niego o pomoc nie zwracał.
Coraz bliższa perspektywa spotkania z Emily radowała Tony’ego mniej, niż się spodziewał. Martwił się, czy w obecności dziewczyny nadal będzie umiał odczuwać radość i czy jej samej nie przyczyni dodatkowych zgryzot. Czy w ogóle jest w stanie kochać ją wystarczająco? A może okaże się, że po tak wielu miesiącach nie mają już ze sobą nic wspólnego? Co prawda przez cały czas korespondowali na tyle regularnie, na ile pozwalała ciągła tułaczka po Śródziemnomorzu, nie ulegało jednak wątpliwości, że Emily wkłada w listy znacznie więcej uczucia i zaangażowania. Na myśl o uroczej pannie, jej wrażliwych oczach i subtelnych dłoniach, w duszy kapitana wschodziło co prawda słońce, nie był to jednak lipcowy rydwan Heliosa zalewający swym złocistym blaskiem całą ziemię, lecz blada, bezsilna tarcza przezierająca zza chmur w listopadzie. Mimo wszystko jednak było to jakieś słońce i jakaś nadzieja.
We środę gruchnęła wieść, że bazę ma wizytować wysokiej rangi urzędnik Admiralicji z samego Londynu. Komendant niezwłocznie zarządził przegląd, aby zademonstrować dygnitarzowi, że dba o wzorowy porządek na własnym obszarze odpowiedzialności. Oficerowie przypinali odznaczenia, mechanicy wyjmowali z bakist paradne mundury, ściągano pranie ze sznurków.
Tony od samego rana był podenerwowany. Przyszło mu do głowy, że wizyta grubej ryby stanowi doskonałą okazję, by coś wreszcie zmienić, zainterweniować i wywalczyć przeniesienie eskadry do bazy lotniczej z prawdziwego zdarzenia. Kiedy jednak zaczął się zastanawiać, kiedy i w jaki sposób przedstawić sprawę urzędnikowi, chwycił go stres tak silny, że niemal bolesny. W rezultacie kapitan nie tylko nie doszedł do żadnych konkretnych wniosków, ale w dodatku przy goleniu zadrżała mu ręka i zaciął się w policzek.
I to jeszcze nie koniec kłopotów. Kiedy wrócił z porannego obchodu, okazało się, że paczka amunicji do rewolweru, którą trzymał na biurku, zniknęła bez śladu. Przed kilkoma dniami pobrał ją z magazynu, chciał schować do szuflady, ale kiedy się zorientował, jaki ma tam bałagan, zdecydował, że najpierw posprząta. Na postanowieniu jednak się skończyło i naboje pozostały tymczasowo we wnęce z lewej strony biurka. Zakrył je tylko jakimiś papierami, żeby nie kusiły. Tej środy postanowił w końcu zepchnąć paczkę na samo dno szuflady, wszystko jedno jak, ale przeszedł go dreszcz: nabojów nie było. Na wszelki wypadek sprawdził w szufladzie, sprawdził w prawej wnęce i wszędzie, gdzie tylko mogłyby się znaleźć. Bez skutku, zaczął więc gorączkowo szukać także i w miejscach, gdzie według żadnego prawdopodobieństwa paczki być nie mogło. I rzeczywiście, nie było. Niesłychane! Diabeł ogonem przykrył…
Z pozoru łatwo było wytypować podejrzanego. Tony udał się więc na poszukiwania porucznika Vincenta. Zastał go zajętego niezobowiązującą pogawędką z miejscowym oficerem meteorologicznym (któż lepiej się nadaje do rozmów o pogodzie?) i poprosił na stronę.
- Stało się coś? – zmartwił się Henry. Wiedział, że przyjaciel do końca będzie próbował udawać, że sam sobie poradzi, więc nagła prośba o rozmowę na osobności – nie kryłby się, gdyby chodziło o sprawy służbowe – wzbudziła w nim niepokój.
- Czy przypadkiem, z troski o mój stan ducha, nie wziąłeś tymczasowo na przechowanie mojej amunicji?
- Amunicji? – zdziwił się Vincent. – Pierwsze słyszę.
- Trzymałem ją na biurku, a dzisiaj jakby wyparowała.
- Na pewno nie przełożyłeś gdzie indziej? – Henry nabrał w sercu swym poważnych podejrzeń.
- Nie, pamiętałbym coś takiego.
- No to nie wiem – odparł porucznik. – A właściwie po co ci ona? Przecież nigdzie nie lecimy.
- Obiecuję, że nie mam zamiaru zrobić nic głupiego – stwierdził Tony. – Po prostu chciałbym wiedzieć…
Henry uspokajająco dotknął jego ramienia.
- Ufam ci – powiedział z naciskiem. – Właśnie dlatego nie grzebałem w twoich rzeczach, słowo honoru.
Scolding westchnął ciężko. Poczuł, że robi przyjacielowi przykrość, praktycznie oskarżając go o kradzież.
- Przepraszam. Chociaż miałem nadzieję, że to jednak ty.
Vincent spojrzał na niego z obawą, że Tony zaczyna gwałtownie tracić zdrowe zmysły.
- Czy możesz mi powiedzieć, co masz na myśli?
- Boisz się, że tracę rozum? Ja tak samo…

Przy śniadaniu doszło do scysji między Braeburnem a Traylorem. Pod oknem mesy oficerskiej czasami pojawiał się biały kot z czarnym ogonem. Za każdym razem Braeburn wykładał mu jakiś drobiazg – kawałki mięsa, wędlin czy chleba z masłem. Godric patrzył na to z niechęcią. Tak było i tej środy.
- Przestań go karmić – zwrócił uwagę, kiedy syn pastora po raz kolejny wstał od stołu, żeby rzucić kotu coś przez okno.
- Bo co? – zapytał zaczepnie Braeburn.
- Kot tu nie jest dla zabawy, tylko po to, żeby łapać szczury i myszy.
- No i dobra. Będzie miał więcej sił do polowania. Naprawdę nie masz poważniejszych problemów? Może jeszcze pójdziesz i sam mu to zjesz?
- Jak się nażre, to nie będzie mu się chciało – utrzymywał Traylor z przekonaniem. – Wygłodzony kot jest bardziej łowny.
- Co za blasfemia! – odpalił Braeburn. – Mam propozycję. Od tej pory zacznij jeść wyłącznie myszy, to zobaczymy, czy po miesiącu takiej diety zostanie ci choćby tyle siły, żeby nadal tak pierniczyć.
Sięgnął po talerz Traylora, jakby chciał mu go zabrać.
- Uważaj sobie! – wzdrygnął się Godric. – Nie pozwolę się tak traktować!
- Sam zaczynasz… – Braeburn wzruszył ramionami.
- Spokojnie! – Henry Vincent uciął kłótnię. Po raz kolejny w ostatnich dniach musiał wziąć sprawy interpersonalne na własne barki, bo Tony nie przyszedł. Mimo że było z nim lepiej, to notorycznie się spóźniał na śniadania.
Henry patrzył to na tych dwóch kogutów, to na nieobecnego tylko duchem Dunmore’a. Poczuł, że jeśli coś się szybko nie zmieni, to eskadrę czeka niechybny rozkład.


Dostojnik z Admiralicji przyjechał już o dziewiątej i nie zamierzał tracić czasu na zbędne konwersacje. Krępy mężczyzna w prążkowanym garniturze i meloniku, podpierający się laską, spędził w gabinecie komendanta bazy krótką chwilę, po czym kazał się oprowadzić.
Komendant, towarzysząc gościowi, przeklinał w duchu jego wręcz obsesyjną dociekliwość. Cywil wszystko chciał sprawdzić, wszystko obejrzeć. Wchodził do budynków koszarowych, magazynów, na pokłady dużych okrętów i jednostek pomocniczych, rozmawiał z rozmaitymi ludźmi, od komandora do palacza. Nie budził zaufania komendanta, nieważne, że był lordem. Nie tylko nic sobie nie robił z rygorów panujących w Royal Navy, ale na każdym kroku dawał do zrozumienia, że reprezentuje władzę zwierzchnią.
A co gorsza, jego lordowska mość ciągle się wszystkiego czepiał. Pewnemu porucznikowi urządził sprawdzian z nazwisk podwładnych; chłopak oblał test, bo dostał przydział przed paroma dniami i jeszcze nie wszystkich znał. Wizytując kwatermistrzostwo, urzędnik kazał sobie przynieść suchary, wybrane na chybił trafił z różnych paczek, i sam je przy wszystkich degustował. Kiedy zaprowadzono go do stoczni, zaczął przepytywać robotników pracujących przy nitowaniu kadłuba, biorąc ich w krzyżowy ogień pytań tak złośliwie, że dostali zupełnego kręćka. Wyszło na jaw, że notorycznie oszukiwali, zamazując znaki kredą, pozostawiane przez ich kolegów tam, gdzie skończyli poprzednią zmianę, i dorysowując wyżej, że niby to wbili więcej nitów i należy im się większa wypłata. Nawet orkiestrze urzędnik nie przepuścił, zmuszając muzykantów do grania szkockich piosenek ludowych albo jakichś operetkowych przebojów.
Zwizytowawszy ważniejsze okręty stojące przy nabrzeżu, gość przyszedł na dziedziniec, gdzie w ustawionych na kształt podkowy szeregach zgromadziła się część personelu bazy. Byli tam marynarze stacjonujący na lądzie, którzy nie mieli przydziału na żaden konkretny okręt, a także niektóre załogi mniejszych kutrów. Z boku upchnięto również osieroconych lotników.
Tony, w surducie i białych rękawiczkach, stał przed szeregiem swoich ludzi i obojętnym wzrokiem obserwował dostojnika. Lord przechadzał się wzdłuż stojących na baczność marynarzy, rozmawiał zarówno z oficerami, jak i z niższymi rangami, czasem wymieniał uwagi z komendantem albo z chudym wąsaczem, który wyglądał na sekretarza. W miarę, jak się zbliżał, Scolding czuł narastający niepokój, przejawiający się bólem brzucha. Piekł go zraniony policzek, głowa też zachowywała się niewyraźnie. Co gorsza, nie mógł się skupić, myślał o zaginionej paczce nabojów.
Niemożliwe, żeby odłożył ją gdzie indziej. Ktoś musiał wejść i zabrać. Ale kto? I przede wszystkim po co? Dunmore? Traylor? Braeburn? Do żadnego z nich nie było to podobne. Nikt nie byłby na tyle bezczelny, żeby wejść do gabinetu Tony’ego pod jego nieobecność i zabrać cokolwiek. Jedynie porucznik Vincent mógłby się na to odważyć, w przekonaniu, że ratuje przyjaciela przed tym, co eufemistycznie nazywano desperacją. Ale Henry twierdził, że to nie jego wina, a Tony nie miał podstaw mu nie wierzyć. Było mu źle ze świadomością, że tak niesprawiedliwie skierował na Henry’ego swe podejrzenia.
Obaj przecież doskonale wiedzieli, że gdyby chciał coś sobie zrobić, to nie miałby problemów z dostępem do amunicji, a zresztą w ogóle jej nie potrzebował, wystarczyłoby otworzyć okno. Oczywiście tego nie uczyni, choć nadal jeszcze odczuwał chwilami posępną pokusę, by choćby w ten sposób poczuć znów na twarzy szalony pęd powietrza…
O właśnie, okno! Czyż nie zostawił go otwartego, wychodząc na obchód? To możliwe… Skup się, człowieku! Było otwarte czy zamknięte? Ani otwarte, ani zamknięte, tylko uchylone i umocowane na haczyk. Przez taką szczelinę nikt by się nie przecisnął, ale haczyk dało się podważyć: scyzorykiem, marspiklem, bagnetem, patykiem, a jeśli ktoś był wystarczająco zręczny, to i palcem. Było tylko jedno utrudnienie: cela Tony’ego mieściła się na piętrze. Ale zaraz! Czyż obok okna nie przebiega akurat rynna? Można było też się spuścić z dachu. W dodatku za wejściem przez okno przemawiał fakt, że właśnie z tamtej strony bezpośrednio widać było wnękę, gdzie leżały naboje. A czy w ogóle zniknęły dziś rano? Może to było wczoraj? Widział je wczoraj czy nie?
W każdym razie, jeżeli amunicji nie zabrał Henry, to pozostają dwie możliwości. Albo ktoś ją ukradł, albo Tony sam gdzieś przełożył i zupełnie tego nie pamięta. W pierwszym przypadku źle, w drugim jeszcze gorzej, bo to znaczy, że stracił nad sobą kontrolę.
Ach, stracił zaiste, i to jeszcze jak stracił! W czasie bowiem, gdy kapitan Scolding rozmyślał nad swoim złym losem i zaginioną amunicją, dygnitarz z Admiralicji posuwał się wzdłuż szeregu, podchodząc coraz bardziej niego. Tony nie spuszczał go z oczu, ale był zatopiony w myślach tak głęboko, że rejestrował tylko widoki, nie skupiając się na tym, co urzędnik mówi. Tymczasem jednak lord stał już obok, postukiwał laską o bruk i spoglądał na Scoldinga z pewną ironią.
- Panie kapitanie, czy raczy pan udzielić mi odpowiedzi? – zapytał.
- Przepraszam, jak brzmiało pytanie? – Tony otrząsnął się z zamyślenia.
- Co to, nie słuchał mnie pan?! Pytałem, dlaczego ma pan krew na twarzy.
Scolding dotknął rozciętego policzka. Czubki palców stały się czerwone. Jeszcze się nie zagoiło?! Na dodatek, do kroćset, pobrudził rękawiczkę.
- Skaleczyłem się przy goleniu – wyjaśnił. – Wasza lordowska mość.
- Ach, przy goleniu? – dostojnik pokiwał głową. – A już myślałem, że się pan z kimś pojedynkował.
Tony’emu zrobiło się słabo. Zamierzał zwrócić się do urzędnika, a zamiast tego się przed nim skompromitował. Miał szansę przerwać wreszcie błędne koło i wyjaśnić sprawę dalszych losów eskadry – i zmarnował ją. Oto kompletny nadir jego bezlitośnie beznadziejnej bezużyteczności. Poczuł, jak krew odpływa mu ze skroni.
- Hej! Czy jest pan trzeźwy, kapitanie? – zapytał lord z niepokojem, zorientowawszy się, że jego kolejne pytanie również trafiło w próżnię.
- Tak jest, ekscelencjo. Całkowicie trzeźwy…
- Czemu pan tak cicho mówi? – urzędnik zirytował się. – Śniadanie pan chociaż jadł?
Scolding nie odpowiedział, bo nagle spostrzegł, że grunt gwałtownie się ku niemu zbliża. Lord w ostatniej chwili zrobił unik i kapitan runął mu pod nogi.
Zapanowało poruszenie. Henry odruchowo rzucił się ku swemu pilotowi. Równie błyskawicznie zareagował stojący w szeregu podoficer-sanitariusz.
- Ładne rzeczy! – stwierdził urzędnik, odwracając się do gospodarza. – Pańscy ludzie są tak przemęczeni, że mdleją na apelu!
- To nie moi ludzie, wasza lordowska mość – tłumaczył się komendant. – Lotnicy, wrócili z Bliskiego Wschodu i są tu tylko tymczasowo.
- Ach tak, lotnicy! Więc gdzie ich samoloty? Nie pokazał mi ich pan.
- Nie mamy samolotów, wasza lordowska mość.
- Nie macie? – powtórzył urzędnik. – W takim razie ciekawostka, na czym latają. Skoro przyjechali z Bliskiego Wschodu, to może na latających dywanach?
Odwrócił się ku leżącemu Scoldingowi, podtrzymywanemu przez Vincenta i sanitariusza.
- No, na co się jeszcze gapicie? Udzielić pomocy!

Tony’ego zaniesiono do kantorka w magazynie żywności. Szybko wróciła mu przytomność, ale czuł się bardzo osłabiony i rozbity.
- Co się stało?
- Zasłabłeś – wyjaśnił Henry. – W czasie rozmowy z tym ważniakiem z Admiralicji.
- Niedobrze… – mruknął Scolding. – Gdzie on jest?
- Kazał cię tu przynieść, a teraz pewnie poszedł gdzie indziej.
Wkrótce zjawił się oficer medyczny, tyczkowaty starzec o gęstych bokobrodach. Obejrzał Scoldinga dokładnie i zaczął go wypytywać o samopoczucie. Z początku musiał ciągnąć pacjenta za język, po jakimś czasie kapitan jednak otworzył się i zaczął opowiadać: o bólach, o bezsenności, o utracie chęci do czegokolwiek. Parę razy zrobił pauzę, zastanawiając się, czy na pewno warto opowiadać, ale Vincent spoglądał na niego wtedy z łagodnym wyrzutem i to wystarczało, by przekonać kapitana do dalszych zeznań. W końcu doszli aż do zdarzeń z dziewiątego marca. Kiedy po kilkunastu minutach w kantorku pojawił się wszędobylski urzędnik wraz z komendantem bazy, doktor miał już diagnozę.
- No i cóż? – zapytał lord, energicznie podchodząc do zebranych. – Trzeźwy czy nietrzeźwy?
- Pan kapitan przeżył w warunkach bojowych poważne załamanie nerwowe, z którego dotąd nie wyszedł – poinformował lekarz.
- Znaczy co? – upewnił się komendant. – Stchórzył?
Dostojnik spojrzał na komendanta z politowaniem.
- Jestem wprawdzie tylko cywilem, ale nie wydaje mi się, żeby podwójne DSO przyznawali za tchórzostwo.
Zwrócił się do Scoldinga, który wciąż był osłabiony i nie wstawał z krzesła, a bosman-kancelista poszedł zrobić mu herbatę:
- Kto jest pańskim bezpośrednim przełożonym?
- Nie wiem, wasza lordowska mość – odparł Tony – ale kimkolwiek by był, nie interesuje się nami zbytnio. Wyższego oficera RNAS tu nie ma, więc chyba podlegamy komendantowi, ale zakładam tak tylko na tej podstawie, że o nikim innym mnie nie powiadomiono.
- Ach tak – urzędnik pokiwał głową. – Cóż tu porabiacie, skoro nie macie maszyn? Jaka jest wasza rola?
- Od chwili przyjazdu jesteśmy tu jak w czyśćcu – Scolding w końcu wyrzucił to z siebie. – Nie możemy patrolować, nie możemy opuścić Devonport i nikt nie wie, co z nami dalej.
- A co robiliście przedtem? Gallipoli, Synaj?
- Nasza eskadra stacjonowała na HMS “Evelyn”.
- Coś mi się obiło o uszy – przyznał lord. – Czy to nie was Turcy zatopili ze dwa miesiące temu?
- Miesiąc temu, Niemiec – uściślił Tony. – Podejrzewam, że mógł to nawet być słynny podwodniak, „Arnold z Pirsu”.
- Nie pasuje – wtrącił Henry. – „Arnold” atakuje wyłącznie statki handlowe i tylko artylerią.
- To mógł być on – utrzymywał Scolding. – Po ciemku wziął nas za handlowy, a kiedy odpowiedzieliśmy ogniem, uznał, że sytuacja jest poważna, i odpalił torpedę.
- Dowodów żadnych nie masz – zauważył Vincent.
- Wszystko jedno – urzędnik machnął ręką. – Kapitanie, kiedy ostatnio był pan na urlopie?
- Gdzieś w okolicy Trzech Króli – stwierdził Tony niepewnie. – W każdym razie w styczniu.
- Co takiego? – warknął urzędnik. – Musicie odpocząć. Nawet we Flandrii żołnierzy nie trzyma się tak długo w okopach!
- Właśnie, po świętach zamierzam już bezwzględnie wziąć urlop…
- Bezwzględnie to pan go weźmie w tej chwili! – zirytował się lord. – Co to za porządki, żeby zasłużeni oficerowie padali jak kawki, podczas gdy po restauracjach co wieczór spotykam spasionych cepów, którzy w życiu nie widzieli Niemca! No jak, doktorze, kwalifikuje się pan kapitan do urlopu zdrowotnego?
- Tak jest, wasza lordowska mość – odparł oficer medyczny.
- Wszystko jasne. – Dygnitarz wymierzył czubek laski w komendanta. – Dajcie temu nieszczęśnikowi urlop do połowy maja. Wszystkim z „Evelyn” tak samo.
- Z całym szacunkiem, ale jest pan cywilem, nie zna się pan na takich sprawach.
- Ależ ja się nie muszę znać, mój drogi. Wystarczy, że admirał będzie się znał. Idę dziś do niego na podwieczorek. Mam go poprosić i przy okazji opowiedzieć o tym bajzlu, co u pana zastałem?
- Bajzlu?! – powtórzył komendant; dostojny gość mimo wszystko popisał się pokaźną hiperbolą.
- Niech pan lepiej od razu sam to załatwi – urzędnik zignorował jego reakcję. – A teraz chciałbym obejrzeć wasz szpital.
Odwrócił się i skierował ku drzwiom. Tony, choć wciąż osłabiony, zerwał się z krzesła.
- Wasza lordowska mość! – zawołał za wychodzącym. – Co z moją eskadrą?
- Dowie się pan po powrocie – odparł człowiek z Admiralicji. – No, niechże pan idzie na ten urlop! Sio, już pana nie ma!

Dzięki hojności ekscentrycznego lorda nadeszła wreszcie pora urlopów. Członkowie eskadry rozjechali się po Brytanii. Porucznik Traylor, obrażony na Braeburna, pojechał do Londynu odwiedzić narzeczoną. Gdzie przepadł Dunmore, tego nikt nie wiedział, w każdym razie miał pole do popisu, bo zaraz po zakończeniu jednego urlopu trafił mu się następny. Spośród niższych rang wyjechał, między innymi, Calum Flynn, który niezwłocznie wsiadł do pociągu w stronę Liverpoolu, a stamtąd statkiem przeprawił się do Dublina. W Devonport zostali Braeburn i bosman Angus z połową mechaników, którzy mieli wziąć wolne dopiero po powrocie tamtych.
Na dobry początek Tony wyprowadził się z bazy do hotelu w centrum Plymouth i pierwsze, co tam uczynił, to napisał do Emily. Starał się, żeby list był długi i namiętny, ale średnio mu wyszło; panna Knight o wiele lepiej od niego władała słowem pisanym. Za to kolejny raz potwierdził swój nie tak już odległy przyjazd, wspominając, że w drodze będzie mu towarzyszył porucznik Vincent.
- Jakaś zaraza, nie wiem – powiedział Henry, wchodząc na drugi dzień po południu do pokoju wynajętego przez Scoldinga. – Traylor przed wyjazdem się wściekał, bo rewolwer mu zginął.
- A widzisz! – Tony zajął miejsce na kanapie. – To bardzo niepokojące. Muszę w tej sprawie…
- Spokojnie, nic nie musisz. Zgłosiłem sprawę i jeśli rzeczywiście grasuje u nas złodziej, przeprowadzą dochodzenie. Zresztą możliwe, że Traylor sam gdzieś zgubił ten rewolwer. Braeburn insynuuje, że po pijanemu wyrzucił go do morza.
- Cóż, ja na pewno nie byłem pijany, kiedy…
- Daj spokój, Tony – przemówił Henry z miękką stanowczością, którą tak często okazywał w ostatnim czasie.
Wyjrzał przez okno, a potem usiadł na krześle naprzeciwko przyjaciela.
- Wychodziłeś? – zapytał z troską.
- Nie, cały czas byłem tutaj. Przeważnie spałem, nie chciało mi się nawet zejść do restauracji.
- I bardzo słusznie! Dziś jeszcze odetchnij, a jutro – na dworzec!
- Do urodzin Emily jeszcze półtora tygodnia – stwierdził Tony. – Dokąd pojedziemy?
- Mam kogoś do odwiedzenia w Portsmouth, możemy przy okazji zaliczyć spektakl.
- A potem?
- Gdzie nas oczy poniosą! Liczę na ciebie, przecież prawie nie znam Anglii.




5 komentarzy:

  1. Buahahaahahah... ja... przepraszam... Ale jakaś głupawka mnie chwyciła przy tym rozdziale, i nie mogę przestać się ryć. Właściwie trochę bez powodu. Przede wszystkim mam ogromną słabość do żołnierzy mdlejących na apelach... #alejatodziwnajestem.
    Ponadto muszę przyznać, że komiczne elementy opisu wizytacji są świetne (orkiestra przymuszana do szkockich piosenek, mam tę wizję!). W ogóle Człowiek z Admiralicji wyszedł fantastycznie. Poza wszystkim jestem po prostu fandomowo uwarunkowana do przeprowadzania ciągu skojarzeń: prążek+melonik=Korneliusz Knot. Nie wiem czy to efekt zamierzony czy też wartość dodana, tak czy owak fajnie. :)
    Właściwie jak tak pomyślę, to nie ma się chyba do czego śmiać w tym rozdziale. Tony ma jakieś koszmarne problemy z nadodpowiedzialnością, których urlop raczej nie załatwi. Może Emilka mu przemówi do rozumu, chociaż trochę. (O ile w ogóle dowie się o jego trudnościach, bo Scolding chyba nawet na torturach nic nie powie.) Cała reszta eskadry też wyraźnie miała dość, dobrze, że trafili na urlop. Chociaż ciekawa jestem z drugiej strony, jak odnajdą (się w) rzeczywistość(i).
    Martwi mnie to kompletowanie zestawu samobójczego niezmiernie, ale pewnie znowu nas zwodzisz i się nic nie stanie. :D Tak będę sobie powtarzać, póki mogę, a co!
    Kierunek - Portsmouth! Bardzo się cieszę. Tęsknie za Lindą, poza tym - Henry'emu też się należy jakaś odskocznia od przejmowania się Tonym, i, eee, z tego co zrozumiałam z awantury przy śniadaniu, to w ogóle wszystkimi. Nie przesadzał wcale z tym, że zostanie jedyny normalny w eskadrze... Ale co mu się taka faza opiekuńczo-rozjemcza włączyła? No nieważne, Linda nadchodzi, będzie lepiej! Chyba że znowu odstawisz jakąś dramę[TM]. Ja zawsze chętnie. (Co nie zmienia faktu, że wyskoczę z dzikim wściekiem, zębami i pazurami, jeśli choćby tkniesz Lindę palcem. Nie ja jedna zresztą chyba. :D).

    A tak poza wszystkim - bardzo aprobuję takie tempo pracy!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miło mi słyszeć, że rozdział wzbudza reakcję :) O ile nad czterdziestym trzeba się było napracować, to niniejszy rozdział zleciał błyskawicznie. Obawiam się, że następny nie powstanie tak szybko... ale z drugiej strony, raczej nie będzie takiej długiej przerwy jak poprzednio.
      Korneliusza Knota nie kojarzę z wyglądu, więc to nieintencjonalne; raczej inspirował mnie pewien polityk z realnego lajfu.
      Co do Henry'ego, to pewna zmiana w jego zachowaniu sama jakoś tak wyszła w praniu. Czemu nagle zrobił się z niego rozjemca? BO MUSIAŁ! Przecież Tony tego dnia rzeczywiście nie Zszedł Na Śniadanie. Ja rozumiem, że niektórym może bardziej odpowiadać Vincent poraniony, drżący z zimna i wymagający przytulenia, ale w międzyczasie nabił sporo expa. Sam eskadry nie poprowadzi, ale ma zadatki na porządnego zastępcę.
      Natomiast jeśli chodzi o Tony'ego, to jego stan ducha ostatnio również i mnie lekko niepokoi. Emily będzie miała wiele do zrobienia...

      Usuń
    2. Ja nawet mam podejrzenia, jaki polityk. :D Ale nie poradzę, że Minister Magii zawsze się w tym kontekście pojawia w mej głowie pierwszy.
      Nie no, kierunek rozwoju Henry'ego jest bardzo spójny, wszystko idzie jak należy. Niechże sobie nabija expa jak najwięcej, i wymaga jedynie okazjonalnych przytuleń! Moje fanowskie serduszko się na to bardzo ucieszy. Martwię się tylko, bo rola rozjemcy z musu plus przejmowanie się Tonym po prostu musi być męczące. Dlatego liczę na chwilę spokoju z Lindą. Chyba że go rzucisz z deszczu pod rynnę JAKOŚ, ale że i tak sobie poradzi to nie wątpię. :)
      Emilka też sobie z Tonym poradzi. Ciężko na pewno będzie, ale sobie poradzi.

      Wielowątkowość to straszna rzecz. Chciałabym poczytać o naszych głównych bohaterach, ale z drugiej strony serce mi się do drugiego planu wyrywa (boję się np co zastanie w domu Flynn albo co w końcu przedsięweźmie Dunmore), i już sama nie wiem o co petycje pisać!
      W końcu chyba o nic się nie będę dopraszać, moment jest taki fajny, że każdy potencjalny kierunek rozwoju mi się podoba. :)

      Usuń
    3. A więc jednak kogoś obchodzi Flynn! :D Czasem wydaje mi się, że jego wątek to kompletne piąte koło u wozu :)

      Usuń
    4. Ba, pewnie że obchodzi! Jego przygoda z Maltanką zapełniła dwa z moich najulubieńszych rozdziałów!
      Poza tym jest Irlandczykiem. Ma naturalne zdolności ściągania na siebie uwagi. :P

      Usuń