Wczesnym
popołudniem George Angus wieszał pranie na relingu. Pracy przy
hydroplanach było tego dnia wyjątkowo mało, więc razem z
podwładnymi wykorzystał czas, aby nadrobić zaległości w innych
dziedzinach.
Od
kilku dni HMS „Evelyn” znów stała przy nabrzeżu w Birgu.
Krótko po zakończeniu misji, w wyniku której Scolding, Vincent i
Braeburn zostali ranni, okręt podniósł kotwicę i obrał kurs na
Maltę.
Rejs
trzeba było przerwać z powodu utraty przez eskadrę wartości
bojowej. Spośród trzech samolotów w miarę sprawny pozostawał
jeden, a i jego do porządku doprowadzili mechanicy dopiero po
wylądowaniu na wyspie. Tymczasem sopwith, na którym zwykle latał
porucznik Traylor na przemian z Braeburnem, w ogóle nie nadawał się
do niczego. Nie dość, że był podziurawiony jak sito, to jeszcze
brakowało do niego podstawowych części zamiennych. Nie było
innego wyjścia, niż zastąpić maszynę całkiem nowym
egzemplarzem, ale skąd go nagle wziąć na środku Morza
Śródziemnego?
- O ile nic nam nagle nie
fanzolnie, to już koniec na dzisiaj – stwierdził Angus. –
Ronnie, długo się będziesz guzdrał? Niby nurek, a przy praniu
boisz się zamoczyć.
- Nie boję się, tylko
nieprzyzwyczajony jestem – powiedział Ron Boswell.
Siedział
w rozkroku nad wiadrem u wrót hangaru i intensywnie wyżymał
koszulę. Inni mechanicy zakończyli pranie. Tim Pegg i Dave Upton
brali się do końcowego zamiatania pokładu, zaś Avery stał
wsparty o reling i cerował kalesony.
- Masz recht –
powiedział bosman z wyraźną ironią. – Co to za porządki, żeby
marynarz musiał sam sobie prać gacie!
Boswell wzruszył
ramionami.
- U nas na wielkiej rzece
pranie i inne takie wykonywali Chińczycy – stwierdził.
- A skąd ja ci teraz
wezmę Chińczyka?
- Nie wiem. W Chinach
jakoś nigdy nie było z tym kłopotu.
- Jasne – przyznał
Angus. – Czego jak czego, ale Chińczyków w Chinach nie brakuje.
- Tam niczego nie brakuje
– powiedział Calum Flynn. – Anglicy musieli dopiero wymyślić
opium, żeby od Chińczyków wyciągnąć pieniądze.
- „W Chinach jest
wszystko, brakuje tylko mądrej głowy do rządzenia”. Tak mi
kiedyś powiedział jeden tamtejszy profesor – wspomniał szef
mechaników.
- Z nimi przynajmniej
szło się dogadać – Boswellowi też zebrało się na wspomnienia.
– A nie jak z tymi tutaj, język do niczego niepodobny.
- Jak to? Większość
tutejszych zna angielski.
Były
nurek z Jangcy wstał i zaczął w końcu rozwieszać swoje pranie.
- Co z tego, że znają
angielski, skoro ja nie znam ich języka! Weźmy, że jestem na
targu, oglądam towar, a sprzedawca nagle zaczyna gadać do
pomocnika. To skąd mam wiedzieć, czy się nie namawiają, żeby
mnie oszukać?
- Na towar patrz, a nie
na sprzedawcę.
Po
chwili rutynowe prace dobiegły końca. Bosman Angus pozostawił w
hangarze kilku ludzi na wszelki wypadek i przeszedł do planowania
popołudniowej hulanki.
- Który idzie ze mną
zniszczyć parę butelek? – rozejrzał się po podwładnych. –
Boswell, Avery, Pegg. A ty, Flynn? Dostałeś wychodne na ten
wieczór, nie?
- Tym razem wolałbym
nie, panie bosmanie. Mam sprawę na mieście.
- Sprawę – powtórzył
Boswell. – Nieźle ci ta sprawa zawróciła w głowie.
Flynn wzruszył
ramionami.
- Powiedziała, że
będzie czekać. Sprawdzę, czy mówiła poważnie.
- Jak będzie, to już
masz połowę roboty za sobą. Jeszcze tylko jakiś upominek i będzie
twoja, przynajmniej na jakiś czas.
- Dam radę bez niego –
stwierdził Irlandczyk. – Jeżeli się ucieszy na sam mój widok.
- Nie no, chłopie, z
pustymi rękami do dziewczyny? – zdziwił się Angus. –
Powinieneś dać jej jakiś prezent. Zrobić wrażenie, pokazać, że
ci zależy, nawet jeżeli nie.
- Niby jaki? Przecież
nie pierścionek.
- Czekaj, powinienem coś
mieć w tym rodzaju – przypomniał sobie Ron Boswell. – W
Szanghaju wygrałem w karty parę ładnych rzeczy od dworskiego
eunucha.
- Co ty masz za
znajomości…
- Przywiozłem sobie do
Anglii i jak na urlopie zaglądam do domu, to biorę po kawałeczku
na wszelki wypadek. Jak potrzebujesz, mogę ci odstąpić, rozliczymy
się inną razą.
- Po co eunuchom grać w
karty? – zdziwił się Angus. – Przecież oni zawsze się kręcili
przy cesarzowej, mieli forsy jak lodu.
- Nie wiem, bosmanie –
stwierdził Boswell. – Na ich miejscu też bym grał, no bo co w
końcu? Jakieś przyjemności w życiu trzeba mieć…
Dotarcie
na miejsce schadzki nie przyszło Flynnowi łatwo. Nie spodziewał
się, żeby po tylu dniach rejsu dziewczynie, którą poznał, ciągle
jeszcze chciało się czekać na niego co dzień o wpół do piątej
u studni publicznej, ale miał ochotę sam się przekonać.
Problem
w tym, że nie mógł znaleźć tej studni, a raczej znalazł aż
trzy, w pewnej odległości od siebie nawzajem. Nie wiedział, która
jest właściwa, z ostatniego spotkania z Maltanką nie zapamiętał
żadnego charakterystycznego szczegółu otoczenia – bo i nie na
otoczenie wtedy patrzył. Odkąd po raz pierwszy zabłądził w
Birgu, minął już jakiś czas, teraz jednak Calum czuł się tak
samo mądry jak wtedy.
Nie tylko ulice, domy i
studnie Vittoriosy były nieodróżnialne. Na domiar złego miejscowe
kobiety też wyglądały identycznie, wszystkie tak samo spowite w
czarne spinakery peleryn zwanych faldetta. Flynn co najmniej
dwukrotnie był już niemal pewien, że widzi swoją znajomą, i
zamierzał przywitać ją rubasznym klepnięciem, lecz za każdym
razem spoglądał najpierw na twarz, co ratowało go przed błędem,
który mógłby go wiele kosztować.
Spędziwszy jakiś czas
pod każdą z trzech studni, zdezorientowany marynarz uznał w końcu,
że nic z tego nie wyjdzie. Postanowił wrócić w miejsce, od
którego zaczął oczekiwanie, a potem może odnaleźć kolegów w
którymś barze i dołączyć do pijatyki.
Szedł przed siebie i
czuł się rozczarowany. Myślał o tym, że poza wszystkim innym
zmarnował wychodne, a na następne przyjdzie mu poczekać.
I
wtem spojrzał wprost w jej twarz. Gdy Flynn, rozglądając się
apatycznie, przemierzał ulicę, dziewczyna zdążyła go dogonić.
Niosła ze sobą dwie blaszane konwie, chyba puste.
- Jesteś! –
powiedziała z radością. – Miałeś przy studni.
- Wiem – potwierdził
Calum. – Ale nie pamiętałem, przy której.
Zmarszczyła brwi z
udawanym gniewem.
- Tak myślałam, że
zapomniał. Chodź! Przez ciebie latam z pustymi dzbanami.
Nie
czekając na odpowiedź, Maltanka zawróciła. Flynn bez zwłoki
ruszył za nią. Dotarli do pierwszej studni.
- Myślałam, że już
nie będziesz – westchnęła dziewczyna, napełniając konwie. –
Anglicy zawsze mówią, że wrócą, a potem nie wrócą.
- Ja nie Anglik, ja
Irlandczyk – przypomniał Flynn.
Roześmiała się.
- Dobrze! Trzymaj,
poniesiesz.
Flynn chwycił
wypełnione wodą naczynia i poszedł za towarzyszką. Konwie musiały
mieścić łącznie ze dwadzieścia galonów.
- Codziennie tyle nosisz?
– zapytał z podziwem.
- Zawsze po jednej –
odparła. – Druga tylko na wypadek, gdybyś przyszedł.
- Aha. Przyjemne z
pożytecznym.
- Anglik do noszenia wody
niezdolny, Irlandczyk dużo lepszy.
- Anglicy też tak mówią
– odparł Flynn kwaśno. – Że lepszy do noszenia. Niektórzy by
chcieli, żebyśmy wszyscy tylko byli tragarzami albo zamiatali
ulice. I nawet porządnie nam nie zapłacą!
Dziewczyna
poczuła się lekko wystraszona jego nagłym wybuchem.
- Nie gniewaj się! –
przerwała mu. – Ja nie byłam nic złego. Nie chcesz, mogę jedną
ponieść.
- No coś ty, przecież
nie jesteś Anglikiem.
Calum ani myślał się
gniewać, wręcz przeciwnie. Spoglądał to na roześmianą twarz
Maltanki, to na kołnierz białej bluzki, widoczny spod faldetty.
Jego wzrok przyciągnęły wreszcie jej kołyszące się biodra i tak
się zapatrzył na te płynne ruchy, że o mało się nie potknął i
nie upuścił konwi, ale w ostatniej chwili złapał równowagę.
Przed jedną z bram
dziewczyna zwolniła kroku. Spojrzała na Flynna, porozumiewawczym
skinieniem pokazując tawernę mieszczącą się tuż obok. Domyślił
się, że to lokal prowadzony przez jej brata, któremu nie powinien
leźć na oczy, i podążył za Maltanką do bramy. Pośrodku
niewielkiego, zabałaganionego podwórza rósł rachityczny platan, a
przy nim leżała sterta starych dachówek. Calum nie miał czasu się
rozglądać, wniósł konwie do środka.
Dziewczyna
przyprowadziła go do kuchni: piec, stół, biały kredens, parę
krzeseł. Flynn ustawił konwie pod ścianą, po czym pytająco
spojrzał na gospodynię.
- Tęskniłam –
wyznała, patrząc mu w oczy.
Nie było sensu tracić
czasu na dalsze próby przełamania bariery, porozumienie między
nimi przeszło na język powszechnie zrozumiały. Calum rzucił się
do ust przyjaciółki, a kiedy odwzajemniła pocałunek, objął ją
w talii i przyciągnął ku sobie.
- Czekaj no, mam coś dla
ciebie – przypomniał sobie.
Z
kieszeni bluzy wyjął wachlarz ozdobiony podobizną jakiegoś
brodacza w powłóczystej szacie oraz chustę z błękitnego
jedwabiu. Boswell zażyczył sobie za te drobiazgi trzech butelek
dobrej whisky następnym razem, kiedy będą w Anglii.
- Piękne! – ucieszyła
się Maltanka, rozkładając chustę na całą szerokość i
podziwiając doskonałe wykonanie. – Poczekaj chwilę…
Wyszła do sąsiedniego
pomieszczenia. Flynn z zaczął się rozglądać, zaciekawiło go, co
kryją garnki na piecu. Tymczasem dziewczyna wróciła. Była bez
peleryny, w bluzce i czarnej spódnicy. Przyniosła butelkę wina,
rozlała do dwóch kubków, wcisnęła jeden Calumowi do ręki.
- Szybko! Mój brat
wróci, będziesz kłopoty!
- Kłopoty to mnie i tak
zawsze znajdują, czy tego chcę, czy nie.
Wino było marnej
jakości, z tych, które z biegiem czasu wcale nie stają się
lepsze, ale nie to się liczyło w tej chwili. Flynn znów chwycił
przyjaciółkę w objęcia, ściskając jej drżącą kibić. Ona
zarzuciła mu ramiona na szyję i odszukała jego usta. Spragniony
Irlandczyk poczuł, że w tym momencie nie ma nic do stracenia.
Rozplatał jej włosy i pieścił szyję, a potem nachylił się i
zatopił w jej pełnych piersiach, jakby to były dzbany najlepszej
whiskey.
Maltanka
wydawała jęki i pomruki, wywarkując wśród nich tajemnicze
wyrazy, które, sądząc po intonacji, musiały być pełnymi
zadowolenia przekleństwami. Jedną ręką złapała Flynna za głowę,
kierując ją tak, aby dawał jej jak największą satysfakcję,
drugą zaczęła unosić gęsty materiał spódnic.
Nie było tu łóżka,
więc bez zwłoki popchnął ukochaną na stół. Blat zatrzeszczał
pod jej ciężarem. Flynn chwycił dziewczynę za kostki, jego palce
ledwie się na nich schodziły. Na drodze stanęły mu wtem spódnica
i halka, obszerne niczym ożaglowanie. Zamroczony pożądaniem,
zanurzył się na oślep w ten odmęt tkaniny i już się wydawało,
że znalazł właściwą drogę, kiedy nagle…
- Czekaj – zawahał
się. – Jak ty właściwie masz na imię?
Zamiast
odpowiedzieć, jeszcze raz przyciągnęła ku sobie jego twarz i
zaczęła szaleńczo całować. Calum poszedł za instynktem,
adorując jej monumentalne, wprost artyleryjskie uda, dopóki nie
zaplątał się w spódnicach na tyle głęboko, by poczuć
najprawdziwszy żar, którego od tak dawna mu brakowało.
Bezimienna
przyjaciółka szarpnęła się jak ugodzona igłą. Wypuściła jęk
przez zęby, wygięła się w rozpalony łuk. Kubek, którego nie
dopiła, zachybotał się, trochę wina wylało się na blat. Nie
było czasu sprzątać, liczyło się co innego. Flynn z energią i
zapamiętaniem spełniał marzenie nie tylko swoje, ale niewątpliwie
i Maltanki, całkiem już rozanielonej.
Gdyby
poprosiła go teraz o cokolwiek, Calum byłby skłonny złożyć jej
każdą obietnicę. Ale nie poprosiła, zaciskała tylko dłonie na
jego barkach i wyrzucała z siebie kaskady niezrozumiałych
nieprzyzwoitości. Byli właśnie w trakcie wyjątkowo długiego i
namiętnego pocałunku, gdy rozległo się ciche skrzypnięcie. Calum
poderwał się i spojrzał ku drzwiom.
Na
progu stała kobieta z koszykiem, bliźniaczo podobna do jego
kochanki, tylko o głowę wyższa i proporcjonalnie szersza. Na widok
gorszącej sceny rozgrywającej się na stole gwałtownie
znieruchomiała, a potem zaczęła coś krzyczeć.
- To nie brat! –
zawołała przyjaciółka Flynna. – To siostra, jeszcze gorzej!
Choć
zaskoczona w niedwuznacznej sytuacji, nie dała się zastraszyć,
odkrzyknęła coś bezczelnie w odpowiedzi, pośpiesznie dopinając
bluzkę. Nowo przybyła kobieta zignorowała ją i z przekleństwem
na ustach rzuciła we Flynna pomarańczą. Marynarz dostał w bark.
Oderwał się od wybranki i oszołomiony próbował znaleźć wyjście
z sytuacji. Wahał się sekundę między uniknięciem
odpowiedzialności a dopilnowaniem, aby to dziewczyna jej uniknęła,
lecz jej starsza, a w każdym razie wyższa siostra nie dała mu
czasu do namysłu. Skoczyła na Caluma przez całą szerokość
kuchni, wymachując rękami, jakby chciała wydrapać mu oczy.
Odruchowo zrobił unik i nie czekając na oklaski, wyskoczył przez
okno na ulicę.
Kiedy był na parapecie,
straszna siostra złapała go za nogawkę. Trwało to ledwie sekundę,
ale wystarczyło, by pośpiesznie podciągnięte spodnie znów
zleciały, a Flynn stracił równowagę. Mało, że potłukł się
boleśnie przy lądowaniu, to jeszcze swój skok wykonał ze
spuszczonymi spodniami, zwracając niezbyt przychylną uwagę
przechodniów. Ledwo zdążył je podciągnąć, tym razem porządnie,
potężna kobieta wychyliła się przez okno i zaczęła krzyczeć na
całą dzielnicę, choć młodsza siostra szarpała ją za ramię.
Musiało to być coś więcej niż tylko złorzeczenia, bo jakiś
mężczyzna około czterdziestki zareagował, podbiegając do Flynna
z pretensjami.
- Spokojnie, nic się nie
dzieje! – przekonywał go Irlandczyk.
- Wara od naszych kobit!
– nieznajomy nie poddawał się perswazji.
Calum próbował
zwyczajnie go ominąć, lecz w tym momencie z tawerny wypadli dwaj
przedstawiciele miejscowej kawalerki i rzucili się ku niemu. Uznał,
że sytuacja jest delikatna. Nie był akurat w nastroju do bijatyki.
Rzucił się do ucieczki, a trzej tubylcy zaczęli go gonić. Po
chwili obejrzał się za siebie, żeby sprawdzić, czy go nie
doganiają… i wpadł z impetem na siwiejącą kobietę, prawie
zbijając ją z nóg. Krzyknęła coś, on automatycznie wystrzelił
przeprosinami.
W
tym czasie trzej Maltańczycy już go otoczyli, zamierzając zawlec
go na policję, a może raczej samodzielnie dać nauczkę. Flynn
zrobił zwód w lewo, a w prawo rzucił się szczupakiem na ziemię,
zaskakując jednego z junaków. Nie zdołał się prześlizgnąć,
jedynie podciął mu nogi. Padając, mężczyzna złapał go za
bluzę. Po krótkiej szamotaninie Calum wyswobodził się, nim
pozostali dwaj zdążyli go dopaść. Ciekawe, czy któryś z nich to
ten jej brat, pomyślał, odsadzając się co sił w nogach na
kilkanaście jardów. Chyba nie, sam sobie odpowiedział, mijając
człowieka z ręcznym wózkiem, przecież nie zostawiłby interesu
bez opieki.
Na
rogu skręcił gwałtownie i już całkiem się rozpędziwszy, pognał
środkiem ulicy. Najstarszy z prześladowców opadł z sił, ale
pozostali dwaj wciąż mieli nadzieję na trochę rozrywki. Ścigając
Flynna, ostrzegawczo krzyczeli coś do przechodniów. Cóż,
przynajmniej jeszcze nie zawiadomili glin.
Kilkadziesiąt jardów
przed nim zbliżali się jacyś robotnicy, którzy wracali z knajpy
po pracy. Na widok gonitwy przybrali konfrontacyjną postawę, gotowi
łapać rzekomego zboczeńca. Calum furgnął w przecznicę z lewej.
Może uda mu się przebić do równoległej ulicy. Czy biegł chociaż
w dobrym kierunku? Nie wiedział, przez kluczenie od studni do studni
wszystko mu się pomieszało. Wplątał się w czyjeś rozwieszone
pranie, zarobił kolejną porcję wyzwisk, ale szybko się otrząsnął,
pobiegł dalej. Zdał sobie sprawę, że nie ma czapki – musiała
zostać u dziewczyny. Powinien skierować się na północ…
Okrążyli go! Goście z
tawerny wciąż deptali mu po piętach, a trzej robotnicy pobiegli
tymczasem naokoło i zagrodzili drugi koniec zaułka. Flynn dostrzegł
drabinę zostawioną przez kogoś przy murze – chyba sam święty
Brendan mu ją zesłał. Ignorując stłuczenia, szybko wylazł na
dach piętrowego budynku. Gdy już był na górze, jeden z
samozwańczych obrońców żeńskiego honoru zbierał się, by pójść
za nim. Calum próbował wyszarpnąć mu drabinę, tamten ciągnął
w swoją stronę. Przez chwilę zmagali się, manewrując w lewo i w
prawo. W końcu Flynn zaskoczył przeciwnika, pchając drabinę w
jego stronę, a gdy mężczyzna gwałtownie usiadł na ziemi, wyrwał
mu ją z rąk i wciągnął za sobą.
Flynn stał na dachu i
sam nie bardzo mógł w to uwierzyć. Zrobił niepewnie kilka kroków
po dachówkach i rozejrzał się. Dom był niższy od innych budynków
w okolicy, nie dało się więc sprawdzić drogi powrotnej na okręt,
ale Irlandczyk przynajmniej nabrał trochę orientacji co do
kierunków.
Schodząc
tego popołudnia z pokładu „Evelyn”, nie mógł przypuszczać,
że znajdzie się w takiej sytuacji. Miał się tylko spotkać z
dziewczyną i miło spędzić wieczór, a przy tej okazji tak bardzo
zdenerwował kilku miejscowych, że ganiali go po mieście, nie
bacząc na jego brytyjski mundur. Teraz stali tam na dole, krążąc
nerwowo w tę i nazad wzdłuż muru.
- Złaź, skurczybyku! –
zawołał jeden.
- Nic żem nie zrobił! –
odparł Flynn z godnością.
Odwrócił się i
odszedł jak gdyby nigdy nic. Sąsiedni dom okazał się o niemal
sześć stóp wyższy, trzeba więc było podciągnąć się na
łokciach, żeby ruszyć w dalszą drogę. Wspiąwszy się, Calum
wreszcie uzyskał nieco lepszą orientację w terenie. Okazało się,
że w czasie tego jakże emocjonującego popołudnia oddalił się od
bazy, niż przypuszczał.
Nagle rozległ się
ostry głos gwizdka. Dołem, zawiadomiony przez tubylców, nadbiegał
policjant.
- Natychmiast na dół! –
krzyknął. – Żandarmeria już idzie!
- W porządku, już
schodzę! – odpowiedział Flynn. – Nie chcę żadnych kłopotów…
Unosząc ręce do góry,
zbliżył się do krawędzi dachu. Zdał sobie sprawę, że może
powinien wrócić po drabinę, ale przy następnym kroku usłyszał
zgrzyt dachówki usuwającej się spod buta. Zamachał rękami,
próbując złapać równowagę. Nie udało się. Runął z klekotem
obluzowanych dachówek i śladem kilku z nich przetoczył się przez
krawędź…
***
Doktor Connor obchodził,
jak sam twierdził, okrągłą dwudziestą siódmą rocznicę swojej
pierwszej samodzielnej operacji. Z tej okazji wyciągnął kapitana
Scoldinga na podwieczorek do restauracji w Birgu. Tony zgodził się
chętnie. Od kiedy sponiewierana eskadra wróciła do portu, dni
mijały dość monotonnie i posiłek z doktorem wydawał się
urozmaiceniem.
Restauracja nie
wyglądała na szczególnie luksusową. Siedzieli tam ludzie o
wyglądzie drobnych przedsiębiorców, średnio sytuowani tubylcy,
paru oficerów floty handlowej i jakiś ksiądz.
- W Valetcie byłby
wyższy standard – zauważył Tony, gdy usiedli przy stoliku i
złożyli zamówienie.
- Ma pan rację,
kapitanie – zgodził się lekarz. – Stołuje się tam lepsze
towarzystwo. A ja mam dziś ochotę nie patrzeć przy jedzeniu na
gęby tak zwanego lepszego towarzystwa.
Przy posiłku rozmawiali
o sytuacji na frontach, choć nie wyglądała zbyt różowo. We
Francji od dwóch tygodni toczyły się straszliwe walki w rejonie
Verdun, generał Townshend nie radził sobie z Turkami w Mezopotamii,
na Bałkanach też nie działo się najlepiej.
- Dobrze, że chociaż na
naszym teatrze działań jako tako idzie – stwierdził Connor. –
Senussi biorą po tyłku, aż miło, niedługo zepchniemy ich w głąb
pustyni.
Zapalił
cygaro i wpatrzył się w sufit.
- Chodzą słuchy, że
mają nas przebazować do Aleksandrii.
- Pierwsze słyszę –
odparł Scolding, zaskoczony tą wieścią.
- Wiadomo, ma pan dużo
roboty, nie ma czasu na słuchanie pogłosek.
- Będziemy bronić
Kanału Sueskiego? Przecież jest tam już „Ben-My-Chree” i
jakieś pododdziały Królewskiego Korpusu Lotniczego.
- Szukanie sensu w
decyzjach sztabowych to fascynujący sport, kapitanie. I
niebezpieczny. Cóż, widocznie pana doceniają.
Tony przez chwilę
zastanawiał się nad perspektywą stacjonowania w Egipcie. Nie
sądził, żeby udział „Evelyn” w kampanii przeciw libijskim
rebeliantom miał się szybko dobiec końca, ale żywił niepewną
nadzieję, że po jej zakończeniu wróci choć na krótko do
Wielkiej Brytanii i wreszcie spotka Emily. Jak dawno już jej nie
widział? Ze trzy i pół miesiąca…
- W Aleksandrii
powinniśmy mieć mniej problemów zaopatrzeniowych – stwierdził.
– W końcu to największy port Bliskiego Wschodu.
- Największy burdel
Bliskiego Wschodu! – poprawił doktor. – Załoga dostanie kilka
razy wychodne i będę miał pełne ręce roboty. Jestem urodzonym
chirurgiem, a przyjdzie mi się użerać z rzeżączkofilitykami!
Niech pan ma baczenie na Dunmore’a, bo ten, jak pójdzie w tango,
to pół apteczki w niego właduję i dla innych nie starczy.
- Nie sądzę –
sprzeciwił się Tony. – Dunmore ma plany co do jakiejś panny w
swoich rodzinnych stronach i wydaje się zdeterminowany.
- Och, kapitanie, gada
pan jak niedoświadczony midszypmen! Wie pan równie dobrze jak ja,
że wzniosłe porywy serca to jedno, a przyziemne porywy reszty
organizmu – drugie. W takim razie tym bardziej trzeba uważać,
żeby nasz północny kolega nie przywiózł swojej wybrance pamiątki
z ciepłych krajów.
- Znam go na tyle dobrze,
żeby się spodziewać, że jeśli naprawdę zamierza oddawać się
wszeteczeństwu, to będzie uważnie wybierał sobie cele.
- Skoro pan tak mówi…
– Connor wzruszył ramionami. – Swoją drogą, nie jestem jakimś
zbzikowanym dewotem, który uważa, że mężczyzna nie powinien się
czasem wyszaleć, ale Dunmore niepotrzebnie się z tym obnosi. Tamten
pas do pończoch i tak dalej, pamięta pan? Bancroft się przez to na
niego uwziął. Na pewno zazdrości, bo sam dawno się nie wyszalał.
Nie dziwota, na miejscu jego szanownej małżonki już dawno
zamurowałbym drzwi do sypialni.
- Doktorze… –
westchnął kapitan. – Nie przesadza pan trochę z krytyką
dowódcy?
- Jeżeli jego zachowanie
utrudnia prowadzenie działań wojennych – dlaczego nie? Wszyscy
lotnicy, jakich znam, to ludzie nietuzinkowi, z wyobraźnią,
niektórzy aż za bardzo. No, Traylora mogę pominąć milczeniem, a
Braeburn jest lekko trywialny, nie mogę słuchać tego jego rechotu.
Ale generalnie ten rodzaj służby przyciąga określony typ ludzi.
Wiadomo, z góry lepiej widać. A tymczasem pan wielki arystokrata,
sir Półdupek z Zakrzaka, otacza się podobnymi sobie
yntelektualystami, z których każdy przez ostatni rok przeczytał
najwyżej jedną książkę i była to jego książeczka żołdu.
Locja już za trudna, za dużo literek. I taki ktoś ma zdanie
decydujące? Na pewno zastanawiał się pan nad tym, żeby to kiedyś
zmienić.
- Sugeruje pan, doktorze,
że mam wysadzić Bancrofta z siodła? – zapytał Scolding z
niezadowoleniem.
- Czemu zaraz
wysadzić? Ograniczyć go troszeczkę. To znaczy, on już
i tak jest ograniczony. No, właśnie dlatego. Ktoś taki nie
powinien mieć za dużo do powiedzenia w skali taktycznej. Krótko
mówiąc, to pan powinien być dowódcą, a nie ten trotel Bancroft.
- Mam nadzieję, że nie
należy tego traktować jako namawiania do buntu.
- Czemu zaraz do buntu?
Co najwyżej do lekkiego przywrócenia właściwych proporcji. Nie
przykro panu, że musi służyć pod rozkazami kogoś takiego?
- Prawdę mówiąc,
doktorze, oceniam Bancrofta znacznie wyżej niż swojego poprzedniego
dowódcę.
- Współczuję,
kapitanie.
Aby oderwać się od
gadaniny lekarza, który od razu zaczął porównywać komandora
Bancrofta do swojego brata, siedzącego w więzieniu, Tony wyjrzał
przez okno. Ściemniało się, przechodniów było niewielu, a tym,
którzy mijali fronton restauracji, nigdzie się nie spieszyło.
Nagle w leniwej atmosferze wieczoru pojawił się kontrast, dwaj
ludzie nadchodzili szybkim krokiem. Jeden z nich, w mundurze Royal
Navy, wyglądał znajomo. Davis? Towarzyszył mu żołnierz
żandarmerii wojskowej, widoczny z daleka dzięki czerwonemu
pokrowcowi na czapce.
- Przepraszam na moment –
powiedział Scolding i wyszedł na zewnątrz.
Tamci dwaj zdążyli
minąć lokal. Davis nie miał w sobie rezygnacji typowej dla
aresztanta, a wręcz przeciwnie, wydawał się czymś zaniepokojony.
- Hej, poruczniku! –
zawołał Tony. – Co się dzieje?
Davis gwałtownie
obejrzał się ku niemu, chyba nie spodziewał się spotkać tu
Scoldinga.
- Nie bardzo wiem, co to
znaczy, panie kapitanie – odpowiedział. – Dostałem wiadomość,
że jeden z naszych spadł z dachu i trafił do piwnicy…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz