Rozdział 36. Calum nosiwoda


Wczesnym popołudniem George Angus wieszał pranie na relingu. Pracy przy hydroplanach było tego dnia wyjątkowo mało, więc razem z podwładnymi wykorzystał czas, aby nadrobić zaległości w innych dziedzinach.
Od kilku dni HMS „Evelyn” znów stała przy nabrzeżu w Birgu. Krótko po zakończeniu misji, w wyniku której Scolding, Vincent i Braeburn zostali ranni, okręt podniósł kotwicę i obrał kurs na Maltę.
Rejs trzeba było przerwać z powodu utraty przez eskadrę wartości bojowej. Spośród trzech samolotów w miarę sprawny pozostawał jeden, a i jego do porządku doprowadzili mechanicy dopiero po wylądowaniu na wyspie. Tymczasem sopwith, na którym zwykle latał porucznik Traylor na przemian z Braeburnem, w ogóle nie nadawał się do niczego. Nie dość, że był podziurawiony jak sito, to jeszcze brakowało do niego podstawowych części zamiennych. Nie było innego wyjścia, niż zastąpić maszynę całkiem nowym egzemplarzem, ale skąd go nagle wziąć na środku Morza Śródziemnego?
- O ile nic nam nagle nie fanzolnie, to już koniec na dzisiaj – stwierdził Angus. – Ronnie, długo się będziesz guzdrał? Niby nurek, a przy praniu boisz się zamoczyć.
- Nie boję się, tylko nieprzyzwyczajony jestem – powiedział Ron Boswell.
Siedział w rozkroku nad wiadrem u wrót hangaru i intensywnie wyżymał koszulę. Inni mechanicy zakończyli pranie. Tim Pegg i Dave Upton brali się do końcowego zamiatania pokładu, zaś Avery stał wsparty o reling i cerował kalesony.
- Masz recht – powiedział bosman z wyraźną ironią. – Co to za porządki, żeby marynarz musiał sam sobie prać gacie!
Boswell wzruszył ramionami.
- U nas na wielkiej rzece pranie i inne takie wykonywali Chińczycy – stwierdził.
- A skąd ja ci teraz wezmę Chińczyka?
- Nie wiem. W Chinach jakoś nigdy nie było z tym kłopotu.
- Jasne – przyznał Angus. – Czego jak czego, ale Chińczyków w Chinach nie brakuje.
- Tam niczego nie brakuje – powiedział Calum Flynn. – Anglicy musieli dopiero wymyślić opium, żeby od Chińczyków wyciągnąć pieniądze.
- „W Chinach jest wszystko, brakuje tylko mądrej głowy do rządzenia”. Tak mi kiedyś powiedział jeden tamtejszy profesor – wspomniał szef mechaników.
- Z nimi przynajmniej szło się dogadać – Boswellowi też zebrało się na wspomnienia. – A nie jak z tymi tutaj, język do niczego niepodobny.
- Jak to? Większość tutejszych zna angielski.
Były nurek z Jangcy wstał i zaczął w końcu rozwieszać swoje pranie.
- Co z tego, że znają angielski, skoro ja nie znam ich języka! Weźmy, że jestem na targu, oglądam towar, a sprzedawca nagle zaczyna gadać do pomocnika. To skąd mam wiedzieć, czy się nie namawiają, żeby mnie oszukać?
- Na towar patrz, a nie na sprzedawcę.
Po chwili rutynowe prace dobiegły końca. Bosman Angus pozostawił w hangarze kilku ludzi na wszelki wypadek i przeszedł do planowania popołudniowej hulanki.
- Który idzie ze mną zniszczyć parę butelek? – rozejrzał się po podwładnych. – Boswell, Avery, Pegg. A ty, Flynn? Dostałeś wychodne na ten wieczór, nie?
- Tym razem wolałbym nie, panie bosmanie. Mam sprawę na mieście.
- Sprawę – powtórzył Boswell. – Nieźle ci ta sprawa zawróciła w głowie.
Flynn wzruszył ramionami.
- Powiedziała, że będzie czekać. Sprawdzę, czy mówiła poważnie.
- Jak będzie, to już masz połowę roboty za sobą. Jeszcze tylko jakiś upominek i będzie twoja, przynajmniej na jakiś czas.
- Dam radę bez niego – stwierdził Irlandczyk. – Jeżeli się ucieszy na sam mój widok.
- Nie no, chłopie, z pustymi rękami do dziewczyny? – zdziwił się Angus. – Powinieneś dać jej jakiś prezent. Zrobić wrażenie, pokazać, że ci zależy, nawet jeżeli nie.
- Niby jaki? Przecież nie pierścionek.
- Czekaj, powinienem coś mieć w tym rodzaju – przypomniał sobie Ron Boswell. – W Szanghaju wygrałem w karty parę ładnych rzeczy od dworskiego eunucha.
- Co ty masz za znajomości…
- Przywiozłem sobie do Anglii i jak na urlopie zaglądam do domu, to biorę po kawałeczku na wszelki wypadek. Jak potrzebujesz, mogę ci odstąpić, rozliczymy się inną razą.
- Po co eunuchom grać w karty? – zdziwił się Angus. – Przecież oni zawsze się kręcili przy cesarzowej, mieli forsy jak lodu.
- Nie wiem, bosmanie – stwierdził Boswell. – Na ich miejscu też bym grał, no bo co w końcu? Jakieś przyjemności w życiu trzeba mieć…


Dotarcie na miejsce schadzki nie przyszło Flynnowi łatwo. Nie spodziewał się, żeby po tylu dniach rejsu dziewczynie, którą poznał, ciągle jeszcze chciało się czekać na niego co dzień o wpół do piątej u studni publicznej, ale miał ochotę sam się przekonać.
Problem w tym, że nie mógł znaleźć tej studni, a raczej znalazł aż trzy, w pewnej odległości od siebie nawzajem. Nie wiedział, która jest właściwa, z ostatniego spotkania z Maltanką nie zapamiętał żadnego charakterystycznego szczegółu otoczenia – bo i nie na otoczenie wtedy patrzył. Odkąd po raz pierwszy zabłądził w Birgu, minął już jakiś czas, teraz jednak Calum czuł się tak samo mądry jak wtedy.
Nie tylko ulice, domy i studnie Vittoriosy były nieodróżnialne. Na domiar złego miejscowe kobiety też wyglądały identycznie, wszystkie tak samo spowite w czarne spinakery peleryn zwanych faldetta. Flynn co najmniej dwukrotnie był już niemal pewien, że widzi swoją znajomą, i zamierzał przywitać ją rubasznym klepnięciem, lecz za każdym razem spoglądał najpierw na twarz, co ratowało go przed błędem, który mógłby go wiele kosztować.
Spędziwszy jakiś czas pod każdą z trzech studni, zdezorientowany marynarz uznał w końcu, że nic z tego nie wyjdzie. Postanowił wrócić w miejsce, od którego zaczął oczekiwanie, a potem może odnaleźć kolegów w którymś barze i dołączyć do pijatyki.
Szedł przed siebie i czuł się rozczarowany. Myślał o tym, że poza wszystkim innym zmarnował wychodne, a na następne przyjdzie mu poczekać.
I wtem spojrzał wprost w jej twarz. Gdy Flynn, rozglądając się apatycznie, przemierzał ulicę, dziewczyna zdążyła go dogonić. Niosła ze sobą dwie blaszane konwie, chyba puste.
- Jesteś! – powiedziała z radością. – Miałeś przy studni.
- Wiem – potwierdził Calum. – Ale nie pamiętałem, przy której.
Zmarszczyła brwi z udawanym gniewem.
- Tak myślałam, że zapomniał. Chodź! Przez ciebie latam z pustymi dzbanami.
Nie czekając na odpowiedź, Maltanka zawróciła. Flynn bez zwłoki ruszył za nią. Dotarli do pierwszej studni.
- Myślałam, że już nie będziesz – westchnęła dziewczyna, napełniając konwie. – Anglicy zawsze mówią, że wrócą, a potem nie wrócą.
- Ja nie Anglik, ja Irlandczyk – przypomniał Flynn.
Roześmiała się.
- Dobrze! Trzymaj, poniesiesz.
Flynn chwycił wypełnione wodą naczynia i poszedł za towarzyszką. Konwie musiały mieścić łącznie ze dwadzieścia galonów.
- Codziennie tyle nosisz? – zapytał z podziwem.
- Zawsze po jednej – odparła. – Druga tylko na wypadek, gdybyś przyszedł.
- Aha. Przyjemne z pożytecznym.
- Anglik do noszenia wody niezdolny, Irlandczyk dużo lepszy.
- Anglicy też tak mówią – odparł Flynn kwaśno. – Że lepszy do noszenia. Niektórzy by chcieli, żebyśmy wszyscy tylko byli tragarzami albo zamiatali ulice. I nawet porządnie nam nie zapłacą!
Dziewczyna poczuła się lekko wystraszona jego nagłym wybuchem.
- Nie gniewaj się! – przerwała mu. – Ja nie byłam nic złego. Nie chcesz, mogę jedną ponieść.
- No coś ty, przecież nie jesteś Anglikiem.
Calum ani myślał się gniewać, wręcz przeciwnie. Spoglądał to na roześmianą twarz Maltanki, to na kołnierz białej bluzki, widoczny spod faldetty. Jego wzrok przyciągnęły wreszcie jej kołyszące się biodra i tak się zapatrzył na te płynne ruchy, że o mało się nie potknął i nie upuścił konwi, ale w ostatniej chwili złapał równowagę.
Przed jedną z bram dziewczyna zwolniła kroku. Spojrzała na Flynna, porozumiewawczym skinieniem pokazując tawernę mieszczącą się tuż obok. Domyślił się, że to lokal prowadzony przez jej brata, któremu nie powinien leźć na oczy, i podążył za Maltanką do bramy. Pośrodku niewielkiego, zabałaganionego podwórza rósł rachityczny platan, a przy nim leżała sterta starych dachówek. Calum nie miał czasu się rozglądać, wniósł konwie do środka.
Dziewczyna przyprowadziła go do kuchni: piec, stół, biały kredens, parę krzeseł. Flynn ustawił konwie pod ścianą, po czym pytająco spojrzał na gospodynię.
- Tęskniłam – wyznała, patrząc mu w oczy.
Nie było sensu tracić czasu na dalsze próby przełamania bariery, porozumienie między nimi przeszło na język powszechnie zrozumiały. Calum rzucił się do ust przyjaciółki, a kiedy odwzajemniła pocałunek, objął ją w talii i przyciągnął ku sobie.
- Czekaj no, mam coś dla ciebie – przypomniał sobie.
Z kieszeni bluzy wyjął wachlarz ozdobiony podobizną jakiegoś brodacza w powłóczystej szacie oraz chustę z błękitnego jedwabiu. Boswell zażyczył sobie za te drobiazgi trzech butelek dobrej whisky następnym razem, kiedy będą w Anglii.
- Piękne! – ucieszyła się Maltanka, rozkładając chustę na całą szerokość i podziwiając doskonałe wykonanie. – Poczekaj chwilę…
Wyszła do sąsiedniego pomieszczenia. Flynn z zaczął się rozglądać, zaciekawiło go, co kryją garnki na piecu. Tymczasem dziewczyna wróciła. Była bez peleryny, w bluzce i czarnej spódnicy. Przyniosła butelkę wina, rozlała do dwóch kubków, wcisnęła jeden Calumowi do ręki.
- Szybko! Mój brat wróci, będziesz kłopoty!
- Kłopoty to mnie i tak zawsze znajdują, czy tego chcę, czy nie.
Wino było marnej jakości, z tych, które z biegiem czasu wcale nie stają się lepsze, ale nie to się liczyło w tej chwili. Flynn znów chwycił przyjaciółkę w objęcia, ściskając jej drżącą kibić. Ona zarzuciła mu ramiona na szyję i odszukała jego usta. Spragniony Irlandczyk poczuł, że w tym momencie nie ma nic do stracenia. Rozplatał jej włosy i pieścił szyję, a potem nachylił się i zatopił w jej pełnych piersiach, jakby to były dzbany najlepszej whiskey.
Maltanka wydawała jęki i pomruki, wywarkując wśród nich tajemnicze wyrazy, które, sądząc po intonacji, musiały być pełnymi zadowolenia przekleństwami. Jedną ręką złapała Flynna za głowę, kierując ją tak, aby dawał jej jak największą satysfakcję, drugą zaczęła unosić gęsty materiał spódnic.
Nie było tu łóżka, więc bez zwłoki popchnął ukochaną na stół. Blat zatrzeszczał pod jej ciężarem. Flynn chwycił dziewczynę za kostki, jego palce ledwie się na nich schodziły. Na drodze stanęły mu wtem spódnica i halka, obszerne niczym ożaglowanie. Zamroczony pożądaniem, zanurzył się na oślep w ten odmęt tkaniny i już się wydawało, że znalazł właściwą drogę, kiedy nagle…
- Czekaj – zawahał się. – Jak ty właściwie masz na imię?
Zamiast odpowiedzieć, jeszcze raz przyciągnęła ku sobie jego twarz i zaczęła szaleńczo całować. Calum poszedł za instynktem, adorując jej monumentalne, wprost artyleryjskie uda, dopóki nie zaplątał się w spódnicach na tyle głęboko, by poczuć najprawdziwszy żar, którego od tak dawna mu brakowało.
Bezimienna przyjaciółka szarpnęła się jak ugodzona igłą. Wypuściła jęk przez zęby, wygięła się w rozpalony łuk. Kubek, którego nie dopiła, zachybotał się, trochę wina wylało się na blat. Nie było czasu sprzątać, liczyło się co innego. Flynn z energią i zapamiętaniem spełniał marzenie nie tylko swoje, ale niewątpliwie i Maltanki, całkiem już rozanielonej.
Gdyby poprosiła go teraz o cokolwiek, Calum byłby skłonny złożyć jej każdą obietnicę. Ale nie poprosiła, zaciskała tylko dłonie na jego barkach i wyrzucała z siebie kaskady niezrozumiałych nieprzyzwoitości. Byli właśnie w trakcie wyjątkowo długiego i namiętnego pocałunku, gdy rozległo się ciche skrzypnięcie. Calum poderwał się i spojrzał ku drzwiom.
Na progu stała kobieta z koszykiem, bliźniaczo podobna do jego kochanki, tylko o głowę wyższa i proporcjonalnie szersza. Na widok gorszącej sceny rozgrywającej się na stole gwałtownie znieruchomiała, a potem zaczęła coś krzyczeć.
- To nie brat! – zawołała przyjaciółka Flynna. – To siostra, jeszcze gorzej!
Choć zaskoczona w niedwuznacznej sytuacji, nie dała się zastraszyć, odkrzyknęła coś bezczelnie w odpowiedzi, pośpiesznie dopinając bluzkę. Nowo przybyła kobieta zignorowała ją i z przekleństwem na ustach rzuciła we Flynna pomarańczą. Marynarz dostał w bark. Oderwał się od wybranki i oszołomiony próbował znaleźć wyjście z sytuacji. Wahał się sekundę między uniknięciem odpowiedzialności a dopilnowaniem, aby to dziewczyna jej uniknęła, lecz jej starsza, a w każdym razie wyższa siostra nie dała mu czasu do namysłu. Skoczyła na Caluma przez całą szerokość kuchni, wymachując rękami, jakby chciała wydrapać mu oczy. Odruchowo zrobił unik i nie czekając na oklaski, wyskoczył przez okno na ulicę.
Kiedy był na parapecie, straszna siostra złapała go za nogawkę. Trwało to ledwie sekundę, ale wystarczyło, by pośpiesznie podciągnięte spodnie znów zleciały, a Flynn stracił równowagę. Mało, że potłukł się boleśnie przy lądowaniu, to jeszcze swój skok wykonał ze spuszczonymi spodniami, zwracając niezbyt przychylną uwagę przechodniów. Ledwo zdążył je podciągnąć, tym razem porządnie, potężna kobieta wychyliła się przez okno i zaczęła krzyczeć na całą dzielnicę, choć młodsza siostra szarpała ją za ramię. Musiało to być coś więcej niż tylko złorzeczenia, bo jakiś mężczyzna około czterdziestki zareagował, podbiegając do Flynna z pretensjami.
- Spokojnie, nic się nie dzieje! – przekonywał go Irlandczyk.
- Wara od naszych kobit! – nieznajomy nie poddawał się perswazji.
Calum próbował zwyczajnie go ominąć, lecz w tym momencie z tawerny wypadli dwaj przedstawiciele miejscowej kawalerki i rzucili się ku niemu. Uznał, że sytuacja jest delikatna. Nie był akurat w nastroju do bijatyki. Rzucił się do ucieczki, a trzej tubylcy zaczęli go gonić. Po chwili obejrzał się za siebie, żeby sprawdzić, czy go nie doganiają… i wpadł z impetem na siwiejącą kobietę, prawie zbijając ją z nóg. Krzyknęła coś, on automatycznie wystrzelił przeprosinami.
W tym czasie trzej Maltańczycy już go otoczyli, zamierzając zawlec go na policję, a może raczej samodzielnie dać nauczkę. Flynn zrobił zwód w lewo, a w prawo rzucił się szczupakiem na ziemię, zaskakując jednego z junaków. Nie zdołał się prześlizgnąć, jedynie podciął mu nogi. Padając, mężczyzna złapał go za bluzę. Po krótkiej szamotaninie Calum wyswobodził się, nim pozostali dwaj zdążyli go dopaść. Ciekawe, czy któryś z nich to ten jej brat, pomyślał, odsadzając się co sił w nogach na kilkanaście jardów. Chyba nie, sam sobie odpowiedział, mijając człowieka z ręcznym wózkiem, przecież nie zostawiłby interesu bez opieki.
Na rogu skręcił gwałtownie i już całkiem się rozpędziwszy, pognał środkiem ulicy. Najstarszy z prześladowców opadł z sił, ale pozostali dwaj wciąż mieli nadzieję na trochę rozrywki. Ścigając Flynna, ostrzegawczo krzyczeli coś do przechodniów. Cóż, przynajmniej jeszcze nie zawiadomili glin.
Kilkadziesiąt jardów przed nim zbliżali się jacyś robotnicy, którzy wracali z knajpy po pracy. Na widok gonitwy przybrali konfrontacyjną postawę, gotowi łapać rzekomego zboczeńca. Calum furgnął w przecznicę z lewej. Może uda mu się przebić do równoległej ulicy. Czy biegł chociaż w dobrym kierunku? Nie wiedział, przez kluczenie od studni do studni wszystko mu się pomieszało. Wplątał się w czyjeś rozwieszone pranie, zarobił kolejną porcję wyzwisk, ale szybko się otrząsnął, pobiegł dalej. Zdał sobie sprawę, że nie ma czapki – musiała zostać u dziewczyny. Powinien skierować się na północ…
Okrążyli go! Goście z tawerny wciąż deptali mu po piętach, a trzej robotnicy pobiegli tymczasem naokoło i zagrodzili drugi koniec zaułka. Flynn dostrzegł drabinę zostawioną przez kogoś przy murze – chyba sam święty Brendan mu ją zesłał. Ignorując stłuczenia, szybko wylazł na dach piętrowego budynku. Gdy już był na górze, jeden z samozwańczych obrońców żeńskiego honoru zbierał się, by pójść za nim. Calum próbował wyszarpnąć mu drabinę, tamten ciągnął w swoją stronę. Przez chwilę zmagali się, manewrując w lewo i w prawo. W końcu Flynn zaskoczył przeciwnika, pchając drabinę w jego stronę, a gdy mężczyzna gwałtownie usiadł na ziemi, wyrwał mu ją z rąk i wciągnął za sobą.
Flynn stał na dachu i sam nie bardzo mógł w to uwierzyć. Zrobił niepewnie kilka kroków po dachówkach i rozejrzał się. Dom był niższy od innych budynków w okolicy, nie dało się więc sprawdzić drogi powrotnej na okręt, ale Irlandczyk przynajmniej nabrał trochę orientacji co do kierunków.
Schodząc tego popołudnia z pokładu „Evelyn”, nie mógł przypuszczać, że znajdzie się w takiej sytuacji. Miał się tylko spotkać z dziewczyną i miło spędzić wieczór, a przy tej okazji tak bardzo zdenerwował kilku miejscowych, że ganiali go po mieście, nie bacząc na jego brytyjski mundur. Teraz stali tam na dole, krążąc nerwowo w tę i nazad wzdłuż muru.
- Złaź, skurczybyku! – zawołał jeden.
- Nic żem nie zrobił! – odparł Flynn z godnością.
Odwrócił się i odszedł jak gdyby nigdy nic. Sąsiedni dom okazał się o niemal sześć stóp wyższy, trzeba więc było podciągnąć się na łokciach, żeby ruszyć w dalszą drogę. Wspiąwszy się, Calum wreszcie uzyskał nieco lepszą orientację w terenie. Okazało się, że w czasie tego jakże emocjonującego popołudnia oddalił się od bazy, niż przypuszczał.
Nagle rozległ się ostry głos gwizdka. Dołem, zawiadomiony przez tubylców, nadbiegał policjant.
- Natychmiast na dół! – krzyknął. – Żandarmeria już idzie!
- W porządku, już schodzę! – odpowiedział Flynn. – Nie chcę żadnych kłopotów…
Unosząc ręce do góry, zbliżył się do krawędzi dachu. Zdał sobie sprawę, że może powinien wrócić po drabinę, ale przy następnym kroku usłyszał zgrzyt dachówki usuwającej się spod buta. Zamachał rękami, próbując złapać równowagę. Nie udało się. Runął z klekotem obluzowanych dachówek i śladem kilku z nich przetoczył się przez krawędź…


***

Doktor Connor obchodził, jak sam twierdził, okrągłą dwudziestą siódmą rocznicę swojej pierwszej samodzielnej operacji. Z tej okazji wyciągnął kapitana Scoldinga na podwieczorek do restauracji w Birgu. Tony zgodził się chętnie. Od kiedy sponiewierana eskadra wróciła do portu, dni mijały dość monotonnie i posiłek z doktorem wydawał się urozmaiceniem.
Restauracja nie wyglądała na szczególnie luksusową. Siedzieli tam ludzie o wyglądzie drobnych przedsiębiorców, średnio sytuowani tubylcy, paru oficerów floty handlowej i jakiś ksiądz.
- W Valetcie byłby wyższy standard – zauważył Tony, gdy usiedli przy stoliku i złożyli zamówienie.
- Ma pan rację, kapitanie – zgodził się lekarz. – Stołuje się tam lepsze towarzystwo. A ja mam dziś ochotę nie patrzeć przy jedzeniu na gęby tak zwanego lepszego towarzystwa.
Przy posiłku rozmawiali o sytuacji na frontach, choć nie wyglądała zbyt różowo. We Francji od dwóch tygodni toczyły się straszliwe walki w rejonie Verdun, generał Townshend nie radził sobie z Turkami w Mezopotamii, na Bałkanach też nie działo się najlepiej.
- Dobrze, że chociaż na naszym teatrze działań jako tako idzie – stwierdził Connor. – Senussi biorą po tyłku, aż miło, niedługo zepchniemy ich w głąb pustyni.
Zapalił cygaro i wpatrzył się w sufit.
- Chodzą słuchy, że mają nas przebazować do Aleksandrii.
- Pierwsze słyszę – odparł Scolding, zaskoczony tą wieścią.
- Wiadomo, ma pan dużo roboty, nie ma czasu na słuchanie pogłosek.
- Będziemy bronić Kanału Sueskiego? Przecież jest tam już „Ben-My-Chree” i jakieś pododdziały Królewskiego Korpusu Lotniczego.
- Szukanie sensu w decyzjach sztabowych to fascynujący sport, kapitanie. I niebezpieczny. Cóż, widocznie pana doceniają.
Tony przez chwilę zastanawiał się nad perspektywą stacjonowania w Egipcie. Nie sądził, żeby udział „Evelyn” w kampanii przeciw libijskim rebeliantom miał się szybko dobiec końca, ale żywił niepewną nadzieję, że po jej zakończeniu wróci choć na krótko do Wielkiej Brytanii i wreszcie spotka Emily. Jak dawno już jej nie widział? Ze trzy i pół miesiąca…
- W Aleksandrii powinniśmy mieć mniej problemów zaopatrzeniowych – stwierdził. – W końcu to największy port Bliskiego Wschodu.
- Największy burdel Bliskiego Wschodu! – poprawił doktor. – Załoga dostanie kilka razy wychodne i będę miał pełne ręce roboty. Jestem urodzonym chirurgiem, a przyjdzie mi się użerać z rzeżączkofilitykami! Niech pan ma baczenie na Dunmore’a, bo ten, jak pójdzie w tango, to pół apteczki w niego właduję i dla innych nie starczy.
- Nie sądzę – sprzeciwił się Tony. – Dunmore ma plany co do jakiejś panny w swoich rodzinnych stronach i wydaje się zdeterminowany.
- Och, kapitanie, gada pan jak niedoświadczony midszypmen! Wie pan równie dobrze jak ja, że wzniosłe porywy serca to jedno, a przyziemne porywy reszty organizmu – drugie. W takim razie tym bardziej trzeba uważać, żeby nasz północny kolega nie przywiózł swojej wybrance pamiątki z ciepłych krajów.
- Znam go na tyle dobrze, żeby się spodziewać, że jeśli naprawdę zamierza oddawać się wszeteczeństwu, to będzie uważnie wybierał sobie cele.
- Skoro pan tak mówi… – Connor wzruszył ramionami. – Swoją drogą, nie jestem jakimś zbzikowanym dewotem, który uważa, że mężczyzna nie powinien się czasem wyszaleć, ale Dunmore niepotrzebnie się z tym obnosi. Tamten pas do pończoch i tak dalej, pamięta pan? Bancroft się przez to na niego uwziął. Na pewno zazdrości, bo sam dawno się nie wyszalał. Nie dziwota, na miejscu jego szanownej małżonki już dawno zamurowałbym drzwi do sypialni.
- Doktorze… – westchnął kapitan. – Nie przesadza pan trochę z krytyką dowódcy?
- Jeżeli jego zachowanie utrudnia prowadzenie działań wojennych – dlaczego nie? Wszyscy lotnicy, jakich znam, to ludzie nietuzinkowi, z wyobraźnią, niektórzy aż za bardzo. No, Traylora mogę pominąć milczeniem, a Braeburn jest lekko trywialny, nie mogę słuchać tego jego rechotu. Ale generalnie ten rodzaj służby przyciąga określony typ ludzi. Wiadomo, z góry lepiej widać. A tymczasem pan wielki arystokrata, sir Półdupek z Zakrzaka, otacza się podobnymi sobie yntelektualystami, z których każdy przez ostatni rok przeczytał najwyżej jedną książkę i była to jego książeczka żołdu. Locja już za trudna, za dużo literek. I taki ktoś ma zdanie decydujące? Na pewno zastanawiał się pan nad tym, żeby to kiedyś zmienić.
- Sugeruje pan, doktorze, że mam wysadzić Bancrofta z siodła? – zapytał Scolding z niezadowoleniem.
- Czemu zaraz wysadzić? Ograniczyć go troszeczkę. To znaczy, on już i tak jest ograniczony. No, właśnie dlatego. Ktoś taki nie powinien mieć za dużo do powiedzenia w skali taktycznej. Krótko mówiąc, to pan powinien być dowódcą, a nie ten trotel Bancroft.
- Mam nadzieję, że nie należy tego traktować jako namawiania do buntu.
- Czemu zaraz do buntu? Co najwyżej do lekkiego przywrócenia właściwych proporcji. Nie przykro panu, że musi służyć pod rozkazami kogoś takiego?
- Prawdę mówiąc, doktorze, oceniam Bancrofta znacznie wyżej niż swojego poprzedniego dowódcę.
- Współczuję, kapitanie.
Aby oderwać się od gadaniny lekarza, który od razu zaczął porównywać komandora Bancrofta do swojego brata, siedzącego w więzieniu, Tony wyjrzał przez okno. Ściemniało się, przechodniów było niewielu, a tym, którzy mijali fronton restauracji, nigdzie się nie spieszyło. Nagle w leniwej atmosferze wieczoru pojawił się kontrast, dwaj ludzie nadchodzili szybkim krokiem. Jeden z nich, w mundurze Royal Navy, wyglądał znajomo. Davis? Towarzyszył mu żołnierz żandarmerii wojskowej, widoczny z daleka dzięki czerwonemu pokrowcowi na czapce.
- Przepraszam na moment – powiedział Scolding i wyszedł na zewnątrz.
Tamci dwaj zdążyli minąć lokal. Davis nie miał w sobie rezygnacji typowej dla aresztanta, a wręcz przeciwnie, wydawał się czymś zaniepokojony.
- Hej, poruczniku! – zawołał Tony. – Co się dzieje?
Davis gwałtownie obejrzał się ku niemu, chyba nie spodziewał się spotkać tu Scoldinga.
- Nie bardzo wiem, co to znaczy, panie kapitanie – odpowiedział. – Dostałem wiadomość, że jeden z naszych spadł z dachu i trafił do piwnicy…




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz