Rozdział 13. Wciąż na pełnym morzu


       Z przeraźliwym zgrzytem przesunęło się ramię żurawia. Wyciągnięty z morza hydroplan, pozostawiając na pokładzie mokry szlak wody ściekającej z pływaków, kołysał się przez chwilę na wietrze, aż dźwig opuścił go ostrożnie na pokład. Marynarze, dotąd krążący po obwodzie pokładu startowego, podbiegający krótkimi zrywami niczym pająki, zbliżyli się, aby złożyć skrzydła drewniano-płóciennego ptaka i schować go w bezpiecznym gnieździe hangaru.
       Kapitan Scolding wyskoczył z samolotu, skinął na podoficera obsługi pokładowej, a potem zwrócił się ku człowiekowi, który wysiadł z kokpitu obserwatora.
- No i co powiesz, Angus?
- Po mojemu wszystko dobrze, panie kapitanie – odparł szef mechaników, ściągając pilotkę. – Wyregulowałem cięgna i ster chodzi bez problemu.
       W ostatnim czasie coś się stało ze sterem kierunku w shorcie Tony’ego: po wykonaniu zwrotu w prawo nie powracał całkiem do pozycji wyjściowej, a w rezultacie samolot znosiło na bok. Scolding musiał sobie dodatkowo wyrównywać kurs, co było mocno uciążliwe, a nawet ryzykowne. Na szczęście Angus, jak zwykle, spisał się pierwszorzędnie.
- Co prawda te nasze maszyny łataliśmy już tyle razy, że chyba warto by się zwrócić o nowe… - powiedział mechanik. – Co pan myśli?
- Też się nad tym zastanawiałem – przyznał Scolding. – Może kiedy wrócimy do Anglii, coś się wyjaśni. Na razie spróbuję wzmocnić eskadrę w inny sposób. Dobra, Angus, jesteś wolny.
      George Angus oddał mu pilotkę i skórzaną kurtkę. Pod spodem miał granatowy kombinezon, który odkupił w Dunkierce od jednego z tamtejszych mechaników lotniczych. Zasalutował prowizorycznie do pustej głowy i poszedł do hangaru, czapkę miał pewnie tam.
       We francuskim porcie załoga spotkała lotników, którzy stacjonowali tam, w pobliżu frontu, od miesięcy. Oficerowie z Dunkierki, ubrani niemal powszechnie w mundury khaki zamiast granatowych, opowiadali o warunkach frontowych i swoich lotach. W ich opowieściach powtarzała się relacja o nowym typie samolotów niemieckich, bardzo zwrotnych jednopłatowców, szybkich i uzbrojonych w karabin maszynowy strzelający przez śmigło. Scolding i reszta nie mieli wątpliwości, że to właśnie z tego typu maszynami zetknęli się w czasie nalotu na Ostendę. W przerwach piloci z wybrzeża wznosili toasty za poległych towarzyszy, które stanowiły ponure potwierdzenie skuteczności nowej broni Niemców. Tony i jego koledzy nie mieli jednak okazji się na nią natknąć na patrolach, na które wypuścili się z Dunkierki. Teraz HMS „Evelyn” zdążała w drogę powrotną do Anglii, kierując się na Southampton.
     Tony wszedł do mesy oficerskiej. Zastał tam Sinclaira, Matthewsa i Wallace’a. Dunmore chwilę wcześniej wyszedł na wachtę – lotnicy dzielili się tym obowiązkiem z oficerami pokładowymi.
- Jak było, kapitanie? – zapytał Sinclair od razu.
- Spokojnie – odparł Tony. – W powietrzu pustki. Po obiedzie wasza kolej.
         Przysiadł przy stole, nalał sobie kawy. Matthews podsunął mu talerzyk.
- Ciastko weź.
- Skąd masz?
- Paczka z domu – wyjaśnił Matthews.
Jego dłoń otaczał biały zwój bandaża. Cztery dni wcześniej napotkali z Dunmore’em niemiecki samolot i niewiele myśląc, porwali go do menueta. Po intensywnej wymianie ognia zmusili go do odwrotu. Chociaż Hun też nieźle się ostrzeliwał, brytyjska załoga wróciła na „Evelyn” bez najmniejszego uszczerbku. Za to już na pokładzie Matthews poprosił o kawę. Stojąc z blaszanym kubkiem przy relingu, nagle kichnął i strzał oddany jego nosem tak wstrząsnął całą postacią Matthewsa, że gorąca kawa chlusnęła mu na dłoń. Dunmore utrzymywał, że obserwator zrobił to specjalnie, żeby się na nim za coś zemścić, ale nikt nie wiedział, czy słowa Northumbryjczyka należy traktować poważnie.
- No to będziemy mieli nowego kolegę – zauważył Sinclair.
- Cóż… – Matthews sięgnął po gazetę leżącą na skraju blatu. – Jeżeli w konfrontacji z lotnictwem niemieckim nie możemy postawić na jakość, to musimy spróbować chociaż na ilość.
- Czapkami ich zarzucimy! – odparł Tony, nie bez ironii. To zresztą był jego pomysł: skoro Angus twierdził, że w hangarze na rufie zmieści się jeszcze jeden hydroplan, to należało wypełnić to miejsce.
        Tymczasem Wallace bez słowa ściągnął z talerzyka jedno ciastko.
- Mam nadzieję, że chociaż da radę nas znaleźć – ciągnął Matthews. – Nie tak, jak ostatnia poczta.
       Przesyłki dla załogi „Evelyn” przypłynęły do Francji dwa dni po tym, jak okręt opuścił Dunkierkę. Jak najszybciej przerzucono pocztę na jakiś parowiec, ale on nie dość, że był wolniejszy od „Evelyn”, to jeszcze pomylił kurs. Czekanie okazało się jednak owocne: nadeszły w końcu listy, paczki i w miarę aktualna prasa. Największą niespodziankę sprawił zaś Dunmore, który zamówił dla wszystkich kolegów-lotników kamizelki ratunkowe typu Perrin-Auliff.
- Co za gazety w ogóle przyszły? – zaciekawił się Scolding. – „Clacton Messengera” nie macie?
- Żartujesz! – Sinclair zaśmiał się. – Ale za to przysłali „Modern Herald”. Panna Partridge o nas pisze.
- O nas? Po nazwisku?
- Nie, ogólnie o lotnikach. Że to ciężka służba, niebezpieczna, ale odpowiedzialna i za mało się nas szanuje.
- Z czym się nie zgadzasz? – zapytał Tony. – Że niebezpieczna, czy że odpowiedzialna?
- Nie o to chodzi, tylko ten cały fejleton to jest zlepek jakichś najbardziej pospolitych pojęć o lotnictwie. Czy ta kobieta w ogóle kiedykolwiek w życiu widziała samolot na własne oczy?
Tymczasem Wallace bez słowa ściągnął z talerzyka drugie ciastko.
- To musi być jakaś zbzikowana stara panna – stwierdził Matthews. – Czytam te jej wypociny już od jakiegoś czasu i zwróćcie uwagę, że ona raz pisze tak, raz inaczej. Najpierw była patetyczna, uderzała w wysokie tony i krytykowała męską krwiożerczość. Potem zrobiła się bardziej zjadliwa, zaczęła się popisywać poczuciem humoru…
- I to właśnie dobre było – wtrącił Scolding.
- A jakoś tak od czerwca jej felietony były zupełnie prymitywne – kontynuował Matthews. – Niczym się nie różniły od pierwszego lepszego dziennikarzyny wyobrażającego sobie, że zna się na wojaczce lepiej niż Sztab Generalny.
- Fakt, aż przykro to było czytać – potwierdził Tony. – A może to była właśnie parodia takich mądrali?
- Jeżeli parodia, to nieodróżnialna od parodiowanego obiektu – stwierdził Matthews, wyglądając przez iluminator. – A ten jej najnowszy tekst – powrót starego patosu i do tego jakiś taki strasznie sentymentalny.
- Cóż, może panna Partridge w rzeczywistości składa się z kilku osób, które piszą na zmianę – stwierdził Sinclair. – Od dawna tak podejrzewam.

        Tony posiedział jeszcze trochę z kolegami, do których wkrótce dołączył starszy mechanik Stone i jeden z oficerów pokładowych. Przeczytał felieton będący przedmiotem tak ożywionej dyskusji, zjadł parę ciastek, po czym udał się do własnej kajuty, aby sporządzić raport z patrolu. O tym, że nic się nie zdarzyło, również należało napisać.
       Po drodze otworzył sąsiednie drzwi. W kabinie Vincenta panowała cisza, focze futro spokojnie wisiało na wieszaku. Ten widok wywołał w Scoldingu nagły przypływ melancholii.
     Z braku Vincenta Tony latał czasami, tak jak dziś, z Angusem, chociaż miał co do niego pewne zastrzeżenia. Bosman był bardzo spostrzegawczy – to między innymi ta cecha czyniła z niego najlepszego mechanika na okręcie – ale na nawigacji się za bardzo nie znał. Poza tym Scolding, świadom jego uzdolnień, wolał trzymać Angusa na pokładzie i nie narażać na kontakt z nieprzyjacielem. Czasem też w kokpicie obserwatora latał Matthews (choć ten bywał szczególnie rozdrażniony, kiedy miał wyruszać na patrol z kimś innym niż Dunmore), Davis albo któryś z oficerów pokładowych HMS „Evelyn”. Oni mieli wprawę w nawigacji, ale nie czuli specyfiki lotnictwa. Sykes, pierwszy oficer, wybrał się w przestworza raz i zaraz potem jego żołądek uznał, że ma już dość.
       Tony zamknął drzwi i poszedł do siebie. Od strony kajuty dowódcy okrętu dochodził krztuszący się sopran: „Sempre con fè since… since… since… sincera la mia pre (zgrzzzzzyt!) preghiera ai santi ta… nti ta… nti tabernacoli salì. Sempre con fè sincera (zgrzzzyt!) fiori agl'altar".
Mimo wszystko brakowało mu Vincenta. Rozumieli się niemal bez słów, a to w hałasie panującym w powietrzu było sprawą podstawową. Należało przyznać, że pogoda ducha i stoicki spokój, jakie zazwyczaj prezentował obserwator, wpływały uspokajająco i na Tony’ego, broniąc go zapewne przed utratą kontroli nad sobą.
Kapitan usiadł przy biurku, otworzył zeszyt, w którym na podobieństwo dziennika okrętowego zapisywał informacje o wszystkich lotach bojowych, podłożył kalkę i sporządził raport w dwóch egzemplarzach. Kiedy Sinclair z Davisem wrócą z popołudniowego patrolu, ich spostrzeżenia również będzie musiał spisać.
       Gdy właśnie kończył, ktoś zapukał do drzwi kajuty. Był to Connor. Przysunął sobie drugie krzesło i usiadł obok biurka.
- Nic się nie dzieje, panie kapitanie – spróbował zagaić rozmowę.
- Na wojnie to chyba dobrze – odrzekł Scolding. – Bo już jak się zacznie dziać, to Boże uchowaj.
- Ciekawe, jak tam się czuje porucznik Vincent – stwierdził lekarz. – Chyba należałoby mu złożyć wizytę, kiedy przybijemy do Southampton.
- Wydaje mi się, że już wkrótce wydobrzeje i wróci do nas.
- Tak, panie kapitanie – powiedział Connor. –Vincent jest duszą towarzystwa nawet wtedy, gdy milczy. A właściwie przede wszystkim wtedy. Siedzi i nic nie mówi, a i tak robi lepsze wrażenie niż dziewięciu na dziesięciu naszych oficerów. Weźmy takiego Wallace’a. Też ciągle milczy, ale od razu widać, że coś knuje. Ja myślę, że to sługus Bancrofta. Będzie rył pod panem i pańskimi kolegami, kapitanie, bo Bancroftowi się nie podoba, że macie tu na pokładzie pewną autonomię. Wie pan, jak Stone się o was obcesowo wyraża? „Pasażerowie”. Czy w takich warunkach może być mowa o jakimkolwiek braterstwie broni?
- Od dziś będziemy mieć jeszcze jednego „pasażera” – rzekł Tony. – Trzeba gdzieś go ulokować.
- Ja bym wywalił Skipwortha – stwierdził doktor, a Scolding od razu pożałował, że poruszył ten temat. – W końcu on całymi dniami się tylko obija. Po co mu kajuta? Niech idzie na hamak.
- Doktorze, proszę… - Tony popatrzył na Connora wymownie. Ten chyba w końcu pojął aluzję, bo niezwłocznie opuścił kajutę.
       Scolding czuł się nieswojo po rozmowie z lekarzem okrętowym. Rzadko się zdarzało, żeby stary Connor wyrażał się o kimś tak życzliwie, mimo że szorstko. Coś podejrzanego, co przyczaiło się w głębi duszy, mówiło Tony’emu, że w tej całej sytuacji nie wszystko jest w porządku. Zawiść, że chwali się Vincenta, a nie jego samego, jakby Cejloński Storczyk już i tak nie był okazem ze wszech miar nadzwyczajnym, celnym strzelcem i znakomitym nawigatorem, a w wolnych chwilach muzykował?  A może… nie zawiść, tylko zazdrość? Jakieś poczucie, że tylko on, Tony Scolding, ma prawo przyjaźnić się z Vincentem, bo potrzebuje mieć kogoś, nad kim będzie całkowicie dominował?


Kiedy nadeszła pora obiadu, załoga zebrała się w mesie dla podoficerów i marynarzy. Bosmani i podoficerowie siedzieli przy osobnym stole, jednak George Angus należał do tych, którzy wyłamywali się z owego zwyczaju. Zasiadał tradycyjnie z boku wraz ze swoimi mechanikami, do których czasem dołączali zaprzyjaźnieni członkowie załogi „Evelyn”.
- Diasi nadali! – denerwował się, grzebiąc w talerzu. – Znowu baranina! Wczoraj, przedwczoraj, dziś… Weta o co chcecie, że i jutro będzie baranina!
- Nie mów, że wolałbyś tamto małpie mięso z konserw, które jedliśmy w Chopham – odezwał się Tim Pegg. – W końcu jakaś odmiana.
- A kiedy od tej odmiany będzie odmiana? W samym Southampton?
- W Dunkierce chociaż żarcie było bardziej urozmaicone – westchnął Flynn.
- A bo ty Irlandczyk jesteś, to potrafisz żyć samymi kartoflami – rzekł Durrow. – Jak tylko się trafi kawałek mięsa, to dla was już urozmaicona dieta.
- Muszę wam powiedzieć, chłopaki – powiedział Pegg – że jednak współczuję tym biednym skurczybykom z armii. Nie dość, że gniją w okopach, cały czas pod ostrzałem, to jeszcze na okrągło żrą te konserwy…
- A niemieccy piloci tymczasem mieszkają w Grand Hotelu – uzupełnił Durrow. – Czytałem w jakiejś gazecie.
- To sobie nie za długo pomieszkają – odparł Angus, obracając w palcach łyżkę. – Zaraz im Scolding i Dunmore zrzucą bombę na ten ich marmurowy haziel.
- Tylko co na to Beldzy? W końcu to ich hotel – przypomniał Tim Pegg. – Nie ich wina, że akurat Niemcy się im wprowadzili.
- Oni już tyle wycierpieli, że jeden hotel to niewielka strata – stwierdził Durrow i pociągnął z kubka. – Przecież Niemcy tam rozpętali piekło.
- Bo to są dzikusy – dodał maszynista Holwell, który do tej pory tylko obgryzał smętnie gołą kość. – Chcą, żeby uważano ich za Europejczyków, ale we krwi mają azjatyckie okrucieństwo. Angus, ty pływałeś po morzach chińskich, na pewno się ze mną zgodzisz, że tam życie ludzkie nic nie znaczy.
- Prawda – potwierdził Angus. – Widziałem kiedyś, jak chłopa kroili na kąski.
            Marynarze przy stoliku spojrzeli na niego niemal jednocześnie.
- Kto? Niemcy? – zdziwił się Pegg.
- Nie, Chińczycy. Pływałem wtedy na HMS „Hermione” – opowiadał szef mechaników. – Zeszliśmy na ląd w Kantonie i dostaliśmy wychodne, więc wyskoczyłem z kolegami na miasto, bo nam mówili chłopaki z „Endymiona”, że tam można znaleźć porządną gorzałę. No więc idziemy przez Kanton, a tu nagle zbiegowisko na placu. Okazało się, że egzekucja. Skazaniec stał przywiązany do słupa, a kat odcinał z niego nożem po plasterku.
- Pewnie się tamten musiał strasznie drzyć – zauważył Durrow.
- A właśnie, że nie, tylko coś bełkotał. Nasz bosman mówił, że to się nazywa „śmierć od tysiąca cięć” i karzą tym złodziei, co plądrują groby.
- I naprawdę umiera dopiero po tysiącu?
- Bo ja wiem? Do końca nie wytrzymałem.
     Przy stole maszynistów ktoś nagle zaintonował pieśń na ogólnomorską melodię szantową. Inni podchwycili melodię i już po chwili całą mesę wypełniały morskie opowieści o pijanym żeglarzu. Calum Flynn, jakby nagle zmieszany, wstał szybko od stołu, odniósł talerz i wyszedł z mesy.
- A temu co się stało? – zdziwił się Holwell, sięgając do kieszeni po puszkę tytoniu do żucia.
- Maszynownia fałszuje – odparł Angus.
      Spokojnie, bez pośpiechu skończył posiłek i leniwym krokiem udał się na pokład. Flynna zastał wpatrzonego w horyzont, z dłońmi zaciśniętymi na relingu.
- Czego się boczysz? – zagadnął młodszego kolegę.
- To przez te śpiewy – odpowiedział Flynn z niechęcią.
- Przesadzasz. To nie chór parafialny, żeby wszyscy śpiewali czysto.
- Nie w tym rzecz. Dla was, Brytyjczyków, to jest piosenka o marynarzu, który żywił się wyłącznie pieprzem. Dla nas to pieśń o tym, że kiedyś wszystkich was wygonimy z naszej wyspy, i to bez pomocy z zewnątrz.
- Skoro wy tam w Irlandii tak nie lubicie władzy brytyjskiej, czemu wstępujecie do armii i floty?
- Chcemy wolności, ale zdrajcami nie będziemy – powiedział Flynn.
- Aha, rozumiem. Teraz jesteśmy zjednoczeni, ale jak już pobijemy Niemca, to się dopiero zacznie prawdziwa zabawa, prawda?
- Nikt tego nie wie, kiedy się ona zacznie. Nawet My Sami.
          Angus z pewnym zakłopotaniem odwrócił się.
- Dobra, chodźmy do hangaru – zarządził. – Jest robota do zrobienia.

       Faktycznie, pracy było tego popołudnia sporo. Kapitan Scolding przed obiadem poinformował Angusa, że na „Evelyn” przybędzie czwarty samolot, należało więc uczynić dla niego miejsce w hangarze. Wiązało się to z generalnymi porządkami. Obsługa pokładowa musiała się sprężać, aby nie zmuszać nowego oficera do czekania. Ledwo wyprawili Sinclaira na patrol, sprzątanie ruszyło pełną parą.
      Już na początku, kiedy eskadrę przeniesiono na okręt, Angus kazał postawić w tylnej części hangaru, tej bliżej śródokręcia, przepierzenie, za którym urządził sobie warsztat i rupieciarnię, zwaną przez niego szumnie magazynem bosmańskim. Durrow i Flynn zabrali się teraz do demontażu tego przepierzenia, aby cofnąć je nieco bardziej. Tymczasem Avery i Tim Pegg zbierali wszystko, co stało pod ścianami hangaru, przenosili w jedno miejsce, z którego później rozstawiali cały ten majdan wedle wskazówek bosmana, i od czasu do czasu przetaczali hydroplany. Sam George Angus doglądał tych wszystkich prac, próbując równocześnie rozplątać iście gordyjski węzeł różnych lin, który znalazł pod stołem w warsztacie. Kiedy wreszcie mu się udało uznał, że pora dać sobie spokój, zabrał się za czyszczenie karabinu Enfield. Na stojaku pod ścianą znajdowało się kilka sztuk tej broni, do wykorzystania na wypadek abordażu.
- Ciekawe, panie bosmanie, co tam słychać w Chopham – powiedział Flynn, przestawiwszy przepierzenie na nowe miejsce; teraz przybijał deski, które wcześniej był zmuszony oderwać. – Albo w Ipswich.
- Pewnie wszystko po staremu – odparł Angus. – Tylko Szczerbaty Fraser jest jeszcze bardziej szczerbaty.
     Marynarze zajmowali się właśnie precyzyjnym przesuwaniem samolotu Dunmore’a, kiedy do hangaru przyszedł podoficer Leon Hedge.
- Słuchaj no, Angus – rzucił od progu, nawet się nie przywitał. – Nie poczyniłbyś czegoś w maszynowni? Taki jeden zawór nam się zaciął…
- Człowieku! Masz na tej łajbie ponad stu wykwalifikowanych specjalistów i z każdą pierdołą przyłazisz do mnie? Może jak się urwie spłuczka w kingstonie, to ją też ja mam naprawiać?
- Nie, ale…
- I w ogóle jak gadasz do starszego stopniem?
       Hedge wyprężył się w postawie zasadniczej.
- Nie, panie bosmanie, ale pan bosman tak dobrze sobie ze wszystkim radzi…
- Obowiązki mam tu, w hangarze – powiedział Angus bezwzględnie. – Prawda, jestem uczynny, a wy tam na dole to wykorzystujecie. Jak powiem waszemu porucznikowi…
       Ostatecznie Angus zaprzągł Hedge’a do porządkowania hangaru, dzięki czemu skończyli wcześniej. Po robocie mechanicy wyszli na pokład startowy, aby zaczerpnąć trochę świeżego powietrza.
- A tak w ogóle, panie bosmanie, jak jest tam na górze? – zapytał nagle Flynn.
- Zimno – odparł Angus. Już nie pierwszy raz był na patrolu ze Scoldingiem i musiał przyznać, że lot samolotem jest bardzo szczególnym przeżyciem, na co dzień jednak wolał pewny w swej chwiejności grunt, jakim był pokład.
      Spojrzał ku wschodowi. Tuż ponad linią horyzontu dostrzegł ciemną plamkę, która z każdą chwilą wzrastała.
- Oho, to chyba ten nasz leci, bo na Sinclaira za wcześnie – powiedział. – Pozamiatajcie jeszcze pokład, chłopaki.
       Coś jednak wydawało mu się podejrzane. Wpatrzył się w horyzont jeszcze intensywniej, przysłonił oczy dłonią. Łatwiej byłoby przez lornetkę…
- No, nie wiem, jak my go tam upchniemy – powiedział. – Kapitan Scolding mówił, że będzie jednomiejscowy, a wygląda na całkiem spory…
      Spojrzał zdezorientowany na kolegów, ale zanim niepokój zaczął ciążyć w dole brzucha, od strony dziobu rozległ się wzmocniony tubą głos komandora Bancrofta:
- Nieprzyjaciel od sterburty! Na stanowiska bojowe!
      W jednej chwili na „Evelyn” zapanowała rozgorączkowana bieganina. Angus nurknął do hangaru i porwał ze stojaka karabin, który dopiero co czyścił. Rzucił się pędem znów na zewnątrz, ale w ostatniej chwili zawrócił po amunicję. Gdy wybiegł na pokład, instynktownie i bez patrzenia wkładając łódkę do zamka, hydroplan był już wyraźnie widoczny. Teraz nie ulegało wątpliwości, że to Friedrichshafen albo inna zaraza. Oba działka przeciwlotnicze „Evelyn” dały już głos, wypluwając ku wschodowi swój stalowo-pikrynowy jad. W powietrzu pojawiły się czarne obłoczki, jednak Niemiec był jeszcze poza zasięgiem. Rozległ się rozkaz i ogień ucichł na moment.
      Angus przepuścił Durrowa, który zręcznie wspiął się po metalowych szczeblach na dach nadbudówki, by prowadzić do nieprzyjaciela ogień z zainstalowanego tam kaemu. Sam nie zamierzał marnować amunicji. Spokojnie przyłożył kolbę do ramienia, wycelował, poprzez szczerbinkę spojrzał na muszkę. Niech tylko Hun podejdzie bliżej…
      Czarny krzyż z boku kadłuba był już coraz bardziej widoczny. Padła ponowna komenda otwarcia ognia. Z góry lewis Durrowa szczekał krótkimi seriami, z pokładu naprzemiennie odzywały się trzyfuntówki. George Angus zastygł z palcem na spuście. No, dawaj, pieronie!
     Tu jednak okazało się, że pilotowi hydroplanu nie chodzi jedynie o to, żeby się pokazać: Niemiec dał ognia, puścił po „Evelyn” długą serię. Ołowiany grad zabębnił na deskach pokładu, gdzieś trzasnął pękający bulaj. Angus padł na ziemię, chroniąc się przed ostrzałem; spojrzał w bok akurat w momencie, gdy kule dziurawiły jeden z nawiewników. Zaklął na głos, bo właśnie tam schował szampana kupionego pokątnie w Dunkierce i miał go otworzyć dopiero na lądzie w Anglii.
Ale nie czas było płakać nad rozlanym szampanem, zwłaszcza, że tuż obok Tim Pegg padł na pokład, trzymając się za nogę. Avery chwycił go pod ramiona i zaciągnął do hangaru. Angus zerwał się, zobaczył Niemca przelatującego naprawdę blisko, przymierzył się znów do strzału…
Friedrichshafen zmierzał prosto na okręt. Szef mechaników wreszcie nacisnął spust. Wystrzału prawie nie było słychać w całej kanonadzie, jaka panowała dookoła, i nie wyglądało też, żeby na cokolwiek się zdał. Samolot był już prawie nad dziobem. Spod jego brzucha oderwały się cztery czarne, obłe kształty…
Nagły wstrząs spowodował, że pokład usunął się Angusowi spod nóg. Bosman przetoczył się, boleśnie uderzył czołem o deski. Kątem oka dostrzegł resztę swojej drużyny: tylko Flynn zdołał pozostać w pionie, trzymając się relingu. Angus powoli wstał, czapka leżała dobre kilka stóp od niego, ale jakoś za bardzo go to nie obchodziło…
„Evelyn” musiała oberwać całkiem poważnie: od dziobu buchał w niebo dym, słychać było krzyki rannych i nawoływania drużyny przeciwpożarowej. W stronę nieprzyjacielskiego hydroplanu, który teraz manewrował od bakburty, strzelała już tylko jedna z trzyfuntówek. Druga, ta na dziobie, chyba została unieszkodliwiona, nie było też słychać kaemu.
- On tu jeszcze wróci! – zawołał Flynn. – Szybko, do hangaru!
        Zanim Angus zdążył powstrzymać go przed tak otwartym aktem tchórzostwa, Irlandczyk już zniknął za wrotami. Bosman pobiegł za nim. Cały czas dręczyło go przeczucie, że powinien lecieć na dziób i ratować, kogo się da, ale niebezpieczeństwo jeszcze nie do końca minęło.
        Flynn wcale nie zaszył się w kącie. Zamiast tego zaczął się wdrapywać na samolot Scoldinga.
- Co ty wyprawiasz? – krzyknął ku niemu Angus. – Nie jesteś, mamlasie jeden, pilotem, a nawet gdyby…
        W tym momencie o ścianę hangaru znów zabębnił deszcz pocisków. Angus przykucnął odruchowo, a gdy w odpowiedzi na atak Niemca rozległ się wystrzał z okrętowego działka, uniósł głowę, by zobaczyć, jak Flynn wybiega z hangaru z wymontowanym z samolotu lewisem. Ledwo Calum wybiegł na pokład, a już natychmiast uniósł broń do policzka i oddał serię w stronę Niemca, który był już znów za prawą burtą.
- Dawaj to! – Dave Upton wyrósł nagle jak spod ziemi i stanowczym ruchem odebrał Flynnowi karabin. Przyklęknął przy relingu, opierając o niego pod kątem chłodnicę lewisa.
Irlandczyk bez namysłu, niemal instynktownie, wbiegł po szczeblach na dach. Niemiecka maszyna wciąż krążyła wokół „Evelyn” jak krogulec. Flynn miał wrażenie, że czuje na sobie jej stalowy wzrok…
      Na górze nie było dobrze. Porzucony kaem celował w niebo, a tuż obok Durrow zwijał się w drgawkach, szeptał coś bezgłośnie, zaciskając dłonie na przesiąkniętej krwią bluzie.
- Sanitariusz!!! – ryknął Flynn.
     Rzucił się w stronę kolegi, padł na kolana, podtrzymał jego głowę, próbując nawiązać kontakt wzrokowy.
- Spokojnie, chłopie, już idzie pomoc… - powiedział uspokajającym tonem.
         Ale na razie nadal nadchodził nieprzyjaciel. Friedrichshafen wykonał kolejny zwrot i atakował okręt od rufy. Z tej strony trzyfuntówka nie miała jak go dosięgnąć, gdzieś tam z dołu dochodził jedynie terkot karabinu Uptona i pojedyncze wystrzały z enfieldów: widocznie ktoś jeszcze prócz Angusa chwycił za broń. Flynn szybko, ale ostrożnie podpełzł na bałyku do lewisa, zajrzał do porzuconej obok torby na magazynki, wyjął nowy talerz, ale rzucił go, złapał za chwyt karabinu i nacisnął spust akurat w tym samym momencie, kiedy Niemiec także puścił serię. Kule brzęczały obok, stukały po dachu hangaru, gdy z lufy lewisa, jak z rury od pieca, zaczął się wydobywać ogień. Zaczął i szybko przestał.
      Starszy marynarz Flynn, nie odrywając oczu od plującego ołowiem nieprzyjaciela, odruchowo zdjął magazynek, cisnął go gdzieś w bok, założył nowy i znów postawił zaporę ogniową. Tym razem niemal widział, jak jego kule dziurawią skrzydło Niemca, który, aby uniknąć ostrzału, skręcił w lewo. Flynn dał mu jeszcze po burcie… I nagle cały ogon friedrichshafena wybuchł, a sam hydroplan przechylił się na prawo, pikując ku falom… Tak, robiąc unik przed ogniem broni maszynowej, Niemiec wystawił się jednak na strzał z armaty.
       Flynn przechylił się i podpełzł do słabnącego Durrowa, znad krawędzi dachu wyłoniła się głowa jednego z pokładowych, oczy rozszerzyły się na widok tej jatki. Flynn czuł się bardzo zmęczony.
           
Tony przybiegł na mostek zaraz po eksplozji, najszybciej, jak tylko mógł. Zastał rannego Bancrofta, któremu Dunmore próbował opatrywać przedramię. Wallace wykrzykiwał przez tubę komendy, kierując ogniem. Cóż, widocznie, milcząc na co dzień, oszczędzał głos na takie okazje… Scolding rzucił okiem na pokład, popędził krzykiem drużynę przeciwpożarową, a potem pobiegł do pokoju radiowego i kazał nadawać SOS. Na schodni niemal zderzył się z Sykesem, wymienili parę słów i poszli prowadzić akcję ratunkową.
        Mówiąc w największym skrócie, „Evelyn” dostała w dziób. Większość bomb, na szczęście, spadła do wody, ale ta jedna, która trafiła w pokład, i tak narobiła niemałych zniszczeń. Zerwana została część poszycia na bakburcie, zniszczeniu uległ forpik i kilka innych pomieszczeń dziobowych. Zginęło sześciu ludzi, w tym bosman okrętowy, przynajmniej kilkunastu było rannych; przednie działo pozostało całkiem bez obsługi. Doktor Connor uwijał się wśród zniszczeń w pośpiesznie narzuconym fartuchu, starając się udzielić pomocy, komu się tylko dało. Pomagali mu nie tylko sanitariusze. Nawet George Angus, kiedy już zestrzelono nieprzyjaciela, przybiegł na pomoc.
     Tony spoglądał na zdewastowany dziób okrętu i nagle przez głowę przebiegło mu, że tym razem zapowiada się dłuższy postój na lądzie. Już zaczął się zastanawiać, czy nie wyskoczy z tej okazji do Eastbourne albo nawet do Londynu. Nie od razu uderzyła go niestosowność tego rodzaju myśli w takiej chwili.
- Panie kapitanie! – Od rufy nadbiegł Flynn, spocony, bez czapki, w zakrwawionej bluzie. – Durrow nie żyje, Pegg ranny…
- Kto strzelał?
- Jak Durrow dostał, to ja i Upton. Uptona poraniło szkło. No i pan bosman Angus też, z karabinu. Ale zestrzeliło działko. Ten cholerny Durrow, nie mogłem mu pomóc…
- Spocznij – rozkazał Scolding, widząc, że Irlandczyk jest na granicy wycieńczenia. – Tutaj damy sobie radę. Idź do izby chorych, będziesz pomagał przy rannych.
- Człowiek za burtą! – krzyknął ktoś nagle.
      Tony podbiegł do bakburty. W odległości kilkudziesięciu stóp na falach unosiła się skórzana głowa i ramiona. Jednemu z Niemców w ostatniej chwili udało się wydostać z tonącego samolotu…
- Łajdaku! – Matthews przemknął obok Scoldinga, wyciągnął z kieszeni rewolwer i oparłszy się o reling, zaczął strzelać do kołyszącego się na wodzie Niemca. Tony podbiegł, podbił Matthewsowi rękę pod łokciem, a drugą dłonią chwycił go za nadgarstek.
- Zabraniam! – wysyczał mu surowo w twarz. – Musimy go mieć żywego!
      Matthews z niechęcią oddał Tony’emu broń, odwrócił się i odszedł bez słowa. Tymczasem jeden z marynarzy rzucił do wody koło ratunkowe, a drugi już szykował trap do opuszczenia.

- Wygląda na to, że zamiast jednego gościa będziemy mieli dwóch – zauważył Dunmore, kiedy jeńca wprowadzono do salonu oficerskiego.
       Napastnikowi zdjęli skórzany płaszcz i pilotkę, pozostał więc w przemoczonym granatowym mundurze Kaiserliche Marine. Galony na mankietach mówiły, że to komandor podporucznik – niezły łup… Niewysoki, kościsty, o płowych włosach, mierzył brytyjskich oficerów niechętnym spojrzeniem szarych oczu.
- No to narobiłeś pan bałaganu – odezwał się znowu Dunmore. Siedział w fotelu, założywszy nogę na nogę.
        Pojmany oficer nic nie mówił. Wiadomo, Niemiec.
- Kto z naszej załogi zna niemiecki? – zapytał Scolding.
- Ja trochę umiem, bo przed wojną byłem kiedyś w Szwarcwaldzie, ale z tym tutaj się raczej nie dogadam – przyznał Dunmore, bawiąc się ostentacyjnie brzytwą, którą wyciągnął z wewnętrznej kieszeni. – Sinclair, jak wróci, to sobie z nim porozmawia, on lepiej włada.
- Następnie w Southampton odstawimy go do placówki wywiadowczej – zdecydował Bancroft, wchodząc do pomieszczenia. – Swoją drogą, mamy meldunek, że już tu idzie krążownik i weźmie nas na hol, tak że, panowie, proszę bez nerwów.
- Nerwów? Ja jestem całkiem spokojny, panie kapitanie… – powiedział Dunmore, na przemian składając i rozkładając brzytwę.
      Matthews po chwili także zajrzał do salonu. Starał się nie patrzeć ani na Dunmore’a, ani na Scoldinga, jakby na obydwóch był obrażony.
- Samolot od bakburty – zameldował.
- O nie… Znowu? – przemówił Bancroft zmęczonym głosem.
- Tym razem to już na pewno nasz. Ten mały, Sopwith Schneider.
- Też sobie wybrał moment… – powiedział Tony. – Gdyby przyleciał pół godziny temu, wszystko wyszłoby inaczej. Dobrze, Matthews, przywitaj go, ale zapowiedz od razu, że na luksusy nie ma co liczyć.
       Kiedy Matthews wybiegł, aby udać się na rufę, Dunmore wstał z fotela i podszedł do Niemca.
- Był pan kiedyś w Southampton, Herr Oberleutnant? No to będzie pan miał okazję. Co prawda wątpię, żeby skorzystał pan teraz z usług naszych słynnych uzdrowisk, ale może kiedyś…

            

4 komentarze:

  1. Jestem, dotarłam, przeczytałam, komentuję! Trochę mi to zajęło, ale w sumie tydzień to chyba jeszcze nie tragedia. :P
    Generalnie to na początku myślałam, że będzie nudno. Teraz się tego wstydzę, tak bardzo wstydzę się tej myśli, ale muszę się nią z Tobą podzielić, żebym mogła napisać, iż zafundowałaś mi (chyba już któryś raz, ty potworze! :D) ogromną niespodziankę. Bo Twoje opisy jakichkolwiek ataków, bitw w powietrzu, z pokładu statku czy jakiekolwiek nam się już tutaj przewinęły ZAWSZE zaginają system. Ja Ci już to mówiłam, ale muszę i chcę się powtórzyć: kocham Twoje opisy walki. Kocham i tyle. Chciałabym tak umieć, sprawić, tak jak Ty, że czytelnik widzi to wszystko przed oczami jakby stał tam, na pokładzie HMS Evelyn, a naokoło świstałyby niemieckie pociski! Tak więc początek był miłym, lekkim wstępem do mojego ulubionego rodzaju zakończenia - zaskakującego, z dowcipnymi tekstami. No i Tony, który jakby na chwilę zapomniał, że Niemcy właśnie zaatakowali statek i sobie myślał, gdzie by to się nie urwać, skoro już okazja się nadarzyła. :P Tęskni mi się za Vincentem, mam nadzieję, że szybko wróci do zdrowia. Doktor Connor, choć jest dość specyficznym typem człowieka, powoli zaczyna zaskarbiać sobie moją sympatię, głównie poprzez te ironicznie-sakrastycznie-dowcipne teksty. :D
    Świetny rozdział, byle szybko do następnego (może się w końcu ogarnę i zacznę szybciej komentować :P).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak zwykle miło mi z powodu Twojego komentarza :D Muszę tu wyznać (bo chyba mi się jeszcze nie zdarzyło), że jak do tej pory wszystkie sceny walki były improwizowane, bez wcześniejszego planu. Wiadomo, w warunkach bojowych sytuacja zmienia się błyskawicznie... Co do tego początkowego przynudzania, to już niestety tak mam, że lubię nieśpieszne tempo, ale jak widać po dalszej części rozdziału, staram się to przezwyciężać. Tylko obawiam się, że w następnym znowu będzie mniej adrenaliny - mam wrażenie, że gdyby na każdym kroku COŚ się działo, w końcu by pewnie ten montaż atrakcji zaczął nieco nużyć... W każdym razie zachęcam do przyszłej lektury, kiedy go w końcu napiszę.

      Usuń
  2. Cieszę się, że rozdział się podobał, zachęcam do przeczytania poprzednich. Następnych zresztą też :D
    Co do tej II WŚ, to w zasadzie piszę o wcześniejszej wojnie światowej. Co prawda przychodzi czasami do mnie pomysł na tetralogię blogów wojennych (I WŚ - II WŚ - Wietnam - Jugosławia), ale w takich przypadkach siadam i czekam, aż mi przejdzie :)

    OdpowiedzUsuń
  3. O rany. Napisałam jak potłuczona. Wyszło jakbym nie doczytała, albo coś, chociaż wchodząc tu widziałam opis Twojego bloga na KO. Jaki wstyd. Przepraszam. Głupie, niefortunne zdania. Grrr.

    OdpowiedzUsuń