Z
przeraźliwym zgrzytem przesunęło się ramię żurawia. Wyciągnięty z morza
hydroplan, pozostawiając na pokładzie mokry szlak wody ściekającej z pływaków,
kołysał się przez chwilę na wietrze, aż dźwig opuścił go ostrożnie na pokład. Marynarze, dotąd krążący po obwodzie pokładu
startowego, podbiegający krótkimi zrywami niczym pająki, zbliżyli się, aby
złożyć skrzydła drewniano-płóciennego ptaka i schować go w bezpiecznym
gnieździe hangaru.
Kapitan
Scolding wyskoczył z samolotu, skinął na podoficera obsługi pokładowej, a potem
zwrócił się ku człowiekowi, który wysiadł z kokpitu obserwatora.
- No i co powiesz, Angus?
- Po mojemu wszystko dobrze,
panie kapitanie – odparł szef mechaników, ściągając pilotkę. – Wyregulowałem
cięgna i ster chodzi bez problemu.
W
ostatnim czasie coś się stało ze sterem kierunku w shorcie Tony’ego: po
wykonaniu zwrotu w prawo nie powracał całkiem do pozycji wyjściowej, a w
rezultacie samolot znosiło na bok. Scolding musiał sobie dodatkowo wyrównywać
kurs, co było mocno uciążliwe, a nawet ryzykowne. Na szczęście Angus,
jak zwykle, spisał się pierwszorzędnie.
- Co prawda te nasze maszyny
łataliśmy już tyle razy, że chyba warto by się zwrócić o nowe… - powiedział
mechanik. – Co pan myśli?
- Też się nad tym zastanawiałem –
przyznał Scolding. – Może kiedy wrócimy do Anglii, coś się wyjaśni. Na razie
spróbuję wzmocnić eskadrę w inny sposób. Dobra, Angus, jesteś wolny.
George
Angus oddał mu pilotkę i skórzaną kurtkę. Pod spodem miał granatowy kombinezon,
który odkupił w Dunkierce od jednego z tamtejszych mechaników lotniczych.
Zasalutował prowizorycznie do pustej głowy i poszedł do hangaru, czapkę miał
pewnie tam.
We
francuskim porcie załoga spotkała lotników, którzy stacjonowali tam, w pobliżu frontu,
od miesięcy. Oficerowie z Dunkierki, ubrani niemal powszechnie w mundury khaki
zamiast granatowych, opowiadali o warunkach frontowych i swoich lotach. W ich
opowieściach powtarzała się relacja o nowym typie samolotów niemieckich, bardzo
zwrotnych jednopłatowców, szybkich i uzbrojonych w karabin maszynowy
strzelający przez śmigło. Scolding i reszta nie mieli wątpliwości, że to
właśnie z tego typu maszynami zetknęli się w czasie nalotu na Ostendę. W
przerwach piloci z wybrzeża wznosili toasty za poległych towarzyszy, które stanowiły
ponure potwierdzenie skuteczności nowej broni Niemców. Tony i jego koledzy nie
mieli jednak okazji się na nią natknąć na patrolach, na które wypuścili się z
Dunkierki. Teraz HMS „Evelyn” zdążała w drogę powrotną do Anglii, kierując się
na Southampton.
Tony
wszedł do mesy oficerskiej. Zastał tam Sinclaira, Matthewsa i Wallace’a.
Dunmore chwilę wcześniej wyszedł na wachtę – lotnicy dzielili się tym
obowiązkiem z oficerami pokładowymi.
- Jak było, kapitanie? – zapytał
Sinclair od razu.
- Spokojnie – odparł Tony. – W
powietrzu pustki. Po obiedzie wasza kolej.
Przysiadł
przy stole, nalał sobie kawy. Matthews podsunął mu talerzyk.
- Ciastko weź.
- Skąd masz?
- Paczka z domu – wyjaśnił
Matthews.
Jego dłoń
otaczał biały zwój bandaża. Cztery dni wcześniej napotkali z Dunmore’em
niemiecki samolot i niewiele myśląc, porwali go do menueta. Po intensywnej
wymianie ognia zmusili go do odwrotu. Chociaż Hun też nieźle się ostrzeliwał,
brytyjska załoga wróciła na „Evelyn” bez najmniejszego uszczerbku. Za to już na pokładzie Matthews poprosił o
kawę. Stojąc z blaszanym kubkiem przy relingu, nagle kichnął i strzał oddany
jego nosem tak wstrząsnął całą postacią Matthewsa, że gorąca kawa chlusnęła mu
na dłoń. Dunmore utrzymywał, że obserwator zrobił to specjalnie, żeby się na
nim za coś zemścić, ale nikt nie wiedział, czy słowa Northumbryjczyka należy
traktować poważnie.
- No to będziemy mieli nowego
kolegę – zauważył Sinclair.
- Cóż… – Matthews sięgnął po
gazetę leżącą na skraju blatu. – Jeżeli w konfrontacji z lotnictwem niemieckim
nie możemy postawić na jakość, to musimy spróbować chociaż na ilość.
- Czapkami ich zarzucimy! –
odparł Tony, nie bez ironii. To zresztą był jego pomysł: skoro Angus twierdził,
że w hangarze na rufie zmieści się jeszcze jeden hydroplan, to należało
wypełnić to miejsce.
Tymczasem
Wallace bez słowa ściągnął z talerzyka jedno ciastko.
- Mam nadzieję, że chociaż da
radę nas znaleźć – ciągnął Matthews. – Nie tak, jak ostatnia poczta.
Przesyłki
dla załogi „Evelyn” przypłynęły do Francji dwa dni po tym, jak okręt opuścił
Dunkierkę. Jak najszybciej przerzucono pocztę na jakiś parowiec, ale on nie
dość, że był wolniejszy od „Evelyn”, to jeszcze pomylił kurs. Czekanie okazało
się jednak owocne: nadeszły w końcu listy, paczki i w miarę aktualna prasa.
Największą niespodziankę sprawił zaś Dunmore, który zamówił dla wszystkich
kolegów-lotników kamizelki ratunkowe typu Perrin-Auliff.
- Co za gazety w ogóle przyszły?
– zaciekawił się Scolding. – „Clacton Messengera” nie macie?
- Żartujesz! – Sinclair zaśmiał
się. – Ale za to przysłali „Modern Herald”. Panna Partridge o nas pisze.
- O nas? Po nazwisku?
- Nie, ogólnie o lotnikach. Że to
ciężka służba, niebezpieczna, ale odpowiedzialna i za mało się nas szanuje.
- Z czym się nie zgadzasz? –
zapytał Tony. – Że niebezpieczna, czy że odpowiedzialna?
- Nie o to chodzi, tylko ten cały
fejleton to jest zlepek jakichś najbardziej pospolitych pojęć o lotnictwie. Czy
ta kobieta w ogóle kiedykolwiek w życiu widziała samolot na własne oczy?
Tymczasem
Wallace bez słowa ściągnął z talerzyka drugie ciastko.
- To musi być jakaś zbzikowana
stara panna – stwierdził Matthews. – Czytam te jej wypociny już od jakiegoś
czasu i zwróćcie uwagę, że ona raz pisze tak, raz inaczej. Najpierw była
patetyczna, uderzała w wysokie tony i krytykowała męską krwiożerczość. Potem
zrobiła się bardziej zjadliwa, zaczęła się popisywać poczuciem humoru…
- I to właśnie dobre było –
wtrącił Scolding.
- A jakoś tak od czerwca jej
felietony były zupełnie prymitywne – kontynuował Matthews. – Niczym się nie
różniły od pierwszego lepszego dziennikarzyny wyobrażającego sobie, że zna się
na wojaczce lepiej niż Sztab Generalny.
- Fakt, aż przykro to było czytać
– potwierdził Tony. – A może to była właśnie parodia takich mądrali?
- Jeżeli parodia, to nieodróżnialna
od parodiowanego obiektu – stwierdził Matthews, wyglądając przez iluminator. –
A ten jej najnowszy tekst – powrót starego patosu i do tego jakiś taki
strasznie sentymentalny.
- Cóż, może panna Partridge w
rzeczywistości składa się z kilku osób, które piszą na zmianę – stwierdził
Sinclair. – Od dawna tak podejrzewam.
Tony
posiedział jeszcze trochę z kolegami, do których wkrótce dołączył starszy
mechanik Stone i jeden z oficerów pokładowych. Przeczytał felieton będący
przedmiotem tak ożywionej dyskusji, zjadł parę ciastek, po czym udał się do
własnej kajuty, aby sporządzić raport z patrolu. O tym, że nic się nie
zdarzyło, również należało napisać.
Po
drodze otworzył sąsiednie drzwi. W kabinie Vincenta panowała cisza, focze futro
spokojnie wisiało na wieszaku. Ten widok wywołał w Scoldingu nagły przypływ
melancholii.
Z
braku Vincenta Tony latał czasami, tak jak dziś, z Angusem, chociaż miał co do
niego pewne zastrzeżenia. Bosman był bardzo spostrzegawczy – to między innymi
ta cecha czyniła z niego najlepszego mechanika na okręcie – ale na nawigacji
się za bardzo nie znał. Poza tym Scolding, świadom jego uzdolnień, wolał
trzymać Angusa na pokładzie i nie narażać na kontakt z nieprzyjacielem. Czasem
też w kokpicie obserwatora latał Matthews (choć ten bywał szczególnie
rozdrażniony, kiedy miał wyruszać na patrol z kimś innym niż Dunmore), Davis
albo któryś z oficerów pokładowych HMS „Evelyn”. Oni mieli wprawę w nawigacji,
ale nie czuli specyfiki lotnictwa. Sykes, pierwszy oficer, wybrał się w
przestworza raz i zaraz potem jego żołądek uznał, że ma już dość.
Tony
zamknął drzwi i poszedł do siebie. Od strony kajuty dowódcy okrętu dochodził
krztuszący się sopran: „Sempre con fè since… since… since… sincera la mia pre (zgrzzzzzyt!) preghiera ai santi ta… nti ta… nti tabernacoli salì. Sempre con fè sincera (zgrzzzyt!) fiori agl'altar".
Mimo wszystko
brakowało mu Vincenta. Rozumieli się niemal bez słów, a to w hałasie panującym
w powietrzu było sprawą podstawową. Należało przyznać, że pogoda ducha i
stoicki spokój, jakie zazwyczaj prezentował obserwator, wpływały uspokajająco i
na Tony’ego, broniąc go zapewne przed utratą kontroli nad sobą.
Kapitan usiadł
przy biurku, otworzył zeszyt, w którym na podobieństwo dziennika okrętowego
zapisywał informacje o wszystkich lotach bojowych, podłożył kalkę i sporządził raport w dwóch
egzemplarzach. Kiedy Sinclair z Davisem wrócą z popołudniowego patrolu, ich
spostrzeżenia również będzie musiał spisać.
Gdy
właśnie kończył, ktoś zapukał do drzwi kajuty. Był to Connor. Przysunął sobie
drugie krzesło i usiadł obok biurka.
- Nic się nie dzieje, panie
kapitanie – spróbował zagaić rozmowę.
- Na wojnie to chyba dobrze –
odrzekł Scolding. – Bo już jak się zacznie dziać, to Boże uchowaj.
- Ciekawe, jak tam się czuje
porucznik Vincent – stwierdził lekarz. – Chyba należałoby mu złożyć wizytę,
kiedy przybijemy do Southampton.
- Wydaje mi się, że już wkrótce
wydobrzeje i wróci do nas.
- Tak, panie kapitanie –
powiedział Connor. –Vincent jest duszą towarzystwa nawet wtedy, gdy milczy. A
właściwie przede wszystkim wtedy. Siedzi i nic nie mówi, a i tak robi lepsze
wrażenie niż dziewięciu na dziesięciu naszych oficerów. Weźmy takiego
Wallace’a. Też ciągle milczy, ale od razu widać, że coś knuje. Ja myślę, że to
sługus Bancrofta. Będzie rył pod panem i pańskimi kolegami, kapitanie, bo
Bancroftowi się nie podoba, że macie tu na pokładzie pewną autonomię. Wie pan,
jak Stone się o was obcesowo wyraża? „Pasażerowie”. Czy w takich warunkach może
być mowa o jakimkolwiek braterstwie broni?
- Od dziś będziemy mieć jeszcze
jednego „pasażera” – rzekł Tony. – Trzeba gdzieś go ulokować.
- Ja bym wywalił Skipwortha –
stwierdził doktor, a Scolding od razu pożałował, że poruszył ten temat. – W
końcu on całymi dniami się tylko obija. Po co mu kajuta? Niech idzie na hamak.
- Doktorze, proszę… - Tony
popatrzył na Connora wymownie. Ten chyba w końcu pojął aluzję, bo niezwłocznie
opuścił kajutę.
Scolding
czuł się nieswojo po rozmowie z lekarzem okrętowym. Rzadko się zdarzało, żeby
stary Connor wyrażał się o kimś tak życzliwie, mimo że szorstko. Coś
podejrzanego, co przyczaiło się w głębi duszy, mówiło Tony’emu, że w tej całej
sytuacji nie wszystko jest w porządku. Zawiść, że chwali się Vincenta, a nie
jego samego, jakby Cejloński Storczyk już i tak nie był okazem ze wszech miar
nadzwyczajnym, celnym strzelcem i znakomitym nawigatorem, a w wolnych chwilach
muzykował? A może… nie zawiść, tylko
zazdrość? Jakieś poczucie, że tylko on, Tony Scolding, ma prawo przyjaźnić się
z Vincentem, bo potrzebuje mieć kogoś, nad kim będzie całkowicie dominował?
Kiedy nadeszła
pora obiadu, załoga zebrała się w mesie dla podoficerów i marynarzy. Bosmani i
podoficerowie siedzieli przy osobnym stole, jednak George Angus należał do
tych, którzy wyłamywali się z owego zwyczaju. Zasiadał tradycyjnie z boku wraz
ze swoimi mechanikami, do których czasem dołączali zaprzyjaźnieni członkowie
załogi „Evelyn”.
- Diasi nadali! – denerwował się,
grzebiąc w talerzu. – Znowu baranina! Wczoraj, przedwczoraj, dziś… Weta o co
chcecie, że i jutro będzie baranina!
- Nie mów, że wolałbyś tamto
małpie mięso z konserw, które jedliśmy w Chopham – odezwał się Tim Pegg. – W
końcu jakaś odmiana.
- A kiedy od tej odmiany będzie
odmiana? W samym Southampton?
- W Dunkierce chociaż żarcie było
bardziej urozmaicone – westchnął Flynn.
- A bo ty Irlandczyk jesteś, to
potrafisz żyć samymi kartoflami – rzekł Durrow. – Jak tylko się trafi kawałek
mięsa, to dla was już urozmaicona dieta.
- Muszę wam powiedzieć, chłopaki
– powiedział Pegg – że jednak współczuję tym biednym skurczybykom z armii. Nie
dość, że gniją w okopach, cały czas pod ostrzałem, to jeszcze na okrągło żrą te
konserwy…
- A niemieccy piloci tymczasem
mieszkają w Grand Hotelu – uzupełnił Durrow. – Czytałem w jakiejś gazecie.
- To sobie nie za długo
pomieszkają – odparł Angus, obracając w palcach łyżkę. – Zaraz im Scolding i
Dunmore zrzucą bombę na ten ich marmurowy haziel.
- Tylko co na to Beldzy? W końcu
to ich hotel – przypomniał Tim Pegg. – Nie ich wina, że akurat Niemcy się im
wprowadzili.
- Oni już tyle wycierpieli, że
jeden hotel to niewielka strata – stwierdził Durrow i pociągnął z kubka. –
Przecież Niemcy tam rozpętali piekło.
- Bo to są dzikusy – dodał
maszynista Holwell, który do tej pory
tylko obgryzał smętnie gołą kość. – Chcą, żeby uważano ich za Europejczyków,
ale we krwi mają azjatyckie okrucieństwo. Angus, ty pływałeś po morzach
chińskich, na pewno się ze mną zgodzisz, że tam życie ludzkie nic nie znaczy.
- Prawda – potwierdził Angus. –
Widziałem kiedyś, jak chłopa kroili na kąski.
Marynarze
przy stoliku spojrzeli na niego niemal jednocześnie.
- Kto? Niemcy? – zdziwił się
Pegg.
- Nie, Chińczycy. Pływałem wtedy
na HMS „Hermione” – opowiadał szef mechaników. – Zeszliśmy na ląd w Kantonie i
dostaliśmy wychodne, więc wyskoczyłem z kolegami na miasto, bo nam mówili
chłopaki z „Endymiona”, że tam można znaleźć porządną gorzałę. No więc idziemy
przez Kanton, a tu nagle zbiegowisko na placu. Okazało się, że egzekucja.
Skazaniec stał przywiązany do słupa, a kat odcinał z niego nożem po plasterku.
- Pewnie się tamten musiał strasznie
drzyć – zauważył Durrow.
- A właśnie, że nie, tylko coś
bełkotał. Nasz bosman mówił, że to się nazywa „śmierć od tysiąca cięć” i karzą
tym złodziei, co plądrują groby.
- I naprawdę umiera dopiero po
tysiącu?
- Bo ja wiem? Do końca nie
wytrzymałem.
Przy
stole maszynistów ktoś nagle zaintonował pieśń na ogólnomorską melodię szantową.
Inni podchwycili melodię i już po chwili całą mesę wypełniały morskie opowieści
o pijanym żeglarzu. Calum Flynn, jakby nagle zmieszany, wstał szybko od stołu,
odniósł talerz i wyszedł z mesy.
- A temu co się stało? – zdziwił
się Holwell, sięgając do kieszeni po puszkę tytoniu do żucia.
- Maszynownia fałszuje – odparł
Angus.
Spokojnie,
bez pośpiechu skończył posiłek i leniwym krokiem udał się na pokład. Flynna
zastał wpatrzonego w horyzont, z dłońmi zaciśniętymi na relingu.
- Czego się boczysz? – zagadnął
młodszego kolegę.
- To przez te śpiewy –
odpowiedział Flynn z niechęcią.
- Przesadzasz. To nie chór
parafialny, żeby wszyscy śpiewali czysto.
- Nie w tym rzecz. Dla was,
Brytyjczyków, to jest piosenka o marynarzu, który żywił się wyłącznie pieprzem.
Dla nas to pieśń o tym, że kiedyś wszystkich was wygonimy z naszej wyspy, i to
bez pomocy z zewnątrz.
- Skoro wy tam w Irlandii tak nie
lubicie władzy brytyjskiej, czemu wstępujecie do armii i floty?
- Chcemy wolności, ale zdrajcami
nie będziemy – powiedział Flynn.
- Aha, rozumiem. Teraz jesteśmy
zjednoczeni, ale jak już pobijemy Niemca, to się dopiero zacznie prawdziwa
zabawa, prawda?
- Nikt tego nie wie, kiedy się
ona zacznie. Nawet My Sami.
Angus
z pewnym zakłopotaniem odwrócił się.
- Dobra, chodźmy do hangaru –
zarządził. – Jest robota do zrobienia.
Faktycznie,
pracy było tego popołudnia sporo. Kapitan Scolding przed obiadem poinformował
Angusa, że na „Evelyn” przybędzie czwarty samolot, należało więc uczynić dla
niego miejsce w hangarze. Wiązało się to z generalnymi porządkami. Obsługa
pokładowa musiała się sprężać, aby nie zmuszać nowego oficera do czekania.
Ledwo wyprawili Sinclaira na patrol, sprzątanie ruszyło pełną parą.
Już
na początku, kiedy eskadrę przeniesiono na okręt, Angus kazał postawić w tylnej
części hangaru, tej bliżej śródokręcia, przepierzenie, za którym urządził sobie
warsztat i rupieciarnię, zwaną przez niego szumnie magazynem bosmańskim. Durrow
i Flynn zabrali się teraz do demontażu tego przepierzenia, aby cofnąć je nieco
bardziej. Tymczasem Avery i Tim Pegg zbierali wszystko, co stało pod ścianami
hangaru, przenosili w jedno miejsce, z którego później rozstawiali cały ten
majdan wedle wskazówek bosmana, i od czasu do czasu przetaczali hydroplany. Sam
George Angus doglądał tych wszystkich prac, próbując równocześnie rozplątać
iście gordyjski węzeł różnych lin, który znalazł pod stołem w warsztacie. Kiedy
wreszcie mu się udało uznał, że pora dać sobie spokój, zabrał się za
czyszczenie karabinu Enfield. Na stojaku pod ścianą znajdowało się kilka sztuk
tej broni, do wykorzystania na wypadek abordażu.
- Ciekawe, panie bosmanie, co tam
słychać w Chopham – powiedział Flynn, przestawiwszy przepierzenie na nowe
miejsce; teraz przybijał deski, które wcześniej był zmuszony oderwać. – Albo w
Ipswich.
- Pewnie wszystko po staremu –
odparł Angus. – Tylko Szczerbaty Fraser jest jeszcze bardziej szczerbaty.
Marynarze
zajmowali się właśnie precyzyjnym przesuwaniem samolotu Dunmore’a, kiedy do hangaru
przyszedł podoficer Leon Hedge.
- Słuchaj no, Angus – rzucił od
progu, nawet się nie przywitał. – Nie poczyniłbyś czegoś w maszynowni? Taki
jeden zawór nam się zaciął…
- Człowieku! Masz na tej łajbie
ponad stu wykwalifikowanych specjalistów i z każdą pierdołą przyłazisz do mnie?
Może jak się urwie spłuczka w kingstonie, to ją też ja mam naprawiać?
- Nie, ale…
- I w ogóle jak gadasz do
starszego stopniem?
Hedge
wyprężył się w postawie zasadniczej.
- Nie, panie bosmanie, ale pan
bosman tak dobrze sobie ze wszystkim radzi…
- Obowiązki mam tu, w hangarze –
powiedział Angus bezwzględnie. – Prawda, jestem uczynny, a wy tam na dole to
wykorzystujecie. Jak powiem waszemu porucznikowi…
Ostatecznie
Angus zaprzągł Hedge’a do porządkowania hangaru, dzięki czemu skończyli
wcześniej. Po robocie mechanicy wyszli na pokład startowy, aby zaczerpnąć
trochę świeżego powietrza.
- A tak w ogóle, panie bosmanie,
jak jest tam na górze? – zapytał nagle Flynn.
- Zimno – odparł Angus. Już nie
pierwszy raz był na patrolu ze Scoldingiem i musiał przyznać, że lot samolotem
jest bardzo szczególnym przeżyciem, na co dzień jednak wolał pewny w swej
chwiejności grunt, jakim był pokład.
Spojrzał
ku wschodowi. Tuż ponad linią horyzontu dostrzegł ciemną plamkę, która z każdą
chwilą wzrastała.
- Oho, to chyba ten nasz leci, bo
na Sinclaira za wcześnie – powiedział. – Pozamiatajcie jeszcze pokład,
chłopaki.
Coś
jednak wydawało mu się podejrzane. Wpatrzył się w horyzont jeszcze intensywniej,
przysłonił oczy dłonią. Łatwiej byłoby przez lornetkę…
- No, nie wiem, jak my go tam
upchniemy – powiedział. – Kapitan Scolding mówił, że będzie jednomiejscowy, a
wygląda na całkiem spory…
Spojrzał
zdezorientowany na kolegów, ale zanim niepokój zaczął ciążyć w dole brzucha, od
strony dziobu rozległ się wzmocniony tubą głos komandora Bancrofta:
- Nieprzyjaciel od sterburty! Na
stanowiska bojowe!
W
jednej chwili na „Evelyn” zapanowała rozgorączkowana bieganina. Angus nurknął
do hangaru i porwał ze stojaka karabin, który dopiero co czyścił. Rzucił się
pędem znów na zewnątrz, ale w ostatniej chwili zawrócił po amunicję. Gdy
wybiegł na pokład, instynktownie i bez patrzenia wkładając łódkę do zamka, hydroplan był już wyraźnie
widoczny. Teraz nie ulegało wątpliwości, że to Friedrichshafen albo inna
zaraza. Oba działka przeciwlotnicze „Evelyn” dały już głos, wypluwając ku
wschodowi swój stalowo-pikrynowy jad. W powietrzu pojawiły się czarne obłoczki,
jednak Niemiec był jeszcze poza zasięgiem. Rozległ się rozkaz i ogień ucichł na
moment.
Angus
przepuścił Durrowa, który zręcznie wspiął się po metalowych szczeblach na dach
nadbudówki, by prowadzić do nieprzyjaciela ogień z zainstalowanego tam kaemu.
Sam nie zamierzał marnować amunicji. Spokojnie przyłożył kolbę do ramienia,
wycelował, poprzez szczerbinkę spojrzał na muszkę. Niech tylko Hun podejdzie
bliżej…
Czarny
krzyż z boku kadłuba był już coraz bardziej widoczny. Padła ponowna komenda
otwarcia ognia. Z góry lewis Durrowa szczekał krótkimi seriami, z pokładu naprzemiennie
odzywały się trzyfuntówki. George Angus zastygł z palcem na spuście. No, dawaj,
pieronie!
Tu
jednak okazało się, że pilotowi hydroplanu nie chodzi jedynie o to, żeby się
pokazać: Niemiec dał ognia, puścił po „Evelyn” długą serię. Ołowiany grad zabębnił
na deskach pokładu, gdzieś trzasnął pękający bulaj. Angus padł na ziemię,
chroniąc się przed ostrzałem; spojrzał w bok akurat w momencie, gdy kule
dziurawiły jeden z nawiewników. Zaklął na głos, bo właśnie tam schował szampana
kupionego pokątnie w Dunkierce i miał go otworzyć dopiero na lądzie w Anglii.
Ale nie czas
było płakać nad rozlanym szampanem, zwłaszcza, że tuż obok Tim Pegg padł na
pokład, trzymając się za nogę. Avery chwycił go pod ramiona i zaciągnął do
hangaru. Angus zerwał się, zobaczył Niemca przelatującego naprawdę blisko,
przymierzył się znów do strzału…
Friedrichshafen
zmierzał prosto na okręt. Szef mechaników wreszcie nacisnął spust. Wystrzału
prawie nie było słychać w całej kanonadzie, jaka panowała dookoła, i nie
wyglądało też, żeby na cokolwiek się zdał. Samolot był już prawie nad dziobem.
Spod jego brzucha oderwały się cztery czarne, obłe kształty…
Nagły wstrząs
spowodował, że pokład usunął się Angusowi spod nóg. Bosman przetoczył się,
boleśnie uderzył czołem o deski. Kątem oka dostrzegł resztę swojej drużyny:
tylko Flynn zdołał pozostać w pionie, trzymając się relingu. Angus powoli
wstał, czapka leżała dobre kilka stóp od niego, ale jakoś za bardzo go to nie
obchodziło…
„Evelyn”
musiała oberwać całkiem poważnie: od dziobu buchał w niebo dym, słychać było
krzyki rannych i nawoływania drużyny przeciwpożarowej. W stronę
nieprzyjacielskiego hydroplanu, który teraz manewrował od bakburty, strzelała
już tylko jedna z trzyfuntówek. Druga, ta na dziobie, chyba została
unieszkodliwiona, nie było też słychać kaemu.
- On tu jeszcze wróci! – zawołał
Flynn. – Szybko, do hangaru!
Zanim
Angus zdążył powstrzymać go przed tak otwartym aktem tchórzostwa, Irlandczyk
już zniknął za wrotami. Bosman pobiegł za nim. Cały czas dręczyło go
przeczucie, że powinien lecieć na dziób i ratować, kogo się da, ale
niebezpieczeństwo jeszcze nie do końca minęło.
Flynn
wcale nie zaszył się w kącie. Zamiast tego zaczął się wdrapywać na samolot
Scoldinga.
- Co ty wyprawiasz? – krzyknął ku
niemu Angus. – Nie jesteś, mamlasie jeden, pilotem, a nawet gdyby…
W
tym momencie o ścianę hangaru znów zabębnił deszcz pocisków. Angus przykucnął
odruchowo, a gdy w odpowiedzi na atak Niemca rozległ się wystrzał z okrętowego
działka, uniósł głowę, by zobaczyć, jak Flynn wybiega z hangaru z wymontowanym
z samolotu lewisem. Ledwo Calum wybiegł na pokład, a już natychmiast uniósł
broń do policzka i oddał serię w stronę Niemca, który był już znów za prawą
burtą.
- Dawaj to! – Dave Upton wyrósł nagle
jak spod ziemi i stanowczym ruchem odebrał Flynnowi karabin. Przyklęknął przy
relingu, opierając o niego pod kątem chłodnicę lewisa.
Irlandczyk bez
namysłu, niemal instynktownie, wbiegł po szczeblach na dach. Niemiecka maszyna
wciąż krążyła wokół „Evelyn” jak krogulec. Flynn miał wrażenie, że czuje na
sobie jej stalowy wzrok…
Na
górze nie było dobrze. Porzucony kaem celował w niebo, a tuż obok Durrow zwijał
się w drgawkach, szeptał coś bezgłośnie, zaciskając dłonie na przesiąkniętej
krwią bluzie.
- Sanitariusz!!! – ryknął Flynn.
Rzucił
się w stronę kolegi, padł na kolana, podtrzymał jego głowę, próbując nawiązać
kontakt wzrokowy.
- Spokojnie, chłopie, już idzie
pomoc… - powiedział uspokajającym tonem.
Ale
na razie nadal nadchodził nieprzyjaciel. Friedrichshafen wykonał kolejny zwrot
i atakował okręt od rufy. Z tej strony trzyfuntówka nie miała jak go dosięgnąć,
gdzieś tam z dołu dochodził jedynie terkot karabinu Uptona i pojedyncze
wystrzały z enfieldów: widocznie ktoś jeszcze prócz Angusa chwycił za broń.
Flynn szybko, ale ostrożnie podpełzł na bałyku do lewisa, zajrzał do porzuconej
obok torby na magazynki, wyjął nowy talerz, ale rzucił go, złapał za chwyt
karabinu i nacisnął spust akurat w tym samym momencie, kiedy Niemiec także
puścił serię. Kule brzęczały obok, stukały po dachu hangaru, gdy z lufy lewisa,
jak z rury od pieca, zaczął się wydobywać ogień. Zaczął i szybko przestał.
Starszy
marynarz Flynn, nie odrywając oczu od plującego ołowiem nieprzyjaciela,
odruchowo zdjął magazynek, cisnął go gdzieś w bok, założył nowy i znów postawił
zaporę ogniową. Tym razem niemal widział, jak jego kule dziurawią skrzydło
Niemca, który, aby uniknąć ostrzału, skręcił w lewo. Flynn dał mu jeszcze po
burcie… I nagle cały ogon friedrichshafena wybuchł, a sam hydroplan przechylił
się na prawo, pikując ku falom… Tak, robiąc unik przed ogniem broni maszynowej,
Niemiec wystawił się jednak na strzał z armaty.
Flynn
przechylił się i podpełzł do słabnącego Durrowa, znad krawędzi dachu wyłoniła
się głowa jednego z pokładowych, oczy rozszerzyły się na widok tej jatki. Flynn
czuł się bardzo zmęczony.
Tony przybiegł
na mostek zaraz po eksplozji, najszybciej, jak tylko mógł. Zastał rannego
Bancrofta, któremu Dunmore próbował opatrywać przedramię. Wallace wykrzykiwał
przez tubę komendy, kierując ogniem. Cóż, widocznie, milcząc na co dzień,
oszczędzał głos na takie okazje… Scolding rzucił okiem na pokład, popędził
krzykiem drużynę przeciwpożarową, a potem pobiegł do pokoju radiowego i kazał
nadawać SOS. Na schodni niemal zderzył się z Sykesem, wymienili parę słów i
poszli prowadzić akcję ratunkową.
Mówiąc
w największym skrócie, „Evelyn” dostała w dziób. Większość bomb, na szczęście,
spadła do wody, ale ta jedna, która trafiła w pokład, i tak narobiła niemałych
zniszczeń. Zerwana została część poszycia na bakburcie, zniszczeniu uległ
forpik i kilka innych pomieszczeń dziobowych. Zginęło sześciu ludzi, w tym
bosman okrętowy, przynajmniej kilkunastu było rannych; przednie działo
pozostało całkiem bez obsługi. Doktor Connor uwijał się wśród zniszczeń w
pośpiesznie narzuconym fartuchu, starając się udzielić pomocy, komu się tylko
dało. Pomagali mu nie tylko sanitariusze. Nawet George Angus, kiedy już
zestrzelono nieprzyjaciela, przybiegł na pomoc.
Tony
spoglądał na zdewastowany dziób okrętu i nagle przez głowę przebiegło mu, że
tym razem zapowiada się dłuższy postój na lądzie. Już zaczął się zastanawiać,
czy nie wyskoczy z tej okazji do Eastbourne albo nawet do Londynu. Nie od razu
uderzyła go niestosowność tego rodzaju myśli w takiej chwili.
- Panie kapitanie! – Od rufy nadbiegł
Flynn, spocony, bez czapki, w zakrwawionej bluzie. – Durrow nie żyje, Pegg
ranny…
- Kto strzelał?
- Jak Durrow dostał, to ja i
Upton. Uptona poraniło szkło. No i pan bosman Angus też, z karabinu. Ale zestrzeliło
działko. Ten cholerny Durrow, nie mogłem mu pomóc…
- Spocznij – rozkazał Scolding,
widząc, że Irlandczyk jest na granicy wycieńczenia. – Tutaj damy sobie radę.
Idź do izby chorych, będziesz pomagał przy rannych.
- Człowiek za burtą! – krzyknął
ktoś nagle.
Tony
podbiegł do bakburty. W odległości kilkudziesięciu stóp na falach unosiła się skórzana
głowa i ramiona. Jednemu z Niemców w ostatniej chwili udało się wydostać z
tonącego samolotu…
- Łajdaku! – Matthews przemknął
obok Scoldinga, wyciągnął z kieszeni rewolwer i oparłszy się o reling, zaczął
strzelać do kołyszącego się na wodzie Niemca. Tony podbiegł, podbił Matthewsowi
rękę pod łokciem, a drugą dłonią chwycił go za nadgarstek.
- Zabraniam! – wysyczał mu surowo
w twarz. – Musimy go mieć żywego!
Matthews
z niechęcią oddał Tony’emu broń, odwrócił się i odszedł bez słowa. Tymczasem
jeden z marynarzy rzucił do wody koło ratunkowe, a drugi już szykował trap do
opuszczenia.
- Wygląda na to, że zamiast
jednego gościa będziemy mieli dwóch – zauważył Dunmore, kiedy jeńca wprowadzono
do salonu oficerskiego.
Napastnikowi
zdjęli skórzany płaszcz i pilotkę, pozostał więc w przemoczonym granatowym
mundurze Kaiserliche Marine. Galony na mankietach mówiły, że to komandor
podporucznik – niezły łup… Niewysoki, kościsty, o płowych włosach, mierzył brytyjskich
oficerów niechętnym spojrzeniem szarych oczu.
- No to narobiłeś pan bałaganu –
odezwał się znowu Dunmore. Siedział w fotelu, założywszy nogę na nogę.
Pojmany
oficer nic nie mówił. Wiadomo, Niemiec.
- Kto z naszej załogi zna
niemiecki? – zapytał Scolding.
- Ja trochę umiem, bo przed wojną
byłem kiedyś w Szwarcwaldzie, ale z tym tutaj się raczej nie dogadam – przyznał
Dunmore, bawiąc się ostentacyjnie brzytwą, którą wyciągnął z wewnętrznej
kieszeni. – Sinclair, jak wróci, to sobie z nim porozmawia, on lepiej włada.
- Następnie w Southampton odstawimy go do
placówki wywiadowczej – zdecydował Bancroft, wchodząc do pomieszczenia. – Swoją
drogą, mamy meldunek, że już tu idzie krążownik i weźmie nas na hol, tak że,
panowie, proszę bez nerwów.
- Nerwów? Ja jestem całkiem
spokojny, panie kapitanie… – powiedział Dunmore, na przemian składając i
rozkładając brzytwę.
Matthews
po chwili także zajrzał do salonu. Starał się nie patrzeć ani na Dunmore’a, ani
na Scoldinga, jakby na obydwóch był obrażony.
- Samolot od bakburty –
zameldował.
- O nie… Znowu? – przemówił
Bancroft zmęczonym głosem.
- Tym razem to już na pewno nasz.
Ten mały, Sopwith Schneider.
- Też sobie wybrał moment… –
powiedział Tony. – Gdyby przyleciał pół godziny temu, wszystko wyszłoby inaczej.
Dobrze, Matthews, przywitaj go, ale zapowiedz od razu, że na luksusy nie ma co
liczyć.
Kiedy
Matthews wybiegł, aby udać się na rufę, Dunmore wstał z fotela i podszedł do
Niemca.
- Był pan kiedyś w Southampton, Herr Oberleutnant? No to będzie pan miał
okazję. Co prawda wątpię, żeby skorzystał pan teraz z usług naszych słynnych
uzdrowisk, ale może kiedyś…
Jestem, dotarłam, przeczytałam, komentuję! Trochę mi to zajęło, ale w sumie tydzień to chyba jeszcze nie tragedia. :P
OdpowiedzUsuńGeneralnie to na początku myślałam, że będzie nudno. Teraz się tego wstydzę, tak bardzo wstydzę się tej myśli, ale muszę się nią z Tobą podzielić, żebym mogła napisać, iż zafundowałaś mi (chyba już któryś raz, ty potworze! :D) ogromną niespodziankę. Bo Twoje opisy jakichkolwiek ataków, bitw w powietrzu, z pokładu statku czy jakiekolwiek nam się już tutaj przewinęły ZAWSZE zaginają system. Ja Ci już to mówiłam, ale muszę i chcę się powtórzyć: kocham Twoje opisy walki. Kocham i tyle. Chciałabym tak umieć, sprawić, tak jak Ty, że czytelnik widzi to wszystko przed oczami jakby stał tam, na pokładzie HMS Evelyn, a naokoło świstałyby niemieckie pociski! Tak więc początek był miłym, lekkim wstępem do mojego ulubionego rodzaju zakończenia - zaskakującego, z dowcipnymi tekstami. No i Tony, który jakby na chwilę zapomniał, że Niemcy właśnie zaatakowali statek i sobie myślał, gdzie by to się nie urwać, skoro już okazja się nadarzyła. :P Tęskni mi się za Vincentem, mam nadzieję, że szybko wróci do zdrowia. Doktor Connor, choć jest dość specyficznym typem człowieka, powoli zaczyna zaskarbiać sobie moją sympatię, głównie poprzez te ironicznie-sakrastycznie-dowcipne teksty. :D
Świetny rozdział, byle szybko do następnego (może się w końcu ogarnę i zacznę szybciej komentować :P).
Jak zwykle miło mi z powodu Twojego komentarza :D Muszę tu wyznać (bo chyba mi się jeszcze nie zdarzyło), że jak do tej pory wszystkie sceny walki były improwizowane, bez wcześniejszego planu. Wiadomo, w warunkach bojowych sytuacja zmienia się błyskawicznie... Co do tego początkowego przynudzania, to już niestety tak mam, że lubię nieśpieszne tempo, ale jak widać po dalszej części rozdziału, staram się to przezwyciężać. Tylko obawiam się, że w następnym znowu będzie mniej adrenaliny - mam wrażenie, że gdyby na każdym kroku COŚ się działo, w końcu by pewnie ten montaż atrakcji zaczął nieco nużyć... W każdym razie zachęcam do przyszłej lektury, kiedy go w końcu napiszę.
UsuńCieszę się, że rozdział się podobał, zachęcam do przeczytania poprzednich. Następnych zresztą też :D
OdpowiedzUsuńCo do tej II WŚ, to w zasadzie piszę o wcześniejszej wojnie światowej. Co prawda przychodzi czasami do mnie pomysł na tetralogię blogów wojennych (I WŚ - II WŚ - Wietnam - Jugosławia), ale w takich przypadkach siadam i czekam, aż mi przejdzie :)
O rany. Napisałam jak potłuczona. Wyszło jakbym nie doczytała, albo coś, chociaż wchodząc tu widziałam opis Twojego bloga na KO. Jaki wstyd. Przepraszam. Głupie, niefortunne zdania. Grrr.
OdpowiedzUsuń