Rozdział 17. Czekolada na gorąco



       Transportowiec lotniczy HMS „Evelyn” był już prawie gotów do wyjścia w morze. Stał przy nabrzeżu w bazie marynarki wojennej w Portsmouth. Remont dobiegł końca, dziób starannie odbudowano, położono nowe poszycie, załatano dziury po kulach w ścianie hangaru, wymieniono działo na pokładzie dziobowym, a przy okazji poprawiono co nieco w maszynowni. Teraz trwały prace wykończeniowe: jedni marynarze malowali burty, inni zajmowali się bunkrowaniem węgla. Jednocześnie trwało przysposabianie nowych członków załogi, przyjętych na miejsce tych, którzy polegli w bombardowaniu lub zostali tak ciężko ranni, że nie nadawali się do służby. Na pokładzie pojawił się nowy bosman i szybko zaczął ustawiać załogę do pionu.
        George Angus nie chciał brać kompletnego żółtodzioba na miejsce nieszczęsnego Durrowa, więc, ku niezadowoleniu Leona Hedge’a, zawczasu podprowadził Holwella z maszynowni. Teraz kończyli prace porządkowe w hangarze, Flynn i Pegg malowali go z zewnątrz, a na pokładzie rufowym kapitan Dunmore nadzorował prace przy swoim hydroplanie. Szef mechaników lotniczych z uznaniem oglądał świeżo wykonaną szafkę na narzędzia, gdy nagle ktoś hałaśliwie wszedł do środka, strącając wiszącą przy wejściu piłę.
- Słuchaj, Angus, masz być gotowy za godzinę…
- Który mi wchodzi bez pukania? – rzucił mechanik, słysząc nieznajomy głos. Odwrócił się i z pewnym zaskoczeniem rozpoznał nowego bosmana okrętowego.
- Masz straszne braki w dyscyplinie – stwierdził Fred Pickens. – Ja cię zaraz nauczę szacunku dla rangi…
- Pan jest nowy, więc może pan nie wie, ale w tym jednym pomieszczeniu bosmanem jestem ja.
- Ciekawe, czy admirałowi też tak powiesz – zauważył Pickens z niesmakiem.
- No to dawaj tego admirała – odpowiedział Angus, zupełnie w tym momencie porzuciwszy szacunek dla rangi.
- Jak sobie życzysz – rzekł bosman złośliwie. – Za godzinę tu będzie.

       Kontradmirał Hill przyjechał samochodem, który zaparkował przy nabrzeżu. Wysoki, o jasnych oczach, ubrany w galowy surdut, ale bez odznaczeń, wszedł na pokład w towarzystwie dwóch oficerów: młodego porucznika, który był jego adiutantem, oraz trzymającego się nieco z tyłu komodora. Powitał go uroczyście przenikliwy dźwięk trąbki załoga ustawiona na pokładzie w wyjściowych mundurach. Admirał, wraz z Bancroftem i Scoldingiem, przeszedł wzdłuż szeregu, taksując uważnie wzrokiem twarze marynarzy i podoficerów. Wbrew obawom Pickensa również Angus i jego mechanicy wystąpili schludnie i w pełnym porządku. Potem Hill spojrzał na oficerów: Sykesa, Wallace'a, Connora, Vincenta, Sinclaira, aż nagle…
- A ten co za jeden? – kontradmirał aż przystanął ze zdumienia.
      Dunmore, który dopiero przed chwilą zakończył prace przy samolocie, miał na sobie tylko jeden przepisowy element stroju, a mianowicie czapkę. Poza tym ubrany był w granatowy kombinezon z wyraźnymi plamami smaru na kolanach i prawym boku. Z jednej kieszeni wystawały mu znoszone rękawice ochronne, a z drugiej postrzępiona szmata o nieokreślonym kolorze. Próbę zrównoważenia tego niechlujstwa stanowiły dystynkcje kapitana marynarki, narysowane kredą na mankietach, oraz zawiązany pod szyją czerwony fular w żółte grochy. Widząc konsternację wyższej szarży, kapitan Scolding postanowił uratować sytuację.
- Nasz najlepszy pilot – wyjaśnił. – Pozwalamy mu na pewną swobodę w stroju.
- Bardzo umiarkowaną, jak widzę – stwierdził Hill. – Cóż, musi być naprawdę dobry.
          Rzucił porozumiewawcze spojrzenie adiutantowi, a potem zwrócił się do Tony’ego.
- Pan jest dowódcą eskadry, prawda?
- Tak jest, panie admirale.
- Muszę z panem poważnie porozmawiać. Z panem też, komandorze. Musimy odbyć niedługą rozmowę… – Hill rozejrzał się szybko dookoła – w ośmioro oczu.
      Przeczuwając, że Dunmore raczej nie zrobił pozytywnego wrażenia, obaj dowódcy, okrętu i personelu latającego, zaprowadzili admirała do kabiny kapitańskiej. Tam Hill zajął sofę Bancrofta, rozciągając się na niej po pańsku, a komodor, który mu towarzyszył, usiadł na krześle obok. Adiutant został za drzwiami.
- To komodor Andrew Titcombe – przedstawił go admirał. – Usiądźcie panowie, bo jednak chwilę wam zajmę.
- Napije się pan czegoś, panie admirale? – zaproponował Bancroft, odwlekając nieuniknione.
- Chętnie. Można by pomyśleć, że to taka sprawa, o której bez wypicia dyskutować nie idzie.
       Dowódca okrętu nalał whisky do szklanki, a Tony tymczasem obserwował Hilla z napięciem, czekając, aż powie, z czym przychodzi. Nie ma rady, reprymendę trzeba będzie znieść. Nie takie rzeczy się znosi na wojnie.
- No cóż – powiedział kontradmirał. – Dowiedziałem się co nieco o waszym okręcie, rozejrzałem się i powiem krótko, że tak nie może dalej być. Musicie panowie z tym coś koniecznie zrobić…
- Jest mi bardzo przykro, panie admirale – sumitował się Bancroft. – Ale ciągle jeszcze wykańczamy prace remontowe i kapitan Dunmore…
- Nie zawracajcie mi głowy jakimś Dunmore'em – uciął Hill. – Kapitan Scolding jest autorem raportu opisującego okoliczności, w których ten okręt poniósł szkody, prawda?
- Tak jest, panie admirale – odparł Tony. – Wraz z pewnymi wnioskami.
- No właśnie. Otóż dowództwo zapoznało się z nimi i doszło do wniosku, że to się, mówiąc kolokwialnie, kupy nie trzyma.
- Pozwolę sobie na odmienne zdanie – stwierdził Bancroft. – Zniszczenia na „Evelyn” były jak najbardziej realne. Śmierć marynarzy też. I to wszystko niemal na redzie Portsmouth.
- Komandorze, proszę z łaski swojej mi nie przerywać – odrzekł admirał lodowatym tonem. – Tam na górze uznano, że Niemcy mają nowe samoloty o większym zasięgu i jeden z nich jakimś cudem dotarł aż tak daleko na zachód. Nie ma o czym gadać.
       Wyciągnął się na sofie, zabębnił paznokciami o szklankę.
- Tylko że dwa tygodnie temu, już po zachodzie słońca, jakiś samolot nadleciał nad Exeter i zrzucił bombę na dom mieszkalny, trzy osoby ranne. W zeszłym tygodniu nasz torpedowiec nie wrócił z rutynowego patrolu w rejonie wysp Scilly. A trzy dni temu miały miejsce jakieś eksplozje na polu w Kornwalii. I tam na górze poszli po rozum do głowy.
- Rzeczywiście korsarz? – upewnił się Tony z poczuciem gorzkiej satysfakcji.
- Nie inaczej – potwierdził Hill. – To nie tylko szkody materialne, ale i spory cios dla morale ludności. Pomyślcie panowie – niemieckie samoloty bezkarnie hulają nam na tyłach? Sporo wysiłku zajęło wyciszenie tych zdarzeń. W Exeter udało się zwalić winę na wybuch gazu, na tamtym polu resztki bomb lotniczych zostały usunięte, ale na dłuższą metę tak się nie da. Plotki nie zabijesz.
- Pytanie, czy jest to okręt nawodny, czy podwodny – stwierdził Scolding. – O ile mi wiadomo, nie istnieją takie okręty podwodne, które byłyby w stanie przetransportować porządny samolot. Z kolei nawodny, na przykład przerobiony statek handlowy, ryzykowałby wpadkę. Można go zaskoczyć podczas przygotowań do startu czy lądowania albo zrobić mu wyrywkową kontrolę…
- Z pewnością nawodny – wyjaśnił Hill. – Pojmany przez was lotnik niemiecki wygadał się w tej kwestii. Niestety, nie dało się z niego wyciągnąć wiele więcej. Na przykład, pod jaką banderą się ukrywa. Trafiliście panowie na jakiegoś arystokratę, bardzo oszczędnego w słowach. A co do łatwości wykrycia – nie pamiętacie już, jak długo trwała pogoń za „Meteorem?
- I w ogóle po co im tak niepraktyczne rozwiązanie, skoro łatwiej by było po prostu wysłać w ten rejon parkę U-bootów? – powątpiewał Tony.
- Częściowo ze względów doświadczalnych, żeby sprawdzić, na ile to skuteczne – odezwał się milczący dotąd Titcombe. – A trochę po to, żeby poderwać nasze morale, stworzyć wrażenie, że nieprzyjaciel jest wszędzie. Są sprytni, jak snajperzy: działają rzadko i latają tylko wieczorami, żeby trudniej ich było znaleźć.
- Nie wiemy, jaka jest rzeczywista częstotliwość – stwierdził Scolding. – W niektórych atakach mogli nie pozostawić świadków, a z części na pewno zrezygnowali, na przykład z powodu niesprzyjającej pogody.
- Skąd pan wie, że tamten Niemiec nic nam nie powiedział? – zapytał Hill z rozbawieniem.
- Bo gdyby tak było, nie mówiłby pan, kontradmirale, o zaledwie trzech przypadkach.
- Faktycznie, myśliciel z pana.
- A ja tak sobie myślę – zauważył Bancroft – że taki okręt potrzebowałby sporo zaopatrzenia. Następnie samoloty muszą mieć paliwo, smary i inne takie, załoga – żywność i wodę, i tak dalej. Skąd mieliby to wziąć czterysta mil od Niemiec i jeszcze dalej od którejkolwiek z niemieckich kolonii?
- Jest pewien trop – rzekł kontradmirał. – Nasz wywiad natrafił na tajemniczą spółkę „Ibero-Deutsch AG” z siedzibą w Santander. Niby to Niemcy robią interesy handlowe w Hiszpanii, mają tam biuro i magazyny, położone dogodnie w pobliżu portu, ale jakoś nikt nigdy nie widział ich towaru. Przypuszczamy, że to może być przykrywka dla bazy zaopatrzeniowej tego i innych korsarzy.
- No to trzeba przypłynąć po zmroku, wysadzić wszystko i wrócić, zanim się ktokolwiek zorientuje – odparł Tony.
- O, nie. Nic nie będziecie wysadzać – sprzeciwił się admirał stanowczo. – To jest robota dla kogo innego. Waszym zadaniem jest znaleźć i zatopić korsarza, najlepiej – biorąc przy tym jeńców wysokiej rangi.
- O ile on wcześniej nie zatopi nas – powiedział Bancroft.
- Żeby zmniejszyć takie ryzyko, dostaniecie towarzystwo: okręt podwodny i statek z zaopatrzeniem. Dowódcą akcji będzie komodor Titcombe.
       Oficer towarzyszący admirałowi skinął głową.
- No i ten nasz mały zespół operacyjny, nazwijmy go przykładowo „Titforce”, jakkolwiek frywolnie by to brzmiało – kontynuował Hill – wyruszy na południowo-zachodnie podejścia do Wysp Brytyjskich i będzie tam krążył, dopóki nie dorwie Huna.
- Pozwolę sobie mieć pytanie – wtrącił od razu Tony. – Dlaczego nie mogą tego zrobić siły floty stacjonujące w tamtym rejonie?
- Bo jesteście jednostką, która działa w taki sam sposób, jak nasz delikwent, a zatem wiecie, jakie ma możliwości. Będziecie działać w sposób ofensywny, urządzicie sobie polowanie. Wychodzicie w morze jutro o siódmej rano. Do północy dać załodze wychodne, powinni wypocząć przed rejsem.
- Tak jest, panie admirale – odpowiedział Bancroft.
- Tylko nie zapomnijcie zabrać Titcombe'a – dodał kontradmirał Hill i niezwłocznie wypił.
       Bancroft i Scolding odprowadzili gościa aż do trapu, oddając mu na pożegnanie należyte honory. Po drodze jednak znów pojawił się Dunmore, który tym razem miał już na sobie zwykły mundur służbowy. Hill odstąpił na krok od swojej eskorty i zmierzył Northumbryjczyka wzrokiem.
- Gdyby nie fular, miałby pan grube nieprzyjemności! – warknął.
           
       Dunmore niespecjalnie się przejął całą wizytą, za to z satysfakcją przyjął wieści o wyjściu w morze. Prace na pokładzie nabrały tempa, każdy chciał skończyć jak najszybciej, żeby skorzystać z wychodnego i pozałatwiać niedokończone sprawy na lądzie.
      W mesie siedzieli Scolding, Vincent i Stone nad rozciągniętą na stole mapą wybrzeża Kornwalii i wybrzeża południowo-zachodniego, rozmawiali o tamtych okolicach. Stone, jako mechanik, nie znał się na nawigacji, ale przed wojną czasem jeździł tam na urlop.
- Słuchaj no, Vincent – odezwał się Dunmore. – Jest taka sprawa, że umówiłem się z jednym gościem na siedemnastą w hotelu Speedwell. On produkuje bardzo dobre, ciepłe kombinezony lotnicze, ale wypadła mi akurat wachta, a on nie może tego przełożyć, bo jutro wyjeżdża do Szkocji. Nie pojechałbyś z nim pogadać za mnie?
- Ktoś inny nie może? – upewnił się Henry. – Przecież w ogóle nie wiem, jak się tam z nim umawiałeś.
- Oj, nie gadaj, jesteś z plantatorskiej rodziny, to się znasz na biznesie. Wypytaj go po prostu szczegółowo o towar i warunki sprzedaży, zapamiętaj, ile się da, albo najlepiej sobie zapisz.
          Cejloński Storczyk spojrzał pytająco na Tony'ego.
- Idź – powiedział Scolding. – Możesz przy okazji kupić ciastka dla eskadry.
- O właśnie, ciastka – podchwycił Dunmore z przebiegłym błyskiem w oku. – To bardzo dobry pomysł.

***

        Porucznik Vincent siedział w restauracji hotelu Speedwell i nudził się jak mops. Przyszedł na miejsce spotkania pół godziny przed czasem, a teraz mijało dwadzieścia po piątej i handlowca od kombinezonów ciągle nie było widać.
        Henry zdążył już wypić całą filiżankę herbaty, a sączył ją naprawdę powoli. Skinął więc na kelnera, żeby zamówić coś mocniejszego.
- Poproszę butelkę wina – powiedział. – Może być malaga.
         Kelner obrzucił go niechętnym spojrzeniem.
- To jest chrześcijański hotel, nie znajdzie tu pan alkoholu – zadeklarował.
- Tak… A te wszystkie lokale w całej wesołej Anglii, gdzie podaje się mocne trunki, to niby jakie? Mahometańskie? Nieważne, daj pan drugą herbatę.
       Porucznik siedział więc dalej przy stoliku, obojętnym wzrokiem wpatrując się w innych klientów. Starsza kobieta z na oko dziesięcioletnią dziewczynką, otyły wąsacz z obleśną zaczeską, trzej oficerowie z armii lądowej – żaden nie wyglądał na człowieka znającego się na kombinezonach lotniczych. Był też młody żołnierz, który siedział z  rodzicami – najwyraźniej przyjechali go odwiedzić na urlopie, a może odprowadzić na statek. Henry zamyślił się. Dla niego służba była ucieczką od życia poukładanego przez rodziców. Ciekawa forma buntu – uciekać w świat jeszcze większego rygoru... Ale czy rzeczywiście?
       Minuty mijały, a Vincent wciąż siedział sam, odruchowo odwracając głowę na odgłos otwieranych drzwi. Najwyraźniej ten zatracony biznesmen nie czekał na kontrahenta i pojechał do Szkocji wcześniej, a może, co bardziej prawdopodobne, Dunmore pomylił godzinę albo datę. Miejsca nie pomylił na pewno, bo abstynencka restauracja była jak na niego lokalem nazbyt ekscentrycznym. Na zegarze było już dwadzieścia pięć po piątej. Henry doszedł do wniosku, że posiedzi do wpół do szóstej, wypije herbatę i wróci do Calshot, nie ma sensu dłużej czekać.
       Do sali weszła kobieta w tabaczkowym palcie i niedużym kapeluszu. Średniego wzrostu, raczej smukła niż szczupła. Kiedy zdjęła kapelusz, jej czarne włosy zalśniły czysto w świetle restauracyjnych lamp. Rozejrzała się chwilę po sali i nagle na Vincenta błysnęły drapieżnie białe zęby w obramowaniu bardzo czerwonych ust.
- Dzień dobry! – zawołała radośnie, machając dłonią. Dopiero po głosie Henry ją poznał. Linda Dryden, pamiętna Eurydyka z New Theatre Royal. Bez charakteryzacji nie taka znów podobna. Odwrócił się dyskretnie, zaciekawiony, z kim się tak wylewnie witała, a gdy spojrzał z powrotem, śpiewaczka właśnie odsuwała sobie krzesło naprzeciwko niego.
- Porucznik Henry Vincent, jak sądzę?
- Skąd pani zna moje nazwisko? – porucznik był zdecydowanie zaszokowany.
- Och, znam je, tak samo, jak pan zna moje, nieprawdaż? – powiedziała śpiewaczka. Powiesiła płaszcz na wieszaku i pozostając w kremowej bluzce z żabotem, zajęła miejsce.
- Oczywiście, panno Dryden – odparł Henry, choć nic w tej sytuacji nie było dla niego oczywiste. – Jednak pani jest, mimo wszystko, osobą znaną...
- Nie tak bardzo, jak bym zasługiwała – odparła Linda z pewnym sarkazmem. – No to jak, panie poruczniku? Zamówimy coś czy tak sobie będziemy siedzieć? Mam ochotę na czekoladę na gorąco…
       Vincent czuł się lekko zagubiony. W każdej chwili mógł tu przyjść wyczekiwany kontrahent, należało wykonać zadanie powierzone przez Dunmore’a, a panna Dryden znacząco tu przeszkadzała. Z drugiej strony nie miał śmiałości odmówić, bo jeszcze by się obraziła albo i co gorszego... Ale tak w ogóle, kto byłby ciekawszym rozmówcą – sympatyczna sopranistka czy jakiś nudziarz z branży odzieżowej? A może jednak nie przyszło mu do głowy, że…
- No więc, jeżeli chodzi o kombinezony… – zagaił ostrożnie, próbując potwierdzić swoją hipotezę.
- Słucham? – zdziwiła się Linda. – Jakie kombinezony? Chodzi panu o moje kostiumy? Przyznaję, czasem, kiedy wychodzę coś zjeść między próbą a przedstawieniem, nie chce mi się pozbywać kostiumu i charakteryzacji i ludzie popadają w lekkie zdziwienie, ale dziś akurat mam wolne. W New Royal grają jakąś szmirę, która może się obejść bez mojego talentu. A jak się panu widzę, by tak rzec, po cywilnemu?
- Szalenie – palnął Vincent.
       Panna Dryden zachichotała. Drobne zmarszczki wokół jej karminowych ust, a także w kącikach oczu, pozwalały sądzić, że w ogóle należała do wesołych.
- Wyglądam na szaloną? Czy raczej pana doprowadzam do szaleństwa?
- Jedno i drugie – porucznik pogrążał się jeszcze bardziej. Ach, gdyby tylko był tu Tony, on na pewno wiedział, jak rozmawiać z kobietami.
- Jedno i drugie – powtórzyła śpiewaczka. – A więc lubi pan szalone kobiety. Wręcz obłąkane, tak? To się doskonale składa, bo ludzie mówią, że mam nierówno pod sufitem.
       W tym momencie Vincenta już kompletnie zamurowało. Czuł się niezręcznie; Linda Dryden najwyraźniej z niego kpiła, ale zarazem była pełna uroku. Problem w tym, że nie po to tu przyszedł…
-  Przepraszam, ale... – urwał niepewnie. Z jakichś powodów nie chciał mówić, że czeka na kogoś innego, szybko zmienił temat. – Podobał mi się pani występ.
- Wiem – odparła Linda z szerokim uśmiechem.
- Skąd?
- Jakże by inaczej! – ton panny Dryden brzmiał tak, jakby wyjaśniała najoczywistszą oczywistość. – Gdyby się panu nie podobało, nie podarowałby mi pan tak wspaniałego bukietu. Chyba że również jest pan szalony, czego nie można wykluczyć, skoro na co dzień buja pan w obłokach.
- Bukiet? – zapytał Henry, wciąż zdezorientowany.
- Figlarzu jeden, proszę już dłużej nie udawać, że nie wie pan, o czym mówię! – zawołała panna Dryden z udawanym oburzeniem.
- Obawiam się, że istotnie nie za bardzo kojarzę – odparł porucznik Vincent, uśmiechając się przepraszająco.
- Wy, mężczyźni, wszyscy jesteście tacy sami! Jednego dnia obsypujecie dziewczynę komplementami, a drugiego udajecie, że nigdy w życiu jej nie spotkaliście. Proszę! Może to panu trochę odświeży pamięć...
     Przez chwilę grzebała w torebce, wreszcie wydobyła zapisaną z jednej strony wizytówkę i podała Henry'emu. On zaś zdębiał, czytając słowa: „W podziękowaniu za znakomity występ – porucznik Henry Vincent, RNAS”.
- To nie mój charakter pisma – stwierdził, jeszcze bardziej nic nie rozumiejąc. – Wizytówka moja, a pismo nie moje.
- Czyżby? Przecież to pan jest Henrym Vincentem z lotnictwa morskiego, nie wyparł się pan tego. Pan podarował mi prześliczny bukiet, pan też przyszedł na spotkanie w wyznaczonym miejscu i czasie. No więc? A może tamten bukiet nie był dla mnie, tylko dla tego beztalencia, Adeli Blakeley?
        Henry natychmiast doznał olśnienia. Spojrzał na wizytówkę raz jeszcze i od razu przypomniał sobie, czyje to pismo. Dunmore, łajdaku! Producent kombinezonów lotniczych, akurat!
- To znaczy… – zaczął dla podtrzymania rozmowy, ale zupełnie nie wiedział, jak wybrnąć.
- Aha, rozumiem – śpiewaczka pokiwała głową. – Jest pan oszczędny w komplementach, więc poprosił pan znajomego, żeby załatwił to za pana. Zgadłam?
       Vincent przytaknął dość nieobecnym tonem. Szkarłatne usta panny Dryden przyciągały jego wzrok jak latarnia morska, z niecierpliwością wyczekiwał każdej chwili, gdy wyłonią się spomiędzy nich jej białe ząbki.
- Jest pan nad wyraz intrygujący – ciągnęła Linda niespodziewanie onirycznym tonem. – Większość moich wielbicieli to nic ciekawego, z góry wiadomo, czego chcą. Za to czego pan chce, ni diabła nie mogę pojąć, i to właśnie jest takie pociągające.
- To nie tak, po prostu rzadko mi się zdarza rozmawiać z aktorką…
- Wie pan, poruczniku? – Linda wdzięcznie złożyła podbródek na splecionych dłoniach. – Za „aktorkę” powinnam się obrazić. Ja jestem śpiewaczką, sopranistką. I powiem bez fałszywej skromności, że bardzo dobrą.
- Najlepszą w zespole – odpowiedział urzeczony Vincent, a faux-pas, które popełnił, już po ułamku sekundy wydawało mu się całkiem nieistotne.
        Panna Dryden roześmiała się.
- Dziękuję, jest pan bardzo miły, Henry. Mogę mówić panu po imieniu?
- Oczywiście – odparł porucznik słabym głosem.
- Marnuję się w Portsmouth. Jestem stworzona do tego, żeby występować w Paryżu albo przynajmniej w Londynie. A któregoś dnia, kto wie, może i w La Scali… Tam jest dla mnie odpowiednie miejsce. Zresztą moja matka była Włoszką. Śpiewaczka, tak jak ja, tyle że alt. Większość dzieciństwa spędziłam w Weronie.
- To bardzo romantyczne – odpowiedział machinalnie Henry, bo tylko taka odpowiedź przyszła mu do głowy. Linda znów się uśmiechnęła, kiwając głową.
- Mówi pan tak, bo nigdy tam nie był – zauważyła. – Werona to nie jest wprawdzie miasto tak duże jak Londyn, ale i tak lepsze niż Portsmouth.
- Marzy pani o cieplejszym klimacie – przypuścił Henry z uśmiechem. – W pełni to rozumiem. Też wywodzę się z południa, i to jeszcze dalszego niż Włochy.
- Sycylia?! – we wzroku Lindy mignął cień obrzydzenia.
- Nie, Cejlon – odpowiedział Henry szybko, starając się zatrzeć negatywne wrażenie, jakkolwiek nieuzasadnione mu się wydawało.
- Świetnie! – sopranistka znów się rozpromieniła, tak nagle, że porucznik aż się wystraszył. – Coraz lepiej panu idzie! Nigdy tam nie byłam. Proszę mi coś o tym opowiedzieć.
     No więc Henry zaczął opowiadać: o życiu na plantacji, o Kolombo, o Syngalezach i Tamilach, o dagobach i lampartach. Dwukrotnie o mało nie wspomniał Josephine, ale w ostatniej chwili gryzł się w język: mówienie o narzeczonej jakoś wydawało mu się w tym momencie absolutnie zbędne. Panna Dryden wprost go zahipnotyzowała. Wzrok Vincenta przenosił się z roześmianych oczu na czerwone usta z delikatnymi poprzecznymi bruzdkami, które rozciągały się i zwężały w rytm jej uśmiechów.
- To fascynujące – skomentowała, gdy przerwał dla nabrania oddechu. – Może kiedyś, gdy już będę sławną śpiewaczką, przyjadę do was na tournée. Jak dotąd, mój kontakt z egzotyką polegał na tym, że dwa lata temu, jeszcze przed wojną z Niemcami, dość poważnie rozważałam wyjazd do Trypolisu, żeby śpiewać dla włoskich żołnierzy. Dziś ani chwili bym się nie wahała i natychmiast odrzuciła ofertę. Przecież tam musi być jeszcze gorzej niż w Neapolu!
- Więc dlaczego nie pojedzie pani gdzieś, gdzie są dobre warunki?
        Linda posmutniała.
- Talent i warsztat to wciąż jeszcze nie wszystko, poruczniku. Trzeba jeszcze znaleźć kogoś, kto zajmie się promocją, płaceniem rachunków i innymi przyziemnymi sprawami. Niestety, mój tak zwany impresario ulotnił się z wszystkimi oszczędnościami, nie tylko moimi, a ja zostałam w Portsmouth bez grosza przy duszy, bez całej biżuterii i co lepszych ubrań. Krótko mówiąc, zostało mi niewiele więcej niż koszula na grzbiecie oraz ogromne długi. I tak utknęłam w New Theatre Royal. Powoli się odkuwam, ale jakoś zabrakło mi energii, żeby w końcu się wyrwać. Może i dałabym radę, ale jakiś dziwny duchowy bezwład mi na to nie pozwala.
- Na pewno da sobie pani radę – rzekł Vincent. – Jest pani najlepsza.
- Oczywiście – przytaknęła panna Dryden. – Długo i ciężko na to pracowałam. A takiej Blakeleyównie nawet się nie chce przyłożyć do roboty. Mówię na nią „Złoty Kogucik”, bo puszcza więcej kogutów niż jakakolwiek inna śpiewaczka, którą w życiu słyszałam. A reżyserowi to nie przeszkadza.
- Może trzyma ją w zespole dlatego, że widzowie chcą ją bardziej oglądać niż słuchać – zauważył Vincent.
- Uważa pan więc, że jest ładniejsza ode mnie? – nastroszyła się Linda.
- Skądże znowu! – żachnął się porucznik gwałtownie. – Pani góruje nad nią pod każdym względem. Przede wszystkim ma pani talent, a to jest coś, czego się nie zdobędzie żadną pracą.
- Talent? Może – panna Dryden rozciągnęła usta w szerokim uśmiechu, znów prezentując lśniące białe zęby. – Talent nieoszlifowany niewiele jest wart. Ale czy my się dobrze czujemy, teoretyzując tu teraz o sztuce, kiedy jest tyle innych przyjemniejszych zajęć?
- Przyjemniejszych niż rozmowa o własnej pasji? Nie sądzę…
- W takim razie, Henry, powinien się pan jeszcze wiele nauczyć – zauważyła Linda z figlarnym uśmiechem.
- W dziedzinie muzyki? Z pewnością – przyznał Vincent. – Gram trochę na flecie, całkiem amatorsko, a im więcej umiem, tym bardziej widzę, ile mi brakuje.
- Flecista? Doskonale! – Linda aż klasnęła z zachwytu. – A na czym pan gra? Na orkiestrowym? Czy może na flecie prostym, według tej nowej mody na renesans?
- Ani na jednym, ani na drugim. Przywiozłem sobie z domu bambusowy flet poprzeczny, na jakim grają tubylcy.
- Proszę opowiadać! – Oczy Lindy jakby się rozszerzyły, zabłysnął w nich tajemniczy wilgotny ogień.
- Kupiłem go na bazarze. Zacząłem grać, spodobało mi się, ale łatwo się męczyłem i zniechęcałem. Potem spotkałem w Kolombo starego Tamila, który pół wieku spędził, grając na flecie. On mnie nauczył panowania nad oddechem i paru innych rzeczy. Tak więc jak na amatora sobie radzę całkiem nieźle.
- Och, to brzmi wspaniale! – zauważyła panna Dryden. – Mam nadzieję, że już niebawem zobaczę pański instrument, który na pewno sprawi mi ogromną przyjemność…
- Proszę?! – rzucił Vincent w szoku.
- Hm… To znaczy… Czy zagrałby pan kiedyś dla mnie? – i Linda zatrzepotała oszałamiająco gęstymi rzęsami.
        Vincent spuścił wzrok, przez moment mogło się wręcz wydawać, że się zaczerwienił.
- Bardzo chętnie – oświadczył. – O ile nie pożre mnie trema. Będę w końcu występował przed profesjonalistką…
- Obiecuję, że będę delikatna – zapewniła sopranistka radosnym tonem.
- Poza tym… cóż… Gram po indyjsku. Ten rodzaj sztuki może być ciężki w odbiorze dla Europejczyków.
- Ale chyba istnieje ktoś, kto docenia pana talent, Henry? – Linda przechyliła głowę.
- Nie wiem, nie mam doświadczenia z publicznością – odparł Vincent. – Przed rodzicami na Cejlonie się ukrywałem, bo dla nich to zawracanie głowy, a koledzy z eskadry nie rozumieją takiej muzyki. Właściwie Tony… znaczy kapitan Scolding, nasz dowódca, mówił, że mu się podobało, ale to mój przyjaciel, więc zawsze powie, że mu się podoba, nawet gdy nie…
- Coraz bardziej mnie pan intryguje, Henry – przyznała Linda. – Trzymam pana za słowo, że zagra pan coś specjalnie dla mnie. A teraz zamówmy jakieś wino.
- Tu nie podają spirytualiów – przypomniał Vincent.
- Ach, rzeczywiście. To niech będzie znowu czekolada.

       W miłej atmosferze czas szybko mijał. Henry drżał tylko przed momentem, gdy spojrzy na zegar i zda sobie sprawę, jak mało czasu mu zostało. Nie musiał się jednak specjalnie powstrzymywać, gdyż przez cały czas hipnotyzowało go lico uroczej śpiewaczki. Nieubłaganie jednak nadeszła pora zakończyć posiedzenie.
- Już się ściemnia – oświadczyła Linda. – Nie jestem wprawdzie bojaźliwa, ale czy mogłabym liczyć na odprowadzenie?
- Proszę tylko powiedzieć, dokąd… – Vincent był gotowy przedłużyć spotkanie do granic możliwości.
       Henry zapłacił rachunek i oboje opuścili restaurację. Wędrowali przez miasto w żółtawym świetle latarń, a wraz z nimi wędrowała ich rozmowa. Tam, gdzie chodnik był nierówny, panna Dryden mogła skorzystać z ramienia porucznika.
- Mieszkam dwie przecznice od teatru, mały spacer dobrze nam zrobi. Oboje musimy być na jutro w formie, pan wyrusza w rejs, a ja mam znowu „Orfeusza”. Nasz reżyser planuje w przyszłym miesiącu „Nabucco” Verdiego, może wyjdzie z tego coś ciekawego.
- Przyjdę, jeśli tylko będę mógł.
- Pod warunkiem, że dostanę rolę. Proszę sprawdzić na afiszu, bo jeżeli gwiazdą ma być nasza droga Adela, to z góry można sobie odpuścić.
- Pani by nie dostała? – zdziwił się Vincent. – Na miejscu reżysera uczyniłbym z pani największą przynętę dla publiczności.
- Gdzie przynęta, tam musi być i pułapka – zauważyła Linda.
      Po jakichś dwudziestu minutach byli już na miejscu. Oboje weszli do środka kamienicy i wspięli się klatką schodową pomalowaną dawno temu na niezbyt apetyczny odcień zieleni. Panna Dryden mieszkała na drugim piętrze. Znalazła w torebce klucze, otworzyła mieszkanie. Drzwi lekko skrzypnęły, Linda jednym wdzięcznym krokiem wsunęła się na próg i spojrzała Vincentowi prosto w oczy.
- Dziękuję – powiedziała. – To był bardzo miły wieczór, a pan jest bardzo miłym człowiekiem.
      Zrobiła krok w głąb, odsłaniając wnętrze mieszkania. Henry dostrzegł burą tapetę o prostym deseniu, martwą naturę na ścianie, stolik z ciemnego drewna. Śpiewaczka rzuciła okiem do środka, a potem jeszcze raz na Vincenta.
- To do której ma pan czas? – zapytała z zachęcającym uśmiechem.
- Do północy – przypomniał porucznik.
- Ach tak – twarz Lindy nagle spochmurniała. – O wiele za krótko, żebym mogła poznać pana tak dobrze, jak pan na to zasługuje. Ale cóż… To dopiero pierwszy dzień naszej znajomości, nieprawdaż?
      Znów stanęła na progu, chwyciła Vincenta za policzki i przyciągnęła jego twarz ku sobie. Henry nagle poczuł, jak jego wargi wypełniają się gorącym, miękkim aksamitem. Nie bronił się, odwzajemnił pocałunek, całkowicie oddając prowadzenie doświadczonej pogromczyni męskich serc. Mocno ścisnął w talii pannę Dryden, aż jęknęła mu w usta. Przez długą chwilę smakowali siebie nawzajem, kołysząc się tam na progu we wspólnym rytmie wzbierającej namiętności.
      Wreszcie Linda oderwała się od spragnionych ust Henry'ego, choć Bogiem a prawdą wcale nie miała ochoty przestać. Wycofała się, cały czas trzymając w dłoniach twarz Vincenta.
- Proszę o mnie myśleć w czasie rejsu – przykazała. – Często. A jeśli będzie panu ciężko, to tym częściej.
- Nie mam najmniejszej wątpliwości, że będę – odparł porucznik Vincent. – Często.
       Panna Dryden jeszcze raz powoli skubnęła ustami jego dolną wargę.
- A kiedy pan już wróci, widzimy się w Speedwellu – oświadczyła, cofając się w drzwi. – Muszę koniecznie posłuchać pańskiego grania. A potem… może jakiś duet?

       Henry Vincent szedł na tramwaj jak oszołomiony. Nie widział, co się wokół niego dzieje, nie zwracał uwagi na ludzi. Nie przejmowało go nawet to, że następnego dnia miał wyruszyć w rejs bojowy. W myślach cały czas odtwarzał przebieg tego nadzwyczajnego wieczoru.
Jego uwagę nagle zwróciło własne odbicie w witrynie sklepu kolonialnego.
- Ale przecież ja mam narzeczoną… – powiedział smutnym tonem.



5 komentarzy:

  1. NOWY ROZDZIAŁ! <3
    Wrócę tu z komentarzem i to jeszcze dziś! <3
    <3

    OdpowiedzUsuń
  2. POZWÓL, ŻE ZACHOWAM SIĘ PO CHAMSKU I POMINĘ PIERWSZĄ CZĘŚĆ ROZDZIAŁU, która, choć oczywiście ciekawa i wiadomo, potrzebna, ZNIKA PRZY DRUGIEJ CZĘŚCI. To znaczy wiesz, dla mnie to się tak dzieli na części, nie wciskam Ci tu żadnego podziału, żeby nie było. :P
    DAŁAM SIĘ NABRAĆ, ja serio byłam święcie przekonana, że ten bukiet to robota Henry'ego była... Nosz kurczę felek, ależ ja jestem naiwna, zwłaszcza, że on rzeczywiście pamięta o fakcie posiadania narzeczonej i w sumie to raczej głupia byłam, że uznałam, iż byłby zdolny do czegoś takiego. ALE MÓJ BOŻE, LINDA JEST TAKA WSPANIAŁA, od razu ją polubiłam! Pełna energii, życia, zabawna, wygadana! No po prostu jak mam kogoś widzieć z Henrym, to właśnie ją, zwłaszcza, że skoro ja nie mogę go mieć, to chcę dla niego tego, co najlepsze. :PPP Fangirl mode on!
    I w sumie to nie spodziewałam się, że tak szybko dojedziemy do macanka i całowanka, ALE JESTEM ZA, NALEŻY SIĘ FACETOWI, był ranny, leżał w szpitalu i jest mu w Anglii za zimno, niech ma coś od życia! :DDD
    Dunmore - no gdybym tylko mogła, to bym ci, chłopie, dłoń uścisnęła! Wiadomo, czasem TRUE LOVE potrzebuje trochę pomocy. TERAZ BĘDĘ SIEDZIEĆ I TRZYMAĆ KCIUKI, ŻEBY COŚ Z TEGO WYSZŁO.
    TAK BARDZO CHCĘ, ŻEBY COŚ Z TEGO WYSZŁO, już dawno tak żadnej pary nie shipowałam, jak robię to przy Henrym i Lindzie, choć babkę w sumie znam od niedawna.
    Wiem, przesadzam z caps lockiem, ALE JESTEM TAKA SZCZĘŚLIWA I USATYSFAKCJONOWANA (nie udało mi się tego słowa napisać poprawnie za pierwszym podejściem... :D).
    CHRZANIĆ NARZECZONĄ, HENRY, TUTAJ MASZ LEPSZĄ KANDYDATKĘ, BIERZ, ZANIM SIĘ ROZMYŚLISZ.
    <3 <3 <3, masz, milion serc, trzymaj i pisz kolejny rozdział!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo się cieszę, że się podobało. Czyż Vincent nie jest stworzony do loffciania? :P Ale jeszcze większą satysfakcję czuję, że Linda mi się udała. Na ogół nie mam zbyt wysokiego mniemania o swojej umiejętności tworzenia postaci kobiecych, a tu nagle udało mi się w bardzo krótkim czasie skonstruować babkę, która nie tylko znacznie się różni od Emily, ale także jej relacja z Henrym ma zupełnie inną dynamikę niż Emily z Tonym :D
      Czuję, że w tym rozdziale poprzeczka została wysoko postawiona (jasne, zawsze tak mówię...) :D I teraz bardzo Cię proszę, trzymaj kciuki za Henry'ego, za Lindę i za mnie, żeby ta historia mi się nie zmarnowała!

      Usuń
  3. VINCENT JEST STWORZONY DO KOCHANIA I PRZYTULANIA. I całowania, ale to przywilej Lindy. :D On jest jedną z tych postaci, które chciałabym mieć dla siebie w prawdziwym świecie. Lofki forevki po prostu, nic dodać, nic ująć.
    No, racja, Tony i Emily to nie jest to tempo (nie narzekam, bardzo ich lubię!), Henry i Linda miło z nimi kontrastują, jeśli mogę to tak ująć. :P
    To opowiadanie to w ogóle jest wysoko postawiona poprzeczka, jeśli mnie by ktoś o zdanie pytał. I BĘDĘ TRZYMAĆ KCIUKI, DZIEŃ I NOC, masz to jak w banku. :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Różnica w tempie wynika w dużej mierze z zasadniczej różnicy między dziewczynami, mianowicie takiej, że Emily jest introwertyczką, a Linda tak bardzo wręcz przeciwnie... No i pairing Tony/Emily ma charakter bardziej romantyczny, a Henry/Linda - chyba bardziej zmysłowy. Ale już nie narzucam interpretacji, tylko biorę się za trudne dzieło obmyślania kolejnego rozdziału. Obawiam się, że może wystąpić ryzyko zdominowania opowieści przez Vincenta... :P

      Usuń