Transportowiec
lotniczy HMS „Evelyn” był już prawie gotów do wyjścia w morze. Stał przy
nabrzeżu w bazie marynarki wojennej w Portsmouth. Remont dobiegł końca, dziób
starannie odbudowano, położono nowe poszycie, załatano dziury po kulach w
ścianie hangaru, wymieniono działo na pokładzie dziobowym, a przy okazji
poprawiono co nieco w maszynowni. Teraz trwały prace wykończeniowe: jedni
marynarze malowali burty, inni zajmowali się bunkrowaniem węgla. Jednocześnie
trwało przysposabianie nowych członków załogi, przyjętych na miejsce tych,
którzy polegli w bombardowaniu lub zostali tak ciężko ranni, że nie nadawali
się do służby. Na pokładzie pojawił się nowy bosman i szybko zaczął ustawiać
załogę do pionu.
George
Angus nie chciał brać kompletnego żółtodzioba na miejsce nieszczęsnego Durrowa,
więc, ku niezadowoleniu Leona Hedge’a, zawczasu podprowadził Holwella z maszynowni. Teraz kończyli prace
porządkowe w hangarze, Flynn i Pegg malowali go z zewnątrz, a na pokładzie
rufowym kapitan Dunmore nadzorował prace przy swoim hydroplanie. Szef
mechaników lotniczych z uznaniem oglądał świeżo wykonaną szafkę na narzędzia,
gdy nagle ktoś hałaśliwie wszedł do środka, strącając wiszącą przy wejściu
piłę.
- Słuchaj, Angus, masz być gotowy
za godzinę…
- Który mi wchodzi bez pukania? –
rzucił mechanik, słysząc nieznajomy głos. Odwrócił się i z pewnym zaskoczeniem
rozpoznał nowego bosmana okrętowego.
- Masz straszne braki w
dyscyplinie – stwierdził Fred Pickens. – Ja cię zaraz nauczę szacunku dla
rangi…
- Pan jest nowy, więc może pan
nie wie, ale w tym jednym pomieszczeniu bosmanem jestem ja.
- Ciekawe, czy admirałowi też tak
powiesz – zauważył Pickens z
niesmakiem.
- No to dawaj tego admirała –
odpowiedział Angus, zupełnie w tym momencie porzuciwszy szacunek dla rangi.
- Jak sobie życzysz – rzekł
bosman złośliwie. – Za godzinę tu będzie.
Kontradmirał
Hill przyjechał samochodem, który zaparkował przy nabrzeżu. Wysoki, o jasnych
oczach, ubrany w galowy surdut, ale bez odznaczeń, wszedł na pokład w
towarzystwie dwóch oficerów: młodego porucznika, który był jego adiutantem,
oraz trzymającego się nieco z tyłu komodora. Powitał go uroczyście przenikliwy
dźwięk trąbki załoga ustawiona na pokładzie w wyjściowych mundurach. Admirał,
wraz z Bancroftem i Scoldingiem, przeszedł wzdłuż szeregu, taksując uważnie
wzrokiem twarze marynarzy i podoficerów. Wbrew obawom Pickensa również Angus i
jego mechanicy wystąpili schludnie i w pełnym porządku. Potem Hill spojrzał na
oficerów: Sykesa, Wallace'a, Connora, Vincenta, Sinclaira, aż nagle…
- A ten co za jeden? –
kontradmirał aż przystanął ze zdumienia.
Dunmore,
który dopiero przed chwilą zakończył prace przy samolocie, miał na sobie tylko
jeden przepisowy element stroju, a mianowicie czapkę. Poza tym ubrany był w
granatowy kombinezon z wyraźnymi plamami smaru na kolanach i prawym boku. Z
jednej kieszeni wystawały mu znoszone rękawice ochronne, a z drugiej postrzępiona
szmata o nieokreślonym kolorze. Próbę zrównoważenia tego niechlujstwa stanowiły
dystynkcje kapitana marynarki, narysowane kredą na mankietach, oraz zawiązany
pod szyją czerwony fular w żółte grochy. Widząc konsternację wyższej szarży, kapitan
Scolding postanowił uratować sytuację.
- Nasz najlepszy pilot –
wyjaśnił. – Pozwalamy mu na pewną swobodę w stroju.
- Bardzo umiarkowaną, jak widzę –
stwierdził Hill. – Cóż, musi być naprawdę dobry.
Rzucił
porozumiewawcze spojrzenie adiutantowi, a potem zwrócił się do Tony’ego.
- Pan jest dowódcą eskadry,
prawda?
- Tak jest, panie admirale.
- Muszę z panem poważnie
porozmawiać. Z panem też, komandorze. Musimy odbyć niedługą rozmowę… – Hill
rozejrzał się szybko dookoła – w ośmioro oczu.
Przeczuwając,
że Dunmore raczej nie zrobił pozytywnego wrażenia, obaj dowódcy, okrętu i
personelu latającego, zaprowadzili admirała do kabiny kapitańskiej. Tam Hill zajął
sofę Bancrofta, rozciągając się na niej po pańsku, a komodor, który mu
towarzyszył, usiadł na krześle obok. Adiutant został za drzwiami.
- To komodor Andrew Titcombe –
przedstawił go admirał. – Usiądźcie panowie, bo jednak chwilę wam zajmę.
- Napije się pan czegoś, panie
admirale? – zaproponował Bancroft, odwlekając nieuniknione.
- Chętnie. Można by pomyśleć, że
to taka sprawa, o której bez wypicia dyskutować nie idzie.
Dowódca
okrętu nalał whisky do szklanki, a Tony tymczasem obserwował Hilla z napięciem,
czekając, aż powie, z czym przychodzi. Nie ma rady, reprymendę trzeba będzie
znieść. Nie takie rzeczy się znosi na wojnie.
- No cóż – powiedział
kontradmirał. – Dowiedziałem się co nieco o waszym okręcie, rozejrzałem się i
powiem krótko, że tak nie może dalej być. Musicie panowie z tym coś koniecznie
zrobić…
- Jest mi bardzo przykro, panie
admirale – sumitował się Bancroft. – Ale ciągle jeszcze wykańczamy prace
remontowe i kapitan Dunmore…
- Nie zawracajcie mi głowy jakimś
Dunmore'em – uciął Hill. – Kapitan Scolding jest autorem raportu opisującego
okoliczności, w których ten okręt poniósł szkody, prawda?
- Tak jest, panie admirale –
odparł Tony. – Wraz z pewnymi wnioskami.
- No właśnie. Otóż dowództwo
zapoznało się z nimi i doszło do wniosku, że to się, mówiąc kolokwialnie, kupy
nie trzyma.
- Pozwolę sobie na odmienne
zdanie – stwierdził Bancroft. – Zniszczenia na „Evelyn” były jak najbardziej
realne. Śmierć marynarzy też. I to wszystko niemal na redzie Portsmouth.
- Komandorze, proszę z łaski
swojej mi nie przerywać – odrzekł admirał lodowatym tonem. – Tam na górze
uznano, że Niemcy mają nowe samoloty o większym zasięgu i jeden z nich jakimś
cudem dotarł aż tak daleko na zachód. Nie ma o czym gadać.
Wyciągnął
się na sofie, zabębnił paznokciami o szklankę.
- Tylko że dwa tygodnie temu, już
po zachodzie słońca, jakiś samolot nadleciał nad Exeter i zrzucił bombę na dom mieszkalny,
trzy osoby ranne. W zeszłym tygodniu nasz torpedowiec nie wrócił z rutynowego
patrolu w rejonie wysp Scilly. A trzy dni temu miały miejsce jakieś eksplozje
na polu w Kornwalii. I tam na górze poszli po rozum do głowy.
- Rzeczywiście korsarz? – upewnił
się Tony z poczuciem gorzkiej satysfakcji.
- Nie inaczej – potwierdził Hill.
– To nie tylko szkody materialne, ale i spory cios dla morale ludności.
Pomyślcie panowie – niemieckie samoloty bezkarnie hulają nam na tyłach? Sporo
wysiłku zajęło wyciszenie tych zdarzeń. W Exeter udało się zwalić winę na
wybuch gazu, na tamtym polu resztki bomb lotniczych zostały usunięte, ale na
dłuższą metę tak się nie da. Plotki nie zabijesz.
- Pytanie, czy jest to okręt
nawodny, czy podwodny – stwierdził Scolding. – O ile mi wiadomo, nie istnieją
takie okręty podwodne, które byłyby w stanie przetransportować porządny
samolot. Z kolei nawodny, na przykład przerobiony statek handlowy, ryzykowałby
wpadkę. Można go zaskoczyć podczas przygotowań do startu czy lądowania albo zrobić
mu wyrywkową kontrolę…
- Z pewnością nawodny – wyjaśnił
Hill. – Pojmany przez was lotnik niemiecki wygadał się w tej kwestii. Niestety,
nie dało się z niego wyciągnąć wiele więcej. Na przykład, pod jaką banderą się
ukrywa. Trafiliście panowie na jakiegoś arystokratę, bardzo oszczędnego w
słowach. A co do łatwości wykrycia – nie pamiętacie już, jak długo trwała pogoń
za „Meteorem?
- I w ogóle po co im tak
niepraktyczne rozwiązanie, skoro łatwiej by było po prostu wysłać w ten rejon
parkę U-bootów? – powątpiewał Tony.
- Częściowo ze względów
doświadczalnych, żeby sprawdzić, na ile to skuteczne – odezwał się milczący
dotąd Titcombe. – A trochę po to, żeby poderwać nasze morale, stworzyć
wrażenie, że nieprzyjaciel jest wszędzie. Są sprytni, jak snajperzy: działają
rzadko i latają tylko wieczorami, żeby trudniej ich było znaleźć.
- Nie wiemy, jaka jest
rzeczywista częstotliwość – stwierdził Scolding. – W niektórych atakach mogli
nie pozostawić świadków, a z części na pewno zrezygnowali, na przykład z powodu
niesprzyjającej pogody.
- Skąd pan wie, że tamten Niemiec
nic nam nie powiedział? – zapytał Hill z rozbawieniem.
- Bo gdyby tak było, nie mówiłby
pan, kontradmirale, o zaledwie trzech przypadkach.
- Faktycznie, myśliciel z pana.
- A ja tak sobie myślę – zauważył
Bancroft – że taki okręt potrzebowałby sporo zaopatrzenia. Następnie samoloty muszą mieć
paliwo, smary i inne takie, załoga – żywność i wodę, i tak dalej. Skąd mieliby
to wziąć czterysta mil od Niemiec i jeszcze dalej od którejkolwiek z
niemieckich kolonii?
- Jest pewien trop – rzekł
kontradmirał. – Nasz wywiad natrafił na tajemniczą spółkę „Ibero-Deutsch AG” z
siedzibą w Santander. Niby to Niemcy robią interesy handlowe w Hiszpanii, mają
tam biuro i magazyny, położone dogodnie w pobliżu portu, ale jakoś nikt nigdy
nie widział ich towaru. Przypuszczamy, że to może być przykrywka dla bazy
zaopatrzeniowej tego i innych korsarzy.
- No to trzeba przypłynąć po
zmroku, wysadzić wszystko i wrócić, zanim się ktokolwiek zorientuje – odparł
Tony.
- O, nie. Nic nie będziecie
wysadzać – sprzeciwił się admirał stanowczo. – To jest robota dla kogo innego.
Waszym zadaniem jest znaleźć i zatopić korsarza, najlepiej – biorąc przy tym
jeńców wysokiej rangi.
- O ile on wcześniej nie zatopi
nas – powiedział Bancroft.
- Żeby zmniejszyć takie ryzyko,
dostaniecie towarzystwo: okręt podwodny i statek z zaopatrzeniem. Dowódcą akcji
będzie komodor Titcombe.
Oficer
towarzyszący admirałowi skinął głową.
- No i ten nasz mały zespół operacyjny,
nazwijmy go przykładowo „Titforce”, jakkolwiek frywolnie by to brzmiało –
kontynuował Hill – wyruszy na południowo-zachodnie podejścia do Wysp
Brytyjskich i będzie tam krążył, dopóki nie dorwie Huna.
- Pozwolę sobie mieć pytanie –
wtrącił od razu Tony. – Dlaczego nie mogą tego zrobić siły floty stacjonujące w
tamtym rejonie?
- Bo jesteście jednostką, która
działa w taki sam sposób, jak nasz delikwent, a zatem wiecie, jakie ma
możliwości. Będziecie działać w sposób ofensywny, urządzicie sobie polowanie.
Wychodzicie w morze jutro o siódmej rano. Do północy dać załodze wychodne,
powinni wypocząć przed rejsem.
- Tak jest, panie admirale –
odpowiedział Bancroft.
- Tylko nie zapomnijcie zabrać
Titcombe'a – dodał kontradmirał Hill i niezwłocznie wypił.
Bancroft
i Scolding odprowadzili gościa aż do trapu, oddając mu na pożegnanie należyte
honory. Po drodze jednak znów pojawił się Dunmore, który tym razem miał już na
sobie zwykły mundur służbowy. Hill odstąpił na krok od swojej eskorty i
zmierzył Northumbryjczyka wzrokiem.
- Gdyby nie fular, miałby pan
grube nieprzyjemności! – warknął.
Dunmore
niespecjalnie się przejął całą wizytą, za to z satysfakcją przyjął wieści o wyjściu
w morze. Prace na pokładzie nabrały tempa, każdy chciał skończyć jak
najszybciej, żeby skorzystać z wychodnego i pozałatwiać niedokończone sprawy na
lądzie.
W
mesie siedzieli Scolding, Vincent i Stone nad rozciągniętą na stole mapą
wybrzeża Kornwalii i wybrzeża południowo-zachodniego, rozmawiali o tamtych
okolicach. Stone, jako mechanik, nie znał się na nawigacji, ale przed wojną
czasem jeździł tam na urlop.
- Słuchaj no, Vincent – odezwał
się Dunmore. – Jest taka sprawa, że umówiłem się z jednym gościem na
siedemnastą w hotelu Speedwell. On produkuje bardzo dobre, ciepłe kombinezony
lotnicze, ale wypadła mi akurat wachta, a on nie może tego przełożyć, bo jutro
wyjeżdża do Szkocji. Nie pojechałbyś z nim pogadać za mnie?
- Ktoś inny nie może? – upewnił się
Henry. – Przecież w ogóle nie wiem, jak się tam z nim umawiałeś.
- Oj, nie gadaj, jesteś z
plantatorskiej rodziny, to się znasz na biznesie. Wypytaj go po prostu
szczegółowo o towar i warunki sprzedaży, zapamiętaj, ile się da, albo najlepiej
sobie zapisz.
Cejloński
Storczyk spojrzał pytająco na Tony'ego.
- Idź – powiedział Scolding. –
Możesz przy okazji kupić ciastka dla eskadry.
- O właśnie, ciastka – podchwycił
Dunmore z przebiegłym błyskiem w oku. – To bardzo dobry pomysł.
***
Porucznik
Vincent siedział w restauracji hotelu Speedwell i nudził się jak mops.
Przyszedł na miejsce spotkania pół godziny przed czasem, a teraz mijało
dwadzieścia po piątej i handlowca od kombinezonów ciągle nie było widać.
Henry
zdążył już wypić całą filiżankę herbaty, a sączył ją naprawdę powoli. Skinął
więc na kelnera, żeby zamówić coś mocniejszego.
- Poproszę butelkę wina –
powiedział. – Może być malaga.
Kelner
obrzucił go niechętnym spojrzeniem.
- To jest chrześcijański hotel,
nie znajdzie tu pan alkoholu – zadeklarował.
- Tak… A te wszystkie lokale w
całej wesołej Anglii, gdzie podaje się mocne trunki, to niby jakie?
Mahometańskie? Nieważne, daj pan drugą herbatę.
Porucznik
siedział więc dalej przy stoliku, obojętnym wzrokiem wpatrując się w innych
klientów. Starsza kobieta z na oko dziesięcioletnią dziewczynką, otyły wąsacz z
obleśną zaczeską, trzej oficerowie z armii lądowej – żaden nie wyglądał na
człowieka znającego się na kombinezonach lotniczych. Był też młody żołnierz,
który siedział z rodzicami – najwyraźniej
przyjechali go odwiedzić na urlopie, a może odprowadzić na statek. Henry
zamyślił się. Dla niego służba była ucieczką od życia poukładanego przez
rodziców. Ciekawa forma buntu – uciekać w świat jeszcze większego rygoru... Ale
czy rzeczywiście?
Minuty
mijały, a Vincent wciąż siedział sam, odruchowo odwracając głowę na odgłos
otwieranych drzwi. Najwyraźniej ten zatracony biznesmen nie czekał na
kontrahenta i pojechał do Szkocji wcześniej, a może, co bardziej prawdopodobne,
Dunmore pomylił godzinę albo datę. Miejsca nie pomylił na pewno, bo abstynencka
restauracja była jak na niego lokalem nazbyt ekscentrycznym. Na zegarze było
już dwadzieścia pięć po piątej. Henry doszedł do wniosku, że posiedzi do wpół
do szóstej, wypije herbatę i wróci do Calshot, nie ma sensu dłużej czekać.
Do
sali weszła kobieta w tabaczkowym palcie i
niedużym kapeluszu. Średniego wzrostu, raczej smukła niż szczupła. Kiedy zdjęła
kapelusz, jej czarne włosy zalśniły czysto w świetle restauracyjnych lamp.
Rozejrzała się chwilę po sali i nagle na Vincenta błysnęły drapieżnie białe
zęby w obramowaniu bardzo czerwonych ust.
- Dzień dobry! – zawołała
radośnie, machając dłonią. Dopiero po głosie Henry ją poznał. Linda Dryden,
pamiętna Eurydyka z New Theatre Royal. Bez charakteryzacji nie taka znów
podobna. Odwrócił się dyskretnie, zaciekawiony, z kim się tak wylewnie witała,
a gdy spojrzał z powrotem, śpiewaczka właśnie odsuwała sobie krzesło
naprzeciwko niego.
- Porucznik Henry Vincent, jak
sądzę?
- Skąd pani zna moje nazwisko? –
porucznik był zdecydowanie zaszokowany.
- Och, znam je, tak samo, jak pan
zna moje, nieprawdaż? – powiedziała śpiewaczka. Powiesiła płaszcz na wieszaku i
pozostając w kremowej bluzce z żabotem, zajęła miejsce.
- Oczywiście, panno Dryden –
odparł Henry, choć nic w tej sytuacji nie było dla niego oczywiste. – Jednak
pani jest, mimo wszystko, osobą znaną...
- Nie tak bardzo, jak bym
zasługiwała – odparła Linda z pewnym sarkazmem. – No to jak, panie poruczniku?
Zamówimy coś czy tak sobie będziemy siedzieć? Mam ochotę na czekoladę na gorąco…
Vincent
czuł się lekko zagubiony. W każdej chwili mógł tu przyjść wyczekiwany
kontrahent, należało wykonać zadanie powierzone przez Dunmore’a, a panna Dryden
znacząco tu przeszkadzała. Z drugiej strony nie miał śmiałości odmówić, bo jeszcze
by się obraziła albo i co gorszego... Ale tak w ogóle, kto byłby ciekawszym
rozmówcą – sympatyczna sopranistka czy jakiś nudziarz z branży odzieżowej? A
może jednak nie przyszło mu do głowy, że…
- No więc, jeżeli chodzi o
kombinezony… – zagaił ostrożnie, próbując potwierdzić swoją hipotezę.
- Słucham? – zdziwiła się Linda.
– Jakie kombinezony? Chodzi panu o moje kostiumy? Przyznaję, czasem, kiedy
wychodzę coś zjeść między próbą a przedstawieniem, nie chce mi się pozbywać
kostiumu i charakteryzacji i ludzie popadają w lekkie zdziwienie, ale dziś
akurat mam wolne. W New Royal grają jakąś szmirę, która może się obejść bez
mojego talentu. A jak się panu widzę, by tak rzec, po cywilnemu?
- Szalenie – palnął Vincent.
Panna
Dryden zachichotała. Drobne zmarszczki wokół jej karminowych ust, a także w
kącikach oczu, pozwalały sądzić, że w ogóle należała do wesołych.
- Wyglądam na szaloną? Czy raczej
pana doprowadzam do szaleństwa?
- Jedno i drugie – porucznik
pogrążał się jeszcze bardziej. Ach, gdyby tylko był tu Tony, on na pewno
wiedział, jak rozmawiać z kobietami.
- Jedno i drugie – powtórzyła
śpiewaczka. – A więc lubi pan szalone kobiety. Wręcz obłąkane, tak? To się
doskonale składa, bo ludzie mówią, że mam nierówno pod sufitem.
W
tym momencie Vincenta już kompletnie zamurowało. Czuł się niezręcznie; Linda
Dryden najwyraźniej z niego kpiła, ale zarazem była pełna uroku. Problem w tym,
że nie po to tu przyszedł…
-
Przepraszam, ale... – urwał niepewnie. Z jakichś powodów nie chciał
mówić, że czeka na kogoś innego, szybko zmienił temat. – Podobał mi się pani
występ.
- Wiem – odparła Linda z szerokim
uśmiechem.
- Skąd?
- Jakże by inaczej! – ton panny
Dryden brzmiał tak, jakby wyjaśniała najoczywistszą oczywistość. – Gdyby się
panu nie podobało, nie podarowałby mi pan tak wspaniałego bukietu. Chyba że
również jest pan szalony, czego nie można wykluczyć, skoro na co dzień buja pan
w obłokach.
- Bukiet? – zapytał Henry, wciąż zdezorientowany.
- Figlarzu jeden, proszę już
dłużej nie udawać, że nie wie pan, o czym mówię! – zawołała panna Dryden z
udawanym oburzeniem.
- Obawiam się, że istotnie nie za
bardzo kojarzę – odparł porucznik Vincent, uśmiechając się przepraszająco.
- Wy, mężczyźni, wszyscy
jesteście tacy sami! Jednego dnia obsypujecie dziewczynę komplementami, a
drugiego udajecie, że nigdy w życiu jej nie spotkaliście. Proszę! Może to panu
trochę odświeży pamięć...
Przez
chwilę grzebała w torebce, wreszcie wydobyła zapisaną z jednej strony wizytówkę
i podała Henry'emu. On zaś zdębiał, czytając słowa: „W podziękowaniu za
znakomity występ – porucznik Henry Vincent, RNAS”.
- To nie mój charakter pisma –
stwierdził, jeszcze bardziej nic nie rozumiejąc. – Wizytówka moja, a pismo nie
moje.
- Czyżby? Przecież to pan jest
Henrym Vincentem z lotnictwa morskiego, nie wyparł się pan tego. Pan podarował
mi prześliczny bukiet, pan też przyszedł na spotkanie w wyznaczonym miejscu i
czasie. No więc? A może tamten bukiet nie był dla mnie, tylko dla tego
beztalencia, Adeli Blakeley?
Henry
natychmiast doznał olśnienia. Spojrzał na wizytówkę raz jeszcze i od razu
przypomniał sobie, czyje to pismo. Dunmore, łajdaku! Producent kombinezonów
lotniczych, akurat!
- To znaczy… – zaczął dla
podtrzymania rozmowy, ale zupełnie nie wiedział, jak wybrnąć.
- Aha, rozumiem – śpiewaczka
pokiwała głową. – Jest pan oszczędny w komplementach, więc poprosił pan
znajomego, żeby załatwił to za pana. Zgadłam?
Vincent
przytaknął dość nieobecnym tonem. Szkarłatne usta panny Dryden przyciągały jego
wzrok jak latarnia morska, z niecierpliwością wyczekiwał każdej chwili, gdy
wyłonią się spomiędzy nich jej białe ząbki.
- Jest pan nad wyraz intrygujący
– ciągnęła Linda niespodziewanie onirycznym tonem. – Większość moich
wielbicieli to nic ciekawego, z góry wiadomo, czego chcą. Za to czego pan chce,
ni diabła nie mogę pojąć, i to właśnie jest takie pociągające.
- To nie tak, po prostu rzadko mi
się zdarza rozmawiać z aktorką…
- Wie pan, poruczniku? – Linda
wdzięcznie złożyła podbródek na splecionych dłoniach. – Za „aktorkę” powinnam
się obrazić. Ja jestem śpiewaczką, sopranistką. I powiem bez fałszywej
skromności, że bardzo dobrą.
- Najlepszą w zespole –
odpowiedział urzeczony Vincent, a faux-pas, które popełnił, już po ułamku
sekundy wydawało mu się całkiem nieistotne.
Panna
Dryden roześmiała się.
- Dziękuję, jest pan bardzo miły,
Henry. Mogę mówić panu po imieniu?
- Oczywiście – odparł porucznik
słabym głosem.
- Marnuję się w Portsmouth.
Jestem stworzona do tego, żeby występować w Paryżu albo przynajmniej w
Londynie. A któregoś dnia, kto wie, może i w La Scali… Tam jest dla mnie
odpowiednie miejsce. Zresztą moja matka była Włoszką. Śpiewaczka, tak jak ja,
tyle że alt. Większość dzieciństwa spędziłam w Weronie.
- To bardzo romantyczne –
odpowiedział machinalnie Henry, bo tylko taka odpowiedź przyszła mu do głowy.
Linda znów się uśmiechnęła, kiwając głową.
- Mówi pan tak, bo nigdy tam nie
był – zauważyła. – Werona to nie jest wprawdzie miasto tak duże jak Londyn, ale
i tak lepsze niż Portsmouth.
- Marzy pani o cieplejszym
klimacie – przypuścił Henry z uśmiechem. – W pełni to rozumiem. Też wywodzę się
z południa, i to jeszcze dalszego niż Włochy.
- Sycylia?! – we wzroku Lindy
mignął cień obrzydzenia.
- Nie, Cejlon – odpowiedział
Henry szybko, starając się zatrzeć negatywne wrażenie, jakkolwiek
nieuzasadnione mu się wydawało.
- Świetnie! – sopranistka znów
się rozpromieniła, tak nagle, że porucznik aż się wystraszył. – Coraz lepiej
panu idzie! Nigdy tam nie byłam. Proszę mi coś o tym opowiedzieć.
No
więc Henry zaczął opowiadać: o życiu na plantacji, o Kolombo, o Syngalezach i
Tamilach, o dagobach i lampartach. Dwukrotnie o mało nie wspomniał Josephine,
ale w ostatniej chwili gryzł się w język: mówienie o narzeczonej jakoś wydawało
mu się w tym momencie absolutnie zbędne. Panna Dryden wprost go zahipnotyzowała.
Wzrok Vincenta przenosił się z roześmianych oczu na czerwone usta z delikatnymi
poprzecznymi bruzdkami, które rozciągały się i zwężały w rytm jej uśmiechów.
- To fascynujące – skomentowała,
gdy przerwał dla nabrania oddechu. – Może kiedyś, gdy już będę sławną śpiewaczką,
przyjadę do was na tournée. Jak dotąd, mój kontakt z egzotyką polegał na tym,
że dwa lata temu, jeszcze przed wojną z Niemcami, dość poważnie rozważałam
wyjazd do Trypolisu, żeby śpiewać dla włoskich żołnierzy. Dziś ani chwili bym
się nie wahała i natychmiast odrzuciła ofertę. Przecież tam musi być jeszcze
gorzej niż w Neapolu!
- Więc dlaczego nie pojedzie pani
gdzieś, gdzie są dobre warunki?
Linda
posmutniała.
- Talent i warsztat to wciąż
jeszcze nie wszystko, poruczniku. Trzeba jeszcze znaleźć kogoś, kto zajmie się
promocją, płaceniem rachunków i innymi przyziemnymi sprawami. Niestety, mój tak
zwany impresario ulotnił się z wszystkimi oszczędnościami, nie tylko moimi, a
ja zostałam w Portsmouth bez grosza przy duszy, bez całej biżuterii i co lepszych
ubrań. Krótko mówiąc, zostało mi niewiele więcej niż koszula na grzbiecie oraz ogromne
długi. I tak utknęłam w New Theatre Royal. Powoli się odkuwam, ale jakoś
zabrakło mi energii, żeby w końcu się wyrwać. Może i dałabym radę, ale jakiś
dziwny duchowy bezwład mi na to nie pozwala.
- Na pewno da sobie pani radę –
rzekł Vincent. – Jest pani najlepsza.
- Oczywiście – przytaknęła panna
Dryden. – Długo i ciężko na to pracowałam. A takiej Blakeleyównie nawet się nie
chce przyłożyć do roboty. Mówię na nią „Złoty Kogucik”, bo puszcza więcej
kogutów niż jakakolwiek inna śpiewaczka, którą w życiu słyszałam. A reżyserowi
to nie przeszkadza.
- Może trzyma ją w zespole
dlatego, że widzowie chcą ją bardziej oglądać niż słuchać – zauważył Vincent.
- Uważa pan więc, że jest
ładniejsza ode mnie? – nastroszyła się Linda.
- Skądże znowu! – żachnął się
porucznik gwałtownie. – Pani góruje nad nią pod każdym względem. Przede
wszystkim ma pani talent, a to jest coś, czego się nie zdobędzie żadną pracą.
- Talent? Może – panna Dryden
rozciągnęła usta w szerokim uśmiechu, znów prezentując lśniące białe zęby. –
Talent nieoszlifowany niewiele jest wart. Ale czy my się dobrze czujemy,
teoretyzując tu teraz o sztuce, kiedy jest tyle innych przyjemniejszych zajęć?
- Przyjemniejszych niż rozmowa o
własnej pasji? Nie sądzę…
- W takim razie, Henry, powinien
się pan jeszcze wiele nauczyć – zauważyła Linda z figlarnym uśmiechem.
- W dziedzinie muzyki? Z
pewnością – przyznał Vincent. – Gram trochę na flecie, całkiem amatorsko, a im
więcej umiem, tym bardziej widzę, ile mi brakuje.
- Flecista? Doskonale! – Linda aż
klasnęła z zachwytu. – A na czym pan gra? Na orkiestrowym? Czy może na flecie
prostym, według tej nowej mody na renesans?
- Ani na jednym, ani na drugim.
Przywiozłem sobie z domu bambusowy flet poprzeczny, na jakim grają tubylcy.
- Proszę opowiadać! – Oczy Lindy
jakby się rozszerzyły, zabłysnął w nich tajemniczy wilgotny ogień.
- Kupiłem go na bazarze. Zacząłem
grać, spodobało mi się, ale łatwo się męczyłem i zniechęcałem. Potem spotkałem
w Kolombo starego Tamila, który pół wieku spędził, grając na flecie. On mnie
nauczył panowania nad oddechem i paru innych rzeczy. Tak więc jak na amatora
sobie radzę całkiem nieźle.
- Och, to brzmi wspaniale! –
zauważyła panna Dryden. – Mam nadzieję, że już niebawem zobaczę pański
instrument, który na pewno sprawi mi ogromną przyjemność…
- Proszę?! – rzucił Vincent w
szoku.
- Hm… To znaczy… Czy zagrałby pan
kiedyś dla mnie? – i Linda zatrzepotała oszałamiająco gęstymi rzęsami.
Vincent
spuścił wzrok, przez moment mogło się wręcz wydawać, że się zaczerwienił.
- Bardzo chętnie – oświadczył. –
O ile nie pożre mnie trema. Będę w końcu występował przed profesjonalistką…
- Obiecuję, że będę delikatna –
zapewniła sopranistka radosnym tonem.
- Poza tym… cóż… Gram po
indyjsku. Ten rodzaj sztuki może być ciężki w odbiorze dla Europejczyków.
- Ale chyba istnieje ktoś, kto
docenia pana talent, Henry? – Linda przechyliła głowę.
- Nie wiem, nie mam doświadczenia
z publicznością – odparł Vincent. – Przed rodzicami na Cejlonie się ukrywałem,
bo dla nich to zawracanie głowy, a koledzy z eskadry nie rozumieją takiej
muzyki. Właściwie Tony… znaczy kapitan Scolding, nasz dowódca, mówił, że mu się
podobało, ale to mój przyjaciel, więc zawsze powie, że mu się podoba, nawet gdy
nie…
- Coraz bardziej mnie pan
intryguje, Henry – przyznała Linda. – Trzymam pana za słowo, że zagra pan coś
specjalnie dla mnie. A teraz zamówmy jakieś wino.
- Tu nie podają spirytualiów –
przypomniał Vincent.
- Ach, rzeczywiście. To niech
będzie znowu czekolada.
W
miłej atmosferze czas szybko mijał. Henry drżał tylko przed momentem, gdy spojrzy
na zegar i zda sobie sprawę, jak mało czasu mu zostało. Nie musiał się jednak
specjalnie powstrzymywać, gdyż przez cały czas hipnotyzowało go lico uroczej
śpiewaczki. Nieubłaganie jednak nadeszła pora zakończyć posiedzenie.
- Już się ściemnia – oświadczyła
Linda. – Nie jestem wprawdzie bojaźliwa, ale czy mogłabym liczyć na
odprowadzenie?
- Proszę tylko powiedzieć, dokąd…
– Vincent był gotowy przedłużyć spotkanie do granic możliwości.
Henry
zapłacił rachunek i oboje opuścili restaurację. Wędrowali przez miasto w
żółtawym świetle latarń, a wraz z nimi wędrowała ich rozmowa. Tam, gdzie
chodnik był nierówny, panna Dryden mogła skorzystać z ramienia porucznika.
- Mieszkam dwie przecznice od
teatru, mały spacer dobrze nam zrobi. Oboje musimy być na jutro w formie, pan wyrusza
w rejs, a ja mam znowu „Orfeusza”. Nasz reżyser planuje w przyszłym miesiącu „Nabucco”
Verdiego, może wyjdzie z tego coś ciekawego.
- Przyjdę, jeśli tylko będę mógł.
- Pod warunkiem, że dostanę rolę.
Proszę sprawdzić na afiszu, bo jeżeli gwiazdą ma być nasza droga Adela, to z
góry można sobie odpuścić.
- Pani by nie dostała? – zdziwił
się Vincent. – Na miejscu reżysera uczyniłbym z pani największą przynętę dla
publiczności.
- Gdzie przynęta, tam musi być i
pułapka – zauważyła Linda.
Po
jakichś dwudziestu minutach byli już na miejscu. Oboje weszli do środka
kamienicy i wspięli się klatką schodową pomalowaną dawno temu na niezbyt
apetyczny odcień zieleni. Panna Dryden mieszkała na drugim piętrze. Znalazła w
torebce klucze, otworzyła mieszkanie. Drzwi lekko skrzypnęły, Linda jednym
wdzięcznym krokiem wsunęła się na próg i spojrzała Vincentowi prosto w oczy.
- Dziękuję – powiedziała. – To
był bardzo miły wieczór, a pan jest bardzo miłym człowiekiem.
Zrobiła
krok w głąb, odsłaniając wnętrze mieszkania. Henry dostrzegł burą tapetę o
prostym deseniu, martwą naturę na ścianie, stolik z ciemnego drewna. Śpiewaczka
rzuciła okiem do środka, a potem jeszcze raz na Vincenta.
- To do której ma pan czas? –
zapytała z zachęcającym uśmiechem.
- Do północy – przypomniał
porucznik.
- Ach tak – twarz Lindy nagle
spochmurniała. – O wiele za krótko, żebym mogła poznać pana tak dobrze, jak pan
na to zasługuje. Ale cóż… To dopiero pierwszy dzień naszej znajomości,
nieprawdaż?
Znów
stanęła na progu, chwyciła Vincenta za policzki i przyciągnęła jego twarz ku
sobie. Henry nagle poczuł, jak jego wargi wypełniają się gorącym, miękkim
aksamitem. Nie bronił się, odwzajemnił pocałunek, całkowicie oddając
prowadzenie doświadczonej pogromczyni męskich serc. Mocno ścisnął w talii pannę
Dryden, aż jęknęła mu w usta. Przez długą chwilę smakowali siebie nawzajem, kołysząc
się tam na progu we wspólnym rytmie wzbierającej namiętności.
Wreszcie
Linda oderwała się od spragnionych ust Henry'ego, choć Bogiem a prawdą wcale
nie miała ochoty przestać. Wycofała się, cały czas trzymając w dłoniach twarz
Vincenta.
- Proszę o mnie myśleć w czasie
rejsu – przykazała. – Często. A jeśli będzie panu ciężko, to tym częściej.
- Nie mam najmniejszej
wątpliwości, że będę – odparł porucznik Vincent. – Często.
Panna
Dryden jeszcze raz powoli skubnęła ustami jego dolną wargę.
- A kiedy pan już wróci, widzimy
się w Speedwellu – oświadczyła, cofając się w drzwi. – Muszę koniecznie
posłuchać pańskiego grania. A potem… może jakiś duet?
Henry
Vincent szedł na tramwaj jak oszołomiony. Nie widział, co się wokół niego
dzieje, nie zwracał uwagi na ludzi. Nie przejmowało go nawet to, że następnego
dnia miał wyruszyć w rejs bojowy. W myślach cały czas odtwarzał przebieg tego
nadzwyczajnego wieczoru.
Jego uwagę
nagle zwróciło własne odbicie w witrynie sklepu kolonialnego.
- Ale przecież ja mam narzeczoną…
– powiedział smutnym tonem.
NOWY ROZDZIAŁ! <3
OdpowiedzUsuńWrócę tu z komentarzem i to jeszcze dziś! <3
<3
POZWÓL, ŻE ZACHOWAM SIĘ PO CHAMSKU I POMINĘ PIERWSZĄ CZĘŚĆ ROZDZIAŁU, która, choć oczywiście ciekawa i wiadomo, potrzebna, ZNIKA PRZY DRUGIEJ CZĘŚCI. To znaczy wiesz, dla mnie to się tak dzieli na części, nie wciskam Ci tu żadnego podziału, żeby nie było. :P
OdpowiedzUsuńDAŁAM SIĘ NABRAĆ, ja serio byłam święcie przekonana, że ten bukiet to robota Henry'ego była... Nosz kurczę felek, ależ ja jestem naiwna, zwłaszcza, że on rzeczywiście pamięta o fakcie posiadania narzeczonej i w sumie to raczej głupia byłam, że uznałam, iż byłby zdolny do czegoś takiego. ALE MÓJ BOŻE, LINDA JEST TAKA WSPANIAŁA, od razu ją polubiłam! Pełna energii, życia, zabawna, wygadana! No po prostu jak mam kogoś widzieć z Henrym, to właśnie ją, zwłaszcza, że skoro ja nie mogę go mieć, to chcę dla niego tego, co najlepsze. :PPP Fangirl mode on!
I w sumie to nie spodziewałam się, że tak szybko dojedziemy do macanka i całowanka, ALE JESTEM ZA, NALEŻY SIĘ FACETOWI, był ranny, leżał w szpitalu i jest mu w Anglii za zimno, niech ma coś od życia! :DDD
Dunmore - no gdybym tylko mogła, to bym ci, chłopie, dłoń uścisnęła! Wiadomo, czasem TRUE LOVE potrzebuje trochę pomocy. TERAZ BĘDĘ SIEDZIEĆ I TRZYMAĆ KCIUKI, ŻEBY COŚ Z TEGO WYSZŁO.
TAK BARDZO CHCĘ, ŻEBY COŚ Z TEGO WYSZŁO, już dawno tak żadnej pary nie shipowałam, jak robię to przy Henrym i Lindzie, choć babkę w sumie znam od niedawna.
Wiem, przesadzam z caps lockiem, ALE JESTEM TAKA SZCZĘŚLIWA I USATYSFAKCJONOWANA (nie udało mi się tego słowa napisać poprawnie za pierwszym podejściem... :D).
CHRZANIĆ NARZECZONĄ, HENRY, TUTAJ MASZ LEPSZĄ KANDYDATKĘ, BIERZ, ZANIM SIĘ ROZMYŚLISZ.
<3 <3 <3, masz, milion serc, trzymaj i pisz kolejny rozdział!
Bardzo się cieszę, że się podobało. Czyż Vincent nie jest stworzony do loffciania? :P Ale jeszcze większą satysfakcję czuję, że Linda mi się udała. Na ogół nie mam zbyt wysokiego mniemania o swojej umiejętności tworzenia postaci kobiecych, a tu nagle udało mi się w bardzo krótkim czasie skonstruować babkę, która nie tylko znacznie się różni od Emily, ale także jej relacja z Henrym ma zupełnie inną dynamikę niż Emily z Tonym :D
UsuńCzuję, że w tym rozdziale poprzeczka została wysoko postawiona (jasne, zawsze tak mówię...) :D I teraz bardzo Cię proszę, trzymaj kciuki za Henry'ego, za Lindę i za mnie, żeby ta historia mi się nie zmarnowała!
VINCENT JEST STWORZONY DO KOCHANIA I PRZYTULANIA. I całowania, ale to przywilej Lindy. :D On jest jedną z tych postaci, które chciałabym mieć dla siebie w prawdziwym świecie. Lofki forevki po prostu, nic dodać, nic ująć.
OdpowiedzUsuńNo, racja, Tony i Emily to nie jest to tempo (nie narzekam, bardzo ich lubię!), Henry i Linda miło z nimi kontrastują, jeśli mogę to tak ująć. :P
To opowiadanie to w ogóle jest wysoko postawiona poprzeczka, jeśli mnie by ktoś o zdanie pytał. I BĘDĘ TRZYMAĆ KCIUKI, DZIEŃ I NOC, masz to jak w banku. :D
Różnica w tempie wynika w dużej mierze z zasadniczej różnicy między dziewczynami, mianowicie takiej, że Emily jest introwertyczką, a Linda tak bardzo wręcz przeciwnie... No i pairing Tony/Emily ma charakter bardziej romantyczny, a Henry/Linda - chyba bardziej zmysłowy. Ale już nie narzucam interpretacji, tylko biorę się za trudne dzieło obmyślania kolejnego rozdziału. Obawiam się, że może wystąpić ryzyko zdominowania opowieści przez Vincenta... :P
Usuń