Emily
stanęła w drzwiach na werandę i nagle poczuła, że
niebezpieczeństwo nadchodzi. Ledwo zdążyła sięgnąć do
kieszeni, gdy jej nos eksplodował, a wraz z nim cała głowa. I tak
trzy razy z rzędu.
Takie
właśnie było jej szczęście kobiety fatalnej. Na parę dni przed
Wielkanocą i ponad tydzień przed uroczystym przyjęciem
urodzinowym, które miał zaszczycić sam kapitan Scolding, złapała
przeziębienie gdzieś na wzgórzach. Była to przypadłość
nieporównanie łagodniejsza od połamanej nogi i żeber, ale i tak
uciążliwa. Zwłaszcza dziś: od samego przebudzenia pannę Knight
uparcie ćmiła głowa, a kichnięcia bezlitośnie potęgowały ból.
Miała
nadzieję, że przez tydzień jej przejdzie. Mimo wszystko wolałaby,
aby Tony oglądał ją w gipsie niż zakatarzoną… ale najpierw
musi się jeszcze przemęczyć. Nie tylko zresztą ona. Przed dwoma
dniami kierowca Evans struł się czymś i wyglądało na to, że nie
tylko nie będzie w stanie w niedzielę zawieźć pań z Aberlogwyn
do kościoła, ale całe święta spędzi, za przeproszeniem, w
ustępie, a w najlepszym razie na surowej głodówce.
Trzymając
się ściany, bo laskę zostawiła na górze, Emily dotarła do
stolika i opadła na plecione krzesło. Była wczesna pora, ale Iris
już podała śniadanie, a matka poszła na obchód gospodarstwa.
Noc z piątku na
sobotę była ciężka. Nie dość, że aż do drugiej panna Knight
przeżywała męki Tantala za sprawą swego nosa – zbyt
zakatarzona, żeby zasnąć, i zbyt wykończona, żeby robić
cokolwiek innego – to jeszcze, kiedy w końcu podkradł się ku
niej podstępny Morfeusz… powróciły TE sny.
Na szczęście nie
pamiętała wszystkich snów tej nocy, ale w ostatnim z nich, tuż
nad ranem szła przez londyński Trafalgar Square. W pewnej chwili
uniosła głowę, by spojrzeć w twarz wybitnego wodza marynarki
brytyjskiej. Ale zamiast admirała Nelsona na kolumnie stał
rozkładający się trup i spoglądał na nią pustymi oczodołami.
Serce podeszło
Emily do gardła. Chciała spytać przechodniów, czy widzą to samo
co ona, ale ilekroć próbowała do kogoś podejść, ludzie
schodzili jej z drogi, unikali jej. Chociaż szli wolno, wręcz
wlekli się noga za nogą – żadną miarą nie mogła ich dogonić,
a trzeba tu wspomnieć, że we śnie miała obie nogi zdrowe. Dopiero
za którymś razem przechodzień w kapeluszu zwrócił na nią uwagę
i zaczął się odwracać, bardzo powoli, tak, aby mogła go ujrzeć
w całej jego grozie. To był znowu on, białe kości przeświecały
przez przegniłą skórę, cienki muślin białej pleśni rozlewał
się po sparciałej marynarce. Rozpadającymi się palcami trup
złapał ją brutalnie za gardło. Emily, z trudem walcząc o każdy
kolejny łyk powietrza, niespodziewanie usłyszała natarczywe
krakanie wron…
Obudziła się z
zimnym potem i nieprzytomnie bijącym sercem, ale gdy otworzyła
oczy, wlało się w nie łagodne światło poranka. Faktycznie się
trochę dusiła, ale to znów przez ten katar, a na domiar złego
obróciła się przez sen do jakiejś dziwnej pozycji i poduszka
uciskała jej gardło. Przy śniadaniu nie czuła już takiego lęku
jak we śnie, ale i tak była niespokojna.
Machinalnie
dotknęła włosów i skrzywiła się. Nie wzięła laski, zapomniała
się uczesać, założyła na siebie pierwsze, co jej w ręce wpadło,
a jest dopiero ósma rano. Ile rzeczy jeszcze dziś zdąży zrobić
nie tak?
Patrzyła
w zamyśleniu na wzgórza i wijącą się wśród nich drogę. Już
za tydzień, i kilkanaście godzin, kapitan Anthony Scolding
przyjedzie z tamtej strony, przyjedzie prosto do niej i nareszcie
weźmie w ramiona. Potrzebowała tego… i on tak samo. Czytając
listy od Tony’ego, Emily odnosiła wrażenie, że nie jest
szczęśliwy. Nie pisał wprost o swoich bolączkach, ale ona umiała
czytać między wierszami. Jeśli nawet próbował coś przed nią
ukryć – nie całkiem mu wychodziło. Oby siła miłości stała
się wzajemnym lekarstwem dla nich obojga.
Ale na razie trzeba
spróbować przeżyć ten tydzień. Może katar szybko przejdzie.
Może sny nie będą się powtarzać.
-
Niech on już w końcu przyjedzie… – westchnęła.
-
Aż tak bardzo brak mężczyzny w twoim życiu? – rozległ się
głos za jej plecami. – Wyraźnie czujesz wiosnę.
Cordelia
Harris w kremowej bluzce z żabotem i prostej jasnoszarej spódnicy
wyszła na werandę. Usiadła przy stoliku naprzeciwko Emily i
zaczęła zaplatać włosy. Panna Knight nie mogła powstrzymać się
przed podziwianiem rudych loków kuzynki. Te fale lśniącej miedzi,
spływające na jej ramiona, czyniły ją, niczym sztandar,
rozpoznawalną z daleka i tak wspaniałą, że Cordelia w ogóle nie
potrzebowałaby żadnych innych ozdób. W gruncie rzeczy nie ubierała
się w jaskrawe barwy i rzadko kiedy nosiła jakąkolwiek biżuterię
prócz pierścionka i kolczyków, bo włosy wystarczały za wszystko.
Przez kontrast z krewną Emily jeszcze bardziej zdała sobie sprawę,
jak bardzo jest rozczochrana po ciężkiej nocy.
-
Jesteś trochę bezczelna, Cordelio.
-
Och, przepraszam. Życie w stolicy zrobiło ze mnie cyniczną żmiję.
Londyn to istne gniazdo zbrodni i występku. Nie to, co u was na wsi,
gdzie powietrze jest czyste, pasterze grają nimfom na fujarce i
wyplatają dla nich paski z bluszczu, a z pokolenia na pokolenie
przekazuje się nieskażone tradycyjne cnoty, tylko czasem
ktoś się powiesi albo ktoś kogoś zadźga widłami.
Emily
poczuła ścisk w piersi, odruchowo uderzyła pięścią w
blat, aż herbata w filiżance zafalowała.
-
Cordelio, na litość boską, czy ty naprawdę nie pamiętasz, jakich
tematów się przy mnie nie porusza?
Panna
Harris objęła ją uspokajająco.
-
Przepraszam, miałam ciężką noc.
-
Tak samo jak ja. Chyba coś wisi w powietrzu.
-
Ale ty już od wczoraj wyglądasz na zmartwioną – przyznała
kuzynka z zastanowieniem.
-
Cały czas niepokoję się o ojca. Nie przyjechał na moje poprzednie
urodziny, nie będzie go i na tych. Chciałabym rzucić te czarne
myśli w kąt, ale nie daję rady.
-
Takie już uroki życia wojskowego, że się nie wie, kiedy się
zobaczy rodzinę.
-
Nie w tym rzecz. Ostatnio pisał, że leży w szpitalu. Bardzo się o
niego martwię, choroby tropikalne są przecież straszne.
-
To brzmi poważnie… – zaniepokoiła się Cordelia. – Ale
spokojnie, on nie leży przecież gdzieś w dżungli, tylko w dużym
mieście na wybrzeżu. Na pewno mają tam chininę i inne lekarstwa,
a w razie czego wywiozą go w lepsze miejsce.
-
Niby tak, ale… Spodziewałam się, że na święta przyśle list, a
tu już sobota i nic. Ściska mnie serce, kiedy sobie pomyślę, co
to może znaczyć.
-
Nie martw się, poczta idzie wolniej. Wiesz, jaki tam mają bałagan,
a jeszcze z tak daleka i w czasie wojny. Ricky nie pisał do mnie od
miesięcy, musi być bardzo zajęty gdzieś tam na morzach i
oceanach. A może Niemcy zatopili okręt wiozący pocztę, to też
możliwe. Za jakiś czas wuj Oliver zorientuje się, że list nie
doszedł, i napisze nowy. Albo ty najpierw napisz do niego.
Emily
przytaknęła. Miała zamiar napisać i tak, zresztą nie tylko list
i nie tylko do ojca. Mogłaby zatracić się w pisaniu, usiąść
przy biurku i skrobać aż do bólu nadgarstka, do połamania
stalówki. Cóż, kiedy miała wprawdzie ochotę, ale nie miała
siły.
-
Jeszcze raz dziękuję, że zaprosiłyście mnie z matką na święta
– odezwała się Cordelia. – Nie miałabym się gdzie podziać,
nie znam tu w okolicy prawie nikogo, a ci, których już poznałam,
mnie nie zaproszą.
-
To naprawdę żaden kłopot. W końcu jesteśmy rodziną. I tak
zaprosiłabym cię na urodziny, tyle że przyjechałaś tydzień
wcześniej, pomożesz mi się zorganizować.
Emily
skupiła się na jedzeniu, przy ogólnie kiepskim początku dnia
tylko tego by brakowało, żeby jeszcze herbata ostygła. W pewnym
momencie dostrzegła, że Cordelia przypatruje się jej z uwagą.
-
Coś nie tak?
-
Nic, po prostu bardzo malowniczo wyglądasz. Aż żałuję, że nie
wzięłam szkicownika.
-
Żartujesz, prawda? Wyglądam potwornie, jakbym dopiero co wstała z
łóżka. Co zresztą nie odbiega szczególnie od prawdy.
-
Niby tak, ale ładnie narysować coś, co już w naturze dobrze
wygląda, to każdy głupi umie.
-
A więc ja nie wyglądam? – zapytała Emily podejrzliwie. – To
dopiero mi powiedziałaś komplement.
-
Ja tu nie jestem po to, żeby cię komplementować, tylko żeby
zrobić z ciebie prawdziwą światową pannę.
-
Jesteś przekonana, że tego naprawdę potrzebuję?
-
Oczywiście! – rozpromieniła się panna Harris. – Siedzisz na
tej wsi jak pustelnica, zwłaszcza po tym wypadku. Bywanie w
towarzystwie wyjdzie ci tylko na zdrowie.
-
Po co? Żebym ciągle słuchała ubolewań, jaka jestem
nieszczęśliwa? Już dawno wyszłam poza ten etap, kiedy litość
dawała mi jakąś pociechę. Już Arystoteles mówił, że człowiek
jest istotą społeczną, ale moim zdaniem nie jest rozsądnie dążyć
za wszelką cenę do akceptacji przez towarzystwo, bez zastanawiania
się, co ono sobą reprezentuje.
-
Czytasz Eleonorę Partridge? – Cordelia spojrzała na kuzynkę
podejrzliwie. – W ostatnim felietonie pisała praktycznie tak samo.
Emily
poczuła się nieco zakłopotana.
-
Chyba nie odmówisz jej racji? – przypuściła kontratak.
-
Panna Partridge się miota – oceniła Cordelia. – Czasami
kombinuje dobrze, a czasami tak, jakby nie miała pojęcia o niczym.
-
Potyka się czasem, ale idzie do przodu – stwierdziła Emily. –
Też bym tak chciała.
-
I to jest w twoich rękach. Ciągle powtarzasz, że pragniesz coś
osiągnąć. Jakim cudem, kiedy nie będziesz mieć kontaktów z
ludźmi?
-
No przecież właśnie będę, już za tydzień. Chciałam, żeby to
była kameralna uroczystość. Ja, mama, Tony, wuj z Erniem i jeszcze
parę osób. Ale lista gości trochę się rozrosła, i to jeszcze w
warunkach wojennych, kiedy na wszystkim trzeba oszczędzać, a część
służby poszła do wojska!
-
No to ile osób będzie?
-
Sporo – odrzekła Emily z zamyśleniem. – Coultowie, Welshowie,
ale oni tylko z Ariadną, bo Daphne ma jakieś swoje sprawy, doktor
Cresnall z żoną… Aha, zaprosiłam Belgijkę, z którą dotąd
utrzymywałam tylko korespondencyjną znajomość.
-
To dobrze, robisz postępy. Do tego twój ukochany – i nie będzie
źle!
-
Przyjedzie z przyjacielem, który miał go tylko odstawić pod drzwi
i wracać, ale przecież nie odmówimy mu miejsca przy stole. Mam
nadzieję, że Evans wyzdrowieje przez tydzień, bo jeśli nie
będziemy mieli jak odebrać Tony’ego ze stacji…
-
A jeśli przyleci samolotem? – zapytała filuternie kuzynka.
-
No coś ty! Gdzie by miał wylądować?
-
Choćby na łące za stodołami.
-
Oni mają hydroplany, Cordelio. Chyba tylko staw w parku by się
nadawał, tyle że potem stamtąd nie wystartują. Zresztą samoloty
to własność marynarki, a oni są teraz na urlopie.
Panna
Harris dopiła herbatę, wstała od stołu i wyszła na schody
werandy. Przeciągnęła się, patrząc na szarozieloną plamę
starego parku.
-
Jeżeli twój brawy kapitan jest przynajmniej w połowie tak
wspaniałym mężczyzną, jak o nim mówisz, to umieram z ciekawości,
aby go poznać.
-
Nie bierzesz pod uwagę, że jako literatka mogę koloryzować? I co
na to twój Ricky?
-
I tak nie ma dla mnie czasu.
-
Tylko pamiętaj, że on jest poza zasięgiem – przypomniała Emily
z rzadką nawet jak na nią powagą. – Jego przyjaciel też.
-
Jak bardzo poza zasięgiem?
-
Co masz na myśli?
-
Zaręczeni przecież nie jesteście. Rozmawialiście już o tym?
-
Nie było okazji. Prawdę mówiąc, nie wiem, co o tym sądzić. On
wydaje mi się bratnią duszą, a jednocześnie mam ciągle wrażenie,
że za mało wiemy o sobie nawzajem, żeby…
-
Tak się nie robi, Emilko! – fuknęła Cordelia. – Trzeba działać
zdecydowanie. Przyciśnij go, póki możesz! Na poznawanie przyjdzie
czas później. Tak samo poradziłam sobie z Rickym.
-
I co z tego masz? Nawet do ciebie nie pisze.
-
Jak mu prześlę adres, to napisze – odcięła się panna Harris. –
Idziemy na spacer?
-
Nie czuję się najlepiej – stwierdziła Emily, gładząc czoło,
które wydawało jej się jakby rozpalone, choć prawie na pewno nie
miała gorączki.
W
tej sytuacji Cordelia poszła na spacer sama, podczas gdy Emily
wspięła się na piętro i zgodnie z zamierzeniem postanowiła
spędzić przedpołudnie na pisaniu. Czuła się jednak na tyle
osłabiona, że jeszcze na chwilę się położyła i nawet
przysnęła.
Kiedy w końcu
zdecydowała się wstać, było koło dziesiątej. Panna Knight
usiadła wreszcie przy biurku. Z początku szło opornie, ale w końcu
nastąpiło przełamanie frontu i wena zaczęła spływać
strumieniem z jej cierpiącej głowy wprost do dłoni dzierżącej
pióro. Uzupełnić pamiętnik, skreślić parę słów do ojca,
przygotować wstępną wersję kolejnego tekstu do “Modern Herald”
– a i kolejne poprawki w przygodach profesora Seapa nie mogły
czekać.
Po
jakimś czasie przez zasłonę literatury dotarło do Emily całkiem
rzeczywiste rżenie konia i zgryźliwy skrzyp zamykanej bramy.
Podniosła się z krzesła, by mieć lepszy widok przez okno. Na
podwórze Aberlogwyn wtoczyła się bryczka. Ernie Griffith prowadził
konie za uzdę, a w ekwipażu siedziały dwie znajome, choć trochę
jakby sflaczałe postaci.
Emily przez chwilę
patrzyła, jak kuzyn wyprzęga konie. W ciągu ostatniego roku Ernie
wyrobił się, nie był już tak lekkomyślny jak wtedy, gdy jego
wariactwo uczyniło z niej kalekę. Z drugiej strony – gdyby nie
jego nieostrożność, nie poznałaby Tony’ego… Syn wuja Roberta
zaczął prowadzić konie ku stodołom. Kiedy zniknął poza ramą
okna, panna Knight postanowiła zejść na dół.
W
tamtą stronę było o wiele łatwiej i szybciej niż pod górę.
Jakiś czas wcześniej Emily odkryła, że poręcz, jaką matka po
jej wypadku kazała zamontować na schodach, nie tylko stanowi
doskonałe podparcie, ale w zasadzie, jeśli nikt nie patrzy, można
po niej zjeżdżać, odpychając się albo hamując zdrową nogą. W
rezultacie na parterze znalazła się błyskawicznie.
Gdy
weszła do salonu, matka już tam była, uprzedzona przez Iris o
przybyciu gości. Po chwili od strony sieni wtoczył się do
pomieszczenia sztabsrotmistrz Miakiszew. Ubrany był w granatowe
szarawary z malinowymi lampasami i zieloną jedwabną koszulę, a
pomimo ciepłej wiosennej aury miał na głowie białą karakułową
papachę, przekrzywioną na lewe ucho. Brakowało mu tylko szabli u
pasa. Mimo wszystko nie wyglądał zawadiacko, tylko tak, jakby go
ktoś pogryzł i wypluł.
-
Oj, gospodi pomiłuj, główka boli koszmarno… – zajęczał. –
Mildred Alfredowno, bądźcie lubiezny, jest u was przypadkowo jakieś
lekarstwo od bólu?
-
Zaraz się zrobi jajecznicę z sosem Worcester – zdecydowała pani
domu. – Proszę usiąść, Fiodorze Andriejewiczu. Gdzie mój
niewyparzony brat znów pana wyciągnął?
Miakiszew
opadł na sofę, ściągnął papachę, przystawił sobie mały
stolik.
-
My wczoraj pojechali w Newport – wyjaśnił. – Robert Alfredowicz
poszedł obserwować za swoimi dziełami, a ja odebrał nowe buty u
szewca.
Fiodor Andriejewicz nie miał możliwości wrócić do Rosji, a tym bardziej
do Iranu. Zresztą w Walii całkiem mu się podobało, a ostatnio
nawet znalazł zajęcie jako instruktor jeździectwa i taktyki
kawaleryjskiej w jednym z zapasowych szwadronów kawalerii
ochotniczej.
-
Potem ja chciał wejść w restoran – kontynuował opowieść – a
tu mużyk mnie nie puszcza, niby to wchodu nie ma. Ja jemu mówię,
że obiad chciał zjeść, a ten suka powiada: “Turek nie
obsłużywamy”. Jaki ja jemu Turek?
-
Pewnie przez tę czapkę – zauważyła Emily. – Tureccy
oficerowie noszą podobne, widziałam w gazecie.
-
A ja wam mówię – Miakiszew wystąpił z własną teorią – że
wszystko zza tych Bułgar. My ich od Turek oswobodzili, a oni tak i z
Turkami poszli przeciw nas. Niebłagodarny naród.
Iris przyniosła
filiżankę kawy i postawiła na małym stoliku obok Rosjanina.
Równocześnie do salonu wszedł wuj Robert, mężczyzna średniego
wzrostu, ubrany w marynarkę myśliwską w jasnobrązową kratę,
bryczesy i brunatną cyklistówkę, akurat pod kolor jego
wiechciowatych wąsów.
-
Zróbcie od razu drugą jajecznicę! – krzyknęła pani Knight w
stronę Iris.
-
Dzień dobry! – zawołał radośnie Griffith, po czym jego twarz
błyskawicznie przybrała sponiewierany wygląd. – Ratuj, siostro,
do niczego dziś jestem!
-
Właśnie widzę. Coście wy tam narobili?
-
Pojechaliśmy do Newport załatwić sprawy, a potem spotkałem
znajomych i jakoś tak wyszło, że, przykro to przyznać, skuliśmy
się troszeczkę.
-
Bój się Boga, człowieku! – krzyknęła pani Knight zaszokowana.
– W Wielki Piątek się upiliście?
-
Kiedy lepiej zaliczyć zgon, jak nie w Wielki Piątek? – imć
Griffith uśmiechnął się pod wąsem, choć do jego oczu
przesączało się cierpienie prosto z czaszki. – Wiadomo, że nie
od razu następnego dnia będzie lepiej. Poza tym to nie było picie
na wesoło.
-
Ty pijaku! – oburzyła się jego siostra. – Co ty za przykład
dajesz Erniemu!
-
Ja przy tym nie byłem, proszę cioci – zastrzegł od razu Ernie. –
Dopiero dziś rano pojechałem odebrać ojca i Fiodora Andriejewicza
ze stacji.
Służąca przyszła
ponownie, z dwoma talerzami zaprawionej jajecznicy, która miała
służyć jako lekarstwo na kaca. Miakiszew westchnął i rzucił się
na posiłek, a wuj Robert z impetem rzucił się na sofę obok niego.
-
Ale jest dla was i dobre wieści – rzekł sztabsrotmistrz,
pochłonąwszy jajecznicę. – Przyszły ku nam pisma z Mombasa.
Wasz mąż mnie napisał, że poprawił się i skoro wyjdzie. Jest
pismo i do was.
-
Dzięki Bogu! – Mildred Knight odetchnęła z ulgą, otwierając
kopertę.
Jej córka usłyszała
chrzęst kamienia spadającego z serca. Wyglądało na to, że nie ma
już zagrożenia.
-
Słuchaj, Emily – stwierdziła matka. – Ojciec pisze, że już z
nim dużo lepiej, musi na razie zostać w Afryce, bo służba, ale w
jego imieniu przyjedzie z pozdrowieniami wujek Eugene. Pamiętasz go?
Emily
zastanowiła się. Kojarzyła niejasno z dzieciństwa, że był ktoś
taki, raczej nie krewniak, tylko przyjaciel ojca ze służby w
Indiach.
-
Znam go tylko z opowieści – przyznała. – Skąd on się wziął
w Afryce?
-
Ojciec o tym nie pisze i zresztą wątpię, żeby sam wiedział.
Pisze tylko, że wujkowi Eugene’owi urwało trzy palce i musiał
wrócić w umiarkowany klimat. Mam nadzieję, że nie masz nic
przeciwko temu?
-
Jeżeli tylko mama znajdzie dla niego miejsce przy stole, czemu nie?
Wkrótce,
oporządziwszy konie, do zgromadzonych w salonie dołączył kuzyn
Ernie, a kilka minut później kuzynka Cordelia przyszła ze spaceru.
Spotkanie przebiegło w na tyle miłej atmosferze, na ile mogła
przebiegać przyjazna konwersacja, w której połowa uczestników
zmaga się z bólem głowy. O tej porze Emily czuła się już lepiej
niż rano, ale i tak nie brała w dyskusji zbyt ożywionego udziału,
już pochłaniały ją w myślach kolejne kartki papieru, które
miała zapisać.
Kiedy
obaj Griffithowie ze swoim rosyjskim lokatorem mieli się zbierać do
wyjścia, Ernie dyskretnie zbliżył się do kuzynki.
-
Byłem na tej poczcie, co wiesz – powiedział półgłosem i
wręczył jej kopertę. – Dałbym ci przedwczoraj, ale mieliśmy
urwanie głowy w gospodarstwie i nie mogłem przyjechać.
Emily szybko schowała list. Korespondencja szczególnej wagi, w
którą wolała na razie nie wtajemniczać matki, nadal przychodziła
na poste-restante do urzędu pocztowego w Caerphilly. Młody Griffith
był w tej sprawie jedynym jej powiernikiem, zresztą upoważniła
go, by podejmował pocztę w jej imieniu, w razie, gdyby sama nie
mogła jechać do miasta.
Kiedy
goście odjechali, matka na górze zajęła się gospodarskimi
rachunkami, a Cordelia też na moment się oddaliła. Pozostając
samotnie w salonie, Emily uznała, że nadszedł stosowny moment, by
otworzyć list. Na kopercie widniała nazwa nadawcy: “Sewell &
Skelton Press, Londyn”. Czyli nie ma się co podniecać, znowu
piszą, że nie spełnia warunków i nie konweniuje…
Szanowna
Panno E. Knight,
Zapoznawszy się
z przesłanym przez Panią maszynopisem powieści “Edykt Wielkiego
Peszwy”, dochodzimy do wniosku, że jest to propozycja warta
rozpatrzenia. Wprawdzie w niektórych momentach utwór razi swoistą
młodzieńczą naiwnością, przejawiającą się radykalizmem sądów,
ale sprawny redaktor może go oszlifować do stanu kwalifikującego
do wydania.
Prosimy o dalszą
korespondencję w tej sprawie.
Z poważaniem,
Albert T. Sewell
Sewell &
Skelton Press
Emily poczuła
żwawsze bicie serca. Do jedenastu razy sztuka! Nie było to jakieś
szczególnie renomowane wydawnictwo, zresztą może się jednak
zdarzyć, że się rozmyślą, lecz… Może jej bazgranina nie jest
całkiem do niczego. Może doczeka dnia, w którym słowa zapisane
własną dłonią ujrzy na półce w księgarni. A skoro tak… Niech
kapitan Scolding lepiej uważa, bo w nie byle czyje ramiona przyjdzie
mu trafić!
ELO POMELO, powrót Karolinki marnotrawnej. (Powiedzmy, że nowy rok, nowy avek, nowy semestr, nowa ja, a co! Jeśli się okaże, że jakiś autor tu wciąż czeka na moje nieogarnięte komcie, to obiecuję poprawę.)
OdpowiedzUsuńA WIĘC CZTERY ROZDZIAŁY, prawda? Pojechałam po bandzie, przyznaję. WNIOSKI SĄ JEDNAK PROSTE.
Tony, ale z ciebie emo. Znaczy już się poprawiasz, ale emo jesteś straszne, cieszę się, że się chłop wziął i zaczął ogarniać (JAKA W TYM ZASŁUGA HENRY'EGO CUDOWNA, ON JEST CUDOWNY CAŁY W OGÓLE) (czy uprzedzałam, że w tym komciu będzie dużo capsa? to uprzedzam). łOOOOOOO, JEZU, jaki ten Henry jest fajny, jak on o niego dba!
I TY WIESZ, CO JA CI POWIEM? Autor wie? Autor się pewnie nie spodziewa, bo przypominam sobie, że jak jeszcze komciałam na bieżąco, to na to narzekałam i suszyłam ci o to głowę, ale chyba moje słowa nie poszły na marne, bo wreszcie czuję Henry'ego i Tony'ego jako przyjaciół. Nie kumpli z jednego samolotu, nie kolegów po fachu, ale przyjaciół. Wiem, że tego nie potrzebujesz, ale oficjalnie udzielam zezwolenia na nazywanie ich przez narratora przyjaciółmi. YAS. (Jestem tym wydarzeniem bardzo usatysfakcjonowana i zaczyna mnie nosić z nadmiaru satysfakcji, ale to może być też ta wielka kawa, którą rekompensuję sobie fakt, że jestem popierdolona i nie umiem spać jak normalny człowiek, AMEN, jedziem dalej.)
BO O BOŻE, jakie to piękne, jak Henry się troszczy, jaki z niego jest totalnie troskliwy miś! Gościu, kocham cię.
I W SUMIE, pamiętasz jeszcze, jak żem jęczała, że Tony trochę blaknie w blasku chwały i zajebistości Henry'ego? No to teraz się poprawiło, bo choć akapit wyżej pierdoliłam, że Tony jest emo, to jednak TRAUMATYCZNE DOŚWIADCZENIA dodały mu... No nie wiem jak to ująć, charakteru? Nie wiem, chyba wreszcie zaczęłam go rozumieć, współczuć mu tak prawdziwie i przeżywać razem z nim. Очень хорошо, a co!
(I seksy były, pochwalam. Dobre seksy nie są złe.)
Tylko czekaj, bo nie wiem, czy ja się nie pogubiłam: Henry trochę nazmyślał, jak się przez przypadek wygadał przy Lindzie z tą narzeczoną? (Wybacz, zapomniałam już chyba, nie potrafię sobie przypomnieć, jak on to z Josephine rozegrał, a nie bardzo mam czas i siłę tego szukać, przepraszam, że jestem takim leniem.)
NO, a teraz chcę Emilkę. Oczywiście w ankiecie zaznaczyłam Lindę jako tę bardziej tró, ale za Emilką mi tęskno.
IIIIIII, jest Emilka. Elo, Emilka. :D Nie łaź kobieto po wzgórzach, tam pizga wiatrem, a pizgający wiatr jest najgorszy (wiem, co mówię, chałupa stoi w polach i tak sobie czasem idę do domu, a tu mnie znosi na drzwi od garażu). Japierdyle, ni ma nic gorszego niż spanie na katarze. Wiem, bo miałam na egzamin z gramatyki w sam raz, nie wyspałam się, poszłam, najpierw zasmarkałam, a potem napisałam i jeszcze z rozpędu zdałam, nie wiem jakim cudem do tej pory. XD
Oby siła miłości stała się wzajemnym lekarstwem dla nich obojga. <3 <3 <3 Kocham za te teksty. :D
O kutwa, Emilka się wyda! Trzymam kciuki, jakby co! No i teraz tylko... Tony, przybywaj. :D (Emilka czeka, ja też czekam, dwie baby na ciebie czekają, sprawa robi się poważna. ;P)
No to co, chyba będę już kończyć, jeszcze muszę sobie ogarnąć literaturę trochę, bo mnie gość w czwartek zje, jak mu znowu powiem, że chciałabym pisać pracę z Obłomowa. XD (Pani Karolinko, z Obłomowa to już tyle prac napisali... I jego nie obchodzi, że ja chcę. TO NAPISZĘ Z LERMONTOWA, niech spada na drzewo.)
Trzym się i do napisania. (Może rozdział na Świętego Patryka? :DD)
Ty żyjesz! :D Autor już praktycznie stracił nadzieję i czasami nawet miał ochotę Rzucić To, zwłaszcza że chwilowe zejście batalistyki na drugi plan na korzyść elementów psychologiczno-romansowych zaczęło budzić we mnie pewne wąptliwości. Nawet wczoraj, w momencie wrzucania notki, naszło mnie wrażenie, że jest do niczego. Ale chyba jednak nie. Cieszy mnie, że Henry po tym wszystkim dalej jest postacią budzącą emocje. :D
UsuńHenry niestety trochę Lindzie naściemniał. To znaczy TECHNICZNIE powiedział prawdę, tylko perspektywę chronologiczną nieco przemilczał... (Niby zerwał zaręczyny listownie, na razie nie doczekał się odpowiedzi, ale uważa sprawę za załatwioną).
A w ogóle jakie jest u was stanowisko na uczelni - Obłomow to "człowiek zbędny", zali nie? Bo u nas prof. Szcz. (znany w środowisku zapadnik) twardo obstawał przy tem, że żaden z niego lisznij czeławiek, bo ten jest jakoś tam przepojony duchem europejskim, a Obłomow to taki bardziej azjatycki typ kulturowy...
"Może rozdział na Świętego Patryka?" SKĄD WIESZ?! :DDD
A to ktoś tu myślał, że nie żyję? :D Umarłam, przyznaję, ale przeżyłam. Ale mam nadzieję, że ta utrata nadziei to nie była związana z brakiem komciów? (widzę, że pozostali bywalcy też zwinęli na chwilę klamoty) HENRY BUDZI WE MNIE SKRAJNE EMOCJE. Razem z Lindą. Dobrana para.
UsuńW razie wątpliwości i potrzeby pogłaskania i powiedzenia, że już, już, będzie dobrze weź publikuj i nie piernicz, to mnie można złapać w innych miejscach poza komciami tutaj, nie żebym się narzucała, ale tego, jakby coś ktoś, to ja mieszkam w internecie, tylko adresy mam różne. :D
(HENRY, DUPKU MALINOWY, lepiej, żeby z tego nie było bigosu, bo cię podjadę na hydroplanie.)
Padło u nas przy Obłomowie słowo lisznij, nawet sobie przypominam, jaką znudzoną minę miał pan doktor, jak nam o tym mówił, no raczej trudno o Ilji Iljiczu powiedzieć, że nie był zbędny. (To, co on odpierniczył ze sobą, z Olgą i ze wszystkim, to mnie zniszczyło, nie pozbierałam się po tej książce.) I ja właśnie chciałam o tej zbędności pisać, się nad tym porozwodzić, bo ogółem zakochałam się w motywie zbędnego człowieka, ale jak mi nagadał profesor, że o Obłomowie tyle pisano na katedrze, to stwierdziłam, że mam to w nosie, już postanowione, piszę o Bohaterze naszych czasów, Pieczorin miłości moja, tyś mi się też od początku podobał. Teraz tylko temat dogadać. :D
Bo ze dwa lata temu (albo rok) była nocia na Świętego Patryka. Albo był zamiar... Coś to było, przypominam sobie! Od ciebie się w każdym razie nauczyłam, że Świętego Patryka w marcu i siedemnastego, tyle wiem na pewno. XD
Utrata nadziei to jest coś, co nawiedza mnie dość regularnie od czterech lat, od kiedy powstaje ta opowieść (od samego prologu!) Trzeba przyznać, że o ile coraz lepiej sobie radzę z brakiem feedbacku od czytelników, to jednak zdecydowanie pozwala on ocenić, czy nie idę w złym kierunku :) A pomijając ten aspekt, komcie takie jak powyższy dają niewiarygodny kajf (w dzisiejszym przypadku - wytrącający mnie z zawodowych rozkmin o tym, jakie mankiety mieli pruscy ułani, a jakie bawarscy saperzy) i stanowią ostateczne potwierdzenie dobrze wykonanej roboty.
UsuńPisałaś już kiedyś, żeby w razie czego dać znać, ale ja mam megaopory przed się narzucaniem :>
Nocia na Patryka była dwa lata temu (w czasie "wielkiego polowania" eskadra przybyła do Queenstown/Cork, Henry zobaczył zdjęcie na witrynie, jeżu malusieńki, ależ to były czasy). W zeszłym roku nie wyszło, ale może w tym się uda. Taki jest mój plan, ale może on jeszcze nie wyjść. :D
Dobry komć nie jest zły!
Usuń(Zapamiętam sobie, bo teraz ja się narzucam, ale tak to już ze mną jest, w internetach zyskuję osobowość ekstrawertyka, kiedy w realu wystarczy jedna niemiła pani w dziekanacie, żebym przez tydzień zastanawiała się, gdzie popełniłam błąd...)
No to do zobaczenia za dwa tygodnie. :D
Jeżeli się wyrobię! :D Regeneracja weny może trochę potrwać, a i koncepcja rozdziału się mi trochę zmienia...
Usuń