Rozdział 40. Deszcz

Pociąg pospieszny z Londynu wjechał na dworzec w Devonport i ze zgrzytem hamulców zatrzymał się przy peronie.
Była to końcowa stacja, choć więc pociąg już po drodze pogubił część pasażerów – ostatnio na poprzednim przystanku, w Plymouth – to tym razem z jego trzewi wysypali się już wszyscy. Wśród wysiadających stosunkowo niewiele widziało się mundurów khaki: z Portsmouth i Southampton było bliżej do Francji i właśnie tam żołnierze Jego Królewskiej Mości wyruszali na spotkanie okrutnego losu. Tu, w Devonport, dominowały granatowe uniformy Royal Navy, wśród cywilów zaś znaczną część stanowili robotnicy zatrudnieni w ogromnej stoczni wojennej. Oczywiście na dworcu nie brakowało także i obywateli przybywających w różnych swoich sprawach, bez związku z toczącą się wojną, o ile w takich czasach coś w ogóle może pozostawać bez związku.
Gwar ludzkiego tłumu, komunikaty wykrzykiwane przez tubę, gwizdy i dyszenie lokomotyw, ostry dźwięk trąbek sygnałowych – wszystko to tworzyło dźwiękowy gobelin na osnowie szumu padającego deszczu…
- Świat nie jest sprawiedliwy! – rozległ się nagle rozpaczliwy krzyk. – Świat nie jest, do jasnej cholery, sprawiedliwy!!!
Dyżurny ruchu szybkim krokiem ruszył wzdłuż peronu ku źródłu tego bolesnego wrzasku. Okazał się nim rosły oficer marynarki wojennej, który właśnie wysiadł z pospiesznego i doglądał wypakowywania bagaży.
- Przepraszam bardzo, panie kapitanie – powiedział dyżurny ruchu – ale raczej nie powinien pan używać takiego słownictwa.
- Słuchaj no, dobry człowieku – odrzekł Thomas Dunmore. – Znam mnóstwo innych rzeczy, które nie powinny były się zdarzyć. Opowiedzieć ci o nich?
- Rozumiem pana nastrój, kapitanie – zareagował zaskoczony kolejarz – jednakże…
- Rozumiesz? – powtórzył Northumbryjczyk. – Nie wydaje mi się.
U boku Dunmore'a niespodziewanie wyrósł podoficer marynarki.
- Kapitan Dunmore? – upewnił się, wyciągając dyżurnego ruchu z czegoś, co zapowiadało się na kłopoty. – Podoficer Wilson, otrzymałem rozkaz odebrać pana. Samochód stoi przed dworcem.
Z wysokiego oficera jakby zeszło powietrze, irytację wobec kolejarza w jednej chwili uznał za niewartą zachodu.
- Samochód, powiadasz? – powtórzył obojętnym głosem. – Dobra, ładujcie to wszystko.
Na placu przed dworcem stał rolls-royce, jego rozpostarta buda z czarnego brezentu lśniła od deszczu. Marynarz za kierownicą siedział nieruchomo, powtarzając pod nosem może modlitwy, a może bluzgi w intencji pogody. Ożywił się nieco, ujrzawszy kolegę nadchodzącego od strony stacji w towarzystwie oficera i dworcowych tragarzy. Bagażu było więcej, niż się marynarze spodziewali, i załadunek zajął im sporo czasu. Nie wszystko zmieściło się w kufrze – beczka whisky musiała pojechać na tylnym siedzeniu, obok pasażera.
Dunmore sprowadził z domu bogate zapasy, nie przywiózł tylko jednego: dobrego humoru.


W Devonport lało od kilku godzin. Henry Vincent stał w rozpiętym skórzanym płaszczu pod zadaszeniem i wsłuchiwał się w szum deszczu. Było mu zimno i tęsknił za Lindą. Przynajmniej to pozostawało po staremu.
Przez prawie miesiąc, jaki minął od storpedowania HMS „Evelyn”, lotnicy z eskadry zakosztowali tułaczego losu. Teraz, od dwóch tygodni siedząc na ziemi angielskiej, Henry nadal czuł na swych ramionach ołowianą belkę niepewności.
Dzięki temu, że Braeburn i Traylor, nie zważając na animozje, polecieli ostatnim ocalałym hydroplanem, by wezwać pomoc, rozbitkowie z „Evelyn” nie musieli długo czekać na ratunek. Po bardzo nerwowej godzinie, kiedy to starano się w ciemnościach nocy utrzymać w całości kruchą flotyllę szalup, mniejszych łodzi i prowizorycznych tratew, na miejsce katastrofy przybył brytyjski niszczyciel i podniósł z wody, kogo się dało. Resztę nocy Henry spędził, równie zziębnięty i przemoczony jak wszyscy inni, na pokładzie obcego okrętu, który zabierał go na obcą wyspę.
Oprócz Matthewsa jeszcze dwaj ranni zmarli z powodu nieotrzymania na czas pomocy medycznej. Pochowano ich w morzu ze wszelkimi honorami. Arthur Braeburn, choć padał na twarz po swoim nocnym locie, nie odmówił, gdy nakazano mu, synowi pastora, asystować kapelanowi w prowadzeniu nabożeństwa pogrzebowego za towarzyszy broni.
Nawiasem mówiąc, „Evelyn” jednak nie poszła na dno. Była poważnie uszkodzona i nabrała dużo wody, ale udało się w końcu odholować ją do najbliższego przyjaznego portu, gdzie czekało ją wiele miesięcy naprawy.
Na Rodos członkowie załogi otrzymali pomoc medyczną i mieli oczekiwać na dalsze dyspozycje. W romantycznej scenerii sieci rybackich i bielonych wapnem wiatraków o płóciennych skrzydłach załoga „Evelyn” próbowała pozbierać rozbite skorupy swojego losu. Pobyt na wyspie stanowił szansę, by odpocząć i ochłonąć – ale czy wszyscy ją wykorzystali? Straty wydawały się stosunkowo niewielkie, pociągnęły jednak za sobą poważne skutki psychologiczne. Dunmore był zdruzgotany śmiercią Matthewsa bardziej niż wszyscy inni, a Tony… szkoda gadać. Zupełnie się załamał i do tej pory nie wrócił do siebie, choć na zewnątrz starał się pokazywać, że jest silny i bez zarzutu wykonuje swoje obowiązki.
Mijały dni. Henry często dostrzegał skierowane w jego stronę zalotne spojrzenia Greczynek, ale obojętność, jaką im okazywał, była niemal ostentacyjna – przede wszystkim pragnął wrócić do Portsmouth. Z miejscowymi kobietami próbowali za to szczęścia Angus i reszta mechaników, podczas gdy Braeburn i Wallace – przedstawiony do odznaczenia za swą postawę na mostku w czasie starcia – robili maślane oczy do urodziwej Włoszki, żony jednego z oficerów tutejszego garnizonu. Romanse musiały wszelako okazać się krótkotrwałe, bo w końcu nadeszły rozkazy.
Lotnikom nakazano wracać do Anglii. Widać uznano, że w obecnym stanie eskadra kapitana Scoldinga nie nadaje się już nawet na uzupełnienie dla Dywizjonu Mezopotamskiego. Tak doszło do tego, że gdy marynarze i oficerowie z „Evelyn” dalej odpoczywali na Rodos, Tony i jego towarzysze, po dłużącym się rejsie, trafili do Devonport nieopodal Plymouth. W międzyczasie zabrakło również i Davisa – wsadzono go, poważnie rannego, na okręt szpitalny, i tyle go widzieli.
W Devonport mieściła się baza marynarki wojennej, ale nie było bazy lotniczej, nie było ani pół samolotu i w związku z tym nie bardzo było co robić. Dni upływały w monotonnym rytmie wart, wacht, apeli, ćwiczeń fizycznych i prac gospodarskich. Od czasu do czasu trafił się jakiś przegląd czy nawet defilada.
Był to niby odpoczynek, ale jakoś mało odprężający. Henry'emu i pozostałym najbardziej doskwierało poczucie, że kwaterują kątem u kogoś, komu są zupełnie niepotrzebni i kogo nie obchodzą. Nie czuli się w Devonport na swoim miejscu, siedzieli jak na szpilkach, nie wiedząc, co z nimi dalej. Komendant bazy zdawał się nie zawracać sobie głowy nieoczekiwanymi sublokatorami. Ach, dlaczego okręt, który przywiózł eskadrę do Anglii, nie nadłożył drogi o dodatkowe sto czterdzieści mil i nie zawinął do Calshot! Tam była baza lotnicza z prawdziwego zdarzenia, może nawet dostaliby nowe maszyny, a co nie mniej ważne – Vincent miałby rzut kamieniem do swojej ulubionej śpiewaczki.
Nawet na urlop trudno było liczyć. Oficerom udzielał ich komendant, ale natknąć się na niego było równie łatwo jak na kometę, i tak samo proste było załatwienie z nim jakiejkolwiek sprawy. Dopiero przed paroma dniami, zanim nastały ulewy, Dunmore, jako pierwszy, dostał dwa tygodnie wolnego i od razu wyjechał do Blackness. Tajemnicą pozostawał sposób, w jaki udało mu się tego dokonać. Może tak bezlitośnie wiercił dziurę w brzuchu wszystkim osobom odpowiedzialnym, że dla świętego spokoju poszli mu na rękę. Być może prawie namacalna aura przygnębienia i beznadziejności, zdająca się spowijać Northumbryjczyka niczym gęsty siny tuman, zaczęła się udzielać innym, aż uznali Dunmore'a za zagrożenie dla morale i kazali mu bezwzględnie odpocząć. A może po prostu udało mu się napaść komendanta w rzadkiej chwili, gdy ten miał akurat czas.
Henry stał u drzwi budynku gospodarczego i rozmyślał. Szkoda, że Linda jest uwiązana w New Theatre Royal. Skoro on nie może się ruszyć z miasta, to może przyjechałaby go odwiedzić? Codziennie przecież nie występuje. Jak dawno się już nie widzieli? Od świąt…
Deszcz wciąż padał, tworząc rozległe kałuże na gliniastym placu. Wtem auto wyjechało zza rogu, rozcinając kołami wodę, i zatrzymało się tuż przy schodach. Ku ogromnemu zdumieniu Vincenta, z miejsca pasażera wyskoczył Dunmore, taszcząc wielką walizę. Dwaj marynarze zeskoczyli z przednich siedzeń i przystąpili do wyciągania innych bagaży z kufra i z tylnego fotela.
Dunmore wydawał się nieco bardziej ożywiony niż przez ostatnie tygodnie. Czyżby pobyt w domu, choć nieoczekiwanie krótki, jednak dobrze mu zrobił? W twarzy i ruchach Northumbryjczyka nie widać było jednak wesołości, lecz zrezygnowaną determinację. Henry uniósł rękę na powitanie.
- Co słychać? – zapytał Dunmore niepewnie, raczej dla podtrzymania konwersacji niż z rzeczywistej ciekawości.
- Zimno – odpowiedział Henry, nie kryjąc zdumienia. – Ty już tutaj?
- No, przecież wysłałem telegram – odparł Northumbryjczyk. – I chyba go otrzymaliście, skoro wysłaliście ludzi na stację.
- Tony nic nie powiedział… – westchnął Vincent z rezygnacją. – Chodźmy na herbatę.


Kapitan Scolding siedział w kantynie oficerskiej, zwanej zwyczajowo mesą, choć nie było to pomieszczenie na okręcie, a w zabudowaniach bazy. Przez salę przewijali się różni nieznajomi oficerowie. Czasami mu salutowali, zwłaszcza porucznicy, a on zwykle odpowiadał.
Siedział samotnie przy stoliku pod ścianą i próbował jeść naleśniki z dżemem. Smakowały jak trociny. Nie, bez przesady, nie były takie złe, to on zupełnie stracił apetyt.
Po lądowaniu w Devonport Tony'emu udało się załatwić kilka pomieszczeń jako tymczasowe zakwaterowanie dla eskadry. W sali na parterze jednego z budynków rozlokowali się marynarze, obok urządzono warsztat, gdzie George Angus od nowa gromadził całe wyposażenie na miejsce tego, które pozostało na „Evelyn”. Na piętrze, w mniejszych pokojach, umieścił Scolding kolegów z personelu latającego. Dla siebie wygospodarował małe pomieszczenie, które nazywał – całkiem nieoficjalnie – „biurem oficera lotniczego Devonport”. Tam pisał raporty, listy i inne dokumenty, czytał sprawozdania i codzienną prasę albo po prostu gapił się w ścianę, a kiedy nadchodziła noc, padał na materac w kącie za biurkiem.
Warunki były spartańskie, ale to nie miało znaczenia. Spać szedł dopiero wtedy, kiedy już naprawdę nie mógł utrzymać się w pionie. Po kilku godzinach budził się jeszcze przed świtem i leżał niespokojnie, nie mogąc zasnąć aż do rana. W rezultacie był wciąż niewyspany, czasem bolała go głowa, czasem brzuch.
Ciągle myślał o nocy dziewiątego marca. Matthews nie żył, Davis był okaleczony i stracili z nim kontakt, „Evelyn” czekało wiele miesięcy remontu, a niedobitki eskadry gnieździły się w obcej bazie, tracąc czas. Scolding zdawał sobie sprawę, że nie miał na to wszystko wpływu, ale ta świadomość jeszcze bardziej go przygnębiała. Przebieg zdarzeń nie dawał bowiem odpowiedzi na pytanie, co z kapitanem było nie tak. A coś na pewno było. Tony bardzo dobrze pamiętał, że na chwilę przed tym, jak „Evelyn” otrzymała najcięższy cios, przeżył straszny moment całkowitej dezorientacji, niepewności i niezdecydowania. Oczywiście, nie mógł w takich warunkach robić tego, do czego jako lotnik był wyszkolony, ale COŚ jednak musiał zrobić, jakąś decyzję podjąć – i nie zdołał.
I żeby to było odosobnione zdarzenie… Przedtem, wracając z nalotu na zawijję Senussich, Tony zlekceważył obserwację lądu. Założył, że w drodze powrotnej nic się nie zdarzy, a skutek o mało nie okazał się tragiczny dla niego, Henry'ego i Braeburna. Tylko szczęśliwy traf sprawił, że natknęli się na tajemniczego Abu Asifę, który wyciągnął ich z opresji.
Zbyt wiele poważnych błędów w krótkim czasie. Każdy ma prawo się mylić, ale nie wtedy, gdy od jego decyzji zależy czyjeś życie. Powiadają, że błądzić jest rzeczą ludzką – lecz wojna to nie jest dobry czas dla ludzi. Jednych skłania do czynów nieludzkich, innych zmusza do nadludzkich, takich jak przezwyciężenie własnej omylności. Mało kto zdaje ten egzamin.
Nie może tego tak zostawić. Musi przezwyciężyć swoje ograniczenia, wznieść się ponad tę mizerię, w której wylądował. Ale łatwo coś postanowić, a trudno, jakże trudno, wprowadzić to w życie.
Tymczasem Scolding popełnił kolejny błąd, choć o wiele mniejszego kalibru. Powinien był zamówić zupę, o wiele lepiej oddawała jego stan ducha, a w smaku i tak nie widział różnicy. Uśmiechnął się kwaśno do własnych myśli.
Gdy znów podniósł wzrok znad talerza, ku jego stolikowi zmierzał Vincent w towarzystwie nieco zmokniętego Dunmore’a. Widok ten nie napełnił Tony’ego radością. Coś musiało się stać, skoro Dunmore ze z takim trudem zdobytego urlopu wrócił już po kilku dniach. Na dodatek wciąż wyglądał na zasmuconego. Kapitanowi zrobiło się jeszcze ciężej na duszy. Oto człowiek, który ma prawdziwe problemy i przynajmniej potrafi je nazwać!
Wymienili pozdrowienia. Northumbryjczyk zajął krzesło, a Henry podszedł do bufetu zamówić brandy dla niego i herbatę dla siebie.
- Co słychać w Blackness? – zainteresował się Tony, choć miał wrażenie, że brzmi nieszczerze. – Wszyscy zdrowi?
- Chyba wszyscy – stwierdził Dunmore bez wesołości. – Przesyłają pozdrowienia, razem z whisky i innymi specjałami.
Vincent wrócił do stolika, zatroskany spojrzał na kolegów.
- Wyglądacie jak wcielona posępność w dwóch osobach – zauważył.
Scolding przyznał rację obserwatorowi. Nie widział ostatnio powodów do radości, a i Dunmore wyglądał, jakby utracił całą iskrę szaleństwa, z której słynął.
- No więc słuchajcie – oznajmił znienacka Northumbryjczyk. – Oświadczyłem się Pearl Macnaughton.
- Gratulacje – powiedział Tony.
- To było tak – ciągnął Dunmore. – Zaraz po przyjeździe dowiedziałem się, że Pearl ma być na podwieczorku u pastora. Postanowiłem wziąć byka za rogi i też się tam wkręcić. Nie byłem zaproszony, ale kazałem posłać pastorowej skrzynkę dżemu według naszej rodzinnej receptury, no i zmienili zdanie. Ubrałem się w najlepszy mundur z kompletem odznaczeń. Zamówiłem naprawdę wspaniały bukiet, który kosztował mnie majątek, a do tego przewiązałem go wstążką zerwaną z czapki marynarza z U-boota.
- Skąd miałeś? – zdziwił się Henry.
- Kupiłem w Londynie od jednego majtka ze statku-pułapki. No, gdzie moja brandy? Stary Nichols w porównaniu z tymi tutaj pędził jak gepard.
Dunmore zaczął niespokojnie spoglądać w stronę kontuaru. Jeden z bufetowych nadział się na jego spojrzenie i czym prędzej przyszedł z butelką.
- Co powiedziała panna Macnaughton? – zapytał Tony.
Northumbryjczyka z miejsca opuściła ta resztka energii, jaka zaiskrzyła, gdy zaczął mówić o swoich oświadczynach.
- A jak myślicie? – sarknął. – Dostałem kosza!
- Współczuję – powiedział Scolding; coś oszczędnie dawkował swoje uczucia, ale sam nie miał już ich za dużo.
- Powiedziała, że jak jej nie dam spokoju, pojedzie do Kalkuty – dodał Dunmore tonem tak urażonym, jakby wyjazd do Kalkuty był o wiele bardziej obraźliwy od wyjazdu, dajmy na to, do Bombaju.
- Daj spokój – zauważył Henry. – Przecież w ogóle jej na tobie nie zależało, mówiliśmy to od dawna.
- Znajdziesz kogoś lepszego – dodał Tony, choć wydawał się sam sobie strasznie nieczuły.
- Lepszego może i tak, ale kogoś tak rudego spotyka się raz w życiu – odpowiedział Dunmore.
- I z tej przyczyny zrezygnowałeś z urlopu? – nie dowierzał Tony. – Przecież mogleś zostać w Blackness, odpocząć, pojeździć konno po okolicy czy coś takiego.
Northumbryjczyk napełnił kieliszek i pociągnął łyka.
- To nie wszystko – dodał znużony. – Na tym przyjęciu u pastora była ciotka Moffatta. Stara gidia na pewno rozpuściła ploty na pół hrabstwa. I on sam też się prędzej czy później dowie. Kompletna klapa.
- Miałeś jeszcze półtora tygodnia – stwierdził Scolding. – Skoro nie chciałeś zostać w domu, trzeba było się wybrać gdzie indziej. Nie wiem, do Paryża, albo do Szkocji… Nie wiadomo, kiedy dostaniesz następny.
- Nie miałem ochoty – przyznał Dunmore, a Tony przyznał w duchu, że doskonale go rozumie. – Co to za jakaś koszmarna kaskada zdarzeń? Najpierw tracę Matthewsa, a teraz Pearl…
- Spokojnie – Tony przekonywał trochę jego, ale głównie sam siebie. – Teraz jest moment krytyczny, nie pozbieraliśmy się po storpedowaniu. Musimy to przetrwać i któregoś dnia w końcu będziemy jak nowi.
- Może i będziemy jak nowi, ale na razie tylko chciałbym, żeby mnie ktoś, do diabła, przytulił! – Dunmore uderzył pięścią w blat. – Czy aż tak wiele wymagam?
Podczas gdy Tony’ego wciąż trzymały więzy obojętnego przygnębienia, odbierające smak i barwę wszystkiemu dookoła, Dunmore w swojej nieszczęśliwości zdawał się zaczepny i awanturniczy. Jego smutek był innego gatunku, był to smutek wierzgający.
- Pamiętam, jak mi pomogłeś – Henry zdobył się na szczerość, choć jako jedyny z całej trójki pił zwykłą herbatę. – Chciałbym ci się odwdzięczyć, gdybym tylko wiedział, w jaki sposób.
Northumbryjczyk gwałtownie uniósł na niego spojrzenie, jakby coś przyszło mu do głowy.
- Być może już się odwdzięczyłeś – stwierdził tajemniczo.
Dopił brandy jednym haustem, gwałtownie zerwał się od stolika i wybiegł z kantyny, jakby chciał zdążyć, zanim zacznie mu się kręcić w głowie.
- Coś knuje – stwierdził Henry. – Już z nim lepiej. A z tobą?
Tony nie odpowiedział, tylko spojrzał znacząco na swego obserwatora.


Po posiłku kapitan Scolding wrócił do budynku eskadry. Zamienił parę zdań z bosmanem Angusem, upewniając się, że u mechaników wszystko w porządku, po czym udał się do swego samozwańczego biura. Stał jakiś czas przy oknie, wpatrując się bez celu w strugi deszczu zalewające podwórze. W końcu usiadł za biurkiem i apatycznie przeglądał papiery. Miał kilka spraw do załatwienia, nie był pewien, od której zacząć. Gdyby miał wygodny fotel, mógłby się w nim zapaść, ale nie chciało mu się takowego szukać.
Z kleistego zamyślenia wyrwało go stukanie w futrynę. Przyszedł Henry Vincent.
- Musimy porozmawiać – rzucił od progu.
- Chcesz iść na urlop? – domyślił się Tony. – Doskonale, daj mi wniosek i kiedy tylko spotkam komendanta…
- To też. Ale zależy mi na tym, żebyś ty poszedł – stwierdził Henry. W jego głosie, oprócz przygany, pobrzmiewała rzadko spotykana twardość i stanowczość.
- Wiesz, że nie mogę. Mam eskadrę na głowie.
- Jaką eskadrę? Nie mamy samolotów. Straciliśmy Matthewsa i Davisa. Dunmore załamany, ty tak samo, z tym że nawet nie chcesz tego przyznać. We w miarę dobrej formie pozostaję ja oraz Braeburn i Traylor, którzy się nie znoszą. Mam wrażenie, że jestem tu ostatnim człowiekiem przy zdrowych zmysłach, ale długo już w takich układach nie pociągnę.
- A więc przez moment wiesz, jak się czuję – odparł Tony. – Ciężka jest czapka Monomacha.
- Kto to Monomach i co tu ma do rzeczy jego czapka?
- Nie wiem, Emily kiedyś mi tak napisała. Tak mawia ten Rosjanin, który mieszka u jej wuja. Chodzi o ciężar odpowiedzialności.
Porucznik Vincent zbliżył się do okna. Deszcz ani myślał przestawać padać.
- Nic się nie dzieje, nie ma nic do roboty, nikogo nie obchodzimy – za co chcesz być teraz odpowiedzialny?
- Nie wiem – przyznał Tony ze smutkiem. – Ale muszę zająć czymś umysł. Inaczej oszaleję.
- To ja oszaleję – powtórzył Henry. – Ostatnio ciągle nie masz dla mnie czasu. Ani dla nikogo innego. Już na Rodos zacząłeś wszystkich unikać! Niedługo spotkać cię będzie równie trudno jak tego całego komendanta!
- Czymś się trzeba zająć – tłumaczył się Scolding. – Spójrz na Angusa, też sobie szuka zajęcia. Chodzi po bazie, zagląda do warsztatów i każdemu pomaga.
- Tylko że on pracuje naprawdę i jego robota ma jakieś efekty. A twoja? Siedzisz po nocy, póki nie padniesz na twarz, a o siódmej jesteś już na nogach i udajesz, że wszystko w porządku. Do tego ciągle wypełniasz jakieś papiery, a skutku nie widać, wciąż tu siedzimy!
- Myślisz, że jeszcze za mało się staram? Chciałbym robić coś konkretniejszego, ale nie mogę.
- Tony, na litość boską, ty się spalasz! – Henry doskoczył do biurka. – Rozmawialiśmy już o tym, kiedy zginął Sinclair, i widzę, że wszystko zapomniałeś! Co ty wyprawiasz? Próbujesz się ukarać?
Scolding musiał przyznać przyjacielowi rację. Wstał od biurka i bezsilnie opadł na materac pod ścianą.
- Nie mam siły, Henry – przyznał. – Przed tobą nie będę tego ukrywał. Staram się, jak mogę, ale czuję, że jestem u kresu.
Vincent usadowił się obok niego.
- Nic dziwnego, skoro się bez sensu przemęczasz. Ale wciąż nie wiem, co chcesz przez to osiągnąć.
- Zbyt wiele błędów popełniłem – stwierdził Tony, unikając jego spojrzenia.
- Przestań się obwiniać. Co powiesz na to, że dowództwo nie dało nam żadnej eskorty?
- Słuchaj, Henry, na poziomie czysto rozumowym wiem, że to nie moja wina. Ale wcale mi od tego nie lepiej. Byłem na schodach do radiokabiny i wszedłem tam pierwszy. Ciągle o tym myślę. Ci zabici, twarz Davisa, ten pogrzeb później… No i Matthews. Tak strasznie współczuję Dunmore’owi, że aż czuję się całkiem bezradny.
- Owszem, zgadzam się z tobą, to było okropne – stwierdził Vincent, po przyjacielsku obejmując go ramieniem. – I też mi żal Dunmore’a. Ale przypominanie sobie w kółko tego wszystkiego nie zapobiegnie takim sytuacjom w przyszłości.
Tony zacisnął pięści.
- Wiem. Ja to wszystko wiem. Ale problem jest gdzieś we mnie. Nie mam na nic ochoty. Golę się rano, żeby jakoś wyglądać i nie stwarzać podwładnym złego przykładu, i na tym się kończy moja energia. Nic mi nie sprawia przyjemności, czuję, że wszystko jest bez sensu. Muszę sobie wynajdywać te idiotyczne zajęcia, żeby choć na chwilę przestać myśleć, ale i tak nie zawsze pomaga.
Vincent pokręcił głową.
- Nie tylko Dunmore potrzebuje przytulenia. Ty tak samo.
- Podobnie jak ty. Chyba dość dawno nie widzieliście się z Lindą?
- Nie zmieniaj tematu! – rzucił Henry, choć istotnie nie mógł się doczekać, kiedy znów zobaczy pannę Dryden. – To ty jesteś na ostatnich nogach, mogę cię zastąpić przez parę dni. Bierz urlop i jedź do Emily. Dopiero wtedy sam pomyślę o wolnym, kiedy będę mieć pewność, że odpocząłeś.
Scolding spojrzał na swego obserwatora.
- Dawniej nie byłeś taki stanowczy – stwierdził z podziwem.
- Nie jestem tym samym człowiekiem co dawniej – odparł porucznik Vincent.
- Obawiam się, że ja też…
- Jesteś tylko wyczerpany.
- Już dawniej bywałem i nigdy jeszcze nie było tak źle – stwierdził Tony bezbarwnym głosem. – Z każdym dniem czuję się gorzej. Tamta noc… To była kropla, która przepełniła czarę.
- Może powinieneś iść do lekarza?
- Czemu? Nie zostałem ranny. To chyba po prostu mój czas już przemija.
- O czym ty mówisz? – zaniepokoił się Henry.
- Słyszałeś, że lotnicy we Flandrii po dotarciu na linię frontu żyją średnio kilka tygodni? A myśmy latali w warunkach bojowych już ponad rok. Boję się, że najlepsze dni mam już za sobą. Poczucie, że jestem za coś odpowiedzialny, to jedyne, co mnie trzyma przy życiu. Czasem myślę, że powinienem był wtedy zostać w tamtym zalanym korytarzu. Albo wsiąść do samolotu i przywalić w jakąś skałę…
Vincentowi niemal włosy stanęły dęba na taką deklarację.
- Na Boga, Tony, nie mów tak! Nie zrobisz nam nic w tym rodzaju! – rzucił, chwytając przyjaciela za ramiona i wręcz nim potrząsając. – To gorzej niż grzech, to nieodpowiedzialność! Mniejsza już o mnie, ale w jakiej sytuacji postawiłbyś Emily?
Tony westchnął boleśnie.
- Przeżyłaby. I tak za mało o nią dbam. Nasza znajomość jest tak powykręcana, że na pewno byłoby jej lepiej beze mnie.
Nawet imię drogiej mu osoby nie wystarczało, aby zapalić iskrę. W ostatnim czasie panna Knight zdawała mu się kimś nierzeczywistym, z innego życia albo może i w ogóle nie z życia, może z jakiejś książki…
- Zmarnuję jej życie swoim nierozgarnięciem – stwierdził, zamykając oczy.
- Wręcz przeciwnie! – sprzeciwił się Henry. – Zmarnujesz jej życie, jeżeli ją porzucisz. Poza tym, mnie miłość pomogła się pozbierać, dlaczego by nie tobie?
- To niezła koncepcja, ale chyba już przekroczyłem granicę. Ostatnio przysłała list…
- I co napisała? – zapytał Vincent, modląc się w duchu, by nie usłyszeć wieści o kolejnym rozstaniu.
- Nie wiem. Od pięciu dni nie znalazłem w sobie siły, żeby go otworzyć.
Henry bezradnie uderzył dłońmi w materac.
- Człowieku, tak się nie robi. Gdzie go masz?
- Chyba w szufladzie – odparł Scolding niepewnie.
- Gadasz o odpowiedzialności, a zrobiłeś rzecz najbardziej nieodpowiedzialną! Otwieraj i czytaj!
Tony podniósł się ciężko z materaca, odsunął szufladę. Cóż z tym Henrym? Tak, jednych ciężkie przeżycia umacniają, drugich wprost przeciwnie…
List od Emily leżał na samym wierzchu i od paru dni czekał na odpieczętowanie. Kapitan przez chwilę kontemplował ze smutkiem swoje nazwisko, zapisane znajomym i tak drogim charakterem pisma. Wreszcie rozciął kopertę i dobrał się do samego listu…

Drogi kapitanie marynarki Anthony Scolding, DSC etc. etc.!

Piszę do Pana ze swobodą i kompletnym brakiem ogłady, tak charakterystycznym dla ludzi, którzy są sobie bliscy. Ufam, że i Pan traktuje mnie podobnie (bo jak nie, to…!)
Moje przesłanie i posłanie jest proste i nieskomplikowane: wal Pan do nas jak w mur! Wiem, że termin takowej wizyty zależy w dużej mierze od urlopu, jednak w każdym czasie powitamy Pana z otwartymi ramionami (my, Emily). Stanowi Pan dla mojej skromnej osoby towarzystwo takiego rodzaju, brak którego budzi melancholię i każe szlochać nocami, czego i Panu życzę.

Z najgłębszym uszanowaniem,
Emilka od Knightów

PS. Niniejsza epistoła została napisana na trzeźwo.
PPS. Najwięcej szczęśliwa byłabym jednak, mogąc zobaczyć Pana na progu Aberlogwyn w sobotę 29 kwietnia, po Wielkanocy, na skromnym przyjęciu z okazji moich urodzin. Czekam na odpowiedź!

Na duszę Tony’ego spadł kolejny głaz. Powinien się przecież ucieszyć. W innych okolicznościach ton listu przywołałby nawet uśmiech na jego twarz, teraz jednak rzadka dla Emily beztroska pozostawała w drastycznym kontraście z nędznym nastrojem, w jakim kapitan Scolding się znalazł.
Panna Knight wprawdzie wiedziała, że „Evelyn” została poważnie uszkodzona, ale nie znała rzeczywistego rozmiaru tragedii i nie wiedziała też o zabitych. Nie zdawała sobie sprawy, jak ciężka stała się sytuacja Tony’ego i jego towarzyszy. I była to wyłącznie jego wina – nic o tym nie pisał, bo nie chciał jej martwić. A ona traktuje go jak kogoś bliskiego, ufa mu. Przeżyje ciężkie rozczarowanie…
- No i co? – zapytał zaniepokojony Henry.
- Zaprasza mnie do Walii na urodziny.
- Kiedy?
- Po Wielkanocy. Pewnie akurat w przeddzień dostaniemy nowy przydział.
- Nieważne. To jest twoja szansa, żeby wrócić do formy. Odpisz, a potem idź pogadać z komendantem.
Tony opadł na krzesło, a potem kilka razy przebiegł wzrokiem treść listu. To prawie cztery tygodnie… Ale teraz przynajmniej było coś na horyzoncie, jakiś cel, do którego mógł dążyć. Nawet jeżeli miałby się okazać fatamorganą.
- Przetrwam jakoś do świąt, a potem zobaczę Emily – powiedział niepewnym tonem. – To chyba dobra perspektywa.
Porucznik Vincent poczuł ulgę. Może jeszcze nie jest z Tonym tak źle.
- Skoro już to ustaliliśmy – dodał Scolding – teraz chcę, żebyś w końcu i ty poszedł na urlop.
- Pojadę z tobą – zaproponował Henry. – Oddam cię jej do rąk własnych, żebyś gdzieś po drodze nie zawrócił.




9 komentarzy:

  1. Od wczoraj się zabieram do komcia i nie wiem, co mogłabym napisać, z góry przepraszam za niską koherencję wypowiedzi. :D (I za ewentualne błędy. Smartfon to świnia.)
    Nastrojów wisielczych oczywiście się spodziewałam, ale żeby aż tak? Prawdopodobieństwo psychiczne to jedno, ale JA SIĘ TU PRZEJMUJĘ! I cały imidż czytelniczki nieczułej a okrutnej szlag trafił. Taka opinia się sama nie wyrabia, tymczasem... szkoda gadać.
    Jednakże, wracając do opowiadania.
    Bardzo ucieszyła mnie wściekłość Dunmore'a. Jakby on popadł w stagnację, to chyba bym umarła ze zgryzoty. A teraz jeszcze coś kombinuje... Znaczy, zgodnie z diagnozą Henry'ego - pozbiera się.
    W ogóle Henry w deszczu, Henry z herbatą, a nade wszystko Henry w trybie interwencyjnym!!! <3 Fantastycznie się te interakcje czyta.
    No i najczęstszy mój tekst podczas czytania, czyli "Jezu, Tony...". Weź, ja wiem, że "bohater sponiewierany etc.", ja to czuję i popieram! Ale są granice, i moja granica przebiega gdzieś w okolicach myśli samobójczych u mojego ulubionego Złotego Chłopca w opkosferze. (Aczkolwiek nie wiem dokładnie, gdzie. Jak nie pohamujesz okrucieństwa, może się przekonam.)
    A na finisz Emilka i jej szurnięte listy. :D Nie ogarniam tej dziewczyny zupełnie. Henry ma chyba rację, czując się jedynym normalnym z całej ferajny.
    Dobra, rozdziały gadane z naszymi lotnikami kocham, ale czekam na obecność którejś z Pań. I może nawet... jakieś sceny by się trafiły... czy coś...?
    A najbardziej czekam na to, aż znowu pojawią się jakieś sprawne maszyny (cieszę się mimo wszystko, że "Evelyn" da się jakoś pozbierać) i coś się zacznie dziać! (Jestem spragniona sensacji. I romansu. I angstujących dialogów. I omojborzezielony, najlepiej wszystkiego na raz.)
    No a przede wszystkim masz dać biednemu Tony'emu się troszkę ogarnąć psychicznie. "Bo jak nie, to...!"
    Miętówka
    PS Czy na stały ląd zawitała z Tobą może beta? Bo jakaś drobnica interpunkcyjno-składniowa mi się w oczy rzuciła, i już sama nie wiem - stylizacja to czy nieuwaga?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z tym rozdziałem było trochę kłopotu, bo poprzedni zawiesił poprzeczkę epickości na tyle wysoko, że nie mogło się obejść bez wakacyjnej przerwy i zasysania natchnienia prosto z morza. Mimo to jednak Poważna Rozmowa Tony'ego z Henrym kosztowała mnie sporo wysiłku. Ale widzę, że efekt końcowy nie jest taki znowu do niczego :D
      Ale co z prawdopodobieństwem psychicznym? Coś nie tak, za bardzo naciągane?
      Henry doszedł do takiego etapu, że już mnie potrafi zaskoczyć :) Hartuje się jak stal, żeby tylko wobec Josephine był równie stanowczy ;)
      Co do obecności Pań... Trochę były ostatnio zaniedbane, ale bez obawy, postaram się, żeby ich nie zabrakło, i to stosunkowo niedługo! Angst i akcja też przewidziane.
      Ponieważ nie wiem, o jaką drobnicę interpunkcyjno-składniową chodzi, to nie mogę powiedzieć, czy była to stylizacja, zali nieuwaga. Obie są możliwe :D

      Usuń
    2. Ojejku, moje konto, o którym byłam przekonana, że umarło, żyje! Koniec komciów z anonima wobec tego.
      Ponieważ jestem leniem, to może zostawimy tę drobnicę ;)
      Prawdopodobieństwo działa owszem, całkiem dobrze, ino wywołuje u mnie niespodziewanie emocjonalną reakcję.
      W ogóle piszesz cały czas o wysiłku, braku wena etc., a wszystko tak naturalnie wychodzi, ZWŁASZCZA rzeczy, o których wspominasz, że trudne. Magia! :D

      Usuń
    3. No właśnie efekt jest udany DLATEGO, że muszę się przy nim bardziej postarać. Tylko że po którymś z kolei przeczytaniu tego samego fragmentu miewam już tekstu trochę dość, więc siłą rzeczy odbieram go nieco inaczej niż ktoś, kto od razu czyta w wersji gotowej. Przy pisaniu tego rozdziału przytrafiły mi się ze trzy zjazdy w stylu "to beznadziejne, chyba się wypalam".

      Usuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  3. Księga czwarta! Czterdzieści rozdziałów! ALEŻ NAM SIĘ TONY Z KOLEGAMI ROZSZALAŁ. Mam nadzieję, że masz jeszcze dla nich dość przygód na kolejne czterdzieści rozdziałów. :D
    Powiem tak... Był taki odcinek SPN, Season Seven, Time for a Wedding, a tutaj zbliżamy się do czterdziestki, czas zabijania, dosłownie, pogrom, mówię Ci, żem się zestresowała aż, że mi Henry'ego albo Tony'ego zranisz, urwie któremuś rękę, nogę albo głowę, ALE MASZ SZCZĘŚCIE, ŻE NIE URWAŁO, bo może i z Rzeszowa mam wszędzie daleko, ale prawo jazdy mam, mogę Cię znaleźć i kazać odpowiadać za własne czyny.
    RIP "Evelyn", stawiamy świeczki i wypisujemy miasta. TYLE PRZYGÓD NA JEJ POKŁADZIE, A TY JĄ TOPISZ. No wiesz co. W ogóle ja wiem, że się mogłam dopominać przelewania krwi, ale tego, się nam wziął autor rozkręcił. :D Jak się bawić to się bawić, tylko śmierć Matthewsa mnie wzruszyła.
    TYLKO MI NIE MÓW, że Tony będzie miał teraz deprechę. HENRY MA MI GO Z TEJ DEPRECHY RAZEM Z EMILKĄ WYCIĄGNĄĆ, bo jak nie to... No to wiesz co. Obrażę się i nie będę komciać, o. Bo generalnie to ja rozumiem, że Tony zawsze się czuł za ludzi odpowiedzialny, on to w ogóle taki jest, że najpierw się o innych martwi, a potem o siebie, ale... Kurde, chłopie, wojna jest, nie możesz się zadręczać. NIECH MU TO KTOŚ WTŁUCZE DO ŁBA.
    I jeszcze Dunmore dostał kosza. XD
    Bardzo mocno liczę na Emily. I niech Tony nie smuta.
    (Coś znacznie wyszłam z wprawy w tym komcianiu...)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To spory kawałek czasu i całkiem spory kawałek literatury :D Ale perspektywa jeszcze kolejnych czterdziestu jest prawdopodobna. Toć to dopiero wiosna 1916... O ile w ogóle nie stracę serca do tej opowieści, już podczas pracy nad obecnym rozdziałem było blisko :/
      Z Matthewsem nie wyszło zbyt przedramatyzowane? Dziś mi przyszło do głowy, że z głównych bohaterów jeszcze tylko Angus i Linda nie zostali dotąd poważnie uszkodzeni (jeśli wliczać również traumę psychiczną, vide Dunmore; Angus dostał nożem w twarz, ale to wiele lat wcześniej). A w ogóle zauważyłaś, że w poprzednim odcinku Henry, dla odmiany, nie oberwał? :D
      Co do Tony'ego - nie może w końcu być tak, że chłopak ciągle trafia w traumatyczne sytuacje, a wszystko po nim spływa. Trochę zaczął smutać, ale to jest, jak myślę, do naprawienia. W tej kwestii też liczę na Emily, może teraz wreszcie rozwinie skrzydła.

      Usuń
    2. Wiesz, zawsze można zrobić magiczny przeskok o parę lat. Nie no, żarcik, to rzadko komu służy. Dostajesz motywacyjne komcie, pojawiła się nowa komentatorka, czytaj je sobie, jak tracisz serce, a jak coś, to się zgłoś, napiszę nowe. :D
      Nieee, nie wydaje mi się, żeby to było dramatyzowanie, on tam umierał w końcu. ZOSTAW LINDĘ W SPOKOJU, ja cię proszę. Tutaj mi wystarczy, że jest na horyzoncie problem z Josephine (z którego, mam nadzieję, łatwo nie zrezygnujesz i nie będzie magicznie cudownego rozwiązania, bo to by, moim zdaniem, temu wątkowi znacznie ujęło urody).
      Bo Henry i Tony się wymieniają widzę. :D Raz obrywasz ty, raz obrywam ja.
      NO BO JA SIĘ O NIEGO MARTWIĘ WŁAŚNIE, do tej pory wszystko jak po kaczce, aż tu nagle takie teksty puszcza, ja lubię gnoić swoje postacie, ale dla czyichś to z reguły szczęścia szukam.
      NIECH ROZWINIE. Będę na to czekać, w ogóle zapomniałam napisać, że liczę teraz na pociągnięcie tego wątku z konsekwencjami w przyszłości - do tej pory jakoś tak było, że była przygoda, kończyła się i następowała następna, brakuje mi, żeby tu coś trwało dłużej. Czyli Tony ma nie smutać, ale jak smutanie i wyrywanie go z tego smutania potrwa dłużej - nie będę zła. TO MA ZADATKI NA COŚ PIĘKNEGO, zwłaszcza, jeśli do akcji wkroczy zakręcona Emilka. :D

      Usuń
  4. Zapraszam Cię na moje opowiadanie No Way Out :)
    https://www.wattpad.com/myworks/76939854-no-way-out
    Kiedy świat dookoła mnie sie rozpadał, nie było nikogo by pomógł mi pozbierać te kawałki.
    Zostałem wrakiem samego siebie.
    Moje przeznaczenie przestało sie liczyć, a ciemne chmury jeszcze bardziej zasłoniły moją przyszłość. Wtedy dotarło do mnie, że stoje w miejscu.
    Miejscu z którego nie ma wyjścia.

    OdpowiedzUsuń