Pociąg pospieszny z Londynu wjechał na dworzec w Devonport i ze zgrzytem
hamulców zatrzymał się przy peronie.
Była
to końcowa stacja, choć więc pociąg już po drodze pogubił część
pasażerów – ostatnio na poprzednim przystanku, w Plymouth – to
tym razem z jego trzewi wysypali się już wszyscy. Wśród
wysiadających stosunkowo niewiele widziało się mundurów khaki: z
Portsmouth i Southampton było bliżej do Francji i właśnie tam
żołnierze Jego Królewskiej Mości wyruszali na spotkanie okrutnego
losu. Tu, w Devonport, dominowały granatowe uniformy Royal Navy,
wśród cywilów zaś znaczną część stanowili robotnicy
zatrudnieni w ogromnej stoczni wojennej. Oczywiście na dworcu nie
brakowało także i obywateli przybywających w różnych swoich
sprawach, bez związku z toczącą się wojną, o ile w takich czasach coś w ogóle może pozostawać bez związku.
Gwar
ludzkiego tłumu, komunikaty wykrzykiwane przez tubę, gwizdy i
dyszenie lokomotyw, ostry dźwięk trąbek sygnałowych – wszystko
to tworzyło dźwiękowy gobelin na osnowie szumu padającego
deszczu…
-
Świat nie jest sprawiedliwy! – rozległ się nagle rozpaczliwy
krzyk. – Świat nie jest, do jasnej cholery, sprawiedliwy!!!
Dyżurny
ruchu szybkim krokiem ruszył wzdłuż peronu ku źródłu tego
bolesnego wrzasku. Okazał się nim rosły oficer marynarki wojennej, który
właśnie wysiadł z pospiesznego i doglądał wypakowywania bagaży.
-
Przepraszam bardzo, panie kapitanie – powiedział dyżurny ruchu –
ale raczej nie powinien pan używać takiego słownictwa.
-
Słuchaj no, dobry człowieku – odrzekł Thomas Dunmore. – Znam
mnóstwo innych rzeczy, które nie powinny były się zdarzyć.
Opowiedzieć ci o nich?
-
Rozumiem pana nastrój, kapitanie – zareagował zaskoczony kolejarz
– jednakże…
-
Rozumiesz? – powtórzył Northumbryjczyk. – Nie wydaje mi się.
U
boku Dunmore'a niespodziewanie wyrósł podoficer marynarki.
-
Kapitan Dunmore? – upewnił się, wyciągając dyżurnego ruchu z
czegoś, co zapowiadało się na kłopoty. – Podoficer Wilson,
otrzymałem rozkaz odebrać pana. Samochód stoi przed dworcem.
Z
wysokiego oficera jakby zeszło powietrze, irytację wobec kolejarza
w jednej chwili uznał za niewartą zachodu.
-
Samochód, powiadasz? – powtórzył obojętnym głosem. – Dobra,
ładujcie to wszystko.
Na
placu przed dworcem stał rolls-royce, jego rozpostarta buda z
czarnego brezentu lśniła od deszczu. Marynarz za kierownicą
siedział nieruchomo, powtarzając pod nosem może modlitwy, a może
bluzgi w intencji pogody. Ożywił się nieco, ujrzawszy kolegę
nadchodzącego od strony stacji w towarzystwie oficera i dworcowych
tragarzy. Bagażu było więcej, niż się marynarze spodziewali, i
załadunek zajął im sporo czasu. Nie wszystko zmieściło się w
kufrze – beczka whisky musiała pojechać na tylnym siedzeniu, obok
pasażera.
Dunmore
sprowadził z domu bogate zapasy, nie przywiózł tylko jednego:
dobrego humoru.
W
Devonport lało od kilku godzin. Henry Vincent stał w rozpiętym
skórzanym płaszczu pod zadaszeniem i wsłuchiwał się w szum
deszczu. Było mu zimno i tęsknił za Lindą. Przynajmniej to
pozostawało po staremu.
Przez
prawie miesiąc, jaki minął od storpedowania HMS „Evelyn”,
lotnicy z eskadry zakosztowali tułaczego losu. Teraz, od dwóch
tygodni siedząc na ziemi angielskiej, Henry nadal czuł na swych
ramionach ołowianą belkę niepewności.
Dzięki
temu, że Braeburn i Traylor, nie zważając na animozje, polecieli
ostatnim ocalałym hydroplanem, by wezwać pomoc, rozbitkowie z
„Evelyn” nie musieli długo czekać na ratunek. Po bardzo
nerwowej godzinie, kiedy to starano się w ciemnościach nocy
utrzymać w całości kruchą flotyllę szalup, mniejszych łodzi i
prowizorycznych tratew, na miejsce katastrofy przybył brytyjski
niszczyciel i podniósł z wody, kogo się dało. Resztę nocy Henry
spędził, równie zziębnięty i przemoczony jak wszyscy inni, na
pokładzie obcego okrętu, który zabierał go na obcą wyspę.
Oprócz
Matthewsa jeszcze dwaj ranni zmarli z powodu nieotrzymania na czas
pomocy medycznej. Pochowano ich w morzu ze wszelkimi honorami. Arthur
Braeburn, choć padał na twarz po swoim nocnym locie, nie odmówił,
gdy nakazano mu, synowi pastora, asystować kapelanowi w prowadzeniu
nabożeństwa pogrzebowego za towarzyszy broni.
Nawiasem
mówiąc, „Evelyn” jednak nie poszła na dno. Była poważnie
uszkodzona i nabrała dużo wody, ale udało się w końcu odholować
ją do najbliższego przyjaznego portu, gdzie czekało ją wiele
miesięcy naprawy.
Na
Rodos członkowie załogi otrzymali pomoc medyczną i mieli oczekiwać
na dalsze dyspozycje. W romantycznej scenerii sieci rybackich i
bielonych wapnem wiatraków o płóciennych skrzydłach załoga
„Evelyn” próbowała pozbierać rozbite skorupy swojego losu.
Pobyt na wyspie stanowił szansę, by odpocząć i ochłonąć –
ale czy wszyscy ją wykorzystali? Straty wydawały się stosunkowo
niewielkie, pociągnęły jednak za sobą poważne skutki
psychologiczne. Dunmore był zdruzgotany śmiercią Matthewsa
bardziej niż wszyscy inni, a Tony… szkoda gadać. Zupełnie się
załamał i do tej pory nie wrócił do siebie, choć na zewnątrz
starał się pokazywać, że jest silny i bez zarzutu wykonuje swoje
obowiązki.
Mijały
dni. Henry często dostrzegał skierowane w jego stronę zalotne
spojrzenia Greczynek, ale obojętność, jaką im okazywał, była
niemal ostentacyjna – przede wszystkim pragnął wrócić do
Portsmouth. Z miejscowymi kobietami próbowali za to szczęścia Angus i reszta mechaników, podczas gdy Braeburn i
Wallace – przedstawiony do odznaczenia za swą postawę na mostku w
czasie starcia – robili maślane oczy do urodziwej Włoszki, żony
jednego z oficerów tutejszego garnizonu. Romanse musiały wszelako
okazać się krótkotrwałe, bo w końcu nadeszły rozkazy.
Lotnikom
nakazano wracać do Anglii. Widać uznano, że w obecnym stanie
eskadra kapitana Scoldinga nie nadaje się już nawet na uzupełnienie
dla Dywizjonu Mezopotamskiego. Tak doszło do tego, że gdy marynarze
i oficerowie z „Evelyn” dalej odpoczywali na Rodos, Tony i jego
towarzysze, po dłużącym się rejsie, trafili do Devonport
nieopodal Plymouth. W międzyczasie zabrakło również i Davisa –
wsadzono go, poważnie rannego, na okręt szpitalny, i tyle go
widzieli.
W
Devonport mieściła się baza marynarki wojennej, ale nie było bazy
lotniczej, nie było ani pół samolotu i w związku z tym nie bardzo
było co robić. Dni upływały w monotonnym rytmie wart, wacht,
apeli, ćwiczeń fizycznych i prac gospodarskich. Od czasu do czasu
trafił się jakiś przegląd czy nawet defilada.
Był
to niby odpoczynek, ale jakoś mało odprężający. Henry'emu i
pozostałym najbardziej doskwierało poczucie, że kwaterują kątem
u kogoś, komu są zupełnie niepotrzebni i kogo nie obchodzą. Nie
czuli się w Devonport na swoim miejscu, siedzieli jak na szpilkach,
nie wiedząc, co z nimi dalej. Komendant bazy zdawał się nie
zawracać sobie głowy nieoczekiwanymi sublokatorami. Ach, dlaczego
okręt, który przywiózł eskadrę do Anglii, nie nadłożył drogi
o dodatkowe sto czterdzieści mil i nie zawinął do Calshot! Tam
była baza lotnicza z prawdziwego zdarzenia, może nawet dostaliby
nowe maszyny, a co nie mniej ważne – Vincent miałby rzut
kamieniem do swojej ulubionej śpiewaczki.
Nawet
na urlop trudno było liczyć. Oficerom udzielał ich komendant, ale
natknąć się na niego było równie łatwo jak na kometę, i tak
samo proste było załatwienie z nim jakiejkolwiek sprawy. Dopiero
przed paroma dniami, zanim nastały ulewy, Dunmore, jako pierwszy,
dostał dwa tygodnie wolnego i od razu wyjechał do Blackness.
Tajemnicą pozostawał sposób, w jaki udało mu się tego dokonać.
Może tak bezlitośnie wiercił dziurę w brzuchu wszystkim osobom
odpowiedzialnym, że dla świętego spokoju poszli mu na rękę. Być
może prawie namacalna aura przygnębienia i beznadziejności,
zdająca się spowijać Northumbryjczyka niczym gęsty siny tuman,
zaczęła się udzielać innym, aż uznali Dunmore'a za zagrożenie
dla morale i kazali mu bezwzględnie odpocząć. A może po prostu
udało mu się napaść komendanta w rzadkiej chwili, gdy ten miał
akurat czas.
Henry
stał u drzwi budynku gospodarczego i
rozmyślał. Szkoda, że Linda jest uwiązana w New Theatre Royal.
Skoro on nie może się ruszyć z miasta, to może przyjechałaby go
odwiedzić? Codziennie przecież nie występuje. Jak dawno się już
nie widzieli? Od świąt…
Deszcz
wciąż padał, tworząc rozległe kałuże na gliniastym placu. Wtem
auto wyjechało zza rogu, rozcinając kołami wodę, i zatrzymało
się tuż przy schodach. Ku ogromnemu zdumieniu Vincenta, z miejsca
pasażera wyskoczył Dunmore, taszcząc wielką walizę. Dwaj
marynarze zeskoczyli z przednich siedzeń i przystąpili do
wyciągania innych bagaży z kufra i z tylnego fotela.
Dunmore
wydawał się nieco bardziej ożywiony niż przez ostatnie tygodnie.
Czyżby pobyt w domu, choć nieoczekiwanie krótki, jednak dobrze mu
zrobił? W twarzy i ruchach Northumbryjczyka nie widać było jednak
wesołości, lecz zrezygnowaną determinację. Henry uniósł rękę
na powitanie.
-
Co słychać? – zapytał Dunmore niepewnie, raczej dla podtrzymania
konwersacji niż z rzeczywistej ciekawości.
-
Zimno – odpowiedział Henry, nie kryjąc zdumienia. – Ty już
tutaj?
-
No, przecież wysłałem telegram – odparł Northumbryjczyk. – I
chyba go otrzymaliście, skoro wysłaliście ludzi na stację.
-
Tony nic nie powiedział… – westchnął Vincent z rezygnacją. –
Chodźmy na herbatę.
Kapitan
Scolding siedział w kantynie oficerskiej, zwanej zwyczajowo mesą,
choć nie było to pomieszczenie na okręcie, a w zabudowaniach bazy.
Przez salę przewijali się różni nieznajomi oficerowie. Czasami mu
salutowali, zwłaszcza porucznicy, a on zwykle odpowiadał.
Siedział
samotnie przy stoliku pod ścianą i próbował jeść naleśniki z
dżemem. Smakowały jak trociny. Nie, bez przesady, nie były takie
złe, to on zupełnie stracił apetyt.
Po
lądowaniu w Devonport Tony'emu udało się załatwić kilka
pomieszczeń jako tymczasowe zakwaterowanie dla eskadry. W sali na
parterze jednego z budynków rozlokowali się marynarze, obok
urządzono warsztat, gdzie George Angus od nowa gromadził całe
wyposażenie na miejsce tego, które pozostało na „Evelyn”. Na
piętrze, w mniejszych pokojach, umieścił Scolding kolegów z
personelu latającego. Dla siebie wygospodarował małe
pomieszczenie, które nazywał – całkiem nieoficjalnie – „biurem
oficera lotniczego Devonport”. Tam pisał raporty, listy i inne
dokumenty, czytał sprawozdania i codzienną prasę albo po prostu
gapił się w ścianę, a kiedy nadchodziła noc, padał na materac w
kącie za biurkiem.
Warunki były spartańskie, ale to nie miało znaczenia.
Spać szedł dopiero wtedy, kiedy już naprawdę nie mógł utrzymać
się w pionie. Po kilku godzinach budził się jeszcze przed świtem
i leżał niespokojnie, nie mogąc zasnąć aż do rana. W rezultacie
był wciąż niewyspany, czasem bolała go głowa, czasem brzuch.
Ciągle
myślał o nocy dziewiątego marca. Matthews nie żył, Davis był
okaleczony i stracili z nim kontakt, „Evelyn” czekało wiele
miesięcy remontu, a niedobitki eskadry gnieździły się w obcej
bazie, tracąc czas. Scolding zdawał sobie sprawę, że nie miał na
to wszystko wpływu, ale ta świadomość jeszcze bardziej go
przygnębiała. Przebieg zdarzeń nie dawał bowiem odpowiedzi na
pytanie, co z kapitanem było nie tak. A coś na pewno było. Tony
bardzo dobrze pamiętał, że na chwilę przed tym, jak „Evelyn”
otrzymała najcięższy cios, przeżył straszny moment całkowitej
dezorientacji, niepewności i niezdecydowania. Oczywiście, nie mógł
w takich warunkach robić tego, do czego jako lotnik był wyszkolony,
ale COŚ jednak musiał zrobić, jakąś decyzję podjąć – i nie
zdołał.
I
żeby to było odosobnione zdarzenie… Przedtem, wracając z nalotu
na zawijję Senussich, Tony zlekceważył obserwację lądu. Założył,
że w drodze powrotnej nic się nie zdarzy, a skutek o mało nie
okazał się tragiczny dla niego, Henry'ego i Braeburna. Tylko
szczęśliwy traf sprawił, że natknęli się na tajemniczego Abu
Asifę, który wyciągnął ich z opresji.
Zbyt
wiele poważnych błędów w krótkim czasie. Każdy ma prawo się
mylić, ale nie wtedy, gdy od jego decyzji zależy czyjeś życie.
Powiadają, że błądzić jest rzeczą ludzką – lecz wojna to nie
jest dobry czas dla ludzi. Jednych skłania do czynów nieludzkich,
innych zmusza do nadludzkich, takich jak przezwyciężenie własnej
omylności. Mało kto zdaje ten egzamin.
Nie
może tego tak zostawić. Musi przezwyciężyć swoje ograniczenia,
wznieść się ponad tę mizerię, w której wylądował. Ale łatwo
coś postanowić, a trudno, jakże trudno, wprowadzić to w życie.
Tymczasem Scolding popełnił kolejny błąd, choć o
wiele mniejszego kalibru. Powinien był zamówić zupę, o wiele
lepiej oddawała jego stan ducha, a w smaku i tak nie widział
różnicy. Uśmiechnął się kwaśno do własnych myśli.
Gdy
znów podniósł wzrok znad talerza, ku jego stolikowi zmierzał
Vincent w towarzystwie nieco zmokniętego Dunmore’a. Widok ten nie
napełnił Tony’ego radością. Coś musiało się stać, skoro
Dunmore ze z takim trudem zdobytego urlopu wrócił już po kilku
dniach. Na dodatek wciąż wyglądał na zasmuconego. Kapitanowi
zrobiło się jeszcze ciężej na duszy. Oto człowiek, który ma
prawdziwe problemy i przynajmniej potrafi je nazwać!
Wymienili
pozdrowienia. Northumbryjczyk zajął krzesło, a Henry podszedł do
bufetu zamówić brandy dla niego i herbatę dla siebie.
-
Co słychać w Blackness? – zainteresował się Tony, choć miał
wrażenie, że brzmi nieszczerze. – Wszyscy zdrowi?
-
Chyba wszyscy – stwierdził Dunmore bez wesołości. – Przesyłają
pozdrowienia, razem z whisky i innymi specjałami.
Vincent
wrócił do stolika, zatroskany spojrzał na kolegów.
-
Wyglądacie jak wcielona posępność w dwóch osobach – zauważył.
Scolding
przyznał rację obserwatorowi. Nie widział ostatnio powodów do
radości, a i Dunmore wyglądał, jakby utracił całą iskrę
szaleństwa, z której słynął.
-
No więc słuchajcie – oznajmił znienacka Northumbryjczyk. –
Oświadczyłem się Pearl Macnaughton.
-
Gratulacje – powiedział Tony.
-
To było tak – ciągnął Dunmore. – Zaraz po przyjeździe
dowiedziałem się, że Pearl ma być na podwieczorku u pastora.
Postanowiłem wziąć byka za rogi i też się tam wkręcić. Nie
byłem zaproszony, ale kazałem posłać pastorowej skrzynkę dżemu
według naszej rodzinnej receptury, no i zmienili zdanie. Ubrałem
się w najlepszy mundur z kompletem odznaczeń. Zamówiłem naprawdę
wspaniały bukiet, który kosztował mnie majątek, a do tego
przewiązałem go wstążką zerwaną z czapki marynarza z U-boota.
-
Skąd miałeś? – zdziwił się Henry.
-
Kupiłem w Londynie od jednego majtka ze statku-pułapki. No, gdzie
moja brandy? Stary Nichols w porównaniu z tymi tutaj pędził jak
gepard.
Dunmore
zaczął niespokojnie spoglądać w stronę kontuaru. Jeden z
bufetowych nadział się na jego spojrzenie i czym prędzej przyszedł
z butelką.
-
Co powiedziała panna Macnaughton? – zapytał Tony.
Northumbryjczyka
z miejsca opuściła ta resztka energii, jaka zaiskrzyła, gdy zaczął
mówić o swoich oświadczynach.
-
A jak myślicie? – sarknął. – Dostałem kosza!
-
Współczuję – powiedział Scolding; coś oszczędnie dawkował
swoje uczucia, ale sam nie miał już ich za dużo.
-
Powiedziała, że jak jej nie dam spokoju, pojedzie do Kalkuty –
dodał Dunmore tonem tak urażonym, jakby wyjazd do Kalkuty był o
wiele bardziej obraźliwy od wyjazdu, dajmy na to, do Bombaju.
-
Daj spokój – zauważył Henry. – Przecież w ogóle jej na tobie
nie zależało, mówiliśmy to od dawna.
-
Znajdziesz kogoś lepszego – dodał Tony, choć wydawał się sam
sobie strasznie nieczuły.
-
Lepszego może i tak, ale kogoś tak rudego spotyka się raz w życiu
– odpowiedział Dunmore.
-
I z tej przyczyny zrezygnowałeś z urlopu? – nie dowierzał Tony.
– Przecież mogleś zostać w Blackness, odpocząć, pojeździć
konno po okolicy czy coś takiego.
Northumbryjczyk
napełnił kieliszek i pociągnął łyka.
-
To nie wszystko – dodał znużony. – Na tym przyjęciu u pastora
była ciotka Moffatta. Stara gidia na pewno rozpuściła ploty na pół
hrabstwa. I on sam też się prędzej czy później dowie. Kompletna
klapa.
-
Miałeś jeszcze półtora tygodnia – stwierdził Scolding. –
Skoro nie chciałeś zostać w domu, trzeba było się wybrać gdzie
indziej. Nie wiem, do Paryża, albo do Szkocji… Nie wiadomo, kiedy
dostaniesz następny.
-
Nie miałem ochoty – przyznał Dunmore, a Tony przyznał w duchu,
że doskonale go rozumie. – Co to za jakaś koszmarna kaskada
zdarzeń? Najpierw tracę Matthewsa, a teraz Pearl…
-
Spokojnie – Tony przekonywał trochę jego, ale głównie sam
siebie. – Teraz jest moment krytyczny, nie pozbieraliśmy się po
storpedowaniu. Musimy to przetrwać i któregoś dnia w końcu
będziemy jak nowi.
-
Może i będziemy jak nowi, ale na razie tylko chciałbym, żeby mnie
ktoś, do diabła, przytulił! – Dunmore uderzył pięścią w
blat. – Czy aż tak wiele wymagam?
Podczas
gdy Tony’ego wciąż trzymały więzy obojętnego przygnębienia,
odbierające smak i barwę wszystkiemu dookoła, Dunmore w swojej
nieszczęśliwości zdawał się zaczepny i awanturniczy. Jego smutek
był innego gatunku, był to smutek wierzgający.
-
Pamiętam, jak mi pomogłeś – Henry zdobył się na szczerość,
choć jako jedyny z całej trójki pił zwykłą herbatę. –
Chciałbym ci się odwdzięczyć, gdybym tylko wiedział, w jaki
sposób.
Northumbryjczyk
gwałtownie uniósł na niego spojrzenie, jakby coś przyszło mu do
głowy.
-
Być może już się odwdzięczyłeś – stwierdził tajemniczo.
Dopił
brandy jednym haustem, gwałtownie zerwał się od stolika i wybiegł
z kantyny, jakby chciał zdążyć, zanim zacznie mu się kręcić w
głowie.
-
Coś knuje – stwierdził Henry. – Już z nim lepiej. A z tobą?
Tony
nie odpowiedział, tylko spojrzał znacząco na swego obserwatora.
Po
posiłku kapitan Scolding wrócił do budynku eskadry. Zamienił parę
zdań z bosmanem Angusem, upewniając się, że u mechaników
wszystko w porządku, po czym udał się do swego samozwańczego
biura. Stał jakiś czas przy oknie, wpatrując się bez celu w
strugi deszczu zalewające podwórze. W końcu usiadł za biurkiem i
apatycznie przeglądał papiery. Miał kilka spraw do załatwienia,
nie był pewien, od której zacząć. Gdyby miał wygodny fotel,
mógłby się w nim zapaść, ale nie chciało mu się takowego
szukać.
Z
kleistego zamyślenia wyrwało go stukanie w futrynę. Przyszedł
Henry Vincent.
-
Musimy porozmawiać – rzucił od progu.
-
Chcesz iść na urlop? – domyślił się Tony. – Doskonale, daj
mi wniosek i kiedy tylko spotkam komendanta…
-
To też. Ale zależy mi na tym, żebyś ty poszedł – stwierdził
Henry. W jego głosie, oprócz przygany, pobrzmiewała rzadko
spotykana twardość i stanowczość.
-
Wiesz, że nie mogę. Mam eskadrę na głowie.
-
Jaką eskadrę? Nie mamy samolotów. Straciliśmy Matthewsa i Davisa.
Dunmore załamany, ty tak samo, z tym że nawet nie chcesz tego
przyznać. We w miarę dobrej formie pozostaję ja oraz Braeburn i
Traylor, którzy się nie znoszą. Mam wrażenie, że jestem tu
ostatnim człowiekiem przy zdrowych zmysłach, ale długo już w
takich układach nie pociągnę.
-
A więc przez moment wiesz, jak się czuję – odparł Tony. –
Ciężka jest czapka Monomacha.
-
Kto to Monomach i co tu ma do rzeczy jego czapka?
-
Nie wiem, Emily kiedyś mi tak napisała. Tak mawia ten Rosjanin,
który mieszka u jej wuja. Chodzi o ciężar odpowiedzialności.
Porucznik
Vincent zbliżył się do okna. Deszcz ani myślał przestawać
padać.
-
Nic się nie dzieje, nie ma nic do roboty, nikogo nie obchodzimy –
za co chcesz być teraz odpowiedzialny?
-
Nie wiem – przyznał Tony ze smutkiem. – Ale muszę zająć czymś
umysł. Inaczej oszaleję.
-
To ja oszaleję – powtórzył Henry. – Ostatnio ciągle nie masz
dla mnie czasu. Ani dla nikogo innego. Już na Rodos zacząłeś
wszystkich unikać! Niedługo spotkać cię będzie równie trudno
jak tego całego komendanta!
-
Czymś się trzeba zająć – tłumaczył się Scolding. – Spójrz
na Angusa, też sobie szuka zajęcia. Chodzi po bazie, zagląda do
warsztatów i każdemu pomaga.
-
Tylko że on pracuje naprawdę i jego robota ma jakieś efekty. A
twoja? Siedzisz po nocy, póki nie padniesz na twarz, a o siódmej
jesteś już na nogach i udajesz, że wszystko w porządku. Do tego
ciągle wypełniasz jakieś papiery, a skutku nie widać, wciąż tu
siedzimy!
-
Myślisz, że jeszcze za mało się staram? Chciałbym robić coś
konkretniejszego, ale nie mogę.
-
Tony, na litość boską, ty się spalasz! – Henry doskoczył do
biurka. – Rozmawialiśmy już o tym, kiedy zginął Sinclair, i
widzę, że wszystko zapomniałeś! Co ty wyprawiasz? Próbujesz się
ukarać?
Scolding musiał przyznać przyjacielowi rację. Wstał
od biurka i bezsilnie opadł na materac pod ścianą.
-
Nie mam siły, Henry – przyznał. – Przed tobą nie będę tego
ukrywał. Staram się, jak mogę, ale czuję, że jestem u kresu.
Vincent
usadowił się obok niego.
-
Nic dziwnego, skoro się bez sensu przemęczasz. Ale wciąż nie
wiem, co chcesz przez to osiągnąć.
-
Zbyt wiele błędów popełniłem – stwierdził Tony, unikając
jego spojrzenia.
-
Przestań się obwiniać. Co powiesz na to, że dowództwo nie dało
nam żadnej eskorty?
-
Słuchaj, Henry, na poziomie czysto rozumowym wiem, że to nie moja
wina. Ale wcale mi od tego nie lepiej. Byłem na schodach do
radiokabiny i wszedłem tam pierwszy. Ciągle o tym myślę. Ci
zabici, twarz Davisa, ten pogrzeb później… No i Matthews. Tak
strasznie współczuję Dunmore’owi, że aż czuję się całkiem
bezradny.
-
Owszem, zgadzam się z tobą, to było okropne – stwierdził
Vincent, po przyjacielsku obejmując go ramieniem. – I też mi żal
Dunmore’a. Ale przypominanie sobie w kółko tego wszystkiego nie
zapobiegnie takim sytuacjom w przyszłości.
Tony
zacisnął pięści.
-
Wiem. Ja to wszystko wiem. Ale problem jest gdzieś we mnie. Nie mam
na nic ochoty. Golę się rano, żeby jakoś wyglądać i nie
stwarzać podwładnym złego przykładu, i na tym się kończy moja
energia. Nic mi nie sprawia przyjemności, czuję, że wszystko jest
bez sensu. Muszę sobie wynajdywać te idiotyczne zajęcia, żeby
choć na chwilę przestać myśleć, ale i tak nie zawsze pomaga.
Vincent
pokręcił głową.
-
Nie tylko Dunmore potrzebuje przytulenia. Ty tak samo.
-
Podobnie jak ty. Chyba dość dawno nie widzieliście się z Lindą?
-
Nie zmieniaj tematu! – rzucił Henry, choć istotnie nie mógł się
doczekać, kiedy znów zobaczy pannę Dryden. – To ty jesteś na
ostatnich nogach, mogę cię zastąpić przez parę dni. Bierz urlop
i jedź do Emily. Dopiero wtedy sam pomyślę o wolnym, kiedy będę
mieć pewność, że odpocząłeś.
Scolding spojrzał na swego obserwatora.
-
Dawniej nie byłeś taki stanowczy – stwierdził z podziwem.
-
Nie jestem tym samym człowiekiem co dawniej – odparł porucznik
Vincent.
-
Obawiam się, że ja też…
-
Jesteś tylko wyczerpany.
-
Już dawniej bywałem i nigdy jeszcze nie było tak źle –
stwierdził Tony bezbarwnym głosem. – Z każdym dniem czuję się
gorzej. Tamta noc… To była kropla, która przepełniła czarę.
-
Może powinieneś iść do lekarza?
-
Czemu? Nie zostałem ranny. To chyba po prostu mój czas już
przemija.
-
O czym ty mówisz? – zaniepokoił się Henry.
-
Słyszałeś, że lotnicy we Flandrii po dotarciu na linię frontu
żyją średnio kilka tygodni? A myśmy latali w warunkach bojowych
już ponad rok. Boję się, że najlepsze dni mam już za sobą.
Poczucie, że jestem za coś odpowiedzialny, to jedyne, co mnie
trzyma przy życiu. Czasem myślę, że powinienem był wtedy zostać
w tamtym zalanym korytarzu. Albo wsiąść do samolotu i przywalić w
jakąś skałę…
Vincentowi
niemal włosy stanęły dęba na taką deklarację.
-
Na Boga, Tony, nie mów tak! Nie zrobisz nam nic w tym rodzaju! –
rzucił, chwytając przyjaciela za ramiona i wręcz nim potrząsając.
– To gorzej niż grzech, to nieodpowiedzialność! Mniejsza już o
mnie, ale w jakiej sytuacji postawiłbyś Emily?
Tony
westchnął boleśnie.
-
Przeżyłaby. I tak za mało o nią dbam. Nasza znajomość jest tak
powykręcana, że na pewno byłoby jej lepiej beze mnie.
Nawet imię drogiej mu osoby nie wystarczało, aby
zapalić iskrę. W ostatnim czasie panna Knight zdawała mu się kimś
nierzeczywistym, z innego życia albo może i w ogóle nie z życia,
może z jakiejś książki…
-
Zmarnuję jej życie swoim nierozgarnięciem – stwierdził,
zamykając oczy.
-
Wręcz przeciwnie! – sprzeciwił się Henry. – Zmarnujesz jej
życie, jeżeli ją porzucisz. Poza tym, mnie miłość pomogła się
pozbierać, dlaczego by nie tobie?
-
To niezła koncepcja, ale chyba już przekroczyłem granicę.
Ostatnio przysłała list…
-
I co napisała? – zapytał Vincent, modląc się w duchu, by nie
usłyszeć wieści o kolejnym rozstaniu.
-
Nie wiem. Od pięciu dni nie znalazłem w sobie siły, żeby go
otworzyć.
Henry
bezradnie uderzył dłońmi w materac.
-
Człowieku, tak się nie robi. Gdzie go masz?
-
Chyba w szufladzie – odparł Scolding niepewnie.
-
Gadasz o odpowiedzialności, a zrobiłeś rzecz najbardziej
nieodpowiedzialną! Otwieraj i czytaj!
Tony
podniósł się ciężko z materaca, odsunął szufladę. Cóż z tym
Henrym? Tak, jednych ciężkie przeżycia umacniają, drugich wprost
przeciwnie…
List od Emily leżał na samym wierzchu i od paru dni
czekał na odpieczętowanie. Kapitan przez chwilę kontemplował ze
smutkiem swoje nazwisko, zapisane znajomym i tak drogim charakterem
pisma. Wreszcie rozciął kopertę i dobrał się do samego listu…
Drogi
kapitanie marynarki Anthony Scolding, DSC etc. etc.!
Piszę do Pana ze swobodą i kompletnym brakiem
ogłady, tak charakterystycznym dla ludzi, którzy są sobie bliscy.
Ufam, że i Pan traktuje mnie podobnie (bo jak nie, to…!)
Moje przesłanie i posłanie jest proste i
nieskomplikowane: wal Pan do nas jak w mur! Wiem, że termin takowej
wizyty zależy w dużej mierze od urlopu, jednak w każdym czasie
powitamy Pana z otwartymi ramionami (my, Emily). Stanowi Pan dla
mojej skromnej osoby towarzystwo takiego rodzaju, brak którego budzi
melancholię i każe szlochać nocami, czego i Panu życzę.
Z
najgłębszym uszanowaniem,
Emilka
od Knightów
PS.
Niniejsza epistoła została napisana na trzeźwo.
PPS.
Najwięcej szczęśliwa byłabym jednak, mogąc zobaczyć Pana na
progu Aberlogwyn w sobotę 29 kwietnia, po Wielkanocy, na skromnym
przyjęciu z okazji moich urodzin. Czekam na odpowiedź!
Na
duszę Tony’ego spadł kolejny głaz. Powinien się przecież
ucieszyć. W innych okolicznościach ton listu przywołałby nawet
uśmiech na jego twarz, teraz jednak rzadka dla Emily beztroska
pozostawała w drastycznym kontraście z nędznym nastrojem, w jakim
kapitan Scolding się znalazł.
Panna
Knight wprawdzie wiedziała, że „Evelyn” została poważnie
uszkodzona, ale nie znała rzeczywistego rozmiaru tragedii i nie
wiedziała też o zabitych. Nie zdawała sobie sprawy, jak ciężka
stała się sytuacja Tony’ego i jego towarzyszy. I była to
wyłącznie jego wina – nic o tym nie pisał, bo nie chciał jej
martwić. A ona traktuje go jak kogoś bliskiego, ufa mu. Przeżyje
ciężkie rozczarowanie…
-
No i co? – zapytał zaniepokojony Henry.
-
Zaprasza mnie do Walii na urodziny.
-
Kiedy?
-
Po Wielkanocy. Pewnie akurat w przeddzień dostaniemy nowy przydział.
-
Nieważne. To jest twoja szansa, żeby wrócić do formy. Odpisz, a
potem idź pogadać z komendantem.
Tony
opadł na krzesło, a potem kilka razy przebiegł wzrokiem treść
listu. To prawie cztery tygodnie… Ale teraz przynajmniej było coś
na horyzoncie, jakiś cel, do którego mógł dążyć. Nawet jeżeli
miałby się okazać fatamorganą.
-
Przetrwam jakoś do świąt, a potem zobaczę Emily – powiedział
niepewnym tonem. – To chyba dobra perspektywa.
Porucznik
Vincent poczuł ulgę. Może jeszcze nie jest z Tonym tak źle.
-
Skoro już to ustaliliśmy – dodał Scolding – teraz chcę, żebyś
w końcu i ty poszedł na urlop.
-
Pojadę z tobą – zaproponował Henry. – Oddam cię jej do rąk
własnych, żebyś gdzieś po drodze nie zawrócił.
Od wczoraj się zabieram do komcia i nie wiem, co mogłabym napisać, z góry przepraszam za niską koherencję wypowiedzi. :D (I za ewentualne błędy. Smartfon to świnia.)
OdpowiedzUsuńNastrojów wisielczych oczywiście się spodziewałam, ale żeby aż tak? Prawdopodobieństwo psychiczne to jedno, ale JA SIĘ TU PRZEJMUJĘ! I cały imidż czytelniczki nieczułej a okrutnej szlag trafił. Taka opinia się sama nie wyrabia, tymczasem... szkoda gadać.
Jednakże, wracając do opowiadania.
Bardzo ucieszyła mnie wściekłość Dunmore'a. Jakby on popadł w stagnację, to chyba bym umarła ze zgryzoty. A teraz jeszcze coś kombinuje... Znaczy, zgodnie z diagnozą Henry'ego - pozbiera się.
W ogóle Henry w deszczu, Henry z herbatą, a nade wszystko Henry w trybie interwencyjnym!!! <3 Fantastycznie się te interakcje czyta.
No i najczęstszy mój tekst podczas czytania, czyli "Jezu, Tony...". Weź, ja wiem, że "bohater sponiewierany etc.", ja to czuję i popieram! Ale są granice, i moja granica przebiega gdzieś w okolicach myśli samobójczych u mojego ulubionego Złotego Chłopca w opkosferze. (Aczkolwiek nie wiem dokładnie, gdzie. Jak nie pohamujesz okrucieństwa, może się przekonam.)
A na finisz Emilka i jej szurnięte listy. :D Nie ogarniam tej dziewczyny zupełnie. Henry ma chyba rację, czując się jedynym normalnym z całej ferajny.
Dobra, rozdziały gadane z naszymi lotnikami kocham, ale czekam na obecność którejś z Pań. I może nawet... jakieś sceny by się trafiły... czy coś...?
A najbardziej czekam na to, aż znowu pojawią się jakieś sprawne maszyny (cieszę się mimo wszystko, że "Evelyn" da się jakoś pozbierać) i coś się zacznie dziać! (Jestem spragniona sensacji. I romansu. I angstujących dialogów. I omojborzezielony, najlepiej wszystkiego na raz.)
No a przede wszystkim masz dać biednemu Tony'emu się troszkę ogarnąć psychicznie. "Bo jak nie, to...!"
Miętówka
PS Czy na stały ląd zawitała z Tobą może beta? Bo jakaś drobnica interpunkcyjno-składniowa mi się w oczy rzuciła, i już sama nie wiem - stylizacja to czy nieuwaga?
Z tym rozdziałem było trochę kłopotu, bo poprzedni zawiesił poprzeczkę epickości na tyle wysoko, że nie mogło się obejść bez wakacyjnej przerwy i zasysania natchnienia prosto z morza. Mimo to jednak Poważna Rozmowa Tony'ego z Henrym kosztowała mnie sporo wysiłku. Ale widzę, że efekt końcowy nie jest taki znowu do niczego :D
UsuńAle co z prawdopodobieństwem psychicznym? Coś nie tak, za bardzo naciągane?
Henry doszedł do takiego etapu, że już mnie potrafi zaskoczyć :) Hartuje się jak stal, żeby tylko wobec Josephine był równie stanowczy ;)
Co do obecności Pań... Trochę były ostatnio zaniedbane, ale bez obawy, postaram się, żeby ich nie zabrakło, i to stosunkowo niedługo! Angst i akcja też przewidziane.
Ponieważ nie wiem, o jaką drobnicę interpunkcyjno-składniową chodzi, to nie mogę powiedzieć, czy była to stylizacja, zali nieuwaga. Obie są możliwe :D
Ojejku, moje konto, o którym byłam przekonana, że umarło, żyje! Koniec komciów z anonima wobec tego.
UsuńPonieważ jestem leniem, to może zostawimy tę drobnicę ;)
Prawdopodobieństwo działa owszem, całkiem dobrze, ino wywołuje u mnie niespodziewanie emocjonalną reakcję.
W ogóle piszesz cały czas o wysiłku, braku wena etc., a wszystko tak naturalnie wychodzi, ZWŁASZCZA rzeczy, o których wspominasz, że trudne. Magia! :D
No właśnie efekt jest udany DLATEGO, że muszę się przy nim bardziej postarać. Tylko że po którymś z kolei przeczytaniu tego samego fragmentu miewam już tekstu trochę dość, więc siłą rzeczy odbieram go nieco inaczej niż ktoś, kto od razu czyta w wersji gotowej. Przy pisaniu tego rozdziału przytrafiły mi się ze trzy zjazdy w stylu "to beznadziejne, chyba się wypalam".
UsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńKsięga czwarta! Czterdzieści rozdziałów! ALEŻ NAM SIĘ TONY Z KOLEGAMI ROZSZALAŁ. Mam nadzieję, że masz jeszcze dla nich dość przygód na kolejne czterdzieści rozdziałów. :D
OdpowiedzUsuńPowiem tak... Był taki odcinek SPN, Season Seven, Time for a Wedding, a tutaj zbliżamy się do czterdziestki, czas zabijania, dosłownie, pogrom, mówię Ci, żem się zestresowała aż, że mi Henry'ego albo Tony'ego zranisz, urwie któremuś rękę, nogę albo głowę, ALE MASZ SZCZĘŚCIE, ŻE NIE URWAŁO, bo może i z Rzeszowa mam wszędzie daleko, ale prawo jazdy mam, mogę Cię znaleźć i kazać odpowiadać za własne czyny.
RIP "Evelyn", stawiamy świeczki i wypisujemy miasta. TYLE PRZYGÓD NA JEJ POKŁADZIE, A TY JĄ TOPISZ. No wiesz co. W ogóle ja wiem, że się mogłam dopominać przelewania krwi, ale tego, się nam wziął autor rozkręcił. :D Jak się bawić to się bawić, tylko śmierć Matthewsa mnie wzruszyła.
TYLKO MI NIE MÓW, że Tony będzie miał teraz deprechę. HENRY MA MI GO Z TEJ DEPRECHY RAZEM Z EMILKĄ WYCIĄGNĄĆ, bo jak nie to... No to wiesz co. Obrażę się i nie będę komciać, o. Bo generalnie to ja rozumiem, że Tony zawsze się czuł za ludzi odpowiedzialny, on to w ogóle taki jest, że najpierw się o innych martwi, a potem o siebie, ale... Kurde, chłopie, wojna jest, nie możesz się zadręczać. NIECH MU TO KTOŚ WTŁUCZE DO ŁBA.
I jeszcze Dunmore dostał kosza. XD
Bardzo mocno liczę na Emily. I niech Tony nie smuta.
(Coś znacznie wyszłam z wprawy w tym komcianiu...)
To spory kawałek czasu i całkiem spory kawałek literatury :D Ale perspektywa jeszcze kolejnych czterdziestu jest prawdopodobna. Toć to dopiero wiosna 1916... O ile w ogóle nie stracę serca do tej opowieści, już podczas pracy nad obecnym rozdziałem było blisko :/
UsuńZ Matthewsem nie wyszło zbyt przedramatyzowane? Dziś mi przyszło do głowy, że z głównych bohaterów jeszcze tylko Angus i Linda nie zostali dotąd poważnie uszkodzeni (jeśli wliczać również traumę psychiczną, vide Dunmore; Angus dostał nożem w twarz, ale to wiele lat wcześniej). A w ogóle zauważyłaś, że w poprzednim odcinku Henry, dla odmiany, nie oberwał? :D
Co do Tony'ego - nie może w końcu być tak, że chłopak ciągle trafia w traumatyczne sytuacje, a wszystko po nim spływa. Trochę zaczął smutać, ale to jest, jak myślę, do naprawienia. W tej kwestii też liczę na Emily, może teraz wreszcie rozwinie skrzydła.
Wiesz, zawsze można zrobić magiczny przeskok o parę lat. Nie no, żarcik, to rzadko komu służy. Dostajesz motywacyjne komcie, pojawiła się nowa komentatorka, czytaj je sobie, jak tracisz serce, a jak coś, to się zgłoś, napiszę nowe. :D
UsuńNieee, nie wydaje mi się, żeby to było dramatyzowanie, on tam umierał w końcu. ZOSTAW LINDĘ W SPOKOJU, ja cię proszę. Tutaj mi wystarczy, że jest na horyzoncie problem z Josephine (z którego, mam nadzieję, łatwo nie zrezygnujesz i nie będzie magicznie cudownego rozwiązania, bo to by, moim zdaniem, temu wątkowi znacznie ujęło urody).
Bo Henry i Tony się wymieniają widzę. :D Raz obrywasz ty, raz obrywam ja.
NO BO JA SIĘ O NIEGO MARTWIĘ WŁAŚNIE, do tej pory wszystko jak po kaczce, aż tu nagle takie teksty puszcza, ja lubię gnoić swoje postacie, ale dla czyichś to z reguły szczęścia szukam.
NIECH ROZWINIE. Będę na to czekać, w ogóle zapomniałam napisać, że liczę teraz na pociągnięcie tego wątku z konsekwencjami w przyszłości - do tej pory jakoś tak było, że była przygoda, kończyła się i następowała następna, brakuje mi, żeby tu coś trwało dłużej. Czyli Tony ma nie smutać, ale jak smutanie i wyrywanie go z tego smutania potrwa dłużej - nie będę zła. TO MA ZADATKI NA COŚ PIĘKNEGO, zwłaszcza, jeśli do akcji wkroczy zakręcona Emilka. :D
Zapraszam Cię na moje opowiadanie No Way Out :)
OdpowiedzUsuńhttps://www.wattpad.com/myworks/76939854-no-way-out
Kiedy świat dookoła mnie sie rozpadał, nie było nikogo by pomógł mi pozbierać te kawałki.
Zostałem wrakiem samego siebie.
Moje przeznaczenie przestało sie liczyć, a ciemne chmury jeszcze bardziej zasłoniły moją przyszłość. Wtedy dotarło do mnie, że stoje w miejscu.
Miejscu z którego nie ma wyjścia.