Rozdział 57. Dwupłatowce, wino i śpiew


Dziewiątego czerwca Godric Traylor prawie skręcił kark.
            W południe Dunmore wyleciał na całkiem rutynowy patrol z porucznikiem Reynoldsem w kokpicie obserwatora, a Traylor w nieuporcie towarzyszył im jako skrzydłowy. Patrol przebiegł spokojnie, bez żadnych niespodzianek, aż do momentu powrotu do bazy. Wtedy to Dunmore bez problemu usiadł na morzu, natomiast Traylor, podchodząc do lądowania, stracił panowanie nad myśliwcem, który z impetem wyrżnął nosem w nawierzchnię lotniska.
            Do mierzącego ogonem w niebo samolotu natychmiast zbiegli się mechanicy, wśród nich Ron Boswell z gaśnicą, oraz sanitariusz McNulty. Ten ostatni szybko spostrzegł, że pilot ma zakrwawioną twarz i się nie rusza. Z najwyższą ostrożnością wyciągnęli Traylora z kokpitu i zanieśli go na noszach do dworu. Po jakimś czasie przybył lekarz z Felixstowe. Zbadawszy rannego, stwierdził wstrząśnienie mózgu i uraz kręgów szyjnych. Założył mu kołnierz ortopedyczny, wsadził do auta i wywiózł ze sobą.
Cholerny pech – mruknął obserwator Nesbitt. – Ledwo jeden wraca ze szpitala, to drugi zaś tam jedzie.
Może powinniśmy rotacyjnie tam jeździć, zaoszczędzimy czasu – stwierdził kapitan Scolding, gdy stali przed bramą, patrząc w ślad za ambulansem wracającym do Felixstowe.
Tony szybkim krokiem ruszył na śródokręcie, gdzie mechanicy zdążyli już ustawić nieuporta ogonem na ziemi i pchali go za skrzydła w kierunku hangaru. Gaśnica okazała się niepotrzebna, za to Boswell przysypywał piaskiem rozlane na ziemi paliwo.
Będzie coś z niego? – zapytał Scolding, podchodząc do Angusa.
Szybciej się go naprawi niż porucznika, za przeproszeniem pana kapitana – odparł bosman. – Dobrze, że mamy jeszcze jedno zapasowe śmigło.
Tylko jedno? – zaniepokoił się Tony.
Do shortów jeszcze nam zostały, ale te dwułopatowe do nieuportów trzeba by zamówić nowe. Nie wiadomo, kiedy mogą się przydać.
Zgłoś to inżynierowi.
Wedle rozkazu, panie kapitanie – odparł Angus i poszedł zadzwonić do inżyniera Turnbulla.
Poza wszystkim innym, kontuzja Traylora przychodziła zupełnie nie w porę. Tony prawie codziennie musiał walczyć o zachowanie autorytetu w oczach dowódcy dywizjonu. Komandor Filgate nie traktował go ze zbytnim szacunkiem. Teraz, gdy skład eskadry B znów uległ tymczasowemu uszczupleniu, pozycja kapitana Scoldinga osłabnie, a on sam i reszta jego podwładnych  będą musieli latać proporcjonalnie częściej, by tamci z eskadry A nie byli przemęczeni.
            Tony mógł się przynajmniej cieszyć, że nadeszło lato i nastały ciepłe dni. U wybrzeży Suffolk nic się nie działo, tylko z daleka nadchodziły dramatyczne wieści o frontowym kataklizmie we Flandrii. W rzadkich chwilach wolnych od obowiązków załoga wylegiwała się na leżakach przed budynkami. Marynarze grali w nogę, oficerowie urządzali zawody strzeleckie, porucznik Crane chciał też zorganizować mecz krykieta, ale znalazł tylko dwóch chętnych – Dunmore’a i Mildruma. O ile jednak nie brakowało rozrywek dla ciała, to z tymi dla ducha było nieco gorzej. Baza w Chopham miała wprawdzie dość dobrze wyposażoną bibliotekę, w salonie był też gramofon i kilkanaście płyt, dosyć zdartych od częstego odtwarzania, ale niektórym to nie wystarczało.
Chciałbym kiedyś pójść do teatru – rzekł pewnego ranka przy śniadaniu Howlett, obserwator Dunmore’a. – Albo na koncert.
Któż z nas by nie chciał… – odparł refleksyjnie Henry Vincent.
W mesie obecni byli piloci i obserwatorzy, Turnbull, a nawet sam komandor Filgate. Brakowało Nesbitta, który pełnił wachtę, oraz Roelofsa i Crane’a, którzy polecieli na patrol i mieli coś zjeść po powrocie.
W sumie racja – przyznał Braeburn. – Pasowałoby w końcu zobaczyć kawałek tej cywilizacji, o którą walczymy.
Dawniej jeździło się do opery w Londynie – zauważył Dunmore z nostalgią. – A teraz trzeba zrobić sobie kuku, jak Traylor, żeby w ogóle zobaczyć jakiekolwiek większe miasto.
Chyba nie sądzi pan, kapitanie – odezwał się surowo Filgate – że wobec zagrożenia zeppelinami i niemiecką wojną podwodną, jeszcze z personelem latającym w niepełnym składzie, mogę zezwalać pilotom na eskapady do Londynu? We Flandrii nie było czasu na rozrywki, tylko ciężka, wymagająca praca.
Za pozwoleniem, dowódco, ale pamiętam, jak było we Flandrii – rzekł Evan Borker – i czasem artystki przyjeżdżały, były teatry i inne takie!
Nie musi być koniecznie Londyn, w Ipswich też jest jakiś teatr – dodał Howlett.
Ipswich? – powtórzył Dunmore sceptycznie. – Sami amatorzy, zresztą idzie koniec sezonu, na pewno nic ciekawego nie grają. Co lepsi i tak pojechali występować dla wojska po drugiej stronie kanału.
Jeżeli nie możemy jechać do artystów – powiedział Tony – wyjściem byłoby może sprowadzenie artystów do nas.
No, skoro pan to potrafi, kapitanie – odrzekł sceptycznie Filgate – proszę bardzo. Tylko niech pan to wcześniej uzgodni z komendantem bazy.
Zrobimy dżentelmeńską zbiórkę – dodał Scolding – a artyści poza sezonem przyjmą naszą propozycję z pocałowaniem ręki.
Skorzystają i marynarze, kiedy pokaże się im trochę kultury – podchwycił Howlett.
Z własnych kieszeni zespołu teatralnego nie opłacimy – rzekł inżynier Turnbull. – Może koncert byłby lepszy? Jakiś kwartet albo…
Znam śpiewaczkę – powiedział Henry, patrząc w blat. – Jeśli nie będzie miała u siebie zobowiązań, na pewno się zgodzi.
Dobra jakaś? – zapytał Reynolds, niezorientowany w sytuacji osobistej porucznika.
Najwspanialsza.
To pewnie droga.
Jeśli ją uprzejmie poproszę, zaśpiewa za rozsądną cenę plus koszty biletu kolejowego.
Ale potrzebuje akompaniamentu, nie sądzi pan, poruczniku? – zapytał dowódca.
Mamy w piwnicy fisharmonię – przypomniał Vincent. – Potrzebujemy tylko kogoś, kto na niej zagra.
I nastroi – dodał Braeburn. – Jak dwie niedziele temu ją wyciągnęli na przyjazd kapelana, to myślałem, że mi zęby wypadną od takiej muzyki.
Możliwości jest pełno – uznał Tony. – W prasie roi się od ogłoszeń nauczycieli muzyki, można nająć jakiegoś bezczynnego pianistę z Ipswich czy Yarmouth, można spytać, czy wśród oficerów w Felixstowe nie ma jakiegoś wirtuoza. W ostateczności sprawdzić w wojskach lądowych.
Z tym ostatnim już pan przesadził, Scolding – zdecydował komandor Filgate. – Dobrze, zorganizuje pan odpowiedniego akompaniatora, a porucznik Vincent zajmie się śpiewaczką.

Henry rzeczywiście się zajął. Po powrocie z popołudniowego patrolu udał się do swojego biurka na wydmach i napisał list do Lindy, proponując gościnny występ na wybrzeżu Suffolk dla załogi bazy RNAS. Miał trochę problemów ze sformułowaniem propozycji, obawiając się, czy panna Dryden nie poczuje się dotknięta. W takiej sytuacji zastał go Scolding.
Nieźle to sobie załatwiłeś! – zauważył z satysfakcją. – Spotkasz się z Lindą bez pójścia na urlop.
Mam nadzieję, że nie odmówi.
Dlaczego miałaby?
Ona jest taka cudowna… – rozmarzył się Henry. – Ale kiedy rzecz dotyczy spraw zawodowych, budzi się w niej Królowa Nocy.
Nie chcesz jej rozgniewać? Napisz, że to był mój pomysł. Najwyżej będzie zła na mnie, a nie na ciebie.
Dzięki – odparł Vincent z uczuciem.
            Tony zasiadł na krawędzi biurka, wzrok wbił w spienione fale widoczne zza łanów wydmuchrzycy.
Wiesz co? – odezwał się. – W ogóle nie czuję się źle przez wypadek Traylora. Nie wmawiam sobie, że to moja wina, nie martwię się o jego kondycję… Dziwnie mi z tym.
I bardzo słusznie – odparł Henry. – Nie twoja wina, bo nie miałeś na to żadnego wpływu. Traylor popełnił błąd w pilotażu i przez to zleciał na łeb. Nie jest z nim najlepiej, ale lekarz się nim zajmie. Nie masz sobie nic do zarzucenia.
Zawsze dotąd się przejmowałem – stwierdził Tony z naciskiem. – A teraz nie. To zły znak. Osobiście uważam Traylora za dobrze urodzonego prostaka, ale moje osobiste odczucia nie powinny rządzić moim zachowaniem.
Za dużo myślisz – odparł Vincent. – Przede wszystkim, Traylor przeżył. Po drugie, przez jakiś czas obędzie się bez jego kłótni z Braeburnem.

            Przygotowania do występu w Chopham utalentowanej śpiewaczki musiały trochę potrwać. Panna Dryden szybko odpisała Henry’emu, wyraziła zgodę, ale należało jeszcze dograć organizacyjne. Przy okazji zdjęła z barków Tony’ego konieczność szukania akompaniatora, informując, że przywiezie ze sobą pianistkę. Kapitan Scolding znalazł jedynie w Yarmouth stroiciela, żeby doprowadził do porządku fisharmonię.
Nie było też problemu ze zgodą komandora Fastly’ego. Miał on tylko jedno zastrzeżenie: „niech mi się bez nadzoru nie pętają po bazie!” Fastly od miesięcy ograniczał się do bezpiecznej i przewidywalnej dziedziny administrowania bazą i jej infrastrukturą, nie wykazując większego zainteresowania sprawami czysto lotniczymi, a nawet rzadko pokazując się na oczy pilotom i obserwatorom; z oficerów tylko kwatermistrz Cornwell i inżynier Turnbull podlegali mu bezpośrednio.
            Służba płynęła tymczasem swoim zwykłym rytmem. Pewnego dnia Tony stał przed hangarem z Angusem, omawiając jakąś sprawę techniczną. Nieopodal mechanicy ustawiali myśliwiec na pasie startowym, a porucznik Edmund Thorne-Stevens przygotowywał się do wylotu na patrol. Rozmawiał z Braeburnem, wiążąc wysokie buty lotnicze ze sznurówkami aż do kolan. Im dłużej kapitan mu się przyglądał, tym większego nabierał przekonania, że coś tu nie gra. Wnet zrozumiał, co mianowicie: u pilota dało się dostrzec dziwne, asymetryczne rozkołysanie ruchów i ledwo wyczuwalną niezborność mowy. Scolding zbliżył się do Thorne-Stevensa szybkim, zdecydowanym krokiem i wprowadził go do hangaru, poza zasięg słuchu Braeburna i mechaników.
Dobrze się czujesz, poruczniku? – zapytał.
Jaa? Tak jest, panie kapitanie – odparł Thorne-Stevens, unikając jego spojrzenia.
Popatrz na mnie. Niczego nie ukrywasz?
            Porucznik z niechęcią zwrócił głowę ku Scoldingowi. Ten nachylił się lekko do niego i poczuł doskonale rozpoznawalną, odrażającą woń.
Zostajesz – zdecydował. – Wróć do salonu i przyślij Roelofsa, żeby poleciał za siebie.
Panie kapitanie, według harmonogramu wypada moja kolej.
To niemożliwe, Stevens. Jesteś nietrzeźwy.
Nic podobnego, panie kapitanie – warknął pilot. – Protestuję przeciw takim insynuacjom!
To powiedz „stół z powyłamywanymi nogami”.
Przepraszam, już mi się silnik grzeje.
– „Stół z powyłamywanymi nogami”, łajdaku! – krzyknął Tony i sam się przeraził gwałtownością swej reakcji.
Panie kapitanie…
Stół z JAKIMI nogami? – zapytał Scolding lodowatym tonem. – Bardzo proszę.
Ma pan rację, nie jestem w najlepszej formie – wymamrotał porucznik Thorne-Stevens i odszedł, rozpinając płaszcz.
            Tony’emu nie całkiem podobał się sposób, w jaki potraktował pilota. Powinien przecież okazywać stanowczość, ale w tym przypadku wyszedł wręcz na szaleńca. Co się ze mną dzieje, pomyślał. Czy ja staję się drugim Dunmore’em? A może po prostu popadam w obłęd? Cóż, nie jest nieprawdą, że mam coś nie w porządku z głową, mam to nawet na piśmie.
Patrol, na który ostatecznie z Braeburnem poleciał Roelofs, przebiegł całkiem zwyczajnie, ale Thorne-Stevens musiał się poskarżyć Filgate’owi, bo ten jeszcze tego samego popołudnia wezwał Tony’ego na dywanik.
Przekracza pan granice swoich kompetencji, Scolding – stwierdził od razu na widok kapitana.
W jakiej dziedzinie? – upewnił się Tony, który zdążył nieco zapomnieć o całej sprawie, bo w ciągu ostatniej godziny jego myśli krążyły intensywnie wokół niezwykle pilnej kwestii tego, które pomieszczenie by zajął, gdyby po ślubie wprowadził się do Aberlogwyn.
Już pan dobrze wie, w jakiej! Zabronił pan Thorne-Stevensowi wylotu na patrol, nie mając prawa do zmiany wydanego przeze mnie rozkazu! Co pan sobie wyobraża, kapitanie? Traylor w szpitalu, to musi pan kogo innego rozstawiać po kątach?
Bardzo mi przykro, ale musiałem to zrobić ze względu na wyższą konieczność.
Ach tak! – rzucił Filgate nieprzyjaźnie. – A jaka to wyższa konieczność usprawiedliwia wtrącanie się do spraw mojej eskadry? Swojej panu za mało?
Wyższa konieczność – odpowiedział Scolding – polegała na tym, że pilot był nietrzeźwy.
Thorne-Stevens twierdzi co innego.
Może twierdzić, co chce, lecz odór alkoholu nie kłamie.
Przesadza pan, Scolding. W najgorszym razie porucznik Thorne-Stevens nie był pijany, tylko lekko podchmielony.
To i tak już za dużo. Samolot to precyzyjna maszyna i wymaga maksymalnej jasności umysłu. To nie koń, który będzie szedł przed siebie bez względu na to, ile woźnica ma w czubie.
Mnie pan uczy, że samolot to nie koń? Cierpi pan chyba na jakiegoś rodzaju megalomanię. Rozumiem, że jest pan tak święty, że nigdy też się nie skusił na łyka brandy dla pokrzepienia.
Prawdę mówiąc, od niedawna w ogóle nie piję brandy. Przestawiłem się na czerwone wino.
Pan się ma żenić, prawda? – upewnił się dowódca. – Pewnie narzeczona już tak pana urabia.
Nic w tym rodzaju – wyjaśnił Scolding, dotknięty niedyskretną uwagą komandora. – Kwestie zdrowotne.
Na pana miejscu lepiej bym zadbał o kwestie zdrowotne i przyszłe pożycie, pilnując swojego zakresu kompetencji. Nie chciałby pan przecież w przeddzień ślubu otrzymać ważnego zadania, wymagającego bezwzględnej obecności w bazie, prawda?

Rozmowa z Filgate’em pozostawiła Tony’ego w stanie głębokiej przykrości. Próbował ją stłumić, pisząc do Emily, która w ostatnim liście chwaliła się, że pierwsza powieść jeszcze nie do końca zredagowana, a ona już się przymierza do drugiej. Z nadzieją też myślał o nadchodzącym koncercie.
Przygotowania trwały. Bosman Angus przymierzał się do wzniesienia odpowiedniej estrady, ostatecznie jednak porucznik Vincent zdecydował, że tę rolę może pełnić skrzynia ciężarówki.
Dwudziestego trzeciego czerwca Linda Dryden przybyła pociągiem do Ipswich, skąd Henry Vincent z pomocą kierowcy i jeszcze jednego marynarza sprowadził ją do Chopham. Przywiozła akompaniatorkę, pannę Holder. Była to wysmukła czterdziestolatka o ciemnych lokach, lekko różowej twarzy migdałowatej jak normańska tarcza i długich, pajęczych palcach.
Oficerowie z bazy, na czele z komendantem i dowódcą dywizjonu, uroczyście przywitali śpiewaczkę i pianistkę. Choć Lionel Fastly wyglądał na nieco zgorszonego bezpośrednim sposobem bycia Lindy i z ulgą zajął się konwersacją z bardziej przewidywalną panną Holder, to Henry z dumą, ale i pewnym niepokojem spostrzegł, że Filgate był ewidentnie pod wrażeniem. Zresztą, kto nie był? Crane, Reynolds i Nesbitt mieli oczy jak spodki. Sprawiali wręcz wrażenie, jakby od dłuższego czasu nie widzieli na własne oczy żadnych kobiet.
To prawdziwy zaszczyt gościć u nas tak piękną i utalentowaną osobę – powiedział uroczyście komandor Filgate.
Skąd pan wie, że jestem utalentowana, skoro jeszcze nie zaczęłam śpiewać?
Mamy dobry wywiad – wtrącił Tony.
Kapitanie, cieszę się, że pana widzę w dobrym zdrowiu! – przemówiła z radością panna Dryden, odwracając wzrok od komandora.
Doszliśmy z komendantem bazy do wniosku, że załoga nie powinna być pozbawiona kulturalnej rozrywki – stwierdził Filgate.
Ja również od dawna marzyłam o występie dla naszych lotników – odpowiedziała, a gdy dowódca dywizjonu na chwilę spojrzał w inną stronę, ukradkiem rzuciła łobuzerski uśmiech Henry’emu, wprawiając go tym w dobry nastrój, który miał już się utrzymać przez resztę nocy.
            Występ rozpoczął się o siódmej. Za scenę służyła ciężarówka zaparkowana wzdłuż ściany dworu, z boku Angus ustawił postument dla akompaniatorki.
Fisharmonia? – powiedziała panna Holder, siadając na stołku. – Fortepian byłby lepszy, ale dobrze, też sobie damy radę.
            Linda, ubrana w błękitną suknię ze złotymi obszyciami, weszła na skrzynię ciężarówki i zaprezentowała program złożony z wiązanki utworów znanych i lubianych: trochę arii operowych, trochę popularnych songów z music hallu, a na finał akcent patriotyczny w postaci pełnego emocji wykonania „Land of Hope and Glory”. Estrada była prowizoryczna i dość niewielka, panna Dryden pokazała, że umie się odnaleźć w każdych warunkach, łącząc nieskazitelną technikę wokalną z pomysłową i charyzmatyczną interpretacją. Akompaniatorka dzielnie dotrzymywała śpiewaczce kroku. Co prawda w dwóch pierwszych utworach zdarzały się jeszcze fałsze, bo jak się okazało, stroiciel jednak spartaczył robotę i pozostawił dwa rejestry nie całkiem wyregulowane. W trzecim jednak utworze panna Holder znalazła sposób na obejście tego problemu. Linda natomiast to wcielała się w groźną femme fatale, zdolną uwieść każdego mężczyznę, a potem zmielić go na drobny proszek, to znów, w tej musichallowej, mniej poważnej części repertuaru, urzekała lekkością i humorem, wykorzystując czasem rekwizyty w rodzaju założonej na bakier czapki marynarskiej czy kieszonkowego pistoletu (nie nabitego).
            Po półtoragodzinnym koncercie załoga bazy lotniczej Chopham nagrodziła gościa burzliwym aplauzem. Linda zeszła ze sceny, a Henry zaprowadził ją do salonu na kolację. Przy okazji zrobiono pamiątkowe zdjęcie z grupą oficerów. Fotografii plenerowej z całą załogą się nie dało, bo światło na dworze było już nieodpowiednie. Na zdjęciu pannę Dryden wzięli wprawdzie między siebie Filgate i Fastly, jako najstarsi stopniem, lecz kiedy zaprosili ją, by przy stole również siadła między nimi, oddelegowała do tego pannę Holder, sama zaś zajęła miejsce obok porucznika Vincenta.
To był naprawdę wspaniały koncert, panno Dryden – stwierdził komandor Filgate po kolacji.
Ja daję wyłącznie takie – odparła Linda z bezczelnym uśmiechem.
A może dałaby się pani namówić na krótkie zwiedzanie naszej skromnej siedziby?
Oczywiście! – rozpromieniła się śpiewaczka. – Rzecz jasna, z odpowiednią eskortą, żeby nie wchodzić, gdzie nie trzeba, i nie podglądać tajemnic wojskowych.
Ostentacyjnie złapała Henry’ego pod ramię i wyciągnęła go na korytarz. Tony nie mógł nie czuć satysfakcji na widok miny komandora.

            Kiedy Henry z Lindą wyszli na zewnątrz, panował już mrok, rozświetlany przez samotne lampy przed budynkami bazy. Słychać było tylko szum morza i czasem kroki wartowników. Unikając w mroku tych ostatnich, oboje oddalili się od zabudowań, dając się otulić ciemności.
Przez wydmy doszli na plażę. Linda zdjęła pantofle i głęboko odetchnęła wieczorną bryzą. Objęła Vincenta w talii i ruszyli przed siebie. Widziało ich tylko zmrużone oko niebios, zsyłając na ziemię wystarczająco dużo światła, by mogli po równym terenie spacerować bez latarki.
No i jak ci się podobają moje warunki bytowe? – zapytał Henry.
Żyło się już kiedyś w znacznie gorszych. Ale po twoich kolegach widać, że brak rozrywek daje im się we znaki.
Przepraszam, jeśli byli wobec ciebie bezczelni. Nie pomyślałem o tym, powinienem był przewidzieć…
Nic się nie stało, Henry – uspokoiła go Linda. – Z bezczelnymi mężczyznami radzę sobie, od kiedy skończyłam czternaście lat, a dziś naprawdę pragnęłam cię zobaczyć. Nellie Holder jest może mniej nawykła, ale za to skupia się na graniu. Jeśli nie jesteś pianistą, zamęczy cię technicznymi szczegółami. Jeśli wobec niej będą bezczelni, dostaną za swoje.
Skąd ją w ogóle wytrzasnęłaś?
Och, zaproszono mnie raz na zebranie amatorskiego chóru w Southampton jako ekspertkę, żebym powiedziała, co o nich sądzę. Ona im właśnie akompaniowała, więc trochę się zaprzyjaźniłyśmy.
A ten pistolecik? Niektórzy byli nieco zdenerwowani, kiedy nim machałaś.
Pożyczyłam z rekwizytorni. Nie masz pojęcia, jakie rzeczy można czasem znaleźć w teatralnym magazynie.
Umiesz się obchodzić z bronią?
– „Obchodzić się” to za dużo powiedziane, mój drogi poruczniku. Przed wojną występowałam kiedyś w Birmingham z takim altem, Meksykanką, która czegoś tam mnie nauczyła, ale strzelić bym nie miała odwagi. A co dopiero mówić o tym, żebym strzelała tak celnie jak ty.
Bogu niech będą dzięki za porucznika Roelofsa! – stwierdził Vincent ze śmiechem. – Zawody strzeleckie to żadna przyjemność, kiedy za każdym razem się wygrywa, a to akurat zapalony myśliwy z veldtu, więc wreszcie trafiłem na porządnego konkurenta. Szkoda tylko, że nie mam już tego mausera, którego podarował mi znajomy z Libii. Przepadł na „Evelyn”, kiedy ją storpedowali.
Mogę się rozejrzeć w Portsmouth, specjalnie dla ciebie – zaproponowała panna Dryden. – Tam się przewija mnóstwo żołnierzy z pamiątkami z frontu, niektórzy pewnie będą chętni na handel. A jak tam nie znajdę, poszukam gdzie indziej.
            Zatrzymała się i wtuliła w Henry’ego, zaczepiając nosem o jego kieszeń na piersi.
Nie masz pojęcia, poruczniku, jak bardzo jestem ci wdzięczna, że mnie skłoniłeś, żebym wreszcie choć na chwilę wyjechała z Portsmouth. Może niedługo zrobię sobie w końcu jakieś wakacje.
Wspaniale! – ucieszył się Henry. – Wyrwiesz się stamtąd na stałe?
Pomyślę o tym, możesz mi wierzyć. Z jednej strony na scenie New Theatre Royal nikt nie lśni jaśniej ode mnie, ale z drugiej – w londyńskim teatrze mogę być jedną z wielu, ale przynajmniej zacznę w końcu zarabiać proporcjonalnie do talentu.
Londyn jest teraz niebezpieczny. Nie chcę, żeby stała ci się krzywda.
Och, ja też tak bardzo nie chcę, żeby tobie… Ale nic nie jestem w stanie na to poradzić.
            Linda przyciągnęła do siebie głowę Henry’ego i pocałowała go z naturalną, płynącą prosto z duszy namiętnością. Objął ją w talii i przycisnął do siebie. Tak bardzo brakowało mu jej ostatnio, że miał ochotę zostać tu do rana, trzymając Lindę w ramionach, choćby mieli się przez ten czas zapaść w piasek po kolana i po pas, a następnego dnia czekałyby go bardzo surowe sankcje ze strony dowódcy.
Kocham cię, zawsze o tym pamiętaj – szepnął.
            Nie odpowiedziała werbalnie, ale doskonale wiedział, że kiedy na krótką chwilę ścisnęła go mocniej, chciała przez to powiedzieć, że ona też.
Kiedy poczuję się pewniej – przemówiła wreszcie – spróbuję znaleźć coś bliżej ciebie. Na razie nie mam głowy do przeprowadzek, więc jeśli przyjedziesz do Portsmouth, będziesz oczywiście mile widziany.
Przyjadę, kiedy tylko będę mógł – zapowiedział Vincent żarliwie. – Ale nasz stary niezbyt chętnie udziela nam urlopów. Uważa, że do tej pory za dużo się obijaliśmy.
Cóż, poobijaj się teraz ze mną, skoro masz okazję.
            Panna Dryden oderwała się od niego i skoczyła naprzód, wirując we wdzięcznych piruetach. Uderzyła w nią nadchodząca fala. Henry dogonił Lindę, a ona wymknęła mu się, odskoczyła w bok.
Cała suknia mokra! – zachichotała.
Masz się w co przebrać?
Do pociągu jeszcze sporo czasu, zdąży wyschnąć – stwierdziła beztrosko panna Dryden, podciągając suknię aż do kolan i jeszcze wyżej. – Może na tamtym krzaku?
Chodźmy gdzieś dalej! – zawołał przestraszony Henry. – Stąd jeszcze wartownicy mogą nas zobaczyć!
Nas? – powtórzyła zalotnie. – Przecież nie jesteś mokry.
Ty jesteś. To prawie jakby ja.
I nikt nas tu nie widzi, kochany poruczniku, tylko księżyc.
Wiesz, właściwie… skoro tu już jesteśmy, na zakończenie tak wspaniałego dnia mógłbym trochę popływać w morzu.
            Zawisła dłonią na jego barku. W księżycowej poświacie oczy panny Dryden lśniły autentyczną, nieskrywaną namiętnością, tak odległą od zniewalających, lecz jednak odegranych emocji, jakie wyrażała na scenie. Teraz była sobą. I była cała dla niego.
Popływać? – powtórzyła. – Możemy popływać, między innymi.




***
Dokładnie 100 lat temu, 1 kwietnia 1918 r., RFC i RNAS zostały połączone w RAF.


5 komentarzy:

  1. Mam szczerą nadzieję, że to nie jest żadne april fools (bo szczerze tego dnia nienawidzę) i publikacja noci związana czysto z rocznicą utworzenia RAF-u :D. Nafaszerowałam wszystkie jajka, mogę czytać i komciać, nie będę sobie zostawiać na później, bo ja już wiem, jak to z tym moim później jest.
    Słowem wstępu: masz w tej noci, misiu kolorowy, mniejszą czcionkę. Nie wiem, czy specjalnie, ale wolę tę większą jakby moje zdanie się przypadkiem liczyło.
    – Może powinniśmy rotacyjnie tam jeździć, zaoszczędzimy czasu – stwierdził kapitan Scolding - A to śmieszek z tego Toncia. Wyostrza mu się poczucie humoru :D.
    Komandor Filgate nie traktował go ze zbytnim szacunkiem. - Mogę dać mu w mordę za to?
    – Któż z nas by nie chciał… – odparł refleksyjnie Henry Vincent. - Huehuehue...
    – Zrobimy dżentelmeńską zbiórkę – dodał Scolding – a artyści poza sezonem przyjmą naszą propozycję z pocałowaniem ręki. - A co ten Tony taki chętny i obrotny? (Lato idzie, emo się chowają, hue)
    – Skorzystają i marynarze, kiedy pokaże się im trochę kultury - Nie wiem, czy u ciebie też, ale w moich stronach na to się mówi odchamianie ;D
    – Znam śpiewaczkę – powiedział Henry, patrząc w blat. - GO LINDA, GO!
    – Mamy w piwnicy fisharmonię - Omg, aż musiałam sobie wyguglać co to za ustrojstwo.
    a porucznik Vincent zajmie się śpiewaczką. - Filgate tego jeszcze nie wie, ale JA JUŻ WIEM, że Henry się zajmie. I TO JAK SIĘ ZAJMIE.
    – Spotkasz się z Lindą bez pójścia na urlop. - Ucz się kombinowania od najlepszych, Tony.
    Nie wmawiam sobie, że to moja wina, nie martwię się o jego kondycję… Dziwnie mi z tym. - MNIE TEŻ DZIWNIE, bo Tony coś odmieniony.
    – A teraz nie. To zły znak. - Jadwiszon, nie piernicz.
    (a)łajdaku! - Co?
    A może po prostu popadam w obłęd? - A podobno to ja tu z zawodu jestem drama queen. Toncio, overthinking cię zabije.
    – Pewnie narzeczona już tak pana urabia. - Odpr się pan od Emilci.
    Nie chciałby pan przecież w przeddzień ślubu otrzymać ważnego zadania, wymagającego bezwzględnej obecności w bazie, prawda? - A SPRÓBUJ TYLKO, DZIADU!
    Ja daję wyłącznie takie – odparła Linda z bezczelnym uśmiechem. - THAT'S MY GIRL! FLOWER POWER! GO GO POWER RANGERS!
    Nellie Holder - Nellie <3 (Wiadomo chyba, że mam słabość do tego imienia)
    – Cóż, poobijaj się teraz ze mną, skoro masz okazję. - Yasssssssssss
    – Możemy popływać, między innymi. - Między innymi <3

    Hueh, gratuluję kolejnej noci, nie obijasz się zupełnie. Tak coś ostatnio narzekałam na Lindę, ale teraz dochodzę do wniosku, że chyba się jednak za nią stęskniłam, no bo jednak Toncio i Emilka są słodcy na swój sposób, a Linda i Henry na swój, i są to dwa całkiem różne sposoby, o ile to ma jakiś sens. Dla mnie ma :D.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Twoja szybkość (drugi raz z rzędu!) mnie zaskakuje, jak najbardziej pozytywnie.

      NO JAK TO MNIEJSZĄ. U mnie czcionka jest identyczna z dotychczasową, za to w pierwotnej wersji po skopiowaniu z dokumentu była dużo za duża. Znowu Blogspot se robi ze mnie jaja, zaś "(a)łajdaku!" sugeruje, że Word również.

      Okrągła setna rocznica, czy można było przepuścić taką okazję? Muszę też przyznać, że czuję sporą satysfakcję z tego rozdziału, choć początkowo nie zapowiadał się zbyt ciekawie i wyglądał na totalny wypełniacz. Ale zdaje się, że Linda nie jest tak bardzo out of character, jak mi się zdawało.
      Pianistka miała się początkowo nazywać panną Fortune, ale w obecności Fastly'ego i Filgate'a już było za dużo tych "F-words", więc padło na nazwisko ściągnięte od słuchanego akurat artysty, tyle że nie Neville, a Nellie.

      Usuń
    2. TAKA JESTEM SZYBKA KAROLINKA. Mam postanowienie, nawet nie noworoczne, że jak mam coś czytać, to od razu, bez odkładania na kiedyśtam, bo tak to się potem kończy, że się nie zjawiam wcale albo po dwóch miesiącach.

      A TO PRZEPRASZAM BARDZO. U mnie jest w głównym tekście taka jak w komentarzach, nie wiem czemu, tylko w tym rozdziale. Blogspot to pizda czasami.

      Coś ty, Linda w ogóle nie jest out of character. Przyznam, że na początku kompletnie mnie zaskoczył ten pomysł z zapraszaniem kogokolwiek ku uciesze chłopów, ale to dobrze w sumie, idziesz po rozwiązania, na które ja bym w życiu nie wpadła. (Krócej: twoje opko wciąż zaskakuje, hue.)

      Jakby nie było, Nellie śliczne imię <3.

      Usuń
    3. Mam nadzieję, że uda mi się w najbliższym czasie jeszcze z parę razy zaskoczyć :D

      Usuń