Dziewiątego
czerwca Godric Traylor prawie skręcił kark.
W południe Dunmore wyleciał na całkiem rutynowy
patrol z porucznikiem Reynoldsem w kokpicie obserwatora,
a Traylor w nieuporcie towarzyszył im jako skrzydłowy.
Patrol przebiegł spokojnie, bez żadnych niespodzianek, aż do
momentu powrotu do bazy. Wtedy to Dunmore bez problemu usiadł na
morzu, natomiast Traylor, podchodząc do lądowania, stracił
panowanie nad myśliwcem, który z impetem wyrżnął nosem
w nawierzchnię lotniska.
Do mierzącego ogonem w niebo samolotu natychmiast
zbiegli się mechanicy, wśród nich Ron Boswell z gaśnicą, oraz
sanitariusz McNulty. Ten ostatni szybko spostrzegł, że pilot ma
zakrwawioną twarz i się nie rusza. Z najwyższą
ostrożnością wyciągnęli Traylora z kokpitu i zanieśli
go na noszach do dworu. Po jakimś czasie przybył lekarz z
Felixstowe. Zbadawszy rannego, stwierdził wstrząśnienie mózgu i
uraz kręgów szyjnych. Założył mu kołnierz ortopedyczny, wsadził
do auta i wywiózł ze sobą.
– Cholerny pech – mruknął
obserwator Nesbitt. – Ledwo jeden wraca ze szpitala, to drugi zaś
tam jedzie.
– Może powinniśmy rotacyjnie tam
jeździć, zaoszczędzimy czasu – stwierdził kapitan Scolding, gdy
stali przed bramą, patrząc w ślad za ambulansem wracającym do
Felixstowe.
Tony
szybkim krokiem ruszył na śródokręcie, gdzie mechanicy zdążyli
już ustawić nieuporta ogonem na ziemi i pchali go za skrzydła
w kierunku hangaru. Gaśnica okazała się niepotrzebna, za to
Boswell przysypywał piaskiem rozlane na ziemi paliwo.
– Będzie coś z niego? – zapytał
Scolding, podchodząc do Angusa.
– Szybciej się go naprawi niż
porucznika, za przeproszeniem pana kapitana – odparł bosman. –
Dobrze, że mamy jeszcze jedno zapasowe śmigło.
– Tylko jedno? – zaniepokoił się
Tony.
– Do shortów jeszcze nam zostały,
ale te dwułopatowe do nieuportów trzeba by zamówić nowe. Nie
wiadomo, kiedy mogą się przydać.
– Zgłoś to inżynierowi.
– Wedle rozkazu, panie kapitanie –
odparł Angus i poszedł zadzwonić do inżyniera Turnbulla.
Poza
wszystkim innym, kontuzja Traylora przychodziła zupełnie nie
w porę. Tony prawie codziennie musiał walczyć o zachowanie
autorytetu w oczach dowódcy dywizjonu. Komandor Filgate nie
traktował go ze zbytnim szacunkiem. Teraz, gdy skład eskadry B
znów uległ tymczasowemu uszczupleniu, pozycja kapitana Scoldinga
osłabnie, a on sam i reszta jego podwładnych będą
musieli latać proporcjonalnie częściej, by tamci z eskadry A nie
byli przemęczeni.
Tony mógł się przynajmniej cieszyć, że nadeszło
lato i nastały ciepłe dni. U wybrzeży Suffolk nic się nie działo,
tylko z daleka nadchodziły dramatyczne wieści o frontowym
kataklizmie we Flandrii. W rzadkich chwilach wolnych od
obowiązków załoga wylegiwała się na leżakach przed budynkami.
Marynarze grali w nogę, oficerowie urządzali zawody strzeleckie,
porucznik Crane chciał też zorganizować mecz krykieta, ale znalazł
tylko dwóch chętnych – Dunmore’a i Mildruma. O ile jednak
nie brakowało rozrywek dla ciała, to z tymi dla ducha było nieco
gorzej. Baza w Chopham miała wprawdzie dość dobrze wyposażoną
bibliotekę, w salonie był też gramofon i kilkanaście płyt, dosyć
zdartych od częstego odtwarzania, ale niektórym to nie wystarczało.
– Chciałbym kiedyś pójść do
teatru – rzekł pewnego ranka przy śniadaniu Howlett, obserwator
Dunmore’a. – Albo na koncert.
– Któż z nas by nie chciał… –
odparł refleksyjnie Henry Vincent.
W mesie
obecni byli piloci i obserwatorzy, Turnbull, a nawet sam
komandor Filgate. Brakowało Nesbitta, który pełnił wachtę, oraz
Roelofsa i Crane’a, którzy polecieli na patrol i mieli coś
zjeść po powrocie.
– W sumie racja – przyznał
Braeburn. – Pasowałoby w końcu zobaczyć kawałek tej
cywilizacji, o którą walczymy.
– Dawniej jeździło się do opery w
Londynie – zauważył Dunmore z nostalgią. – A teraz trzeba
zrobić sobie kuku, jak Traylor, żeby w ogóle zobaczyć
jakiekolwiek większe miasto.
– Chyba nie sądzi pan, kapitanie –
odezwał się surowo Filgate – że wobec zagrożenia zeppelinami
i niemiecką wojną podwodną, jeszcze z personelem
latającym w niepełnym składzie, mogę zezwalać pilotom na
eskapady do Londynu? We Flandrii nie było czasu na rozrywki, tylko
ciężka, wymagająca praca.
– Za pozwoleniem, dowódco, ale
pamiętam, jak było we Flandrii – rzekł Evan Borker – i czasem
artystki przyjeżdżały, były teatry i inne takie!
– Nie musi być koniecznie Londyn, w
Ipswich też jest jakiś teatr – dodał Howlett.
– Ipswich? – powtórzył Dunmore
sceptycznie. – Sami amatorzy, zresztą idzie koniec sezonu, na
pewno nic ciekawego nie grają. Co lepsi i tak pojechali występować
dla wojska po drugiej stronie kanału.
– Jeżeli nie możemy jechać do
artystów – powiedział Tony – wyjściem byłoby może
sprowadzenie artystów do nas.
– No, skoro pan to potrafi, kapitanie
– odrzekł sceptycznie Filgate – proszę bardzo. Tylko niech pan
to wcześniej uzgodni z komendantem bazy.
– Zrobimy dżentelmeńską zbiórkę
– dodał Scolding – a artyści poza sezonem przyjmą naszą
propozycję z pocałowaniem ręki.
– Skorzystają i marynarze, kiedy
pokaże się im trochę kultury – podchwycił Howlett.
– Z własnych kieszeni zespołu
teatralnego nie opłacimy – rzekł inżynier Turnbull. – Może
koncert byłby lepszy? Jakiś kwartet albo…
– Znam śpiewaczkę – powiedział
Henry, patrząc w blat. – Jeśli nie będzie miała u siebie
zobowiązań, na pewno się zgodzi.
– Dobra jakaś? – zapytał
Reynolds, niezorientowany w sytuacji osobistej porucznika.
– Najwspanialsza.
– To pewnie droga.
– Jeśli ją uprzejmie poproszę,
zaśpiewa za rozsądną cenę plus koszty biletu kolejowego.
– Ale potrzebuje akompaniamentu, nie
sądzi pan, poruczniku? – zapytał dowódca.
– Mamy w piwnicy fisharmonię –
przypomniał Vincent. – Potrzebujemy tylko kogoś, kto na niej
zagra.
– I nastroi – dodał Braeburn. –
Jak dwie niedziele temu ją wyciągnęli na przyjazd kapelana, to
myślałem, że mi zęby wypadną od takiej muzyki.
– Możliwości jest pełno – uznał
Tony. – W prasie roi się od ogłoszeń nauczycieli muzyki,
można nająć jakiegoś bezczynnego pianistę z Ipswich czy
Yarmouth, można spytać, czy wśród oficerów w Felixstowe nie ma
jakiegoś wirtuoza. W ostateczności sprawdzić w wojskach lądowych.
– Z tym ostatnim już pan przesadził,
Scolding – zdecydował komandor Filgate. – Dobrze, zorganizuje
pan odpowiedniego akompaniatora, a porucznik Vincent zajmie się
śpiewaczką.
Henry
rzeczywiście się zajął. Po powrocie z popołudniowego patrolu
udał się do swojego biurka na wydmach i napisał list do
Lindy, proponując gościnny występ na wybrzeżu Suffolk dla załogi
bazy RNAS. Miał trochę problemów ze sformułowaniem propozycji,
obawiając się, czy panna Dryden nie poczuje się dotknięta.
W takiej sytuacji zastał go Scolding.
– Nieźle to sobie załatwiłeś! –
zauważył z satysfakcją. – Spotkasz się z Lindą bez
pójścia na urlop.
– Mam nadzieję, że nie odmówi.
– Dlaczego miałaby?
– Ona jest taka cudowna… –
rozmarzył się Henry. – Ale kiedy rzecz dotyczy spraw zawodowych,
budzi się w niej Królowa Nocy.
– Nie chcesz jej rozgniewać? Napisz,
że to był mój pomysł. Najwyżej będzie zła na mnie, a nie
na ciebie.
– Dzięki – odparł Vincent z
uczuciem.
Tony zasiadł na krawędzi biurka, wzrok wbił
w spienione fale widoczne zza łanów wydmuchrzycy.
– Wiesz co? – odezwał się. – W
ogóle nie czuję się źle przez wypadek Traylora. Nie wmawiam
sobie, że to moja wina, nie martwię się o jego kondycję…
Dziwnie mi z tym.
– I bardzo słusznie – odparł
Henry. – Nie twoja wina, bo nie miałeś na to żadnego wpływu.
Traylor popełnił błąd w pilotażu i przez to zleciał na
łeb. Nie jest z nim najlepiej, ale lekarz się nim zajmie. Nie masz
sobie nic do zarzucenia.
– Zawsze dotąd się przejmowałem –
stwierdził Tony z naciskiem. – A teraz nie. To zły znak.
Osobiście uważam Traylora za dobrze urodzonego prostaka, ale moje
osobiste odczucia nie powinny rządzić moim zachowaniem.
– Za dużo myślisz – odparł
Vincent. – Przede wszystkim, Traylor przeżył. Po drugie, przez
jakiś czas obędzie się bez jego kłótni z Braeburnem.
Przygotowania do występu w Chopham utalentowanej
śpiewaczki musiały trochę potrwać. Panna Dryden szybko odpisała
Henry’emu, wyraziła zgodę, ale należało jeszcze dograć
organizacyjne. Przy okazji zdjęła z barków Tony’ego konieczność
szukania akompaniatora, informując, że przywiezie ze sobą
pianistkę. Kapitan Scolding znalazł jedynie w Yarmouth stroiciela,
żeby doprowadził do porządku fisharmonię.
Nie było
też problemu ze zgodą komandora Fastly’ego. Miał on tylko jedno
zastrzeżenie: „niech mi się bez nadzoru nie pętają po bazie!”
Fastly od miesięcy ograniczał się do bezpiecznej i przewidywalnej
dziedziny administrowania bazą i jej infrastrukturą, nie wykazując
większego zainteresowania sprawami czysto lotniczymi, a nawet rzadko
pokazując się na oczy pilotom i obserwatorom; z oficerów tylko
kwatermistrz Cornwell i inżynier Turnbull podlegali mu bezpośrednio.
Służba płynęła tymczasem swoim zwykłym rytmem.
Pewnego dnia Tony stał przed hangarem z Angusem, omawiając jakąś
sprawę techniczną. Nieopodal mechanicy ustawiali myśliwiec na
pasie startowym, a porucznik Edmund Thorne-Stevens przygotowywał się
do wylotu na patrol. Rozmawiał z Braeburnem, wiążąc wysokie
buty lotnicze ze sznurówkami aż do kolan. Im dłużej kapitan mu
się przyglądał, tym większego nabierał przekonania, że coś tu
nie gra. Wnet zrozumiał, co mianowicie: u pilota dało się dostrzec
dziwne, asymetryczne rozkołysanie ruchów i ledwo wyczuwalną
niezborność mowy. Scolding zbliżył się do Thorne-Stevensa
szybkim, zdecydowanym krokiem i wprowadził go do hangaru, poza
zasięg słuchu Braeburna i mechaników.
– Dobrze się czujesz, poruczniku? –
zapytał.
– Jaa? Tak jest, panie kapitanie –
odparł Thorne-Stevens, unikając jego spojrzenia.
– Popatrz na mnie. Niczego nie
ukrywasz?
Porucznik z niechęcią zwrócił głowę ku
Scoldingowi. Ten nachylił się lekko do niego i poczuł
doskonale rozpoznawalną, odrażającą woń.
– Zostajesz – zdecydował. – Wróć do salonu i
przyślij Roelofsa, żeby poleciał za siebie.– Panie kapitanie, według harmonogramu wypada moja kolej.
– To niemożliwe, Stevens. Jesteś nietrzeźwy.
– Nic podobnego, panie kapitanie – warknął pilot. – Protestuję przeciw takim insynuacjom!
– To powiedz „stół z powyłamywanymi nogami”.
– Przepraszam, już mi się silnik grzeje.
– „Stół z powyłamywanymi
nogami”, łajdaku! – krzyknął Tony i sam się przeraził
gwałtownością swej reakcji.
– Panie kapitanie…
– Stół z JAKIMI nogami? – zapytał
Scolding lodowatym tonem. – Bardzo proszę.
– Ma pan rację, nie jestem w
najlepszej formie – wymamrotał porucznik Thorne-Stevens i odszedł,
rozpinając płaszcz.
Tony’emu nie całkiem podobał się sposób, w jaki
potraktował pilota. Powinien przecież okazywać stanowczość, ale
w tym przypadku wyszedł wręcz na szaleńca. Co się ze mną
dzieje, pomyślał. Czy ja staję się drugim Dunmore’em? A może
po prostu popadam w obłęd? Cóż, nie jest nieprawdą, że mam coś
nie w porządku z głową, mam to nawet na piśmie.
Patrol, na
który ostatecznie z Braeburnem poleciał Roelofs, przebiegł całkiem
zwyczajnie, ale Thorne-Stevens musiał się poskarżyć Filgate’owi,
bo ten jeszcze tego samego popołudnia wezwał Tony’ego na dywanik.
– Przekracza pan granice swoich
kompetencji, Scolding – stwierdził od razu na widok kapitana.
– W jakiej dziedzinie? – upewnił
się Tony, który zdążył nieco zapomnieć o całej sprawie, bo w
ciągu ostatniej godziny jego myśli krążyły intensywnie wokół
niezwykle pilnej kwestii tego, które pomieszczenie by zajął, gdyby
po ślubie wprowadził się do Aberlogwyn.
– Już pan dobrze wie, w jakiej!
Zabronił pan Thorne-Stevensowi wylotu na patrol, nie mając prawa do
zmiany wydanego przeze mnie rozkazu! Co pan sobie wyobraża,
kapitanie? Traylor w szpitalu, to musi pan kogo innego rozstawiać po
kątach?
– Bardzo mi przykro, ale musiałem to
zrobić ze względu na wyższą konieczność.
– Ach tak! – rzucił Filgate
nieprzyjaźnie. – A jaka to wyższa konieczność usprawiedliwia
wtrącanie się do spraw mojej eskadry? Swojej panu za mało?
– Wyższa konieczność – odpowiedział Scolding
– polegała na tym, że pilot był nietrzeźwy.– Thorne-Stevens twierdzi co innego.
– Może twierdzić, co chce, lecz odór alkoholu nie kłamie.
– Przesadza pan, Scolding. W
najgorszym razie porucznik Thorne-Stevens nie był pijany, tylko
lekko podchmielony.
– To i tak już za dużo. Samolot to
precyzyjna maszyna i wymaga maksymalnej jasności umysłu. To
nie koń, który będzie szedł przed siebie bez względu na to, ile
woźnica ma w czubie.
– Mnie pan uczy, że samolot to nie
koń? Cierpi pan chyba na jakiegoś rodzaju megalomanię. Rozumiem,
że jest pan tak święty, że nigdy też się nie skusił na łyka
brandy dla pokrzepienia.
– Prawdę mówiąc, od niedawna w
ogóle nie piję brandy. Przestawiłem się na czerwone wino.
– Pan się ma żenić, prawda? –
upewnił się dowódca. – Pewnie narzeczona już tak pana urabia.
– Nic w tym rodzaju – wyjaśnił
Scolding, dotknięty niedyskretną uwagą komandora. – Kwestie
zdrowotne.
– Na pana miejscu lepiej bym zadbał
o kwestie zdrowotne i przyszłe pożycie, pilnując swojego zakresu
kompetencji. Nie chciałby pan przecież w przeddzień ślubu
otrzymać ważnego zadania, wymagającego bezwzględnej obecności w
bazie, prawda?
Rozmowa z
Filgate’em pozostawiła Tony’ego w stanie głębokiej przykrości.
Próbował ją stłumić, pisząc do Emily, która w ostatnim liście
chwaliła się, że pierwsza powieść jeszcze nie do końca
zredagowana, a ona już się przymierza do drugiej. Z nadzieją
też myślał o nadchodzącym koncercie.
Przygotowania
trwały. Bosman Angus przymierzał się do wzniesienia odpowiedniej
estrady, ostatecznie jednak porucznik Vincent zdecydował, że tę
rolę może pełnić skrzynia ciężarówki.
Dwudziestego
trzeciego czerwca Linda Dryden przybyła pociągiem do Ipswich, skąd
Henry Vincent z pomocą kierowcy i jeszcze jednego marynarza
sprowadził ją do Chopham. Przywiozła akompaniatorkę, pannę
Holder. Była to wysmukła czterdziestolatka o ciemnych lokach, lekko
różowej twarzy migdałowatej jak normańska tarcza i długich,
pajęczych palcach.
Oficerowie
z bazy, na czele z komendantem i dowódcą dywizjonu,
uroczyście przywitali śpiewaczkę i pianistkę. Choć Lionel
Fastly wyglądał na nieco zgorszonego bezpośrednim sposobem bycia
Lindy i z ulgą zajął się konwersacją z bardziej
przewidywalną panną Holder, to Henry z dumą, ale i pewnym
niepokojem spostrzegł, że Filgate był ewidentnie pod wrażeniem.
Zresztą, kto nie był? Crane, Reynolds i Nesbitt mieli oczy jak
spodki. Sprawiali wręcz wrażenie, jakby od dłuższego czasu nie
widzieli na własne oczy żadnych kobiet.
– To prawdziwy zaszczyt gościć
u nas tak piękną i utalentowaną osobę – powiedział
uroczyście komandor Filgate.
– Skąd pan wie, że jestem
utalentowana, skoro jeszcze nie zaczęłam śpiewać?
– Mamy dobry wywiad – wtrącił
Tony.
– Kapitanie, cieszę się, że pana
widzę w dobrym zdrowiu! – przemówiła z radością panna
Dryden, odwracając wzrok od komandora.
– Doszliśmy z komendantem bazy do
wniosku, że załoga nie powinna być pozbawiona kulturalnej rozrywki
– stwierdził Filgate.
– Ja również od dawna marzyłam o
występie dla naszych lotników – odpowiedziała, a gdy dowódca
dywizjonu na chwilę spojrzał w inną stronę, ukradkiem rzuciła
łobuzerski uśmiech Henry’emu, wprawiając go tym w dobry nastrój,
który miał już się utrzymać przez resztę nocy.
Występ rozpoczął się o siódmej. Za scenę
służyła ciężarówka zaparkowana wzdłuż ściany dworu, z boku
Angus ustawił postument dla akompaniatorki.
– Fisharmonia? – powiedziała panna
Holder, siadając na stołku. – Fortepian byłby lepszy, ale
dobrze, też sobie damy radę.
Linda, ubrana w błękitną suknię ze złotymi
obszyciami, weszła na skrzynię ciężarówki i zaprezentowała
program złożony z wiązanki utworów znanych i lubianych:
trochę arii operowych, trochę popularnych songów z music
hallu, a na finał akcent patriotyczny w postaci pełnego emocji
wykonania „Land of Hope and Glory”. Estrada była prowizoryczna
i dość niewielka, panna Dryden pokazała, że umie się
odnaleźć w każdych warunkach, łącząc nieskazitelną
technikę wokalną z pomysłową i charyzmatyczną
interpretacją. Akompaniatorka dzielnie dotrzymywała śpiewaczce
kroku. Co prawda w dwóch pierwszych utworach zdarzały się jeszcze
fałsze, bo jak się okazało, stroiciel jednak spartaczył robotę i
pozostawił dwa rejestry nie całkiem wyregulowane. W trzecim jednak
utworze panna Holder znalazła sposób na obejście tego problemu.
Linda natomiast to wcielała się w groźną femme fatale, zdolną
uwieść każdego mężczyznę, a potem zmielić go na drobny
proszek, to znów, w tej musichallowej, mniej poważnej części
repertuaru, urzekała lekkością i humorem, wykorzystując czasem
rekwizyty w rodzaju założonej na bakier czapki marynarskiej
czy kieszonkowego pistoletu (nie nabitego).
Po półtoragodzinnym koncercie załoga bazy lotniczej
Chopham nagrodziła gościa burzliwym aplauzem. Linda zeszła ze
sceny, a Henry zaprowadził ją do salonu na kolację. Przy
okazji zrobiono pamiątkowe zdjęcie z grupą oficerów. Fotografii
plenerowej z całą załogą się nie dało, bo światło na dworze
było już nieodpowiednie. Na zdjęciu pannę Dryden wzięli
wprawdzie między siebie Filgate i Fastly, jako najstarsi
stopniem, lecz kiedy zaprosili ją, by przy stole również siadła
między nimi, oddelegowała do tego pannę Holder, sama zaś zajęła
miejsce obok porucznika Vincenta.
– To był naprawdę wspaniały
koncert, panno Dryden – stwierdził komandor Filgate po kolacji.
– Ja daję wyłącznie takie –
odparła Linda z bezczelnym uśmiechem.
– A może dałaby się pani namówić
na krótkie zwiedzanie naszej skromnej siedziby?
– Oczywiście! – rozpromieniła się
śpiewaczka. – Rzecz jasna, z odpowiednią eskortą, żeby nie
wchodzić, gdzie nie trzeba, i nie podglądać tajemnic wojskowych.
Ostentacyjnie
złapała Henry’ego pod ramię i wyciągnęła go na korytarz. Tony
nie mógł nie czuć satysfakcji na widok miny komandora.
Kiedy Henry z Lindą wyszli na zewnątrz, panował
już mrok, rozświetlany przez samotne lampy przed budynkami bazy.
Słychać było tylko szum morza i czasem kroki wartowników.
Unikając w mroku tych ostatnich, oboje oddalili się od
zabudowań, dając się otulić ciemności.
Przez wydmy
doszli na plażę. Linda zdjęła pantofle i głęboko odetchnęła
wieczorną bryzą. Objęła Vincenta w talii i ruszyli przed
siebie. Widziało ich tylko zmrużone oko niebios, zsyłając na
ziemię wystarczająco dużo światła, by mogli po równym terenie
spacerować bez latarki.
– No i jak ci się podobają moje
warunki bytowe? – zapytał Henry.
– Żyło się już kiedyś w znacznie
gorszych. Ale po twoich kolegach widać, że brak rozrywek daje im
się we znaki.
– Przepraszam, jeśli byli wobec
ciebie bezczelni. Nie pomyślałem o tym, powinienem był
przewidzieć…
– Nic się nie stało, Henry –
uspokoiła go Linda. – Z bezczelnymi mężczyznami radzę sobie, od
kiedy skończyłam czternaście lat, a dziś naprawdę pragnęłam
cię zobaczyć. Nellie Holder jest może mniej nawykła, ale za to
skupia się na graniu. Jeśli nie jesteś pianistą, zamęczy cię
technicznymi szczegółami. Jeśli wobec niej będą bezczelni,
dostaną za swoje.
– Skąd ją w ogóle wytrzasnęłaś?
– Och, zaproszono mnie raz na
zebranie amatorskiego chóru w Southampton jako ekspertkę,
żebym powiedziała, co o nich sądzę. Ona im właśnie
akompaniowała, więc trochę się zaprzyjaźniłyśmy.
– A ten pistolecik? Niektórzy byli
nieco zdenerwowani, kiedy nim machałaś.
– Pożyczyłam z rekwizytorni. Nie
masz pojęcia, jakie rzeczy można czasem znaleźć w teatralnym
magazynie.
– Umiesz się obchodzić z bronią?
– „Obchodzić się” to za dużo
powiedziane, mój drogi poruczniku. Przed wojną występowałam
kiedyś w Birmingham z takim altem, Meksykanką, która
czegoś tam mnie nauczyła, ale strzelić bym nie miała odwagi. A co
dopiero mówić o tym, żebym strzelała tak celnie jak ty.
– Bogu niech będą dzięki za
porucznika Roelofsa! – stwierdził Vincent ze śmiechem. – Zawody
strzeleckie to żadna przyjemność, kiedy za każdym razem się
wygrywa, a to akurat zapalony myśliwy z veldtu, więc wreszcie
trafiłem na porządnego konkurenta. Szkoda tylko, że nie mam już
tego mausera, którego podarował mi znajomy z Libii. Przepadł na
„Evelyn”, kiedy ją storpedowali.
– Mogę się rozejrzeć w Portsmouth,
specjalnie dla ciebie – zaproponowała panna Dryden. – Tam się
przewija mnóstwo żołnierzy z pamiątkami z frontu, niektórzy
pewnie będą chętni na handel. A jak tam nie znajdę, poszukam
gdzie indziej.
Zatrzymała się i wtuliła w Henry’ego, zaczepiając
nosem o jego kieszeń na piersi.
– Nie masz pojęcia, poruczniku, jak
bardzo jestem ci wdzięczna, że mnie skłoniłeś, żebym wreszcie
choć na chwilę wyjechała z Portsmouth. Może niedługo zrobię
sobie w końcu jakieś wakacje.
– Wspaniale! – ucieszył się
Henry. – Wyrwiesz się stamtąd na stałe?
– Pomyślę o tym, możesz mi
wierzyć. Z jednej strony na scenie New Theatre Royal nikt nie lśni
jaśniej ode mnie, ale z drugiej – w londyńskim teatrze mogę być
jedną z wielu, ale przynajmniej zacznę w końcu zarabiać
proporcjonalnie do talentu.
– Londyn jest teraz niebezpieczny.
Nie chcę, żeby stała ci się krzywda.
– Och, ja też tak bardzo nie chcę,
żeby tobie… Ale nic nie jestem w stanie na to poradzić.
Linda przyciągnęła do siebie głowę Henry’ego i
pocałowała go z naturalną, płynącą prosto z duszy namiętnością.
Objął ją w talii i przycisnął do siebie. Tak bardzo brakowało
mu jej ostatnio, że miał ochotę zostać tu do rana, trzymając
Lindę w ramionach, choćby mieli się przez ten czas zapaść w
piasek po kolana i po pas, a następnego dnia czekałyby go bardzo
surowe sankcje ze strony dowódcy.
– Kocham cię, zawsze o tym pamiętaj
– szepnął.
Nie odpowiedziała werbalnie, ale doskonale wiedział,
że kiedy na krótką chwilę ścisnęła go mocniej, chciała przez
to powiedzieć, że ona też.
– Kiedy poczuję się pewniej –
przemówiła wreszcie – spróbuję znaleźć coś bliżej ciebie.
Na razie nie mam głowy do przeprowadzek, więc jeśli przyjedziesz
do Portsmouth, będziesz oczywiście mile widziany.
– Przyjadę, kiedy tylko będę mógł
– zapowiedział Vincent żarliwie. – Ale nasz stary niezbyt
chętnie udziela nam urlopów. Uważa, że do tej pory za dużo się
obijaliśmy.
– Cóż, poobijaj się teraz ze mną,
skoro masz okazję.
Panna Dryden oderwała się od niego i skoczyła
naprzód, wirując we wdzięcznych piruetach. Uderzyła w nią
nadchodząca fala. Henry dogonił Lindę, a ona wymknęła mu się,
odskoczyła w bok.
– Cała suknia mokra! –
zachichotała.
– Masz się w co przebrać?
– Do pociągu jeszcze sporo czasu,
zdąży wyschnąć – stwierdziła beztrosko panna Dryden,
podciągając suknię aż do kolan i jeszcze wyżej. – Może na
tamtym krzaku?
– Chodźmy gdzieś dalej! – zawołał
przestraszony Henry. – Stąd jeszcze wartownicy mogą nas zobaczyć!
– Nas? – powtórzyła zalotnie. –
Przecież nie jesteś mokry.
– Ty jesteś. To prawie jakby ja.
– I nikt nas tu nie widzi, kochany
poruczniku, tylko księżyc.
– Wiesz, właściwie… skoro tu już
jesteśmy, na zakończenie tak wspaniałego dnia mógłbym trochę
popływać w morzu.
Zawisła dłonią na jego barku. W księżycowej
poświacie oczy panny Dryden lśniły autentyczną, nieskrywaną
namiętnością, tak odległą od zniewalających, lecz jednak
odegranych emocji, jakie wyrażała na scenie. Teraz była sobą. I
była cała dla niego.
– Popływać? – powtórzyła. –
Możemy popływać, między innymi.
***
Dokładnie 100 lat temu, 1 kwietnia 1918 r., RFC i RNAS zostały połączone w RAF.
Mam szczerą nadzieję, że to nie jest żadne april fools (bo szczerze tego dnia nienawidzę) i publikacja noci związana czysto z rocznicą utworzenia RAF-u :D. Nafaszerowałam wszystkie jajka, mogę czytać i komciać, nie będę sobie zostawiać na później, bo ja już wiem, jak to z tym moim później jest.
OdpowiedzUsuńSłowem wstępu: masz w tej noci, misiu kolorowy, mniejszą czcionkę. Nie wiem, czy specjalnie, ale wolę tę większą jakby moje zdanie się przypadkiem liczyło.
– Może powinniśmy rotacyjnie tam jeździć, zaoszczędzimy czasu – stwierdził kapitan Scolding - A to śmieszek z tego Toncia. Wyostrza mu się poczucie humoru :D.
Komandor Filgate nie traktował go ze zbytnim szacunkiem. - Mogę dać mu w mordę za to?
– Któż z nas by nie chciał… – odparł refleksyjnie Henry Vincent. - Huehuehue...
– Zrobimy dżentelmeńską zbiórkę – dodał Scolding – a artyści poza sezonem przyjmą naszą propozycję z pocałowaniem ręki. - A co ten Tony taki chętny i obrotny? (Lato idzie, emo się chowają, hue)
– Skorzystają i marynarze, kiedy pokaże się im trochę kultury - Nie wiem, czy u ciebie też, ale w moich stronach na to się mówi odchamianie ;D
– Znam śpiewaczkę – powiedział Henry, patrząc w blat. - GO LINDA, GO!
– Mamy w piwnicy fisharmonię - Omg, aż musiałam sobie wyguglać co to za ustrojstwo.
a porucznik Vincent zajmie się śpiewaczką. - Filgate tego jeszcze nie wie, ale JA JUŻ WIEM, że Henry się zajmie. I TO JAK SIĘ ZAJMIE.
– Spotkasz się z Lindą bez pójścia na urlop. - Ucz się kombinowania od najlepszych, Tony.
Nie wmawiam sobie, że to moja wina, nie martwię się o jego kondycję… Dziwnie mi z tym. - MNIE TEŻ DZIWNIE, bo Tony coś odmieniony.
– A teraz nie. To zły znak. - Jadwiszon, nie piernicz.
(a)łajdaku! - Co?
A może po prostu popadam w obłęd? - A podobno to ja tu z zawodu jestem drama queen. Toncio, overthinking cię zabije.
– Pewnie narzeczona już tak pana urabia. - Odpr się pan od Emilci.
Nie chciałby pan przecież w przeddzień ślubu otrzymać ważnego zadania, wymagającego bezwzględnej obecności w bazie, prawda? - A SPRÓBUJ TYLKO, DZIADU!
Ja daję wyłącznie takie – odparła Linda z bezczelnym uśmiechem. - THAT'S MY GIRL! FLOWER POWER! GO GO POWER RANGERS!
Nellie Holder - Nellie <3 (Wiadomo chyba, że mam słabość do tego imienia)
– Cóż, poobijaj się teraz ze mną, skoro masz okazję. - Yasssssssssss
– Możemy popływać, między innymi. - Między innymi <3
Hueh, gratuluję kolejnej noci, nie obijasz się zupełnie. Tak coś ostatnio narzekałam na Lindę, ale teraz dochodzę do wniosku, że chyba się jednak za nią stęskniłam, no bo jednak Toncio i Emilka są słodcy na swój sposób, a Linda i Henry na swój, i są to dwa całkiem różne sposoby, o ile to ma jakiś sens. Dla mnie ma :D.
Twoja szybkość (drugi raz z rzędu!) mnie zaskakuje, jak najbardziej pozytywnie.
UsuńNO JAK TO MNIEJSZĄ. U mnie czcionka jest identyczna z dotychczasową, za to w pierwotnej wersji po skopiowaniu z dokumentu była dużo za duża. Znowu Blogspot se robi ze mnie jaja, zaś "(a)łajdaku!" sugeruje, że Word również.
Okrągła setna rocznica, czy można było przepuścić taką okazję? Muszę też przyznać, że czuję sporą satysfakcję z tego rozdziału, choć początkowo nie zapowiadał się zbyt ciekawie i wyglądał na totalny wypełniacz. Ale zdaje się, że Linda nie jest tak bardzo out of character, jak mi się zdawało.
Pianistka miała się początkowo nazywać panną Fortune, ale w obecności Fastly'ego i Filgate'a już było za dużo tych "F-words", więc padło na nazwisko ściągnięte od słuchanego akurat artysty, tyle że nie Neville, a Nellie.
TAKA JESTEM SZYBKA KAROLINKA. Mam postanowienie, nawet nie noworoczne, że jak mam coś czytać, to od razu, bez odkładania na kiedyśtam, bo tak to się potem kończy, że się nie zjawiam wcale albo po dwóch miesiącach.
UsuńA TO PRZEPRASZAM BARDZO. U mnie jest w głównym tekście taka jak w komentarzach, nie wiem czemu, tylko w tym rozdziale. Blogspot to pizda czasami.
Coś ty, Linda w ogóle nie jest out of character. Przyznam, że na początku kompletnie mnie zaskoczył ten pomysł z zapraszaniem kogokolwiek ku uciesze chłopów, ale to dobrze w sumie, idziesz po rozwiązania, na które ja bym w życiu nie wpadła. (Krócej: twoje opko wciąż zaskakuje, hue.)
Jakby nie było, Nellie śliczne imię <3.
Mam nadzieję, że uda mi się w najbliższym czasie jeszcze z parę razy zaskoczyć :D
UsuńCan't wait :D
Usuń