Rozdział 31. Skała



Po niemal tygodniu przed dziobem HMS „Evelyn” wyłoniła się wreszcie brama i klucz do Morza Śródziemnego, jeden z symboli panowania Wielkiej Brytanii na morzach i oceanach, Skała Tarika, Słup Herkulesa, jednym słowem – Gibraltar.
Było jasne, że okręt spędzi tu co najmniej dwa dni. Nie zbudowano go z myślą o tak dalekich rejsach, dlatego należało wykonać drobne naprawy, uzupełnić węgiel, wodę, prowiant i inne zapasy. Od wyjścia z Lorient większość z nich już zużyto, a do Malty pozostało jeszcze z górą tysiąc mil. Co prawda można było ułatwić sprawę, wysyłając „Evelyn” na południe w towarzystwie transportowca, ale w dowództwie jakoś nikt o tym nie pomyślał.
W bazie marynarki wojennej załoga szybko wzięła się do roboty, oczekując, że przy okazji uda się urwać jakieś wychodne. George Angus udał się do magazynu, aby załatwić sprawę materiałów eksploatacyjnych do samolotów, w końcu jednak wrócił do dowódcy ze złymi wieściami.
- Nie dali nam paliwa, panie kapitanie – zameldował od progu, wchodząc do kabiny kapitana Scoldinga.
- Jak to nie dali? – Tony zjeżył się wewnętrznie. – W ogóle?
- Dwie beczki i to wszystko.
- Nic więcej?
- Powiedzieli, że nie mają. Ja na to, że przysyła mnie dowódca eskadry, ale nic nie pomogło.
- Dwie beczki na eskadrę? – Scolding wciąż nie dowierzał; kontradmirał Hill obiecywał mu przecież wsparcie materiałowe. – To skandal!
- Też tak myślę – stwierdził bosman. – Powiedziałem im zaraz, co o tym sądzę…
- To znaczy?
- Właśnie, że to skandal. I że takie porządki to ja, eee, nie pochwalam. I jeszcze, że chyba mają nas za ludzi niespełna rozumu.
- Z kim się podzieliłeś takimi uwagami? Czy przypadkiem nie z jakimś oficerem? – zaniepokoił się Tony.
- Gdzie tam, panie kapitanie. To był podoficer, zwykły gryzipiórek z kwatermistrzostwa, który w życiu prochu nie wąchał. No to ja mu mówię, że pójdę do dowódcy eskadry, żeby złożył skargę. A on mi na to, żebym się nie wygłupiał, tylko brał, jak dają, bo i tak dobrze, że chociaż dwie beczki się znalazły.
- Dobrze, Angus, skoro tak, to widocznie dostaniemy gdzie indziej – odparł Tony z rezygnacją. – Wracaj do swoich obowiązków.
Bosman opuścił kabinę, a Scolding wstał i przez chwilę wyglądał przez iluminator na zabudowania nabrzeża. Potem sam wyszedł.
Nie był zadowolony. Kurczące się zapasy paliwa i brak uzupełnień komplikowały mu plany. Do tej pory w ciągu rejsu, przy dobrej pogodzie, lotnicy z „Evelyn” wykonywali dwa albo trzy loty dziennie. Chodziło o to, żeby nie wyjść z formy, a przy okazji  ewentualnie zaskoczyć na Atlantyku jakiegoś zbłąkanego U-boota (do czego zresztą ani razu nie doszło). Teraz takie postępowanie wydawało się nadmierną rozrzutnością. Tony z rozczarowaniem musiał ograniczyć liczbę lotów, aby hydroplany startowały jedynie w razie rzeczywistego alarmu bojowego.
Miał nadzieję, że chociaż na Malcie dostanie wystarczająco dużo paliwa. Ale czuł się tak, jakby nadzieja ta była podpiłowana. Cały czas zatruwały mu duszę myśli o tym, co się stanie, jeżeli przez czyjeś przeoczenie eskadra nie będzie miała czego nalać do baków. Wykonanie zadania stanie się niemożliwe, niemieckie okręty podwodne będą zatapiać brytyjskie i sojusznicze statki na Morzu Śródziemnym, a na dokładkę to właśnie Tony'ego spotkają konsekwencje za to, że nie dopilnował tak ważnej kwestii.
Wyszedł na pokład i wpatrywał się nieobecnym wzrokiem w hiszpańskie miasto Algeciras, położone na drugim brzegu Zatoki Gibraltarskiej. Natarczywe myśli o paliwie odbierały mu cały spokój ducha i owijały jego serce szorstką kotarą. Czuł się odpowiedzialny za jednostkę i powierzone zadanie. Jeżeli misja przeciw Senussim i ich niemieckim sojusznikom zakończy się niepowodzeniem, to będzie jego wina.
Henry'ego nie było w pobliżu, nadzorował obsługę w hangarze. Kapitan postanowił do niego zajrzeć i zorientować się, jak mu idzie, a przy okazji podzielić się swoim zmartwieniem. Ale od razu się domyślił, co powie porucznik Vincent. Przypomni, że ta kwestia nie zależy od Tony'ego, tylko od widzimisię miejscowych dowódców, że Tony nie może wiecznie brać na siebie odpowiedzialności za cały świat i że w ogóle zamartwianie się z tysiącmilowym wyprzedzeniem nie ma sensu. Lepiej napisać do Emily, ona pewnie siedzi w Aberlogwyn i czeka na list od swojego „brawego kapitana” już bardzo długo.
Tymczasem należałoby przydzielić jakiegoś oficera do nadzoru nad obsługą techniczną. Formalnie tę rolę pełni Vincent – rozmyślał kapitan Scolding – ale czysto tytularnie, inżynier z niego żaden. Za to nawigatorem jest wybitnym i nie można pozwolić, żeby trwonił swoje talenty gdzie indziej. Angus w hangarze jest królem, znakomicie sam sobie radzi, ale przydałby się ktoś jeszcze, kto by ogarniał umysłem kwestie organizacyjne, bosmanowi pozostawiając praktyczne. W ten sposób praca będzie szła sprawniej.
Tak, to prawda, przyznał Tony. Zaharowuję się i tak, a teraz, kiedy będzie mniej latania, zacznę sobie wymyślać jeszcze więcej obowiązków… Tylko miłość może mnie uratować, jakkolwiek górnolotnie by to brzmiało. Ale najpierw muszę zameldować kontradmirałowi o tutejszych porządkach. Może mnie zapewni, że zaopatrzenie jeszcze dostaniemy.


George Angus nie napracował się tak bardzo, jak się spodziewał, więc poszedł pomagać pokładowym w załadunku zapasów. Po południu załoga zakończyła robotę i otrzymała wychodne. Szef mechaników wybrał się do miasta w towarzystwie swoich przybocznych, Flynna i Boswella.
- Względem smarów i oleju, to pierón z nimi, bo jeszcze mamy zapas, gorzej z samą benzyną – podsumował, gdy schodzili z trapu na nabrzeże. – Dobra, katać tam. Byłeś kiedy w Gibraltarze, Flynn?
- W życiu. Poza Anglią to pływałem jeszcze tylko do Ameryki.
- Masz tam krewnych?
- Każdy Irlandczyk ma, panie bosmanie – odparł Flynn. – Chyba poza oranżystami, bo oni nie mieli po co emigrować. Jak na razie.
- A niedługo mogą mieć powód? – podchwycił Angus.
- Nasłuchałem się różności w domu na urlopie. Jest niespokojnie, a może być jeszcze… ciekawiej.
- Ale chyba lepiej, żeby nie emigrowali, co? Nie po to wasi wyjeżdżali do Ameryki, żeby jeszcze i tam się na tych buksów natykać.
- Byłem w Nowym Jorku i w Bostonie. Tam są całe irlandzkie dzielnice, ale to jednak nie to samo co na naszej wyspie. Więc lepiej – dodał Flynn wyostrzonym tonem – żebyśmy dalej mogli tam spokojnie żyć. Bo jak nie…!
- Dobrze bydzie – odparł Angus. – Teraz naszym celem jest wyspa pod panowaniem brytyjskim, gdzie tubylcy mówią w niepodobnym do niczego języku i są katolikami. Nie powinieneś chyba czuć się zbyt obco?
Na brzegu maszynista Leon Hedge stał z nogą opartą o poler i rozplątywał scyzorykiem jakiś sznur.
- No jak, Angus! – zawołał. – Idziecie się rozerwać? Najwyższa pora znaleźć butelkę i zaprosić jakąś śliczną do stołu!
- Na wszystko przyjdzie czas – rzekł szef mechaników. – Najpierw pójdziemy do Bramy Królowej, podziwać się na afy.
- Afy? – zdziwił się sprośnie Hedge. – Takiego określenia jeszcze nie słyszałem.
- Małpy – wyjaśnił Angus. – Makaki.
- No cóż, co kto lubi…
- Tyś naprawdę za długo był na pokładzie! Idź, znajdź tę swoją „śliczną” i się nawytrząsaj do woli, bo strzymać z tobą nie idzie!
Spojrzał na wznoszący się nad miastem monumentalny zarys Skały, obejrzał się na przybocznych.
- Przynajmniej Pickens się mnie dziś jeszcze nie czepił – zauważył kwaśno. – Dobra, idziemy. I pamiętajcie, do małp się nie śmiać, bo pomyślą, że będziesz gryźć, i same pierwsze się rzucą. A jak już pogryzą, to żadna „śliczna” się nawet nie obejrzy…


Z wolnego czasu skorzystali także oficerowie. Tony zabrał eskadrę na obiad. Było chłodno, choć bez wątpienia i tak cieplej niż w Anglii. Scolding musiał przyznać, że Vincent dzielnie znosi styczniową aurę, przyzwyczaja się chłopak.
Posilili się w restauracji przy Main Street. „Nic szczególnego, ale chociaż jadalne” – ocenił Matthews. Potem przyszła pora na spacer po mieście. Do uszu Tony'ego wpadał co jakiś czas strzęp rozmowy po angielsku albo w jakiejś dziwnej odmianie hiszpańskiego; a może to był włoski? Wśród przechodniów co rusz widziało się żołnierzy i marynarzy. Jedni przybyli na urlop, drudzy, jak Scolding i jego towarzysze, mieli przerwę w podróży. Do portu wszedł tego dnia okręt szpitalny i noszowi przenosili rannych z przystani do szpitala wojskowego. Dość często spotykało się też kanonierów Królewskiej Artylerii Garnizonowej, służących w gibraltarskich bateriach nadbrzeżnych.
- Dokąd teraz? – zapytał Henry, gdy szli niespiesznie głównymi ulicami.
- Nie możemy wzbić się w powietrze, ale wciąż możemy spojrzeć na świat z góry – odparł Scolding.
Wspięli się stromymi ścieżkami na Skałę, niemal tysiąc stóp ponad poziomem morza. Pomimo lekkiego zachmurzenia pejzaż rozciągał się nadzwyczajny. Ze stoku widać było jak na talerzu nie tylko Gibraltar, ale i Algeciras za wodą, a od strony południowej majaczył brzeg Maroka. Przy ładniejszej pogodzie byłby jeszcze lepiej widoczny.
- No, taki widok to ja rozumiem! – przyznał Traylor z zadowoleniem.
- Tylko za dużo twardego gruntu pod nogami – zauważył Dunmore.
- Cóż, mogłoby być jeszcze lepiej – wtrącił Henry. – Gdyby dało się i samą Skałę obejrzeć z takiej wysokości…
- Kiedyś obejrzymy – odparł Scolding. – Chodźmy.
Ze szczytu góry dostali się prosto w jej trzewia. Wśród dziesiątek grot, które natura wydrążyła w Skale, zdecydowanie największa była Jaskinia Św. Michała, od dziesięcioleci ulubione miejsce tubylców i przyjezdnych. W świetle pochodni zatkniętych na ścianach Tony i jego towarzysze podziwiali monumentalne kolumny, nacieki i nawisy, kamienne draperie, pilastry i lasy stalaktytów. Niesamowite bogactwo form skalnych nie pozostawiło Henry’ego obojętnym. Na Cejlonie w któreś wakacje, wraz z Syngalezami z plantacji, eksplorował jaskinie w górach niedaleko domu, ale żadna z nich nie dorównywała wielkością i monumentalizmem temu, co teraz widział.
- Po bokach jest mnóstwo mniejszych galerii i korytarzy – powiedział Tony. – Wiele ciągle pozostaje niezbadanych. Podobno nawet da się przejść do Afryki, pod cieśniną.
- Tylko do Afryki? – zapytał Dunmore. – Gdyby się dało przejść do Newcastle, to byłoby o czym gadać.
- Tu się można zgubić na amen! – zauważył Davis, wypatrując w półmroku załamań skalnej materii, za którymi mogły się kryć przejścia do innych pieczar.
- Można – zgodził się Scolding. – Kilkadziesiąt lat temu dwaj oficerowie armii weszli sobie pozwiedzać. Od tej pory prowadzone były wykopaliska, odkryto wiele korytarzy i jakieś przedpotopowe czerepy, ale szczątków tych dwóch dotychczas nie odnaleziono.
- Pewnie znaleźli inne wyjście, a potem nie wrócili na służbę, bo się rozmyślili – stwierdził Northumbryjczyk. – Ale my się nie zgubimy. Mamy Vincenta, człowieka z kompasem w głowie!
- Dunmore… – westchnął Henry z przyganą, zakłopotany ostentacyjnymi wyrazami podziwu dla swoich talentów.
Tony rozejrzał się po pieczarze, jakby próbował znaleźć miejsce, gdzie przed stu laty w głębokim cieniu grupa mężczyzn skupionych wokół ognia rżnęła w karty.
- Przyszedłem tu pierwszy raz jako uczeń – wyznał. – Ojciec wtedy jeszcze był w służbie czynnej, któregoś razu na urlopie zabrał mnie tutaj.
- Czemu akurat tu, a nie, przykładowo, do Wenecji? – zapytał porucznik Traylor.
- Bo to ważne miejsce w historii rodzinnej. Sto lat temu, w tej właśnie jaskini, mój prapradziadek, kapitan James Scolding, o mały włos nie pojmał amerykańskiego korsarza Mortimera Sundaya, którego kilka lat ścigał po całym Atlantyku.
- To dlaczego mu się nie udało? – zainteresował się Matthews.
- Ledwo wyszedł z tego żywy. Złapał Sundaya za koszulę, a tamten w ostatniej chwili wyciągnął pistolet zza pasa i strzelił do prapradziadka niemal z przyłożenia. Szczęście, że był z nimi doktor. Sunday wprawdzie uciekł, za to więcej nie słyszano, żeby rabował. Podobno wrócił do Ameryki i wziął się do uczciwej pracy.
- Coś kiedyś mi się obiło o uszy – przyznał Traylor. – Nigdy go nie złapali, nigdy nie powiesili, po prostu skończył z piractwem. Ale nie wiedziałem, że w takich okolicznościach.


Kiedy wyszli z jaskini, słońce chyliło się już ku zachodowi, zalewając Algeciras brzoskwiniową pozłotą. Zaczęli schodzić w stronę miasta; w naturalny sposób szło to im szybciej niż wędrówka pod górę. Na samym dole porucznik Traylor odłączył się od grupy. Chciał znaleźć pocztę, aby jeszcze przed zamknięciem wysłać list do narzeczonej.
- Ciekawe, czy użyją nas do wsparcia ofensywy – powiedział Matthews. – Będziemy bombardować?
- Możliwe – odrzekł Tony. – Ale przede wszystkim mamy wypatrywać okrętów podwodnych. Dowództwo raczej nie wypożyczy nas armii na dłużej.
- I bardzo dobrze – uznał Dunmore. – Ci z RFC to są narwańce i niepotrzebnie ryzykują.
- Nie to, co my – dodał Matthews, patrząc kwaśno na swego pilota.
- Tylko szkoda, że przeciwnik poniżej naszej godności – zauważył Northumbryjczyk. – Ja chcę strącać samoloty! Zestrzelę Huna albo dwóch i na następnym urlopie może udałoby mi się zagadać do panny Mcnaughton, zanim przede mną ucieknie. A tu Arabów ganiać po wydmach – gdzie w tym splendor?
- Zaraz, jaka panna Mcnaughton? – oburzył się Matthews. – Co z moją siostrą?
- O co ci chodzi, Jeffrey? Twojej siostry nawet nie znam.
- Miałeś się nią zaopiekować, nie pamiętasz?
- W porządku, najmę ją na leśniczego w Blackness.
- Leśniczego?! Mówiłeś, że się z nią ożenisz!
- Coś chyba źle zrozumiałeś – stwierdził Dunmore, zresztą zgodnie z prawdą. – Miałem się nią zaopiekować, owszem. Ale tylko w razie, gdyby tobie coś się stało, a i to pod warunkiem, że tymczasem nie poradzi sobie sama. O ożenku nic nie było.
- Nic nie mówiłeś o takich warunkach – Matthews najwyraźniej czuł się dotknięty.
- Hej, Henry Vincent! To ty? – rozległ się czyjś radosny głos.
Z naprzeciwka nadchodził młody oficer w nienagannie odprasowanym mundurze khaki, ściągnięty w talii skórzanym pasem z koalicyjką tak ciasno, że jego figurze niewiele brakowało do klepsydry. Na czapce lśniła odznaka w postaci stylizowanego granatu Królewskich Fizylierów. Henry przeżył lekkie zdumienia – nie spodziewał się spotkać kolegi ze szkoły średniej tak daleko od Cejlonu i to jeszcze w mundurze.
- Witaj, Andrew – odrzekł, unosząc dłoń.
Podporucznik fizylierów, uśmiechając się pod cienkim, ciemnym wąsem, zbliżył się do grupy lotników, po czym nastąpiła seria uścisków dłoni.
- Andrew Harding – Henry przedstawił go kolegom. – Byliśmy w jednej klasie w Royal College w Kolombo.
- Widzę, że cię do marynarki rzuciło – stwierdził tamten z uznaniem. – I już DSC zdążyłeś zarobić… Całkiem nieźle!
- Porucznik Vincent jest prawdziwą ozdobą naszej jednostki – oznajmił Tony wyniośle.
- Co robisz w Gibraltarze? – Vincent postanowił zatamować potok wylewności starego kolegi, który nieoczekiwanie zjawił się tu jak cień przeszłości.
- A jak myślisz? To samo co ty. Miałem już po uszy tego, że cała zabawa rozgrywa się beze mnie, no więc… do Flandrii zmierzam.
- Zabawa, powiadasz? W tej zabawie już kilka razy o włos uniknąłem tragedii.
- Ale jednak uniknąłeś! – Harding ze śmiechem klepnął Henry’ego w ramię. – To znaczy, że świetnie sobie radzisz. Żeby zwiać od narzeczonej na wojnę… W życiu bym nie przypuszczał, że taki z ciebie lepszy ananas!
- Co takiego??? – Henry nie był w stanie skrywać zdumienia.
- No, w Kolombo gadają, że jakaś panna po tobie płacze.
- Płacze? Niemożliwe, na pewno nie moja.
- Jakie dźwięki z siebie wydawała, to nie słyszałem, w każdym razie narobiła trochę hałasu na mieście. Co prawda po cichu, ale…
- Zaraz, jak to? Narobiła hałasu, ale po cichu? Nie rozumiem.
- A kto w ogóle rozumie kobiety? – podporucznik Harding wzruszył ramionami. – Próbowała iść do kogoś na skargę, czy coś od kogoś wydębić, podobno w grę wchodziła jakaś łapówka… Chciała to załatwić bez rozgłosu, ale jej trochę nie wyszło.
- Na skargę? – nie dowierzał Henry. – Dlaczego? Co niby chciała załatwić?
- Nie mam pojęcia. Pewnie chciała, żebyś wrócił na Cejlon.
- Po co jej to?
- Widzę, że miłość kwitnie między wami – zauważył Andrew z ironią. – Co zmalowałeś, Henry?
- Nie ma o czym gadać – odparł Vincent. – Spotkałem ją kiedyś na moście i tyle.
- To ma jakieś znaczenie, że na moście?
- No cóż… Zasadnicze.
- Dobra, w porządku, nie wypytuję, nie moja sprawa – zastrzegł się Harding. Chyba wyrobił sobie wyobrażenie tego, co zaszło na moście, i nie było ono przyzwoite. – Tylko nigdy bym nie pomyślał, że taki z ciebie rozrywkowy chłopak.
- Ja też – rzekł Vincent. – Nie jestem tym samym człowiekiem co dawniej.

Po chwili pożegnał się z Hardingiem, który radosnym, sprężystym krokiem skręcił w boczną ulicę. Lotnicy z „Evelyn” ruszyli w stronę portu. Rozmawiali o prognozach pogody i dyskutowali, czy Niemcy odważają się w ogóle zapuszczać na obszar między Gibraltarem a Maltą oraz czy marynarka austro-węgierska w ogóle jest coś warta.
Henry zamyślił się nad tym, co mu powiedział szkolny kolega. W odróżnieniu od Hardinga, nie sądził, żeby rozumienie kobiet miało być jakąś szczególnie skomplikowaną sztuką. W każdym razie nie uważał za konieczne wyciągania jakiegoś wspólnego mianownika dla nich wszystkich. Linda miała w sobie nutkę szaleństwa, która potęgowała jej wrodzony urok, a może właśnie była tego uroku esencją, lecz mimo to Vincent doskonale się z nią dogadywał. Lecz co do Josephine – szkoda gadać… Jej motywy zdawały się Henry’emu kompletną tajemnicą. Nie tylko go nie kocha, ale wręcz nie znosi i gotowa jest go poniżać, a mimo to nie chciała, aby opuszczał Cejlon. A co, jeżeli… się zmieniła? Przyszło jej do głowy, że źle się do niego odnosiła, że w sumie Henry nie jest najgorszą partią, że powinna poznać go lepiej, może nawet poczuła coś w rodzaju przywiązania? Nawet jeśli tak się stało, Henry nie widział przed sobą możliwości powrotu do Josephine. Spoliczkowanie mógł jej wybaczyć, ale przecież nie porzuci Lindy.
Linda… Mógłby o niej rozmyślać godzinami, gdyby nie był na tyle zdyscyplinowany, żeby dbać o swoje obowiązki. Często wspominał, jak w trakcie całowania przytrzymywała jego głowę. W geście tym kryło się coś namiętnego, a jednocześnie niezwykle opiekuńczego. Czy mógłby czegoś podobnego oczekiwać od Josephine?
…No właśnie. Znowu nie powiedział Lindzie. Właściwie trudno się dziwić. W obecności panny Dryden zapominał o swojej tak zwanej narzeczonej. Teraz jednak dotarło do niego, że musi podjąć męską decyzję i rozwiązać problem, który stoi na drodze do pełnego szczęścia. Stacjonując na Malcie, będzie miał na to mnóstwo czasu.


2 komentarze: