Rozdział ze
specjalną, choć nieco spóźnioną dedykacją dla Caroliny.
Porucznik Vincent leżał
w swojej kajucie i patrzył, jak nowy dzień rzuca owalną plamę
jasności na przeciwległą ścianę, tuż obok wieszaka z
płaszczami. Henry zastanowił się nad kątem padania światła,
spojrzał na zegarek i po chwili ustalił, że HMS „Evelyn” idzie
zapewne na wschodni południowy wschód. Nie było powodu do
pośpiechu: wieczorem Vincentowi wypadła wachta, więc teraz mógł
odpocząć. Jeszcze z pół godziny, chyba że nastąpi alarm bojowy.
Oby nie nastąpił.
Sięgnął raz jeszcze
po list, który studiował przez ostatnie dwa dni, od kiedy okręt
opuścił Maltę. Choć tyle czasu minęło od nadania, Henry nadal
czuł perfumy, którymi skropiono kartkę.
Kochany Poruczniku,
Twoja
Linda jest dziś bardzo, bardzo biedna. Ten list piszę w tempie
kilku wyrazów na godzinę, dłużej nie daję rady, bo opadam z sił
albo biorą mnie dreszcze.
Musiałam
złapać jakieś choróbstwo, całkiem mnie rozłożyło. Mam
gorączkę, nie mam na nic siły i ledwo widzę na oczy. Musiałam
odwołać spektakle i wykosztować się na lekarza, więc nieprędko
kupię nowe zasłony do pokoju, zamiast tych obleśnych, które
znasz. A co najgorsze, w niektórych przedstawieniach moją rolę
przejęła panna Blakeley. Niezależnie od gorączki, wprost płonę
ze wstydu na samą myśl.
Leżę
pod grubą kołdrą i kocem, a i tak trzęsę się z zimna.
Przychodzi do mnie Jessie, córka krawcowej z teatru. Robi
sprawunki, podgrzewa jedzenie, podaje gorącą herbatę i dotrzymuje
towarzystwa, czytając mi książki. Dobra dziewczyna, trochę bez
wyobraźni, ale jak dotąd ze mną wytrzymuje.
Nie
martw się o mnie! Dojdę do siebie, tylko muszę najpierw
przetrzymać te kilka krytycznych dni. Szkoda, że nie ma Cię przy
mnie, zwłaszcza wieczorami. Twoje towarzystwo byłoby dla mnie
najsłodszą ulgą w cierpieniu. A w najgorszym razie nie
cierpiałabym sama… Czekam z utęsknieniem na Twój powrót.
Napisałabym, że tęsknię za Twoim fletem, gdyby nie to, że
zostawiłeś go u mnie. Razem z futerałem.
Dłoń
trzymająca list opadła na kołdrę, Henry wpatrzył się w sufit.
Po każdym przeczytaniu czuł się tak, jakby coś ciężkiego
spadało mu na pierś, przygniatało.
Ta
noc była już którąś z kolei, kiedy po przebudzeniu zorientował
się, że trzyma głowę wprost na materacu, a poduszkę przytula do
piersi, jakby w zastępstwie. Musiało to wyglądać idiotycznie, ale
nie mógł nic na to poradzić. Tęsknił, potwornie tęsknił. Było
inaczej niż wtedy, jesienią, kiedy smutek spalał go niemalże na
popiół. Wtedy ledwo zdążył nawiązać znajomość z panną
Dryden, za wszelką cenę pragnął poznać ją bliżej i tęsknił
bardziej za ideą niż za rzeczywistą kobietą. Teraz była to już
tęsknota za kimś naprawdę bliskim, nie tak niszcząca, nie
odbierająca w przewrotny sposób ochoty do życia, ale wciąż
bolesna.
Mimo wszystko martwił
się chorobą Lindy. To pewnie zwykłe przeziębienie albo grypa, a
ton listu pozostawał pogodny, ale Henry nie miał stuprocentowej
pewności, więc ciążyło mu to. Sama myśl o tym, że ta
wspaniała, najdroższa kobieta, przed którą drży z zachwytu
przemieszanego z lękiem całe Portsmouth, może teraz cierpieć w
samotności – bo córka krawcowej nie siedzi przecież u niej całą
dobę – napełniała go głębokim smutkiem. Tak bardzo chciałby
teraz siedzieć przy jej łóżku, przecierać rozgrzane czoło,
jeśli trzeba, to i własnoręcznie karmić rosołem, a nawet
podzielić się z Lindą ciepłem swojego ciała, by ochronić ją od
dreszczy… Gdyby sam przy tym zachorował, cóż z tego? We dwoje
nawet cierpieć byłoby raźniej. Ale co mógł poradzić, będąc
gdzieś u wybrzeży Cyrenajki? Napisać kolejny list i czekać na
odpowiedź.
Niezłym pomysłem było
zapisanie najpierw tych rozważań. Henry wstał z łóżka, usiadł
przy stoliku i przelał swe myśli na kartkę. Zależało mu na tym,
żeby Linda w pełni zrozumiała całą głębię jego uczuć, wiele
więc razy kreślił i poprawiał. Kiedy z brudnopisu zaczęły się
wyłaniać kształty spójnego listu, stwierdził, że jest późno i
pora iść na śniadanie, bo wkrótce zacznie się służba.
W mesie oficerskiej
siedzieli Sykes, Wallace, Matthews i Arthur Braeburn. Nowy pilot
szybko okazał się cennym nabytkiem dla jednostki. Nie chodziło
tylko o umiejętności i doświadczenie bojowe, ale również
charakter. Nowy do wszystkich odnosił się przyjaźnie, a wspólny
język najprędzej odnalazł z Dunmore’em. Obaj byli dżentelmenami
mocno rozrywkowymi, choć Braeburn śmiał się często i rubasznie,
a Northumbryjczyk największe wariactwa potrafił wyczyniać z
kamienną twarzą. Dowiedziawszy się o tym, skąd przybył Henry,
najnowszy członek eskadry nie omieszkał się pochwalić, że dwa
razy był na Cejlonie przejazdem, bo w dzieciństwie spędził
półtora roku w Sarawaku. Teraz najwyraźniej opowiadał przy
śniadaniu o okolicznościach, w jakich jego rodzice zmuszeni byli z
dżungli Borneo wracać do Nottingham.
- Wiesz, że Dajakowie
noszą kawałek pręta w poprzek no-wiesz? – klarował Matthewsowi.
– Nic mi do tego, co kraj to obyczaj, podobno ich kobiety są
zadowolone. Ale mój tatko, jak się dowiedział, to od razu się
zapalił, żeby wykorzenić taką blasfemię. Aż obsesji dostał, na
każdym kazaniu o tym gadał! Tak się zawziął, że mało go na
maczetach nie roznieśli. W końcu wieść doszła do biskupa…
- Był tu Tony? –
przerwał mu Vincent, sadowiąc się przy stole.
- Oczywiście –
potwierdził Sykes. – On chyba wstaje pierwszy spośród was
wszystkich, leniwcy.
Henry nie zareagował na
łagodną złośliwość, odnoszącą się do faktu, że lotnicy
pełnili wachtę na mostku stosunkowo rzadziej niż oficerowie
pokładowi.
- Mówię mu, żeby się
bardziej oszczędzał – westchnął. – Inaczej nie starczy mu
sił, kiedy naprawdę coś się zdarzy.
- A może właśnie coś
się już kroi – zauważył Matthews posępnie.
- Skąd wiesz? –
zainteresował się Vincent.
- Na pewno zauważyłeś,
że Scolding od wczoraj jest jakiś nieobecny, jakby czekał na
rozkazy. No i przez noc weszliśmy w Wielką Syrtę.
- I poruszamy się wzdłuż
jej wybrzeża – odparł Henry, eksplorując widelcem parującą
jajecznicę. – Pewnie znowu działania na liniach komunikacyjnych.
- Czy te dzikusy w ogóle
ogarniają rozumem pojęcie linii komunikacyjnych? – obserwator
Dunmore’a wzruszył ramionami.
- Te dzikusy, jak ich
nazywasz – zauważył Sykes – bez większych kłopotów
rozstawiają Włochów po kątach.
- Też mi osiągnięcie…
Przez chwilę siedzieli
nad posiłkiem, ciągnąc luźną rozmowę o wydarzeniach w Europie i
w Mezopotamii, gdzie sytuacja oblężonego garnizonu generała
Townshenda w Kut al-Amara przedstawiała się bardzo niewesoło. W
pewnym momencie do mesy wszedł doktor Connor.
- Chodźcie na pokład,
Italianiec leci – powiedział, a kiedy większość oficerów
odeszła od stołu, sam usiadł i zajął się lekturą maltańskiej
gazety w języku angielskim.
Kapitan Scolding
przebywał na śródokręciu. Wraz z grupą oficerów i marynarzy
pokładowych stał przy sterburcie i patrzył w niebo, na którym
widać było zbliżającą się maszynę z zielono-biało-czerwonymi
barwami na ogonie.
Dwupłatowiec leciał
dość nisko, dzięki czemu dało się stwierdzić, że był naprawdę
duży. Rozpiętość skrzydeł miał tylko nieco większą od shorta,
ale wydawał się potężniejszy, jakby wszystkiego miał więcej. W
powietrzu utrzymywały go aż trzy silniki: dwa na dolnym płacie po
obu stronach kadłuba, a trzeci skierowany w tył, ze śmigłem
pchającym między bliźniaczymi belkami ogonowymi. Wpatrzywszy się
bliżej, Tony dostrzegł, że jakby tego było mało, stateczniki
pionowe sojuszniczy samolot też ma trzy.
Z przedniego kokpitu
wychylił się członek załogi, odziany w skórę jak piloci na
całym świecie, i wyrzucił coś za burtę. Niewielka metalowa boja
plusnęła w wodę, a Włosi, wyprzedziwszy HMS „Evelyn”,
zawrócili, pomachali skrzydłami w pozdrowieniu i odlecieli z
powrotem ku Trypolitanii.
- Nam by się taki
przydał – stwierdził Dunmore. – Na pewno dwa razy dłużej
wytrzymuje w powietrzu.
- Coś ty, do hangaru się
nie zmieści – odpowiedział Tony. – Poza tym tam jest ich
czterech, Matthews chyba nie byłby zadowolony z dodatkowego
towarzystwa.
Pokładowi zakrzątnęli
się i przerzucili sztormtrap przez burtę. Jeden z podoficerów
zlazł z bosakiem, by wyciągnąć z morza boję, do której
przytwierdzona była niewielka blaszana skrzynka
- Pofruniemy dzisiaj? –
upewnił się Northumbryjczyk, obserwując jego wysiłki.
- I to za kilka godzin –
potwierdził Scolding. – Pytanie tylko, dokąd.
Wkrótce
potem porucznik Vincent został wezwany do kabiny nawigacyjnej.
Oprócz niego i Scoldinga był tam już komandor Bancroft. Stał nad
stołem, wsparty pięściami o blat, i wpatrywał się w rozciągniętą
mapę, która była prezentem od sojuszników.
- Dasz radę to odczytać?
– Tony spojrzał uważnie na swego obserwatora.
Mapa
przedstawiała wybrzeże afrykańskie od miasta Syrta aż do Sollum
na granicy Egiptu i Cyrenajki. Włosi zaznaczyli na niej różne
rzeczy czerwonym i zielonym ołówkiem, ale po upadku do morza woda
dostała się do skrzynki i część oznaczeń, która wypadła na
zgięciach mapy, rozmazała się w różowe lub turkusowe plamy.
Najważniejszy punkt, zaznaczony na południowy wschód od Adżdabiji,
dało się jednak rozpoznać.
- Dobry mieli pomysł na
zrzucenie mapy, szkoda, że nie pomyśleli o zabezpieczeniu przed
wilgocią – stwierdził Henry. – Właściwie co im przeszkadzało
przesłać pozycję telegraficznie?
- Jeden obraz znaczy
więcej niż tysiąc słów – odparł Scolding z lekką ironią. –
Zresztą, pozycja naszego celu i tak jest orientacyjna.
- Cóż, pustynia –
powiedział Bancroft. – Dużo się tam nie ukryje, a z góry lepiej
widać, więc nawet pięćdziesiąt mil to jeszcze margines błędu.
Porucznik Vincent
odmierzył cyrklem parę objętości, zaznaczył miejsce, które
wydawało mu się najbardziej optymalne – pomiędzy Adżdabiją a
Bregą.
- Żeby droga była jak
najkrótsza, powinniśmy startować praktycznie z plaży –
stwierdził. – Jakieś sto dziesięć mil na miejsce i drugie tyle
z powrotem, plus trochę czasu w rezerwie.
- Powinno starczyć –
uspokoił go Scolding, choć wolał nie myśleć o perspektywie
przymusowego lądowania na pustyni. – W porządku, trzeba zawołać
pozostałych.
Ponieważ ciągle
jeszcze pozostało sporo czasu do zajęcia przez HMS „Evelyn”
wyznaczonego miejsca rozpoczęcia lotu bojowego, minęło pół
godziny, nim ostatecznie dowódca okrętu zwołał odprawę przed
misją. W tym czasie Henry skopiował wszystkie istotne informacje na
świeżą mapę o większej skali i od razu również na swój
egzemplarz. Tony ufał jego zdolnościom i poczuciu orientacji na
tyle, żeby dopuścić go do planowania operacji, czyniąc z niego de
facto nawigatora eskadry.
Na
odprawę, oprócz personelu latającego, stawili się też niektórzy
oficerowie pokładowi.
- Panowie, czeka nas dziś
wycieczka nad Afrykę! – oznajmił kapitan Scolding.
- Czy ta wycieczka
przewiduje jakieś fajerwerki? – upewnił się Dunmore.
- Sytuacja jest taka –
Bancroft zabrał głos. – Nasze wojska w Egipcie rozpoczynają
ofensywę przeciw Senussim. Następnie my musimy uderzyć
jednocześnie na ich tyły.
- A Włosi oczywiście
mają w tym czasie sjestę – zauważył kwaśno Godric Traylor.
- Włoskie bombowce,
poruczniku, może i mają większy zasięg od naszych, ale za to
znajdują się jeszcze dalej. Będzie pan łaskaw mi nie przerywać…
Następnie Niemcy szmuglowali dla rebeliantów broń, amunicję i
tureckich oficerów. Nie tak znowu dużo, bo na Włochach zdobyli
tyle zapasów, że są porządnie zabezpieczeni. Od samej Misuraty
idzie zaopatrzenie dla rebeliantów prowadzących wojnę szarpaną z
naszymi w Egipcie. Następnie gdzieś na tym szlaku z Misuraty mieści
się ważna baza, zapewne z magazynami broni. Nasi sztabowcy
skonfrontowali dane wywiadowcze z tym, co dostali od Włochów, i
wyszło im, że musi zapewne być w dolinie Wadi al-Farigh.
Wskazał piórem cel
oznaczony na mapie.
- To jakaś oaza? –
zapytał Braeburn.
- Wszystko na to wskazuje
– odparł Tony, przypominając sobie szczegóły poleceń, jakie
otrzymał przed wyjściem z portu. – Przesłuchani jeńcy nazywali
to miejsce „Zawijjat Sabah”.
- A więc zawijja,
mahometański klasztor – powiedział Matthews.
- Oni mają klasztory? –
zdziwił się Traylor.
- Nie odbiegajcie od
tematu! – komandor przywołał go do porządku.
- Naszym zadaniem jest
zrobić z tą bazą porządek – ciągnął Tony. – Krótko
mówiąc, tym razem zbombardujemy cele lądowe, bo w okolicy nie ma
nikogo innego, kto może to zrobić. Wystartujemy trzema maszynami:
ja, Dunmore i Braeburn. Traylor i Davis pozostaną na nasłuchu i
będą czekać na meldunki.
- Za pozwoleniem, czemu
znów pomija się mnie przy ważnym zadaniu? – zaprotestował
porucznik Godric Traylor. – Pięć dni dawno minęło!
- Kto pomija? –
Scolding wzruszył ramionami. – Mamy trzy samoloty na czterech
pilotów i nic się w tej kwestii nie zmieniło.
- Jak chcesz, to możesz
ze mną polecieć – zaproponował Braeburn. – Czepisz się
pływaka albo siądziesz okrakiem na ogonie i będziesz osobiście
zrzucał bomby. Pasuje?
- Panowie, starczy
błaznowania! – zganił ich dowódca okrętu. – Następnie na
pozycję wyjściową dotrzemy planowo za pięć i pół godziny.
Wczesnym popołudniem
słońce stało wysoko na niebie. Sądząc po pogodzie, nikt by się
nie domyślił, że to koniec lutego: temperatura była wprost
wiosenna jak na angielskie warunki. Za burtą HMS „Evelyn”
rozciągał się cyrenajski brzeg – wielka linia piasku, jakby
ogromna plaża. Na pokładzie rufowym hydroplan kapitana Scoldinga
był już podwieszony do żurawia i gotów do opuszczenia na wodę.
George Angus i jego ludzie szykowali tymczasem kolejne maszyny.
Lotnicy zebrali się przy relingu, sprawdzając ostatni raz, czy
niczego nie zapomnieli.
- Gotowi? – upewnił
się Tony, dopinając pilotkę. – Jeżeli ktoś źle się czuje,
może jeszcze zrezygnować.
Nikt się nie przyznał,
cała czwórka pragnęła w końcu znaleźć się w powietrzu i
skonfrontować z przeciwnikiem, przez którego całe dnie spędzali
na monotonnej służbie patrolowej.
- Dobrze – potwierdził
kapitan. – Wszystko tu się buduje z gliny, więc nie bierzemy
ciężkich bomb burzących, tylko drobnicę, żeby narobić bałaganu
na jak największym obszarze. Braeburn, ty masz mniejszy udźwig,
więc w zamian gęściej ostrzeliwuj nieprzyjaciela. Poza tym każdy
pilnuje każdego. Senussi raczej nie będą mieć własnego
lotnictwa, ale lepiej mieć się na baczności.
Spojrzał na obcy
afrykański brzeg, potem rzucił okiem na zegarek.
- Dziś piątek –
przypomniał. – Jeżeli dobrze pójdzie, zastaniemy rebeliantów w
trakcie ćwiczeń.
- Znakomicie! –
ucieszył się Braeburn. – Spadniemy na nich jak Asyryjczyk na
trzody!
- I stłuczemy ich złotem
i purpurą swych kohort, oczywiście – dodał Vincent.
- No, tylko ostrożnie –
upomniał Scolding. – Żebyśmy nie skończyli jak wojska
Sennacheryba. Do rydwanów!
Start przebiegł bez
problemów. Tony czuł się nieco dziwnie, rozpędzając shorta po
wodzie w kierunku brzegu, zamiast, jak zwykle, ku pełnemu morzu.
Udało mu się jednak wzbić w powietrze, zanim z pełną prędkością
wjechał na mieliznę. Już po chwili widział pod sobą cień
samolotu na piasku. Do lotów nad lądem miał ostatnio dość
ambiwalentny stosunek. Z jednej strony widoki były bardziej
urozmaicone, a z drugiej – gdyby tak się zdarzyła, odpukać,
jakaś awaria – spróbuj bezpiecznie wylądować na pływakach!
Obejrzał
się na Vincenta. No, w taką pogodę mu chyba nie zimno? Zdał sobie
sprawę, że przed paroma dniami minął rok, od kiedy Henry dołączył
do eskadry. Ileż się wydarzyło w tym czasie! Obserwator był o
wiele bardziej pewny siebie, nabrał doświadczenia, został już
nawet ranny, ale ogólnie – spisywał się świetnie. A poza tym
okazał się najlepszym przyjacielem.
A teraz znów nowy
człowiek w jednostce. Scolding rzucił okiem na Braeburna, który
prowadził sopwitha tabloida z tyłu po prawej. Na razie weteran
Gallipoli nie dał mu powodów do niezadowolenia, ale dopiero teraz
się okaże, ile jest wart w boju. Po drugiej stronie Dunmore z
Matthewsem i ich, jak to ujmował Henry, „kanonierka”, jedyny w
eskadrze samolot o dwóch karabinach.
Tony czuł narastające
z wolna emocje. Dobrze zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa,
lecz mimo to perspektywa spotkania z nieprzyjacielem dziko go
ekscytowała. Był świadom, że nieszczęśnicy gnijący w okopach
mogą mieć zupełnie inny pogląd na sprawę niż piloci, ale
świadomość ta nie miała wpływu na jego odczucia. To było jak
schadzka ze śmiercią. Dunmore, który przed wojną trochę polował,
z pewnością odczuwał to jeszcze intensywniej.
Skoro mowa o schadzce…
Już wcześniej Tony zauważył, że czas lotu znacznie szybciej
upływa, jeżeli myśli się o Emily. Nie widział jej od bardzo
dawna i był zdany wyłącznie na korespondencję. A może powinien w
końcu wysłać jej swoje zdjęcie? Po powrocie na Maltę jakieś
zrobi. Tymczasem każda linijka listu czyniła pannę Knight coraz
bliższą jego sercu. Dopiero teraz miał szansę w pełni odkryć
to, co na żywo trudno jej było przekazać. Emily okazywała się
bardzo inteligentna, świadoma własnej wartości, a nawet ambitna, z
drugiej zaś strony wrażliwa i niezwykle czuła. Mimo wszystko
zachowywała pewną skromność i bardziej dawała do zrozumienia niż
otwarcie informowała, że potrzebuje jego bliskości.
Tony
wiedział, że musi do niej pojechać przy pierwszej okazji, inaczej
nie przeżyje. Nagle przypomniała mu się plaża w Swansea i ponętna
kostka, która przypadkiem wysunęła się spod spódnicy… Ale
ciągnięcie tego wątku w takich okolicznościach mogło się okazać
zgubne. Gdyby tak, nie daj Boże, zaczął rozmyślać o jej drugiej
kostce… Czas leciałby jeszcze szybciej, wręcz za szybko, kapitan
Scolding był zaś na służbie i nie mógł sobie pozwolić na to,
żeby cokolwiek przegapić.
Prowadził
maszynę nad pustynią, monumentalną w swej surowości. Ludziom w
Anglii mogło się wydawać, że Sahara to po prostu morze piasku.
Tymczasem krajobraz owszem, był monotonny, a bez kompasu tudzież
zdolności nawigacyjnych Henry’ego łatwo było stracić
orientację, jednak eskadra mijała niewielkie wzniesienia albo
doliny, z piaszczystych łach wyłaniały się czasem skały, a
słońce, oświetlając ten krajobraz, dokładało od siebie
światłocień, który ku wieczorowi, gdy cienie się wydłużą, z
pewnością stanie się jeszcze bardziej intrygujący.
Wreszcie
natrafili na Wadi al-Farigh, długi wąwóz przebiegający z zachodu
na wschód. Kapitan skręcił w lewo, prowadził eskadrę wzdłuż
koryta dawno wyschniętej rzeki. A może, w rzadkich dniach, kiedy na
Saharze padał deszcz, dnem wąwozu wciąż płynęła woda? Tak czy
inaczej, dolina wyglądała na całkiem przyzwoity szlak, na miejscu
rebeliantów Scolding też by ją wykorzystywał.
Tylko
gdzie się podział cel? Lecieli i lecieli, a w zasięgu wzroku
pustka i pustynia, ani śladu aktywności ludzkiej, z wyjątkiem ruin
marnej lepianki, którą minęli trzy mile wcześniej.
- Jak daleko jeszcze? –
rzucił za siebie pytaniem. – Powinniśmy już chyba być na
miejscu.
- Powinniśmy –
potwierdził Henry. – Tamte współrzędne były dość
orientacyjne, ale z grubsza powinniśmy przynajmniej coś już
widzieć. Ile mamy czasu?
- Jakieś pół godziny.
- A jeżeli nie
znajdziemy celu?
- Wrócimy na okręt,
zatankujemy i polecimy przeszukać następny sektor.
Porucznik Vincent
spojrzał na zegarek.
- Będzie co najmniej
czwarta – stwierdził. – Nie wyrobimy się przed zmrokiem. Jutro
rano?
Tony skrzywił się, nie
podobała mu się ta perspektywa. Może najpierw należało wysłać
kogoś z lotem rozpoznawczym, żeby ustalił na pewno położenie
składnicy Senussich, a dopiero potem wprowadzić do akcji bombowce?
Szkoda, że nie pomyślał o tym wcześniej. Ale teraz za późno o
tym… Wzniósł shorta w górę, może z kolejnych pięciuset stóp
będzie lepszy widok.
- Braeburn coś zobaczył!
– wykrzyknął Vincent podnieconym głosem. – Jeździec na
dziesiątej!
Nie od razu kapitan
Scolding dostrzegł cokolwiek w jednostajnym krajobrazie pustyni.
Dopiero po chwili zorientował się, że daleko z lewej w stronę
północy przemieszcza się kłąb pyłu. Nie miał lornetki, jak
Henry, więc musiał na razie wierzyć na słowo, że gdzieś tam w
środku jest człowiek na koniu.
- Nie strzelać i nie
schodzić z kursu! Zobaczymy, dokąd jedzie…
Trudno było sądzić,
aby pustynny jeździec nie zauważył samolotów, ale z drugiej
strony nie było pewności, czy to właśnie ich widok natchnął go
do galopu. Tony w każdym razie zachował dyskrecję i leciał według
dotychczasowego kursu. Dunmore i Braeburn też się nie wyłamali.
Tamten zmierzał ku niewysokiemu, skalistemu grzbietowi oddalonemu o
jakieś pięć mil. Nic nie wskazywało, żeby miało się tam kryć
jakieś osiedle ludzkie, ale… dokądś przecież pędził. Scolding
lekko skierował maszynę w lewo, żeby po szerokim łuku dotrzeć w
to samo miejsce. Reszta bezbłędnie podążyła za nim. Poczuł
swoistą dumę z doświadczonej i dobrze zgranej jednostki, ale teraz
nie było czasu się zachwycać.
Im bardziej zbliżali
się do wzgórz, tym silniejsze bicie serca czuł Scolding. Coś tam
jednak było! I rzeczywiście: w pewnej chwili niby Sezam otworzył
się przed nim uskok kryjący miejsce, które musiało być Zawijjat
Sabah. Za zboczem rozciągała się dolina, a w niej długi,
trzypiętrowy budynek z suszonej cegły, budzący pewne skojarzenia z
koszarami; dwie stare armaty stały po obu stronach wejścia. Obok
meczet z kopułą i niewysokim minaretem oraz kilka lepianek, konie,
muły i wielbłądy, bardzo zakurzone auto, gdzieś w głębi ożywcza
zieleń palm, a między nimi coś jakby blask słońca na powierzchni
wody…
Na
placu przed zabudowaniami trwała musztra. Kilkudziesięciu, może
stu ludzi – około kompanii. Henry spojrzał przez lornetkę. Białe
i czarne dżelaby oraz powłóczyste szaty owinięte wokół ciała w
sposób kojarzący się z sari przemieszane były w różnych
proporcjach z mundurami khaki w stylu europejskim; do tego owijacze
na łydkach, skórzane pasy i szarfy w różnych kolorach,
zaokrąglone czerwone fezy obok kefij i białych zawojów. Przed
frontem kompanii stał chorąży z zielonym sztandarem i dwaj ludzie,
których wysoka ranga nie ulegała wątpliwości. Jeden miał na
sobie strój arabski lśniący od złota i jedwabiu, drugi –
schludny mimo pustynnych warunków mundur z dużymi, błyszczącymi
guzikami, a na głowie kołpak z baraniego runa: ewidentnie turecki
doradca wojskowy.
Tony
zmniejszył wysokość, zajmując pozycję do bombardowania.
Nadlatywał nad zawijję od wschodu. Szybko wydał Vincentowi
dyspozycje do przekazania przez radio pozostałym, a potem z
napięciem skorygował pozycję. Nie zapominał o ostrożności. Co
prawda mieli nad rebeliantami miażdżącą przewagę techniczną,
ale, jak pokazał przypadek generała Gordona z Chartumu, przeciwnika
uchodzącego za bardziej prymitywnego nieroztropnie było nie
doceniać.
Rebelianci szybko ich
zauważyli. Czworobok rozsypał się na mniejsze grupy, niektórzy
schowali się za budynkami. Oficer w baranicy wraz z kilkoma innymi
ludźmi próbował zapanować nad poruszeniem. W jednej chwili
Scolding zdał sobie sprawę, że do niego strzelają. Trzask
nowoczesnych karabinów i sztucerów mieszał się z hukiem
muszkietów skałkowych, przekazywanych z pokolenia na pokolenie w
lokalnych plemionach. Plac zasnuł się mgłą dymu prochowego, w
którym tu i ówdzie rozbłyskiwały płomienie z luf. Brytyjskie
maszyny były jednak za wysoko, aby dosięgł je ogień broni
ręcznej.
Z
tyłu Henry ostrzeliwał Senussich z lewisa. To niezupełnie
dżentelmeński sposób załatwienia sprawy, pomyślał Tony ze
smutkiem i zwolnił wreszcie bomby. Samolot, nieco teraz lżejszy,
podskoczył do góry. Chwilę później zabrzmiały apokaliptyczne
werble eksplozji. Główny budynek spowiły kłęby dymu i pyłu.
Kapitan wykonał zwrot przez lewą burtę, żeby zrobić miejsce dla
pozostałych. Zanim zdążyli zrzucić bomby, kolejny silny wybuch
wstrząsnął powietrzem. Arabowie na placu padli jak skoszeni, z
budowli niczym pociski wyleciały kamienie i cegły. Chyba trafił w
magazyn amunicji.
Braeburn
podchodził do ataku na małej wysokości. Walnięty z boku falą
uderzeniową jak niewidzialną pięścią, przechylił się na
skrzydło i kilkaset stóp przeleciał siłą bezwładu. Najwyraźniej
stracił kontrolę nad sterami, ściągało go ku ziemi… Syn
pastora z Nottingham desperacko próbował odzyskać stateczność,
zrzucił obciążające go bomby, które spadły w szczerym polu.
Kilku Senussich niespodziewanie padło na ziemię, trafiły ich
odłamki.
Braeburnowi
udało się jednak odzyskać równowagę. Natychmiast poderwał
samolot w górę. Z ziemi wciąż do niego strzelali, Henry przez
lornetkę zobaczył, jak poszycie płata pęka w miejscu trafienia.
Tymczasem Dunmore okrążył zrujnowaną zawijję od strony zbocza,
po czym bezbłędnie zbombardował na pozostałe zabudowania. Z
minaretu pozostała połowa. Przerażone konie biegały bezładnie
między bojownikami.
- Teraz to już nic nie
widać… – westchnął Vincent i rozpoczął nadawanie.
Formacja uporządkowała
szyk i zawróciła. Rebelianci pod rozkazami Turka zdołali się
przegrupować i dalej prowadzili ogień zza osłon – to spośród
ruin, to spomiędzy palm. Tony puścił przodem Dunmore’a, który
ryzykownie obniżył wysokość i położył się na prawe skrzydło,
by walić w przeciwnika z obu kaemów. Braeburn zajął się
koszeniem roślinności nad wodą.
Na
ziemi panował chaos. Turek, do pasa zasłonięty przewróconym
kawałkiem muru, strzelał do samolotów z rewolweru. Co za
szaleniec, pomyślał Tony. Aż szkoda takiego…
Nagle
Henry krzyknął. U stóp minaretu dwaj spośród rebeliantów
ustawili karabin maszynowy i wycelowali w niebo. Ten już nie musiał
się przejmować zasięgiem! Lufa splunęła ogniem prosto w maszynę
Dunmore’a, niemal dało się widzieć wióry lecące z kadłuba,
nim Northumbryjczyk uciekł do góry i w bok. Braeburn śmiałym
manewrem wślizgnął się pod niego, przeleciał nad złamanym
minaretem i z impetem cisnął w dół granat. Czy skutecznie, tego
Tony nie widział. Pięciu jeźdźców Apokalipsy zasiało w Zawijjat
Sabah kompletny chaos.
Przyszła
pora wracać na okręt. Kapitan Scolding skierował maszynę na
zachód. Co z pozostałymi? Braeburn dzielnie się spisał i wyszedł
obronną ręką po utracie panowania. Dunmore miał coś nie tak z
prawym dolnym płatem i środek kadłuba trochę mu prześwitywał,
ale tak czy inaczej…
- Matthews melduje, że
został ranny – powiedział Vincent.
- Poważnie?
- Nie wiem. Chyba
powinniśmy przyspieszyć.
Droga jednak dłużyła
się niemiłosiernie. Hydroplan, w tamtą stronę śmigły jak rydwan
Heliosa, teraz wydawał się o wiele za wolny, a kiedy morze znalazło
się w zasięgu wzroku, to jak na złość czas zaczął płynąć
jeszcze wolniej. Im bliżej zaś byli, tym bardziej Tony’emu
wydawało się, że coś jest nie tak…
- Gdzie okręt? –
zdziwił się.
Rzeczywiście, na drodze
powracającej eskadry nie było ani śladu HMS „Evelyn”. Chyba
odchylili się od od kursu o parę minut i wyszli znad lądu w
zupełnie innym miejscu… Co za nonsens – bombardowanie całkiem
udane, a w drodze powrotnej rozsypka?
- Jest! – uspokoił go
Henry, rozpoznawszy sytuację przez lornetkę. – Jakieś dziesięć
mil z lewej! Już nadaję, żeby wstawiali herbatę…
Ale Tony prawie go nie
słyszał, z niepokojem obserwując maszynę po prawej, która chyba
miała jakieś problemy. Tabloid zaczął odstawać od reszty, potem
jego śmigło zwolniło, runął w dół. Przez kilka sekund grozy
czas się zatrzymał i jednocześnie pędził niedorzecznie szybko.
Potem Braeburn już drugi raz w ciągu godziny zdołał się
uratować, wyprowadzając maszynę w lot ślizgowy. Przeleciał nisko
nad pasmem nadbrzeżnych wydm, usiłując dociągnąć do brzegu
morza, ale nie zdążył. Zarył pływakami w piasek i padł na nos,
zadzierając ogon do góry.
- Boże! – westchnął
Scolding.
Jeden
ranny, drugi spadł, co jeszcze mogło pójść źle? Należało
podjąć szybką decyzję. Zatoczył krąg nad uziemionym tabloidem,
z ulgą stwierdzając, że pilot chyba osobiście nie ucierpiał i
właśnie opuszczał samolot.
- Niech bezwzględnie
wracają na okręt – nakazał Tony. – My idziemy na pomoc!
Kiedy tylko Vincent
nadał rozkaz, zeszli w dół, bez trudu sadzając shorta na falach
kilka jardów od brzegu. Scolding zgasił silnik, wyskoczył z
kokpitu, w biegu rozpinając kurtkę. Henry ruszył za nim.
Braeburn wybiegł im na
spotkanie. Sądząc po żwawości, nie był ranny.
- Cycki! – wystrzelił
przekleństwem. – Jeszcze kilkadziesiąt stóp i usiadłbym na
wodzie!
- Jak się czujesz? –
Tony zadał mu podstawowe pytanie.
- Ze mną wszystko w
porządku – odparł, ściągając gogle na czoło. – Tylko
samolot mi jakąś blasfemię wywinął.
- Zaraz mu się
przyjrzymy, najwyżej Dunmore po ciebie przyleci – powiedział
Henry. – Łączność, na szczęście, jeszcze mamy.
Wciągnęli shorta
bardziej na piasek, na wszelki wypadek, żeby przybój nie porwał go
na pełne morze. Potem we trójkę udali się do tabloida.
Braeburnowi dopisało szczęście, a może raczej doświadczenie. Nie
było żadnych widocznych zniszczeń. Hydroplan nawet nie uderzył
nosem w ziemię, piasek na plaży wszystko zamortyzował. W zasadzie
wystarczyło go wykopać.
Tony otworzył osłonę
silnika i zajrzał do środka. Piasek był wszędzie, wszystko
oblepiał.
- Bez obawy –
powiedział, czując, jak napełnia go spokój. – Silnik nie został
uszkodzony, tylko piasek wszystko pozatykał. Wyczyścimy, zepchniemy
go na wodę i w pół godziny będziemy na pokładzie. Jeżeli nawet
nie wystartujesz, to jakoś weźmiemy cię na hol. Nie jest źle, a
właściwie jest całkiem dobrze.
Wtem otaczającą ciszę
rozerwał wystrzał. Tony odwrócił się gwałtownie i niemal
podskoczył, widząc, jak Vincent pada na ziemię. Potem huknęły
następne strzały.
Słowem wstępu: ja dziękuję i w ogóle, ale... Za co? Znaczy, czym sobie zasłużyłam? Bo, nie ukrywam, trochę mi szczena opadła. :D
OdpowiedzUsuńA teraz, skoro zadałam już pytanie, które mi nie dawało spokoju (mam za dużo wolnego czasu), pozostaje kolejne pytanie: CZY TY MUSISZ MU TO ROBIĆ? Znaczy nie żebym była wredną małpą i życzyła tego komukolwiek innemu, ale HENRY? NAPRAWDĘ? HENRY? (W sumie jakby padło na Tony'ego to bym podobnie biadoliła...) Pragnę wyrazić w tym miejscu szczerą nadzieję, że mnie wkręcasz (no, nie tylko mnie, nas, czytelników), jak to ty już wkręcać potrafisz (nie raz ci się to kapitalnie udawało). Naprawdę chcę znowu zostać sprytnie wkręcona. :<<<
Znaczy tego, ja rozumiem i liczę, że Henry wcale nie musiał oberwać tylko się rzucił na ziemię, bo usłyszał strzał, ale panikuję na zapas. Kobiety tak mają. No dobra, ja tak mam.
Tony, weź ty nie pozwól, żeby Henry'emu coś się stało, on do Lindy musi wracać (i olać Josephine, nie zapomnijmy o olewaniu Josephine). I tego, Tony, ty też weź uważaj, bo autor ci się trafił taki, że nigdy nic nie wiadomo. :D Głowy nisko i spadamy na Evelyn. :D
Omg, Sahara. Powiem ci, że już nie raz cię podziwiałam za wiedzę i umiejętność wykorzystania jej tutaj, ale dzisiaj to już naprawdę... Jestem pod wrażeniem. Zwłaszcza, że ciągle mi uświadamiasz, jak ja niewiele o tamtych czasach jeszcze wiem, ale to dobrze, to nic złego.
NO I WIDZISZ, CO TU SIĘ POROBIŁO, aż muszę caps locka użyć, bo to się nie godzi, żebym mogła chociaż na chwilę zapomnieć, jaki ładny Linda wysmarowała dla Henry'ego list, jak on z tej miłości poduszkę musi sobie biedny przytulać, bo kobiety obok nie ma, jak Tony'emu szybciej leci czas, kiedy myśli o Emily... TAK TO JEST, jak twoje opowiadanie czyta baba. :DDD Przeżywam więcej, niż wypada i pewnie jeszcze nie raz przezywać będę, wiem, jestem okropna, ale prędko się mnie nie pozbędziesz, hehehe.
PS Twoje linki ostatnio zaczęły mi generować więcej niż zwykle wejść na blogaski, zaglądnęłam z ciekawości i, serio, myślałam, że Zło, to z gwiazd wygrało wszystko, ale Nachtygalowe Hałdy mnie rozwaliły.
PS2 Koniec komcia. Przeżywam rozdział.
No cóż, nikt inny tu tyle nie komcia i z takim pożytkiem :D A w ogóle nocia miała być dla pokrzepienia w sesji zimowej, ale chyba mi się raczej nie udało zdążyć :P
UsuńTrudno mi teraz odnieść się do twojego postu bez spoilerowania, ale z drugiej strony - cliffhanger i tak jest dość cienki. Either way, nowy rozdział jeszcze nie do końca zaplanowany... W ogóle ile by mi czasu nie zeszło na planowaniu noci, sceny walk zawsze są w jakimś stopniu efektem improwizacji. Kiedy tylko próbuję zaplanować jakieś starcie zawczasu, w jakiś sposób wychodzą sceny romansowe :D
Aż naprawdę tyle wiedzy przebija z tego rozdziału? Jakoś tego nie odczuwam, wymagał zresztą mniej riserczu niż choćby poprzedni.
No, przyszło mi do głowy trochę zreformować zakładkę z linkami :D
A ja się nie mogę pozbyć wrażenia, że wiecznie gadam od rzeczy... Wzruszonam teraz. :')
UsuńPowiem tyle: na dobre ci ta improwizacja wychodzi.
Znaczy wiesz, bo ja generalnie wiem tyle co nic o wszystkim, o czym piszesz, nawet jakby w pewnym momencie były jakieś błędy czy rozjazdy czasowe to bym się zwyczajnie nie zorientowała, ale nie da się ukryć, że wiesz o czym piszesz i ja to bardzo lubię. :D
(Bleh, bo mnie teraz czeka dosyć poważny risercz, który będzie wymagał przewalenia wzdłuż i wszerz pewnego jutjubowego kanału z urban exploration i... Chcę tego opka, ale nie chce mi się go riserczować, poznaj mój ból i ciesz się, że wiesz, o czym piszesz. ;P)
Zacna ta reforma.(I nie została pominięta kreseczka nad a w moim blogasku, jeszcze bardziej niż przed chwilą jestem wzruszona!)
Kreseczek generalnie nie pomijam i jest to wręcz jedną z moich obsesji, żeby wszystkie diakrytyki były na swoich miejscach :)
UsuńCóż, przy pisaniu ogarnęła mnie lekka obawa, że pakując panów oficerów w kłopoty, zaczynam się trochę powtarzać, ale chyba nie jest tak źle... :D
Powodzenia w tworzeniu, a w marcu zapraszam tradycyjnie na nową nocię. :)
I bardzo dobrze, bo ja nie po to wybieram sobie szpanerski tytuł z kreseczką, żeby ją potem pomijano. :D
UsuńYyyy, to opko z wojną na pierwszym planie, w co masz pakować panów oficerów jeśli nie w kłopoty i romanse, które powodują u damskiej części odbiorców nadmiar wrażeń? :DDD
Cóż mogę powiedzieć: podejrzewam, że będę. :P
W tym rozdziale wywołanie maksymalnego nadmiaru wrażeń było zdecydowanie w planie :D
UsuńWpadłam na opko dawno dawno temu, jeszcze w okolicach piątego rozdziału, i jakoś nie chwyciło. Ale za to teraz... Ach, jak mi się wszystko w tym tekście podoba!
OdpowiedzUsuńAkcja wciąga niemiłosiernie, bohaterowie są fantastyczni, romanse niebanalne, a mój wewnętrzny świr pierwszowojenno-lotniczy piszczy z zachwytu nad każdym opisem starcia, i nad riserczem w ogóle. Poza tym ogrywanie w tym prawie poważnym tekście wszystkich opkowych standardów ma w sobie kupę uroku. Szkoda tylko, że przez to niezbyt mogę historyjkę podesłać np. rodzinie, bo moja mama, jak jest miłośniczką literatury przygodowo-wojenno-kiczowej, nie znalazłaby niczego zabawnego w takich drobnostkach jak dopiski "(żart)", czy niepoprawnie użyty imiesłów, albo przypadkowe linki sprzed kilku(nastu)(dziesięciu) rozdziałów. ;)
Kocham Twoje otwarcia i zamknięcia rozdziałów, za każdym razem daję się radośnie wkręcić. :D
Aż nie wierzę że muszę teraz czekać na nowy rozdział, gdybym dwa dni temu wiedziała, jak to się skończy, może przystopowałabym z czytaniem. Chociaż pewnie nie.
Uchachana,
Miętówka
Dziękuję za miłe słowa! Cóż, w pierwszych rozdziałach jeszcze brakowało mi sprecyzowanej wizji tego opka i od jakiegoś czasu noszę się z zamiarem lekkich przeróbek, chociaż jeszcze nie wiem, od czego zacząć...
UsuńNowy rozdział powinien być w ciągu dwóch tygodni, mam teraz silne braki weny (a i czasu nie za wiele) i muszę poczekać, aż się zregeneruje. :)
Pozdrawiam!