Luty 1915
Podoficer
George Angus stał na baczność w kajucie dowódcy i przeczuwał, że będzie miał
kłopoty. Nie wiedział czemu, ale coś mu mówiło, że nie wezwano go po to, żeby
pochwalić.
Przez duże,
białe okno, umieszczone dokładnie naprzeciwko niego, wpadały promienie zimowego
słońca, które, i owszem, świeciło dość jasno, ale za dużo ciepła nie dawało, i
mijając biurko dowódcy, odbijały się złotem na grzbietach książek w
biblioteczce, wycinały obrys komandorskiej łysiny na zawieszonej na ścianie
mapie Morza Północnego oraz nadawały brodzie Angusa miedziany połysk.
Służył w
marynarce od dwunastu lat, brodę nosił od pięciu. Po tym, jak oberwał nożem
podczas karczemnej awantury w Szanghaju, została mu szpecąca blizna na
policzku, a zarost pozwalał ją elegancko ukryć. Oficjalnie Angus przechwalał
się, że został ranny w czasie powstania bokserów. Broda dodawała mu ładnych
parę lat, więc prawie każdy dawał się nabrać, nikt się nie zastanawiał nad
chronologią.
Podoficer w
myślach wyliczał wszystkie potencjalne przewinienia, których mógł się dopuścić
w ostatnim czasie. Dotarł już do Bożego Narodzenia i w dalszym ciągu nie był w
stanie przypomnieć sobie niczego, co mogłoby skutkować pociągnięciem za
konsekwencje. W ostatnim czasie nie robił nic zakazanego, a już na pewno nie
dał się przyłapać. A może był nieostrożny, dał się przyłapać, tylko nie
zauważył?
Komandor
porucznik Lionel Fastly, dowódca RNAS Chopham, wpatrzony do tej pory w okno,
wreszcie odwrócił się do podkomendnego.
- W porządku, Angus – odezwał się
zmęczonym tonem, opadając na wysłużony fotel. – Mam nadzieję, że mi
wytłumaczysz, o co chodziło z tym psem.
- Z jakim psem? – zdziwił się mechanik.
- Z moim psem – zimno sprecyzował
Fastly. – Dlaczego chciałeś go otruć?
Angus
oniemiał ze zdumienia. Ataku z tej strony się nie spodziewał.
- Otruć? Pańskiego psa? –
wykrztusił wreszcie. – Ależ panie kapitanie, kto mógł w ogóle coś takiego…
- Porucznik Sinclair widział, jak
karmisz mojego psa.
- No, karmię, bo to dobry piesek
jest – przyznał Angus. – Całymi dniami biega samopas po pokładzie, zimno mu, to
się nad nim zlitowałem, podzieliłem się. A co, źle się poczuł?
- Angus, bez wykrętów –
zdenerwował się Fastly. – Coś ty mu dał?
- Nic szczególnego, panie
kapitanie – mechanik wzruszył ramionami. – Szedłem akurat z konserwą, to otworzyłem
puszkę i rzuciłem.
- Czyś ty zwariował, Angus? –
dowódca aż się podniósł z fotela. – Karmić psa wojskowymi konserwami?
- No właśnie – odrzekł Angus. –
Człowiek tego i tak nie zje, a pies jest mniej wybredny…
Komandor
podszedł do podoficera, wzrokiem z bliska go zmierzył.
- Skąd ci w ogóle przyszło do
głowy, żeby dokarmiać mojego psa?!
- Za pozwoleniem, panie
kapitanie, ale kiedy byłem w Adenie, to tam mnóstwo burów się normalnie szwenda
po ulicach i żywią się tym, co znajdą. No i jak on tak, biedny, grasuje po
bazie, to mi się przypomniało.
- Trzymajcie mnie! – Fastly złapał się za głowę. – Nie widzisz
różnicy pomiędzy moim rasowym seterem a jakimiś pchlarzami z Adenu?
- No więc tym bardziej, skoro był
głodny…
Dowódca
spojrzał Angusowi prosto w oczy.
- Właściwie mnie nie obchodzi,
czy chciałeś go otruć, czy nie – powiedział. – Po prostu go nie karm.
Zrozumiałeś?
Zaczął
krążyć po kajucie, aż znów zatrzymał się przed mechanikiem.
- Masz przez cztery dni wachtę
poza kolejnością. Psią wachtę, zresztą. Odmaszerować!
Podoficer
George Angus opuścił kabinę dowódcy. Nie było tak źle, zawsze jeszcze mógł
dostać chłostę.
Wyszedł
na główny plac, konsekwentnie zwany śródokręciem. Bandera wojenna, wywieszona
na maszcie z żaglowca, niemrawo powiewała na łagodnym wietrze, a grupa
marynarzy pod okiem bosmana Warda równie niemrawo zajmowała się klarowaniem
deku, czyli, mówiąc po ludzku, odśnieżaniem.
George Angus
zasalutował starszemu podoficerowi, ale ani myślał złapać za łopatę. Jego wzrok
pochwycił bowiem nowego członka załogi. Ciemnowłosy marynarz średniego wzrostu
przybył do Chopham dopiero poprzedniego dnia i tak się złożyło, że chyba miał
współpracować z Angusem, więc należało wykonać standardowy rytuał.
- Hej, ty – powiedział podoficer.
– Coś za jeden?
- Marynarz Calum Flynn, szefie – nowy odstawił łopatę i dotknął dłonią otoku
czapki.
- Przynieś mi 30 stóp kilwateru – Angus
skinął dłonią w nieokreślonym kierunku, po czym, nie czekając na wykonanie
rozkazu, udał się do warsztatu, aby wraz z podoficerem Davidem Throatem odegrać
piętnastą scenę dramatu pod tytułem „Ile razy można lutować wsporniki?”
Chyba
z dziesięć minut spierali się o to, czy można bez przeszkód przeszczepić
pływaki do samolotu z podwoziem kołowym, a potem na odwrót, i w dalszym ciągu
nie doszli do materiałoznawczego konsensusu. Angus próbował wyjaśnić koledze,
że kiedy jest konieczność, trzeba improwizować i brać to, co akurat jest pod
ręką, a Throat uważał, że owszem, można, ale po co, skoro dźwigary pływaków się
w końcu zniszczą, kiedy będzie się je w tę i nazad lutować, oraz gdyby
konstruktor chciał je wykonać ze zwykłego żelaza, to nie zawracałby sobie głowy
stalą manganową.
W zasadzie tę
sprawę powinien był rozstrzygnąć główny mechanik, ale jakoś tak się złożyło, że w Chopham nie było obecnie oficera
pełniącego taką funkcję. Dotychczasowy chief jakoś po Nowym Roku został przeniesiony,
bo potrzeba było mechanika na jakimś okręcie, a na jego miejsce nie wyznaczono
dotąd nikogo innego. No, sam Fastly miał
wykształcenie techniczne i był nawet kiedyś chiefem na jakiejś pomniejszej
jednostce, ale to wciąż jednak nie ta gałąź techniki, która byłaby przydatna w
tym właśnie przypadku. Wydany przez niego rozkaz brzmiał dość precyzyjnie:
„Spróbujcie coś z tym zrobić”. No więc Angus i Throat próbowali, ale różnica
zdań, której nie mógł zniwelować ktoś bardziej kompetentny, trochę im
przeszkadzała. Teraz też nie doszli do porozumienia, bo nagle rozległ się głos:
- Szefie, przyniosłem.
W
drzwiach warsztatu stał Flynn. George Angus ze zdumieniem skonstatował, że
chociaż od kilku lat praktykował wysyłanie nowych rekrutów po kilwater i trzy
czwarte z nich dawało się nabrać, zawracając głowę oficerom, jeszcze nigdy się
nie zdarzyło, żeby któryś z młodych matrosów faktycznie przyniósł Angusowi dwa
pełne wiadra.
- Co to jest? – zapytał surowo
podoficer.
- Melduję, że kilwater, według
rozkazu – odpowiedział Flynn spokojnym tonem, bez cienia obawy, a nawet z
lekkim rozbawieniem. Jego postawa cokolwiek zdezorientowała Angusa, lecz szybko
wziął się w garść.
- To ma być trzydzieści stóp? –
zapytał.
- Jak dobrze rozciągnąć, to
wyjdzie trzydzieści – wyjaśnił rekrut.
- Jesteś pewien?
- Może pan zmierzyć.
Angus
spojrzał spode łba. Nie tylko nie dało się ustalić, czy facet mówi poważnie,
ale w dodatku podrywał jego autorytet przed Throatem, co oznaczało, że dyskusja
o materiałoznawstwie jeszcze się przeciągnie, i zanim się skończy, może już być
po ptokach.
- Jakiś rzadki ten kilwater –
zawyrokował. – I za mało spieniony. Odnieś z powrotem.
Baza lotnicza
Chopham leżała w Suffolk, na wybrzeżu Morza Północnego, mniej więcej w połowie
drogi między Ipswich a Yarmouth. Oba miasta miały jedną zasadniczą wadę: nie
były Londynem, toteż dostępny wachlarz rozrywek był dość ograniczony. Z drugiej
strony dla kogoś, kto ongiś służył na kompletnej pustyni kulturalnej, jaką były
Orkady, nawet Ipswich stanowiło miłą odmianę, chociaż nie mogło się równać ze
stolicą.
Znajdował
się tu nieduży majątek, który na krótko przed wybuchem wojny wpadł w kłopoty
finansowe i miał zostać sprzedany. Wtedy właśnie na scenę wkroczyła Royal Naval
Air Service, przejmując nad farmą kontrolę. Sprawa własności była dość
skomplikowana pod względem prawnym; Tony Scolding, chociaż opowiadano mu całą
historię kilka razy, w dalszym ciągu nie wiedział, czy teren bazy został kupiony,
wydzierżawiony, czy zarekwirowany.
W
ceglanym dworze, obrośniętym od południa dzikim winem, urządzono kwatery
oficerskie i centrum dowodzenia. Właściciel-utracjusz nie zdążył za to dokończyć
budowy czworaków i gdy marynarka objęła Chopham we władanie, zastała tylko gołe
ściany, ale przez jesień udało się szybko założyć dach, dobudować dodatkowe
skrzydło i uczynić z budynku koszary dla obsługi naziemnej.
Przy
tym wszystkim baza Chopham, podobnie jak inne instalacje brzegowe Royal Navy,
traktowana była jak okręt wojenny. Co prawda nie nosiła oficjalnej nazwy, lecz
poza tym życie biegło tu w rytmie wybijanych co pół godziny szklanek, dzień
służby dzielił się na wachty, pokoje w dworze i czworakach nazywano kajutami,
kuchnię kambuzem, a główny plac – śródokręciem. Kiedy ktokolwiek z załogi
opuszczał teren bazy, mówiło się, że schodzi na ląd.
Tego
przedpołudnia porucznik Scolding siedział w salonie. Rano było jeszcze
słonecznie, ale potem nadpłynęły chmury i dzień stał się typowo lutowy: zimny,
pochmurny i przygnębiający. Poprzedniego dnia i przez noc spadło ładnych kilka
cali śniegu, w Chopham zrobiło się całkiem biało (jeśli nie liczyć granatowych
mundurów marynarzy krzątających się z łopatami). W taką pogodę nie chciało się
nic robić, tylko pić herbatę z rumem i siedzieć przy kominku, wsłuchując się w
trzaskające szczapy…
Salon
wyglądał dość przytulnie. Co prawda poprzedni właściciel dokumentnie go
ogołocił, zostawiając tylko, nie wiedzieć czemu, stół bilardowy, na którym
obecnie rozkładano mapy, locje i wszelkie inne papiery. Oficerowie jednak
dołożyli wszelkich starań, żeby czuć się w bazie jak w domu: wytapetowali
ściany w kolor ciepłego brązu czy może raczej beżu, zawiesili firanki, wstawili
trochę starych mebli, przy których renowacji i czyszczeniu dobrze się sprawił
podoficer Angus, jeszcze raz dając dowód swoich nadzwyczajnych uzdolnień
technicznych. Na ścianach zawisło nawet kilka obrazków: jakieś pejzaże, jakieś
kwiaty w wazonie, scenka rodzajowa z parku… W listopadzie każdy z oficerów,
wyskakując poza służbą do miasta, kupował obraz w taniej galerii albo u
ulicznego artysty. Porucznik Sinclair przywiózł nawet akt, ale dowódca na ten
widok wpadł w szał, więc wizerunek młodej kobiety, która z bliżej
nieokreślonych przyczyn zapomniała stroju (i żeby było bardziej przyzwoicie –
nie patrzyła w stronę widza), Sinclair powiesił we własnej kajucie.
Z
kominka rozległ się donośny trzask. Tony wstał z fotela i chwycił pogrzebacz,
aby obrócić dopalające się polano i dołożyć nowe.
- Czołem, Scolding.
Odwrócił
się. W drzwiach stał Matthews, wyglądał na niewyspanego. Nic dziwnego,
przytrafiła mu się nocna wachta. Opierał się ramieniem o futrynę; na mankiecie
połyskiwały faliste dystynkcje oficera ochotniczej rezerwy. Jeffrey Matthews
przed wojną nie miał nic wspólnego z morzem, studiował w Cambridge. Teraz
bardzo poważnie traktował swoją służbę w marynarce i dalej ubierał się w granatowy mundur, podczas gdy Tony i
większość kolegów przerzucili się już na uniform khaki, wzorowany na tym, który
noszono w armii lądowej, ale z marynarskimi oznakami, całkiem zresztą
nieregulaminowy.
Tony
skinął mu pogrzebaczem.
- Widziałeś Dunmore’a? – zapytał
nowo przybyły.
- Nikt go nie widział – przyznał
Scolding. – Od wczoraj nie wrócił.
- Sam poleciał – rzekł Jeffrey. –
Mnie nie zabrał. Mówiłem, że to się źle skończy.
Tony
nie skomentował jego słów. Matthews miał skłonności do narzekania, a to
nie zachęcało do rozmowy. Inna sprawa, że tak długa nieobecność Dunmore’a była
niepokojąca. Paliwa powinno było mu starczyć na trzy i pół godziny lotu, czyli
wypada godzina czterdzieści pięć w jedną stronę. A co, jeśli teraz dryfuje
gdzieś po morzu, nie mogąc nawet nadać wiadomości o swoim położeniu? I to przy
optymistycznym założeniu, że nie trafił na Niemców. Albo na burzę.
Tak jak
zapowiadał latem, Thomas Dunmore w końcu trafił do Chopham. Na początku działań
wojennych znalazł się wprawdzie niemal w samym centrum wydarzeń, skierowano go
bowiem do Dunkierki, gdzie w ramach zgrupowania Royal Navy miał zabezpieczać od
strony morza lewą flankę sprzymierzonych. Zabezpieczał podobno bardzo
skutecznie, ale do czasu. Nie wiadomo dokładnie, co nawywijał, niemniej faktem było,
że przełożeni postanowili w końcu odwołać go z frontu i zesłać do jednej z baz
w kraju. Dunmore przypomniał sobie wtedy, że ma kolegę w Chopham, i sprawnie
załatwił przeniesienie do tej bazy.
Komandor
Fastly, zapoznawszy się z zasługami wysmukłego Northumbryjczyka, przydzielił mu
stanowisko zastępcy dowódcy, licząc na to, że obowiązki administracyjne
odciągną Dunmore’a od popisów. Eskadra nie była jednak na tyle duża, żeby
Dunmore się przemęczał za biurkiem. Zresztą postępowanie dowódcy okazało się
dość schizofreniczne. Z jednej strony dał Dunmore’owi to stanowisko, a z
drugiej sam brał na siebie większość papierkowej roboty, żeby tylko nie brać
udziału w lotach. Wobec tego Dunmore bardzo się nudził, osobliwie podczas złej
pogody, kiedy odwoływano patrole, i można było tylko z obawą oczekiwać, co się
wydarzy.
Przynajmniej
nie było tu zajęcy. Na polach otaczających bazę pojawiały się wprawdzie kuropatwy,
ale Charlie przeganiał je za każdym razem, gdy wypuszczono go poza ogrodzenie,
więc raczej nie było obawy, że Dunmore zapragnie je atakować.
Matthews
podszedł do barku, nalał sobie rumu.
- To jakie mamy dane meteo? –
zapytał.
- Zimno – odparł Scolding.
- Toś mi nowość powiedział. A tak
bardziej konkretnie?
- Bardzo zimno. W powietrzu
jeszcze zimniej. Zachmurzenie w okolicach stu procent, miejscami sto dwa.
- To chyba dzisiaj nie będzie
lotów?
- U-booty się same nie zgłoszą do
rozwałki.
- Otwarcie mówią, że będą topić
statki handlowe. Smętne zwisy.
Tony
pokiwał głową. Niedawno Niemcy ogłosili wody wokół Wysp Brytyjskich strefą
wojny i ostrzegli, że nie zamierzają się patyczkować, a wszystko, co po wodzie
pływa, a nie jest przypadkiem kaczką, zostanie posłane na dno. Nazwanie takiej
decyzji kontrowersyjną było sporym niedopowiedzeniem, natomiast wypatrzenie
U-boota w morskich falach zdecydowanie nie należało do łatwych zadań, nawet z
wysoka. Można było tylko mieć nadzieję, że wypłynie blisko powierzchni, aby
wystrzelić torpedę, albo w ogóle się wynurzy dla zaczerpnięcia oddechu.
Matthews
podszedł do biblioteczki, wyjął francuskie wydanie „Nędzników”, po czym usiadł
w drugim fotelu, biorąc się do lektury. Do pomieszczenia zajrzał także
najmłodszy z personelu latającego, midszypmen Davis, ale on tylko przemknął i
poszedł gdzieś w swoją stronę. Brakowało jeszcze Sinclaira, który pełnił
wachtę, i kwatermistrza Cornwella.
Scolding
poczuł, że zapada się w fotelu. Wygodne siedzisko zdawało się wciągać go w
głąb. To na pewno coś z ciśnieniem… Wtem zerwał się, gwałtownie otrzeźwiony
dotykiem czegoś zimnego. Otworzył oczy i przekonał się, że istotnie, tak jak od
razu mu się wydało, gnie się przed nim, młócąc ogonem, rudy seter dowódcy,
Charlie, czy też, jak go nazywał Tony – The Right Honourable Laddie Charles
Rover-Bandit. Pies bezceremonialnie i bez pytania o zgodę wskoczył porucznikowi
na kolana przednią połową ciała, nogami pozostając na dywanie. Scolding
pogłaskał go, potarmosił za uszami, a potem delikatnym klepnięciem dał do
zrozumienia, że lepiej byłoby, gdyby Charlie teraz wyszedł. Seterowi nie trzeba
było bardziej dobitnej perswazji – z entuzjazmem pobiegł w kierunku swego pana,
który wypuścił go na zewnątrz. Skrzyp zawiasów, tętent psich łap na śniegu,
zamknięcie drzwi. Fastly wszedł do salonu.
- Scolding, mają nam przysłać
nowego obserwatora, prosto po kursie – zapowiedział. – Zajmiesz się nim?
Zresztą po co pytam, pewnie, że się zajmiesz. To rozkaz.
Tony
przyjął tę wieść z pewnym zadowoleniem. Jednostka miała cztery samoloty, trzech
pilotów i dwóch obserwatorów, latało się więc na zmianę. Czasem Scolding
zabierał na drugie siedzenie Matthewsa, a czasem młodego Davisa, czasami latał
sam. Sporadycznie zdarzało się, że rolę obserwatora przejmował Cornwell albo
któryś ze starszych podoficerów, a niekiedy nawet z tyłu zasiadał sam Fastly,
chociaż rzadko, bo generalnie był człowiekiem mocno stojącym na ziemi, tylko
trochę się kołysał. Jeżeli wymagała tego sytuacja, wsiadał do maszyny i leciał
obejrzeć, jak w rzeczywistości stoją sprawy, ale działo się tak tylko wtedy,
kiedy dochodziły do niego meldunki brzmiące bardzo poważnie. Nie lubił latać,
chociaż miał kwalifikacje.
Przybycie
nowego obserwatora jakoś tam zaburzało ustalony porządek, do którego Tony się
przyzwyczaił, i jego obecność w Chopham mogła z początku wprowadzać pewną
niedogodność. Były jednak też i plusy. Nawet przede wszystkim. Baza od samego
początku miała dość niski priorytet i zmagała się z niedostatkiem
wykwalifikowanych ludzi, a teraz wreszcie pojawi się możliwość utworzenia
stałych załóg. Co by nie mówić, panujący dotąd w jednostce system rotacyjny nie
najlepiej wpływał na zgranie pilota z obserwatorem.
Porucznik
Scolding uznał, że zima zimą, ale oto nadeszła pora rozprostować kości i zrobić
obchód. Wyszedł do przedpokoju. Z wieszaka zdjął skórzany półpłaszcz do kolan,
dwurzędowy na wzór oficerskiej kurtki. Nałożył jeszcze czapkę i wyszedł na
zewnątrz zobaczyć, jak sobie radzi załoga.
Podobnie
jak na okrętach, marynarze w bazie Chopham byli podzieleni na działy, z których
każdy znajdował się pod kierownictwem jednego z oficerów. Największą rolę
odgrywała oczywiście obsługa naziemna, do której obowiązków należało dbanie o
samoloty. Mniej więcej połowę z tych członków załogi stanowili wykwalifikowani
mechanicy lotniczy, wyszkoleni w RNAS; reszta to cieśle, spawacze, kowale i rzemieślnicy innych specjalności,
ściągnięci z rozmaitych okrętów. Kilku ludzi zajmowało się uzbrojeniem. Grupy
te nazywano odpowiednio działem mechanicznym, warsztatowym i artyleryjskim, a na ich czele stali Dunmore, Scolding i
Sinclair. Podział ten miał jednak znaczenie czysto formalne i służył właściwie
tylko po to, aby na liście płac panował porządek. W rzeczywistości marynarze z
obsługi naziemnej dzielili się na grupy według samolotów, którymi się opiekowali. Poza tym w bazie był jeszcze
dział pokładowy pod okiem Matthewsa, zajmujący się innymi codziennymi pracami
na terenie bazy oraz pełnieniem służby wartowniczej. Młody Davis miał pod sobą
drużynę łączności, zaś Cornwell, jak się łatwo domyślić, był oficerem działu
kwatermistrzowskiego i oprócz zwierzchnictwa nad magazynami oraz piwniczką z
winem koordynował pracę obu kucharzy – Westbury’ego, karmiącego oficerów, i
Parsonsa, który gotował dla niższych rang.
Tony wyszedł
więc, aby skontrolować pracę swojego działu. Podoficer Angus, najstarszy w
grupie Scoldinga, był dosyć bystry, a już z całą pewnością nie mógł narzekać na
brak zdolności techniczno-manualnych. Tony poważnie zakładał, że w niedługim
czasie zgłosi go do awansu. Już teraz Angus, poza swoimi stałymi obowiązkami,
pomagał całej reszcie personelu jako człowiek do wszystkiego. Porucznik szukał
brodatej sylwetki mechanika wśród odśnieżających plac marynarzy, ale go nie
dostrzegł. W sumie trudno się było dziwić. Człowieka o takich kwalifikacjach
nikt nie weźmie do prostych prac…
Minął narożnik
byłego dworu, porośnięty suchym teraz winobluszczem, i z rękami w kieszeniach,
z postawionym kołnierzem, zaczął podążać w stronę ołowianej płaszczyzny morza.
Z daleka dochodziło szuranie łopat i rytmiczny stuk siekiery – drwa przychodziło
rąbać na okrągło. Tony wkroczył na ubitą płaszczyznę pasa startowego. Na wiosnę
dowódca planował położyć asfalt, chociaż w zasadzie nie było takiej potrzeby,
bo park maszynowy składał się już głównie z wodnosamolotów. Obok wznosiły się
obszerne hangary. Drzwi jednego z nich były otwarte, a dwaj marynarze
podtaczali do środka beczki z paliwem. Scolding ominął ich i wstąpił na
wzgórek, by spojrzeć na Morze Północne.
W stronę słońca
wyciągały się dwa drewniane pomosty, długie na ponad dwieście stóp. Jeden z
nich, z żurawiem, służył do wodowania hydroplanów, a przy drugim stał holownik o
szumnej nazwie „HMS Billygoat” (i pod banderą wojenną, chociaż w żadnych
rejestrach nie figurował), który w założeniu miał służyć do ratowania załóg w
nagłych wypadkach. Do tej pory, dziękować Bogu, nie było potrzeby, więc
„Billygoat” rdzewiał sobie spokojnie na kotwicy. Ale co z tym Dunmore’em? Tony
zasępił się i zawrócił.
Tym razem
szedł przeciwległą stroną śródokręcia. Kwatery marynarzy nie przypominały już
tego surowego, niedokończonego budynku, który zastali latem. Firanki w oknach i
gdzieniegdzie pojedyncze doniczki z begoniami wskazywały na to, że zadomowili
się w nowych kajutach, i fakt, że kilka pomieszczeń w dalszym ciągu ogrzewano
kozą, bo kiedy zakładano piec centralny, nie dla wszystkich starczyło
materiałów, niewiele tu zmieniał. Zawszeć to lepsze warunki niż w okopach
Flandrii…
W pewnej
odległości od niedoszłych czworaków mieściła się ongiś stodoła, a obok niej
budynek gospodarczy. Przekształcone one zostały w magazyn i warsztat. Gdzieś z
tyłu stały jeszcze dwie szopy, z których jedna pełniła rolę kuźni.
Tony wreszcie odnalazł
podoficera Angusa, który wyglądał na trochę skwaszonego. Zapytał go, o co chodzi.
- Wszystko w porządku, panie
poruczniku – odpowiedział Szkot. – Tylko Throat dalej się upiera, że nie da się
dowolnie wymieniać podwozia, kiedy się chce.
- To nic pilnego – uspokoił go
Scolding. – Lepiej zajmij się tymi maszynami, które już mają pływaki.
- Pogoda się poprawia – George
Angus spojrzał na ciężkie, kłębiaste chmury, które wiatr powoli usuwał z
firmamentu nad bazą. – Znaczy, że będzie jakiś lot jeszcze dzisiaj?
Porucznik
nie odpowiedział, bo słysząc trzask samochodowych drzwi automatycznie odwrócił
głowę w tamtą stronę. Przed bramą zatrzymała się ciężarówka. To kwatermistrz
Cornwell wracał z Ipswich. Przywiózł ziemniaki, kalarepę i chyba coś jeszcze.
Marynarz z budki strażniczej rzucił się do otwierania bramy z kutego żelaza,
zawieszonej na słupach murowanych z polnych kamieni, a następnie auto wjechało
do środka.
Ze skrzyni
ciężarówki zeskoczyło kilku ludzi i zaraz zabrali się do rozładowywania. Po
nich wysiadł we własnej osobie zaginiony Dunmore w skórzanej kurtce i pilotce. Na
samym końcu pakę opuścił młody oficer w zimowym płaszczu, z walizką w ręku.
- Gdzieś ty był, człowieku? –
Matthews, który właśnie przyszedł zobaczyć, co przywieźli, spojrzał na Dunmore’a
z wyrzutem. – Już myśleliśmy, że nie wrócisz!
- Wylądowałem w Felixstowe – wyjaśnił
Northumbryjczyk.
- Gdzie cię tam zaniosło? –
zdziwił się Tony. – To trzydzieści pięć mil stąd…
- Przytrafiła mi się mała awaria
w powietrzu – sprecyzował kapitan. – Nic groźnego, ale olej mi zachlastał
busolę i nijak nie mogłem wytrzeć, tylko jeszcze gorzej rozmazywałem. Musiałem
lecieć na oko, no i zszedłem trochę z kursu…
- O której tam byłeś? – Matthews
wykazywał dziwny niepokój losami pilota.
- Gdzieś tak pod wieczór.
- I dopiero teraz przyjeżdżasz?
- Pogadałem sobie z chłopakami –
Dunmore wzruszył ramionami. – Byłem już mocno zmarznięty, a oni akurat mieli
brandy – i jakoś tak cała noc zeszła.
- A gdzie samolot? – zapytał
podejrzliwie Matthews. – Przepiłeś?
- Pewnie zamknięty w jakiejś
stodole – rzekł Tony.
Dunmore
odwrócił wzrok, aby uniknąć kontaktu wzrokowego z dowódcą, który właśnie
nadchodził.
- Zostawiłem w Felixstowe –
przyznał. – Głowa mnie bolała, nie chciałem lecieć w takim stanie.
- Pięknie – sarknął Fastly,
obrzucając skórzaną kurtkę Dunmore’a ciężkim spojrzeniem. – Trzeba będzie teraz
tracić paliwo na ściągnięcie tej maszyny z powrotem.
- Nie jest tak źle – stwierdził
Scolding pojednawczo. – Dunmore wrócił cały i zdrowy, samolot pewnie też w
całości… Niemca nie widziałeś?
- A w życiu! – Northumbryjczyk
rozłożył ręce. – Za to przywiozłem obserwatora.
Wskazał
ręką za siebie i wzrok całej trójki skupił się na młodym, szczupłym oficerze,
któremu płaszcz ewidentnie dodawał ładnych parę funtów.
- Podporucznik obserwator Henry
Vincent – zasalutował nowy, po czym, już mniej oficjalnym tonem, rzucił: – Strasznie
tu u was zimno.
- Zimno? – skrzywił się Matthews.
– To gdzieś ty się uchował?
- Na Cejlonie.
- Mamy sposób, żeby się rozgrzać –
powiedział Scolding. – Chodźmy na herbatę.
Gdy
już się pokrzepili, Dunmore złożył raport ze swojego patrolu, a porucznik
Vincent oficjalnie zameldował się u dowódcy. Następnie pokazano mu jego kajutę na
piętrze dworu, obok pozostałych oficerskich kwater. Pokój, opuszczony po tym, jak pierwszy mechanik poszedł
w siną dal, jeszcze do rana
służył jako rupieciarnia, ale na wieść o przybyciu nowego członka załogi
komandor kazał zrobić porządek. Obserwator został przez ścianę sąsiadem
Tony’ego, co było całkiem dogodne, biorąc pod uwagę, że mieli tworzyć stałą
załogę samolotu.
Zaraz
po obiedzie Sinclair wziął ciężarówkę i wybrał się do Felixstowe w towarzystwie
kilku mechaników, aby sprowadzić niecny hydroplan Dunmore’a z powrotem. W
międzyczasie chmury przeszły, powietrze stało się nieco jaśniejsze i Fastly
kazał Tony’emu wyruszyć na patrol z nowym obserwatorem, żeby pomóc mu się
wdrażać w funkcjonowanie bazy.
Siedzieli
na razie w salonie, nad kubkami grogu.
- Długo mieszkałeś na Cejlonie? –
zainteresował się Tony.
- Od czwartego roku życia –
odrzekł Vincent. – Mój ojciec ma tam plantację herbaty.
- I chciało ci się taki kawał
płynąć do Anglii? – zdziwił się Scolding. – Nad Oceanem Indyjskim też się
dzieje.
Nowy
obserwator wzruszył ramionami.
- Wiem, ale chciałem się na coś
przydać.
- W Afryce nie brakuje pracy dla
lotników – zauważył midszypmen Davis. – „Königsberg” wciąż jeszcze czyha w
delcie Rufidżi, szydząc z pościgu.
- Dajcie spokój – Henry machnął
ręką. – Cała ta afrykańska kampania to, za przeproszeniem, jeden wielki blamaż. Tam, na równiku, jest taki upał, że
samoloty rozklejają się w powietrzu. Nie miałem ochoty zostać kolejnym Ikarem.
Ale mniejsza o „Königsberga”.
- Racja – przyznał Scolding. –
Jest wiele innych niemieckich okrętów do zatopienia. Chodźmy już, musimy
lecieć.
- Nie spodziewałem się, że będzie
aż tak zimno… – rzucił Vincent, gdy wstawali od stołu.
- No to musisz się przyzwyczaić,
tam w górze będzie jeszcze zimniej. Masz chociaż jakąś okryjbidę?
- Coś tam zabrałem – mruknął
Henry.
Tony
zabrał ze stołu bilardowego odpowiednią mapę, po czym ponownie podszedł do
wieszaka w sieni, aby przywdziać kurtkę. Na głowę wcisnął przylegającą pilotkę
z goglami. Dokładnie owinął szyję szalikiem – w powietrzu kołnierz obciera,
kiedy oglądasz się na wszystkie strony, a i dobrze jest mieć pod ręką coś, czym
można by zetrzeć olej z gogli albo z przyrządów nawigacyjnych. W jednej
kieszeni schował rewolwer, w drugiej dodatkowy kompas. Zapiął pas i spojrzał na
swego nowego obserwatora. Vincent miał na sobie długi do kolan płaszcz z
szarego foczego futra.
- A gdzieś ty zdobył coś
podobnego? – zapytał Tony z podziwem. – Nie słyszałem, żeby na Cejlonie żyli
Eskimosi.
- Kiedy staliśmy w Gibraltarze,
kupiłem od jednego Nowofundlandczyka – wyjaśnił obserwator. – Pomyślałem, że
może się przydać.
Całkiem
niedawno, przed paroma tygodniami, eskadra otrzymała wodnosamoloty Short 827.
Lotnicy odetchnęli z ulgą, bo teraz oddział miał w miarę jednolite wyposażenie.
Stary B.E.2 był mocno niestabilny i w przypadku samotnych lotów pilot musiał
brać do drugiej kabiny dodatkowe obciążenie, natomiast produkt braci Shortów z
Eastchurch (ach, przypominają się czasy szkolenia!) okazał się całkiem przyzwoitą
maszyną. Fakt, że teraz eskadra dysponowała trzema identycznymi aeroplanami,
ułatwiał ponadto dostęp do części zamiennych. Stareńkiego Avro 504, najlepszego
z pierwotnej trójki samolotów, zachowano na wszelki wypadek do zadań
pomocniczych, i to właśnie jego dotyczyły niekończące się dyskusje Angusa z
kowalem Throatem.
Obsługa
wytoczyła shorta z hangaru i zaczęła przygotowania do lotu. Ze swymi długimi,
podwójnymi skrzydłami, osadzony w szerokim rozkroku nad drewnianymi pływakami,
hydroplan przypominał monstrualną ważkę. Kiedy już rozłożono skrzydła i
napełniono zbiornik paliwa, Angus i jego koledzy chwycili maszynę pod skrzydła
i zaczęli ją prowadzić w kierunku morza. Skrzypiał śnieg pod ich nogami,
skrzypiały koła wózka, na którym spoczywały pływaki samolotu.
Mechanicy
w końcu spuścili hydroplan na wodę obok pomostu. Wiatr złagodniał na tyle, że
maszyną nie powinno zanadto rzucać – teraz jedynie kołysała się spokojnie. Tony
zajął miejsce w przednim kokpicie, dłonie położył na dobrze znajomej krzywiźnie
wolantu, a potem obejrzał się wstecz, by zobaczyć, jak radzi sobie Henry.
Obserwator zajął miejsce, przez chwilę próbował osiągnąć jako taką wygodę,
rozkładając wokół siebie silną lornetkę, mapnik, notes i resztę wyposażenia.
Scolding
jeszcze raz sprawdził w myślach, czy o niczym nie zapomniał, kiwnął ze
zrozumieniem na potwierdzenie Vincenta, że on też jest gotowy. Marynarz z
obsługi zakręcił śmigłem, Tony zapuścił silnik. Niechętne, głuche rzężenie
zaczęło przyspieszać, przeistaczając się wreszcie w jednostajny burdon, tak jak
czterołopatowe śmigło przybrało postać półprzezroczystego dysku.
Angus i inni
mechanicy usunęli się z zasięgu skrzydeł shorta. Tony zwiększył ciąg silnika –
i hydroplan ruszył do przodu, ślizgając się po falach. Scolding poczuł lekkie
ściśnięcie w żołądku, jak zawsze, gdy krajobraz zaczynał uciekać do tyłu. Pomost,
baza, w ogóle stały ląd – to wszystko zostało już za nim. Tony ściągnął wolant
i zaczął się wznosić. Ponownie, jak za każdym razem, przez krótką chwilę skulił
się mentalnie, czekając na moment, gdy samolot nagle bez ostrzeżenia rozleci
się w drobiazgi, i jak zwykle nic takiego nie nastąpiło. Byli już pięćset stóp
nad falującym lustrem wody, siedemset… Początkowy niepokój ustąpił miejsca
euforii. Znowu w powietrzu! Nie zastanawiał się specjalnie nad tym, jak to
możliwe, że mimo tego rodzaju obaw udało mu się opanować tajniki pilotażu
niemal po mistrzowsku. Może to właśnie pokora wobec żywiołów mu pomagała?
Obejrzał się
na obserwatora. Henry Vincent z Cejlonu zachowywał spokój, jego policzki
błyszczały od tłuszczu, którym się nasmarował dla izolacji przed zimnem za radą
bardziej doświadczonych kolegów.
Paliwa
wystarczało akurat na jakieś trzy godziny lotu. Stosunkowo niewiele w
porównaniu z łodziami latającymi z bazy w Felixstowe, a już szczególnie ze
sterowcem. Ani się nie obejrzy, jak ten czas zleci, chociaż raczej mało
prawdopodobne było, żeby spotkali po drodze nieprzyjaciela. Gdyby nawet
spotkali, nie bardzo mieliby co zrobić poza zanotowaniem jego pozycji i kierunku,
aby później przekazać meldunek.
Lecieli
nad przestworem Morza Północnego, pokrytym ołowianą, lśniącą łuską fal.
Gwiazd-przewodniczek o tej porze dnia nie było co szukać, ale i nie było
takiej potrzeby – obaj mieli mapy.
Scolding czuł
się dobrze w powietrzu, chociaż miał wrażenie, że bywa niedoceniony. Wśród
opinii publicznej lotnictwo, jako całkiem nowy i przyszłościowy rodzaj broni,
cieszyło się dużą popularnością, całą śmietankę wszakże spijali zuchwali zwiadowcy
z Królewskiego Korpusu Lotniczego na froncie we Flandrii. No, ewentualnie
jeszcze czasem na łamy gazet trafiały relacje z bombardowań, jak w grudniu,
kiedy to hydroplany marynarki wystartowały z trzech okrętów, aby zrobić Hunom
prezent gwiazdkowy, niszcząc bazy zeppelinów na stałym lądzie. Tamta akcja była
kompletnym niepowodzeniem, ale dla opinii publicznej liczyło się, że w ogóle
spróbowali. Krótko mówiąc, laury zgarniali inni, podczas gdy żmudne patrole w
poszukiwaniu nieprzyjacielskich okrętów podwodnych i sterowców były dla lotników
morskich chlebem powszednim, o którym mało kto mówił.
Tymczasem
zeppeliny już kilka razy zapuściły się nad Wyspy Brytyjskie. Bomby spadły na
Yarmouth, zginęli ludzie, Fastly dostał po uszach, bo nic nie zrobił. Załogi z
baz na wybrzeżu miały wiele do powiedzenia w sprawie obrony terytorium Anglii,
lecz często to, co miały do powiedzenia, nie nadawało się do druku, jako że
Niemcy zwykle przybywali w nocy, co znacząco ograniczało możliwości ich
przechwycenia.
Powierzchnia
morza pozostawała jednorodna, nic nie zakłócało szarej płaszczyzny tam w dole,
jeśli nie liczyć paru kutrów rybackich, na które natknęli się krótko po starcie.
Tony skupił się na prowadzeniu maszyny. Co prawda z tyłu głowy ciągle kołatała
mu się myśl o obserwatorze. Czy chłopak na pewno wie, na czym polegają jego
obowiązki? Czy nie marznie, wychowany na Cejlonie niby ten cieplarniany kwiat,
za przeproszeniem? Pogadać się z nim za bardzo nie dało – szum wiatru i hałas
silnika uniemożliwiały konwersację. W każdym razie Henry Vincent nie sprawiał
wrażenia zagubionego. A że się trząsł? Nic dziwnego, cały samolot się trząsł,
od śmigła aż do statecznika.
Niespodziewanie
Tony’emu przypomniała się Emily Knight. To był bardzo podobny, introwertyczny
typ… Zresztą co on może wiedzieć, widział ją tylko przez chwilę, tak samo jak
dopiero od jakiejś godziny zna nowego obserwatora… Ile to już miesięcy? Siedem,
a może osiem. Ponad pół roku, a on wciąż wraca do tamtego incydentu.
Jakoś tak się
złożyło, że zaabsorbowany karierą oficerską Scolding nie miał czasu na życie
uczuciowe. Ta chwila, kiedy w parku w Brighton spotkały się spojrzenia jego i
panny Knight, była najbliższa czegoś konkretnego. Wcześniej spotykał czasem jakieś
młode kobiety, ale spotkania te nie pozostawiały po sobie żadnych wrażeń znaczących
choćby na tyle, żeby był w stanie zapamiętać ich imiona. Gdzieś na okrainach
jego pamięci, we wspomnieniach z czasów szkolnych, pozostawała Molly, obdarzona
czarującym uśmiechem sąsiadka z Eastbourne, która zmarła na tyfus, albo Lizzie,
siostra szkolnego kolegi, z którą wiązał jakieś naiwne młodzieńcze nadzieje,
one jednak runęły w brutalnych gruzach, kiedy wyszła za mąż, i to za kogo? Za jeszcze
innego z kolegów, najgorszego chuligana w szkole… To wszystko było jednak tak
dawno, że prawie nieprawda, a tamte dziewczyny w jego pamięci zmieniły się w wizerunki
z oleodruków. Tymczasem wspomnienie Emily pozostawało żywe… Cóż z tego, skoro
to była tylko jedna wymiana spojrzeń, po której nie nastąpił dalszy ciąg
znajomości.
Tony
utrzymywał stałą wysokość i prędkość, rozglądał się uważnie, od czasu do czasu
popatrywał na Vincenta w oczekiwaniu na gest oznaczający, że tamten coś
dostrzegł. Ale nic podejrzanego nie spotkali. Już w drodze powrotnej
zamajaczyło na horyzoncie pękate cielsko sterowca, jednak Henry, spoglądając
przez lornetkę, ustalił, że to swój.
Bez większych
kłopotów wrócili do Chopham. Scolding posadził maszynę na wodzie i korzystając
z przyboju podpłynął na małym ciągu do brzegu. Marynarze szybko przybiegli,
wciągnęli żurawiem samolot na pomost i zabrali się do wykonywania niezbędnych
czynności.
- I jak wrażenia? – Tony zapytał
Vincenta, który właśnie wygramolił się z kokpitu. Foczy płaszcz był ciepły, ale
zajmował sporo miejsca.
- Że zimno, to już wcześniej mówiłem
– odparł obserwator, rozpinając haftkę pod szyją. – Co jeszcze mogę dodać? Dobrze
panujesz nad maszyną. Ten pilot, co go miałem na kursie, był jakiś nerwowy.
- Mieliśmy szczęście, że się nam
Niemiec akurat nie napatoczył – rzekł Scolding.
Poszli
w stronę dworu. Po drodze porucznik dowiedział się, że samolot Dunmore’a został
już przywieziony z Felixstowe, ale w odróżnieniu od samego pilota miał jakąś
awarię, więc obsługa będzie musiała spędzić nad nim trochę czasu.
W
salonie siedział rzeczony Dunmore, który powiadomił Tony’ego, że pod jego
nieobecność przywieziono pocztę. Wszyscy już zabrali swoją korespondencję,
tylko trzy koperty dla Scoldinga leżały na kominku. Po wypiciu kolejnej już
dziś gorącej herbaty Tony zgarnął listy i poszedł do swej kajuty, aby je
przeczytać.
Pierwszy
był od ciotki z Belfastu. Tony odłożył go na bok. Przeczyta kiedy indziej, może
30 lutego… Dalej – James Foy. Pisywał regularnie i w jego listach często
powtarzały się opowieści o tym, że sterowiec trafił mu się znakomity, załoga
tak samo, ale sama służba w powietrzu jest przeraźliwie nudna i nawet nie może sobie
zapalić podczas lotu, bo spowodowałby katastrofę.
No
i był ten trzeci list, zaadresowany równym, okrągłym pismem. Kto by to mógł
być? Nazwisko nadawcy na moment zaparło Scoldingowi dech. To był list od Mildred
Knight. Szkoda, że nie od Emily, ale i tak stanęło mu przed oczami tamto
spotkanie w Brighton i te oczy, wpatrujące się w niego, gdy odchodził alejką…
Niecierpliwym
gestem rozciął kopertę, rozłożył kartkę. Przebiegł tekst wzrokiem, potem
przeczytał go dokładnie, zdanie po zdaniu. Potem jeszcze raz.
Mildred
Knight, tak jak zapowiedziała latem, w ramach wdzięczności za uratowanie
siostrzeńca zapraszała go na obiad w swoim domu w Londynie. Akurat nadarzyła
się okazja do wydania obiadu, gdyż jej mąż, oficer 33 Pułku Pendżabskiego, przyjechał
na jakiś czas do Anglii. Nie wiadomo, kto poza nim jeszcze będzie obecny, ale czy
istnieje jakiś racjonalny powód, dla którego nie miałoby tam być Emily?
To
za dwa tygodnie. Jechać? Jechać!
"pociągnięciem za konsekwencje" - ten frazal chyba tak nie brzmi.
OdpowiedzUsuń"George Angus zasalutował starszemu podoficerowi, ale ani myślał złapać za łopatę. Jego wzrok pochwycił bowiem nowego członka załogi." - to mogloby byc jedno zdanie.
"Przynieś mi 30 stóp kilwateru" - jaaaa, slyszalam ten dowcip jeszcze zanim poszlam na studia:D
Nie wiem, czy dobrze rozumiem poczatek, sa na statku i na statku nie ma mechanika? W ogole? Czy tez nie ma mechanika o stopniu oficera? Czy to znaczy ze sie nie znizaja do rozmow z nieoficerami, nawet jesli mogliby pomoc?
Ha marynarz bardzo ladnie wybrnal z kilwateru, me gusta :D
Czy oni sa w ruchu, czy przy nabrzezu? Bo przy nabrzezu ostatecznie mozna zrozumiec brak mechanika, ktory gdzies na moment poszedl, niestety oznacza to tez brak kilwatera do wiadra:P
Ok, doczytalam do akapitu, ktory mowi, ze scena jednak sie dzieje w budynku - skad kilwater?:D
"okryjbida" <3
Z tego co widzialam do tej pory, focze futro jest dosc sztywne, moze byc mu niewygodnie poruszac sie w kokpicie w czyms takim. Ale mogl miec tez lepiej wyprawione niz to co sprzedaja w norweskich sklepach dla turystow, a siec nie oferuje zadnych informacji o wlasciwosciach foczego futra, wiec cholera wie :P
"niby ten cieplarniany kwiat" - kwii <3 Nie ma opka bez kwiatow z cieplarni :D
"zmieniły się w wizerunki z oleodruków" - ladne.
"może 30 lutego" - mowiono mi, ze powinno sie w opowiadaniu daty zapisywac slownie, a nie cyframi.
"Akurat nadarzyła się taka okazja do wydania obiadu, że jej mąż, oficer 33 Pułku Pendżabskiego, przyjechał na jakiś czas do Anglii." - zgrzyta. Moze zamiast "ze" dac "gdyz" ?
Ogolem czyta sie przyjemniej niz poprzednie czesci, jezyk jest jakis taki przystepniejszy. Nie rozrozniam jeszcze bohaterow poza Tonym, Dunmorem i Angusem, reszta zlewa mi sie w jeden kalejdoskop. Pewnie po kilku odcinkach, kiedy akcja sie rozwinie, chlopcy zyskaja na osobowosci :)
Z "pociągnięciem za konsekwencje" to taki specyficzny frazeologiczny żart.
UsuńWysyłanie nowego po kilwater (albo po klucz do zbiornika z kilwaterem) jest chyba rozpowszechnione na całym świecie. Współcześnie w formacjach śmigłowcowych wysyła się też rekrutów po "rotor wash".
Akcja dzieje się w bazie nabrzeżnej, na której panują zwyczaje okrętowe, ale oficera na stanowisku głównego mechanika (Chief Engineer), który miałby odpowiednie wykształcenie techniczne i kompetencje, żeby ogarniać materiałoznawstwo i rozstrzygać spory między mechanikami niższej rangi, im nie przydzielono, bo to jednak nie jest okręt.
A skąd kilwater, skoro znajdują się na lądzie? To już problem nowego członka załogi...
Vincentowi rzeczywiście nie było zbyt wygodnie w kokpicie. Może trzeba to jeszcze podkreślić.
Zdanie o obiedzie - poprawione.
Wielkie dzięki za komentarz i zachęcam do dalszego śledzenia. :)
Bardzo się cieszę,że trafiłam na Twojego bloga :) Uwielbiam opowiadania w historycznym klimacie! A epoka, w której jest osadzona Twoja opowieść to jedna z moich ulubionych :) Dopiero zaczęłam czytać, ale już dostrzegam bardzo ciekawe osobowości bohaterów. Daj mi więcej czasu, a nadrobię zaległości i przeczytam wszystko ;)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie, życzę weny i zapraszam na mój blog z opowiadaniem, osadzonym w dobie la belle epoque. Na pewno z czasem też będę pisać o I Wojnie Światowej
http://ironie-du-sort.blogspot.com/
Czekałam tylko na jakąś wieść o uroczej, młodej damie :) Chociaż obawiam się czytać dalej, żeby wojna nie zakłóciła obrazu szczęśliwego zakończenia, które wykreowałam sobie w głowie.
OdpowiedzUsuńMam nadzieję, że niedługo znajdę czas na doczytanie pozostałych rozdziałów. Nie wiem czego jestem bardziej ciekawa, samego obiadu, czy spotkania z mężem pani K.