Rozdział 5. Debiut


     Porucznik Scolding leciał do Chopham z duszą na ramieniu. Gdy jednak ujrzał wreszcie zabudowania dawnej farmy, jego obawy okazały się nieuzasadnione. Pod jego nieobecność nie przydarzył się żaden nagły atak sterowców, nikt nie zbombardował bazy, nie miała miejsca żadna katastrofa, której mógłby zapobiec, gdyby nie wybrał się na obiad do Londynu. Jedynym nietypowym widokiem był marynarz, który stał na drabinie, majstrując przy deskach, którymi do tej pory zasłonięte były dwa duże okna na poddaszu.
     Tony nadal wyrzucał sobie, że nie zrobił nic, aby zapobiec zbrodni. Co prawda, logicznie rzecz biorąc, któż mógłby przewidzieć taki przebieg wydarzeń… Ale trudno, stało się i już nic nie można poradzić. Przed nami wojna, jeszcze niejeden człowiek straci życie, trzeba się przyzwyczajać…
      Na ziemi okazało się, że nie tylko nie doszło do kontaktu z nieprzyjacielem, ale nawet Fastly nie ma do Scoldinga żadnych pretensji w związku z przedłużającym się powrotem z Londynu. Najwyraźniej im dłużej eskadra siedziała w Chopham, tym bardziej dowódcy było wszystko jedno.
- Hindusa na pewno wypuszczą – stwierdził Henry Vincent, gdy siedzieli we dwóch w salonie. Sinclair z Davisem byli na patrolu, Matthews pełnił wachtę. – Bronił dowódcy. Poza wszystkim innym, tu chodzi o izaat.
- Co takiego?
- Honor – sprecyzował obserwator. – Armia indyjska jest w całości ochotnicza. Tubylcy chętnie się zaciągają, bo chcą zdobyć jak najwięcej izaat.
- Chyba jesteś specjalistą od Indii – przyznał Scolding z aprobatą.
- Bez przesady – uśmiechnął się Henry. – Tylko tyle, co przeczytałem w książkach i gazetach. Cejlon i Pendżab to jednak dwa różne światy, a ja z Indii jako tako znam tylko Keralę.
       Dunmore wszedł do pomieszczenia.
- Czołem, Scolding – przywitał się – Od rana ganiałem po wydmach za psem dowódcy. Wreszcie złapałem dziada.
- Nie mogłeś kazać komuś, żeby to zrobił? – zdziwił się Tony.
- A ty myślisz, że sam się za nim uganiałem? – Dunmore usadowił się na wolnym krześle. – Lepiej opowiedz, jak było w Londynie.
- Poczęstuj się ciastem – zaproponował Vincent.
      Ledwo porucznik Scolding zdążył wyjść od Knightów, dogonił go lokaj, wręczając sporą paczkę ciasta, które miało trafić na stół później. Wyglądało na to, że Mildred Knight nawet w obliczu zbrodni myślała praktycznie. Skoro przyjęcie tak czy inaczej dobiegło końca, nie chciała marnować jedzenia. Ciasto, co prawda, pogniotło się trochę w czasie przewozu samolotem, ale ważne, że smakowało.
- Jasny gwint – powiedział Dunmore, wysłuchawszy opowieści kolegi. – Byłem na niejednym nieudanym przyjęciu, kiedyś na weselu w Tyneside ojciec panny młodej poszczuł mnie psami, ale czegoś takiego jeszcze nie bywało… A jak sama panna?
- Jak to panna – Tony wzruszył ramionami. – Jakaś mało wyrazista mi się wydała. Co prawda nie było za bardzo czasu, żeby z nią porozmawiać, a i okoliczności, sam rozumiesz…
- To spróbuj jeszcze raz. Napisz do niej list, jakieś podziękowanie za wspaniałą gościnę… Eee, to chyba nie jest najlepszy pomysł… W każdym razie spróbuj ją wybadać listownie.
    Kapitan Dunmore dolał sobie brandy, spojrzał na Vincenta, dojadającego swój kawałek ciasta porzeczkowego.
- A u ciebie jest jakaś panna na uwadze? – zapytał.
- Przytrafiła mi się narzeczona – odrzekł podporucznik. – Też z rodziny plantatorów herbaty, jak ja, ale z innej prowincji. Zaręczyliśmy się krótko przed moim przyjazdem tutaj. Nie bardzo ją znam, mam nadzieję, że okaże się jakaś do rzeczy.
W tym momencie coś dużego huknęło o ziemię tuż przed dworem. Scolding i Henry poderwali się z krzeseł, ale Dunmore pozostał niewzruszony.
- Widziałeś już mostek, Scolding? – zapytał, jakby w ogóle nie słyszał tego hałasu.
- Co takiego? – Tony zdziwił się niespodziewaną zmianą tematu.
- Będziemy mieli nowy pomost nawigacyjny – wyjaśnił Dunmore. – Na poddaszu. To był pomysł twojego obserwatora.
       Henry Vincent spuścił oczy, jakby wypierał się swojej roli w nowym przedsięwzięciu.
- Być może byłby tam lepszy punkt obserwacyjny – wyjaśnił. – Cała baza na widoku.
- No to chodźmy – powiedział Scolding.
- Trzeba zostawić kawałek dla Matthewsa – Dunmore skinął w kierunku ciasta. – Bo inaczej ale będzie chrzanił…

      Do tej pory oficer dyżurny korzystał z jednego z pokojów na piętrze. Vincent jednak poprzedniego dnia zasugerował, że można by zaadaptować część poddasza, które dotąd stało puste. Dowódca wyraził zgodę, najwyraźniej w obawie, że marynarzom wkrótce zabraknie roboty.
     Dunmore, Scolding i Vincent weszli po stromych drewnianych schodach, mocno wyślizganych, i znaleźli się w obszernym pomieszczeniu pod spadzistym dachem. Deski, którymi poprzedni właściciel zasłonił podwójne okno, runęły, wysadzone z framug przez marynarza pracującego na drabinie. Chociaż szyby były niezbyt czyste, a jedna z nich pęknięta, to jednak środek poddasza okazał się jasno oświetlony.
- Zrobiliśmy, panie kapitanie – marynarz stojący przy oknie zasalutował Dunmore’owi, który skinął z satysfakcją.
Tony podszedł do okna, wyjrzał. Rzeczywiście rozpościerał się stąd doskonały widok na śródokręcie i zabudowania bazy. Oficer dyżurny miałby wszystko pod kontrolą.
Scolding odwrócił się. Powiódł wzrokiem po szarych, zakurzonych ścianach, po surowych belkach podpierających dach, starając się nie wpatrywać zbyt wnikliwie w rupiecie poupychane w mroku kątów.
- Trochę tu surowo – powiedział.
- Oczywiście, wszystko trzeba dopiero urządzić – uśmiechnął się Henry. – Wytyczy się linie na podłodze, wzdłuż nich postawimy jakieś ścianki działowe i będzie dogodny pomost dowodzenia. Oczywiście, trzeba tu zrobić generalne porządki, odmalować, wymienić te szyby i tak dalej. Powiedziałem już Angusowi, żeby dobrał odpowiednich ludzi.
     Tony spróbował sobie wyobrazić poddasze zaadaptowane na stanowisko wachtowe. Na pewno wymagało to sporo pracy. Popatrzył w górę, na świetlik w północnym spadzie dachu.
- Tamtędy można by wystawić kaem – stwierdził Vincent, podążając za jego spojrzeniem. – Na wszelki wypadek.
- A skąd go weźmiesz? – zdziwił się Tony. – Akurat karabinów maszynowych mamy za mało. Ściślej mówiąc, w ogóle ich nie mamy.
- Znajdą się – rzekł podporucznik Vincent. – Jest wojna.
Obejrzawszy pomieszczenie, lotnicy zaczęli podążać w stronę schodów. Pod ścianą leżał skrawek gazety. Któryś marynarz w czasie pracy widocznie skręcił sobie papierosa. Ech, co za ludzie, żeby oficer musiał po nich sprzątać… Tony podniósł papierek i z przyzwyczajenia przeczytał to, co na nim wydrukowano.
„Nie ma w cywilizowanym świecie drugiego narodu, który byłby tak dalece zniewolony i upodlony, a równocześnie tak bardzo miłował wolność. Eleonora Partridge”
        Znowu o tych Polakach, pomyślał Tony. Machinalnie schował świstek do kieszeni i poszedł za kolegami.

    Minęły dwa tygodnie. Brytyjskie dywizje wykrwawiały się we Flandrii, robotnicy zakładów zbrojeniowych strajkowali w Szkocji, wiosna pomału podnosiła głowę w Suffolk. Henry Vincent przestał już narzekać na zimno, jednak w wolnym czasie wziął na siebie wszelkie obowiązki związane z kominkiem w salonie i palił w nim z zawziętością autentycznego piromana. George Angus z dumą nosił swą bosmańską czapkę i cieszył się wśród załogi RNAS Chopham mirem, jakiego nie miał nawet Ward, nominalny bosman okrętowy. On też, zgodnie z otrzymanymi rozkazami, zabrał się do remontu poddasza.
- Ty, Flynn! – powiedział któregoś dnia. – Jaki miałeś fach w cywilu?
- Malarz, panie bosmanie – odpowiedział Calum Flynn.
- Artysta czy pokojowy?
- Pokojowy. Ale tutaj jestem cieślą…
- Doskonale – Angus pokiwał głową. – Będzie dla ciebie robota.
        Sam miał oczywiście dużo więcej obowiązków niż doglądanie prac na poddaszu, więc postawił Flynna na czele grupy, która miała się tym zająć.
           
       Tego dnia Scolding i Vincent wylecieli w południe. Było słonecznie, z niewielkim zachmurzeniem. Lekki wiatr niósł ich od północnego zachodu.
      Minęło półtorej godziny lotu, gdy nagle Henry zobaczył coś na godzinie drugiej. Szaroniebieski, ledwie z tej odległości widoczny punkt przemieszczał się jednostajnym ruchem. Podporucznik spojrzał przez lornetkę i teraz już nie miał żadnych wątpliwości. To był wodnosamolot. Z czarnym krzyżem na kadłubie.
- Hunowie od sterburty! – krzyknął Vincent.
     Tony spojrzał w prawo. Sprawa zdawała się jasna, Niemca należało przegonić. Położył samolot na skrzydło, skręcając w stronę nieprzyjaciela, sięgnął po rewolwer. Kątem oka zobaczył, jak Henry wyjmuje swoją broń.
       Lecieli prosto na spotkanie z niemieckim hydroplanem. Maszyna rosła w oczach, czarny punkt na burcie stawał się coraz bardziej podobny do krzyża. Zbliżali się z boku, aby ostrzelać nieprzyjacielską maszynę i zmusić ją do odwrotu.
      Nagle kokpit obserwatora zamigotał serią rozbłysków. Scolding miał wrażenie, jakby coś świsnęło mu nad głową.
- Oni mają kaem! – rozległ się krzyk Vincenta. – Uciekajmy!
       Jego propozycja zdawała się uzasadniona. Nawet dwa rewolwery nie mogły się równać z karabinem maszynowym… Scolding ściągnął wolant na siebie, podrywając maszynę w górę, jednocześnie skręcił w lewo. Henry strzelił kilka razy, ale raczej dla zamarkowania, że coś robi – ciężko było o celność w takich warunkach, już nie mówiąc o niewielkim zasięgu.
      Lecieli równolegle do Niemców, nieco powyżej. Tamci, widząc odsłoniętą burtę shorta, dalej prowadzili ogień. Koniec szarżowania, trzeba się odsadzić, zgubić ich. Scolding dokończył zakręt i zwiększył obroty silnika, lecąc w stronę wybrzeża.
     Okazało się jednak, że nieprzyjaciel nie ma zamiaru poprzestać na przypadkowym spotkaniu i chętnie przedłuży tę jakże interesującą konwersację. Drugi samolot także wykonał zwrot, chcąc dogonić Anglików.
      Na razie jest dobrze, pomyślał Tony. Póki tamten ma ich przed nosem, siedzą w jego martwym polu. Nie może strzelić, bo poharatałby sobie skrzydła. Byle tylko utrzymać się w tym położeniu, nie pozwolić, aby Niemiec odwrócił się burtą…
      Co chwila spoglądał do tyłu, korygując tor lotu maszyny zgodnie z pozycją przeciwnika. Tamten zwracał się w prawo, próbując wziąć Scoldinga w strefę rażenia – Tony w odpowiedzi również skręcał, aby w dalszym ciągu trzymać się przed jego nosem. Nagle porucznik zauważył ze zgrozą, że niemiecki hydroplan ich dogania – odległość między samolotami gwałtownie się zmniejszała, chociaż short jechał już na najwyższych obrotach, bliski zarżnięcia. Hunowie byli coraz bliżej, słońce błysnęło na goglach obserwatora, który obracał ku maszynie Tony’ego swój karabin maszynowy.
Scolding gwałtownie przechylił się w prawo, zanurkował. Niemcy, nieprzygotowani na taki ruch, nie zdążyli wyhamować i na moment brytyjski samolot zniknął im z oczu. Tony ujrzał nad sobą nagle brzuch tamtego hydroplanu, jego pływaki; ogarnął go cień maszyny. Wystrzelili obaj, razem z Vincentem, ale nie zdziałali nic więcej poza miejscowym przedziurawieniem poszycia, bo znowu się z Hunem rozminęli. Widząc shorta wyłaniającego się spod prawej burty, Niemiec zrobił przechył, aby ułatwić swojemu obserwatorowi ostrzał. Scolding przewidział to jednak i wyrwał się w górę, w ostatniej chwili uchodząc przed serią.
Wspięli się, znowu próbowali odskoczyć, ale daremnie. Przeciwnik natychmiast się zorientował i skorygował lot, puszczając się w ślad za nimi. Najwyraźniej Niemcy nie mieli zamiaru odpuścić.
Tony westchnął. Nie dało się zestrzelić Huna, nie można było też manewrować w nieskończoność. Ucieczka nie miała sensu – tamten był szybszy, lżejszy, bardziej zwrotny. To koniec? Być może…
Przekręcił wolant, po raz kolejny wychodząc poza zasięg salwy burtowej nieprzyjaciela i próbując zajść go od przodu. Nie było to łatwe – Niemcy dalej krążyli, nie ustając w wysiłkach, by wyjść na strzał. Gdzieś z tyłu rozległ się trzask rewolweru Vincenta. Talia tamtego hydroplanu znowu rozbłysła, kule rozdarły poszycie na belce ogonowej shorta. Zbyt wolno, nie dadzą rady ich wymanewrować…
Wreszcie Scolding uchwycił ułamek sekundy, kiedy oba samoloty stanęły nos w nos. Lekko się wznosząc, z furią rzucił się na Niemców, a gdy już miał wyminąć ich od góry, zrobił przechył na lewe skrzydło.
Trzask. Huk. Kilka sekund paraliżującej grozy, kiedy potężna siła pociągnęła ich w dół. Tony szarpnął wolant do siebie, nie wypuszczał, byle przezwyciężyć ten ciężar…
I nagle samolot wzleciał w górę, przechylając się silnie w prawo. Scolding musiał poświęcić chwilę, by okiełznać swego drewnianego, krytego płótnem rumaka i utrzymać go w poziomie. Przelotnie tylko wyjrzał przez burtę i zobaczył, jak nieprzyjacielski hydroplan wpada do morza. Niemiec runął na burtę, przekręcił się pływakami w górę, a po chwili fale się nad nim zamknęły. Tylko wąski, podłużny kształt unosił się na powierzchni…
- Dostaliśmy ich! – wykrzyknął Vincent w euforii.
          Ale Tony, zawracając maszynę ku wybrzeżu, nie podzielał jego radości. Zdał sobie bowiem sprawę, jakim to przedmiotem zabawiały się fale siedemset stóp w dole. Udało mu się desperacko zaprawić Niemca lewym pływakiem prosto w śmigło i w mig go posłał na dno, lecz dźwigary nie wytrzymały i pływak odpadł.
        Zwyciężyli walkę, ale to nie koniec. Trzeba jeszcze wylądować. A jak tu lądować na jednym pływaku? Jeżeli na morzu, to maszyna się przechyli, nabierze wody i pójdzie na dno tak samo jak ten Niemiec. Na lądzie też rozbicie gwarantowane… Trudno, najpierw trzeba dolecieć, potem się zobaczy.
       Zmierzali więc ku brzegom Suffolk. Uszkodzenie powodowało, że samolot miał silny przechył na prawo, był niestabilny i Tony, zmuszony do kontrowania przechyłu, nie mógł sobie pozwolić nawet na chwilę nieuwagi. Henry Vincent wychylił się z kokpitu, opierając się o lewą burtę, żeby wytworzyć jakąś przeciwwagę, ale, rzecz jasna, ocalały pływak był znacznie cięższy od obserwatora.
         Byli coraz bliżej; nie Chopham, co prawda, ale jakiegoś lądu – to już coś. Z linii wybrzeża dało się wyodrębnić rudawą plażę przytuloną do klifu. Taki układ dawał pewne możliwości. Jeżeli nie da się wylądować ani na lądzie, ani na wodzie, to może trzeba spróbować na obu jednocześnie. Albo na płyciźnie: raczej nie utoną, a lądowanie będzie mniej twarde…    
Short nadleciał nad plażę, stopniowo zniżając lot, a potem skręcił, aby poruszać się równolegle do brzegu. Schodzili niżej, jeszcze niżej… Jedyny pływak zaczął muskać i rozcinać fale. Tony gotował się na bezlitosny kontakt z rzeczywistością, czyli z gruntem.
        I wtedy dźwigary brakującego pływaka zaryły się w piasek. Samolot gwałtownie rzuciło w lewo. Krzyk Vincenta dał się słyszeć pomimo szumu morza i wycia silnika. Coś chyba trzasnęło – skrzydło? drugi pływak? kość? Scolding, brutalnie szarpnięty do przodu, nadział się boleśnie piersią na wolant. Samolot znieruchomiał z nosem w słonej wodzie.
        Tony przez dłuższy czas tkwił w bezruchu, wsłuchując się to we własny oddech, to w równie miarowy szept fal. Wreszcie wyswobodził się z kokpitu i powoli wstał, zachowując ostrożność, aby nie przechylić maszyny. Co prawda w tym miejscu były najwyżej cztery stopy głębokości, więc niewiele ryzykował, ale na dziś miał już dość akrobacji.
      Oba lewe skrzydła zostały złamane, a dolny fragment nawet już nie za bardzo trzymał się reszty samolotu. Co z Henrym? Scolding zmartwiał na widok obserwatora zwieszającego się z kokpitu, ale już po chwili „cejloński storczyk” uniósł się lekko i spojrzał niepewnym wzrokiem na pilota. Dolna część twarzy, której nie zasłaniały gogle, pobladła nieco.
- Żyjemy – powiedział Tony niepewnie, odpinając pilotkę.
- Tak lądują debeściaki! – wykrztusił Vincent z uznaniem. Tony nie zrozumiał ostatniego słowa; to musiało być hindustani, syngaleski czy po jakiemu tam się mówi na Cejlonie.
        Wydostał się jakoś z rozbitej maszyny. Podszedł do tylnego kokpitu, pomógł wysiąść obserwatorowi, a potem obaj, brodząc w wodzie po pas, dotarli na plażę.
Byli przemoczeni, zgrzani i silnie zmęczeni. Będą mieli szczęście, jeśli wyjdą z tej przygody bez przeziębienia, choć przecież mogło się skończyć jeszcze gorzej. Siedli na piasku, aby odpocząć, i wpatrywali się we wrak samolotu kiwający się na falach…
- Coś mi się wydaje, że stary Ploppy nie będzie zadowolony – zauważył Henry.
- Kto? – zdziwił się Scolding.
- No, dowódca.
- Dlaczego nazywasz go „stary Ploppy”?
- Bo tak wygląda – Vincent wzruszył ramionami.
       Tony spojrzał na niego z rezygnacją. Komandor Fastly miał czterdzieści pięć lat, szerokie barki i zakola. Był też mało rozrywkowym dżentelmenem o niedoborze poczucia humoru. Określenie „stary Ploppy” niespecjalnie do niego pasowało. Z drugiej strony – w czym taki przydomek był gorszy od „cejlońskiego storczyka”?
- Chyba musimy wrócić na pokład – powiedział. – Oczywiście nadajnika znowu nie wzięliśmy?
- Zdarza się – rzekł Henry Vincent. – Następnym razem nie tylko wezmę nadajnik, ale jeszcze karabin. I wtedy zobaczymy, kto będzie sędzią.
       Na horyzoncie pojawiła się sylwetka jakiegoś niedużego statku.
- To chyba rybacki trawler, nie sądzisz? – zapytał Tony. – Może nas zobaczą…

- Nie widzę z tej odległości, ale mogę wrócić do samolotu po lornetkę. I tak już przemokłem.

3 komentarze:

  1. Obiecany, mało konstruktywny i niemerytoryczny komentarz:
    Tony wydaje mi się jakiś taki... eee... rozmemłany? Nie, raczej niezdecydowany. Podobnie Emily. Za to nic złego na temat Dunmore'a i Vincenta powiedzieć nie mogę (wstawiłabym nawet parę mniejszych od trzech znaczków, ale bądźmy profesjpnalni). W każdym razie zdecydowanie bardziej mi się podobają.
    To tyle z prywatnych zachwytów.

    Gdzieś tam w tym rozdziale zdarzyło się "zaczęli podążać" - i coś mi w tym zgrzyta. Albo... Albo to specjalnie. Jak specjalnie, to ja się nie czepiam, wprost przeciwnie.
    Co by tu jeszcze... A! Potyczka z Niemcem bardzo sympatycznie opisana. Bardzo. Tak... Ale z tym karabinem maszynowym w dwuosobowym pudle (klasycznym i wadliwym pudle, bo chyba nie mówimy tu o dwuosobowych gigantach?) to mam problem i mi zgrzyta, ale muszę zajrzeć do kilku książek i się upewnić czy nie zgrzyta mi, BO TAK.

    Coś pisałam, że nie będzie merytorycznie, prawda? No to nie jest. Nie umiem pisać komciów. To zakończę komcia tym, że mi się podoba.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Emily miała być niezdecydowana, ale pracuję nad tym, żeby tchnąć w nią więcej życia. Z Tonym będzie większy problem, ale pożyjemy, zobaczymy...

      "Zaczęli podążać" jest jak najbardziej celowe, zresztą w każdym rozdziale lubię mieć taki "ałtoreczkowy" zgrzyt, przegiętą metaforę itp.

      Co do kaemu - na tym etapie Niemcy już mieli MG-14, zaprojektowany specjalnie dla załóg statków powietrznych. Co prawda nie mam pewności, czy na friedrichshafenach je już wtedy montowano, ale to jest jeszcze okres, kiedy zręby walki powietrznej dopiero się kształtują i panuje wolna amerykanka (łącznie z obrzucaniem się cegłówkami). Do wprowadzenia karabinów strzelających do przodu jeszcze kawałek, ale u obserwatora mógł spokojnie być.

      Cenię tego komcia mimo jego niemerytoryczności i oczekuję na następne, przy następnych rozdziałach (chociaż trudno przewidzieć, kiedy one będą).

      Usuń
    2. Co do kaemu nie twierdzę, że to niemożliwe, zastanawiają mnie tylko kwestie techniczne (o co do montowania to na... hm... 80% za wcześnie) Muszę pogrzebać.

      Jak mogę trzaskać niemerytoryczne komcie, to będę to robić pasjami.

      Usuń