Czerwiec 1914, wyspa Sheppey, hrabstwo Kent
Sam Bishop, właściciel pubu „The
Ox and the Wheel” w Eastchurch, nie narzekał na swój interes.
Jakoś
tak przed czterema laty we wsi pojawili się miłośnicy latania. Dżentelmeni
przyjeżdżali z Londynu, albo i z dalszych okolic, i na polach nieopodal
Eastchurch próbowali swych sił w pilotowaniu aeroplanów. Bishop czasem, jeśli
gospoda stała pusta, wychodził popatrzeć, słysząc z daleka hałas latającej
maszyny. Po locie awiatorzy wybierali się na herbatkę do Mussel Manor, także
będącego własnością aeroklubu, natomiast pub „The Ox and the Wheel” odwiedzany
był przez ich służących, szoferów, mechaników i podobne towarzystwo, a także
przez miejscowych, którzy w przerwach w pracy przyglądali się samolotom
(czasami z chorobliwą nadzieją na jakiś wypadek), a później przychodzili do
Bishopa na kufel zimnego ale.
Z
czasem okazało się, że to całe lotnictwo to całkiem opłacalny biznes. Bracia
Shortowie założyli po sąsiedzku fabrykę samolotów, a w aeroklubie zaczęli się
pojawiać oficerowie z armii i marynarki. Później tych z armii było coraz mniej,
a tych z marynarki coraz więcej, aż w końcu flota założyła w Eastchurch szkołę
lotniczą.
Bywało,
że oficerowie zaglądali do pubu Bishopa. Na terenie szkoły mieli wprawdzie swój
klub, a i do Londynu łatwo było skoczyć, ale ileż można siedzieć w
jednym lokalu? Niektórzy straszyli farmerów, przelatując im nisko nad głowami,
i lądowali samolotem na losowo wybranych polach, a później chodzili po wsi,
szukając rozrywki, i często znajdowali ją w „The Ox and the Wheel”
Sam
Bishop nawet lubił oficerów. Nie spędzali w pubie aż tyle czasu, co miejscowi,
ale jak już przyleźli, to siedzieli długo i zostawiali wysokie napiwki. Zawsze
można z nimi było pogadać o polityce: o tym, czy będzie wojna z Niemcami, o
kobietach, którym chce się głosować, jakby i tak ich mężowie, synowie i bracia
nie głosowali tak, jak one im każą, czy o tych wrednych Irlandasach, którym się
Home Rule zachciewa… A jak już dobrze popili, przechodzili do opowiadania
swoich przygód na dalekich wodach i tak niesamowicie zmyślali, że coś pięknego.
Można było przyjmować zakłady, który pierwszy zacznie mówić o wężu morskim.
Tego
popołudnia do pubu przyszedł tylko jeden, młody porucznik. Podszedł do baru i
zamówił ciemne piwo.
- A gdzie reszta pańskich
kolegów, panie poruczniku? – zdziwił się Bishop.
- Pojechali do Londynu – wyjaśnił
Tony Scolding. – Do opery.
- I nie zabrał się pan razem z
nimi?
- Nie lubię „Cyrulika
sewilskiego” – wyznał oficer. – Poza tym musiałem posiedzieć trochę przy
samolocie.
- Awaria jakaś? – barman nalał
piwa farmerowi, który przyszedł w międzyczasie.
- Zdarza się – Scolding wzruszył
ramionami. – Latanie to dość niebezpieczny sport.
Bishop
pokiwał głową.
- Parę tygodni temu jeden z pańskich
kolegów, eee… miał kłopoty – przypomniał.
Tym razem
przytaknął porucznik. Jeden z kursantów, kapitan Dunmore, postanowił użyć samolotu
do polowania na zające. W czasie lotu wypatrzył w polach szaraka i poleciał za
nim, strzelając z rewolweru. Ów nowatorski sposób polowania tak go
zaabsorbował, że Dunmore w ogóle nie zauważył zbliżającej się do niego z dużą
prędkością stodoły. W rezultacie aeroplan stracił skrzydło, przeorał pole, a na
koniec zarył się w gliniance. Mechanicy stwierdzili, że nawet kwestia, czy da
się z niego wziąć coś na części zamienne, pozostaje wątpliwa. Sam kapitan miał
więcej szczęścia niż rozumu, bo z całego zdarzenia wyszedł zaledwie z paroma
stłuczeniami. Za to musiał później zapłacić odszkodowanie za zniszczoną stodołę
i szkody na polu, nie mówiąc już o pokryciu kosztów tak gwałtownie zezłomowanej
maszyny. Cóż, na biednego nie trafiło.
- A co, panie poruczniku? –
zagadnął barman. – Będzie wojna? Niemcy robią się bezczelni.
- Prawda – zgodził się Scolding.
– Rozbudowują flotę, to przecież otwarte wyzwanie rzucone Brytanii. Jak sobie
pomyślę, że kiedyś będę musiał to wszystko zatopić…
Sam
Bishop zamyślił się, zastygł na chwilę z nieruchomym spojrzeniem, wpatrzonym
jakby do wewnątrz.
- Coś wisi w powietrzu w tej
Europie – powiedział. – Niechby w końcu rypło, od razu się zrobi lepiej.
Tony
nie całkiem zgadzał się z barmanem, ale wiedział, o czym on mówi. Wszędzie
ostatnio mówiono, że przydałaby się wojna, bo już za długo żadnej nie było na
starym kontynencie, a młodzi ludzie chcą się wyszaleć. Koledzy porucznika
czytali w klubie oficerskim gazety, alarmujące o niemieckich zbrojeniach, i
prześcigali się w opowieściach o tym, jak wreszcie pokażą kajzerowi Frycowi,
które mocarstwo jest najbardziej mocarstwowe.
- Zanim kupiłem tę knajpę, byłem
we wojsku – powiedział Bishop. – Omdurman, szesnaście lat temu. Nigdy tego nie
zapomnę… Derwisze całymi setkami lecieli z mieczami i dzidami prosto pod nasze
lufy. Padali jak kawki, a tuż za nimi rwali się następni, nie patrzyli na nic…
Było gorąco. I z takimi prymitywami męczyliśmy się wcześniej całe czternaście
lat!
Machinalnie
przetarł blat ścierką, choć był on stosunkowo czysty.
- Ale bądź co bądź, Niemcy to nie
Murzyni – zauważył z nadzieją. – To jest europejski naród, jakoś idzie się z
nimi dogadać. Z początku weźmiemy się za łby, ale potem zobaczą naszą potęgę i raz-dwa
podpiszemy pokój.
- No nie wiem – porucznik
wzruszył ramionami. – Czy nam się to podoba, czy nie, Niemcy są małą, bo małą,
ale potęgą kolonialną. Już od lat sprowadzają z Afryki parobków, więc dlaczego
nie żołnierzy?
Bishop
uśmiechnął się.
- Wasza w tym głowa, panie
poruczniku, żeby nie sprowadzili – powiedział.
Tony
skończył piwo, podziękował słownie i finansowo, po czym opuścił pub. Wyszedł
poza wieś, krocząc polną drogą. Błękitne niebo, zielone pagórki, żywopłoty… Nic
nie mogło się równać z morzem, ale angielska prowincja na przełomie wiosny i
lata zajmowała mocne drugie miejsce.
Uśmiechnął
się na widok zająca biegnącego w oddali, wzdłuż kępy krzaków. Ciekawe, czy to
ten, który pokonał Dunmore’a? Po tamtym zdarzeniu zastępca komendanta szkoły
zabronił kursantom polować na zające, argumentując to chęcią uniknięcia
kolejnych strat. Oficerowie przyjęli jego decyzję bez szemrania.
Tony nie był
pierwszym oficerem marynarki w rodzinie. Już od pokoleń rodzina Scoldingów z
Eastbourne służyła Koronie Brytyjskiej na morzach i oceanach. Co najmniej jeden
z synów w każdym pokoleniu szedł do floty, począwszy od sir Edmunda Scoldinga,
który ganiał Hiszpanów w epoce elżbietańskiej. Prapradziadek Tony’ego, Richard
Scolding, we flocie admirała Nelsona dowodził fregatą HMS „Diadochus”. Pod Trafalgarem nie był, lecz za to zdobył sławę wojenną za sprawą swych szybkich,
niespodziewanych rajdów, nie tylko w walce z Francuzami czy Amerykanami, ale przede wszystkim przeciw piractwu. Liczyli się z nim nawet tak osławieni korsarze
jak Robert Surcouf czy Mortimer Sunday.
W
rodzinie Scoldingów Tony nie był więc pierwszym, który służył na morzu, za to
został pierwszym lotnikiem. Na kurs pilotażu poszedł ze stanowiska
oficerskiego na lekkim krążowniku w Channel Fleet. Szybko okazał się najlepszym
pilotem w grupie – pierwszy samodzielny lot odbył już po sześciu godzinach
szkolenia. Maszyny były zawodne i niebezpieczne, ale Scolding prowadził je z precyzją,
jaka budziła zawiść kolegów. Mimo wszystko nie unosił się pychą i
zachowywał dystans do własnych umiejętności. I w czasie lotu uważał na stodoły.
Tony
zatrzymał się. Jeszcze trochę, a sam w końcu zawędruje do Londynu, tymczasem pora
już wracać, wieczorem wypada mu wachta. Miasto zobaczy może w przyszłym
tygodniu.
Krótki ten rozdzialik, co jednak nie ujmuje mu zalet. Uwielbiam i ubóstwiam Twój risercz. Tako rzekę, jak jeden maniak riserczowy drugiemu. Tylko Diadochus nie pływał, bidny, bo wymyślon został, ale nazwę ma dźwięczną, więc i to wybaczyć mogę. Cóż, dostaliśmy trochę backstory naszego bohatera, dostaliśmy wredne stodoły w zestawie z milutką anegdotką. Podoba mi się. Nie mam co prawda pojęcia, co będzie dalej z naszym bohaterem, ale za to nieco przybliżono nam jego historię (jak i historię jego rodziny), a to zawsze się ceni, bo nie ma nic gorszego niż bohater-golem bez przeszłości. Co prawda brakuje mi mocniejszego nakreślenia charakteru Scoldinga, na razie jest trochę papierowy, ale na pewno jeszcze się poprawi, biedaczek.
OdpowiedzUsuńCzekam z niecierpliwością na następne rozdziały i solennie obiecuję komentować.
Diadochus został wymyślon specjalnie po to, aby dowodził nim przodek bohatera; przy tym była to fregata, a więc jeden z mniejszych okrętów, łatwiejszych do przeoczenia. Podobnie będzie jeszcze z paroma innymi okrętami w tej opowieści.
UsuńNiestetyż, papierowi główni bohaterowie to moja pięta achillesowa, zawsze jakoś postacie drugoplanowe wypadają barwniej. Ale postaram się coś z tym zrobić. Na następny rozdział mam już pewien pomysł, ale jeszcze chyba sporo minie, zanim go zrealizuję.
Opowiadanie zapowiada się ciekawie. Mimo pierwszego rozdziału bardzo wciąga. Masz świetny styl pisania. Czyta się lekko i przyjemnie. Jestem pod wrażeniem i gratuluje. Nie każdy to potrafi.
OdpowiedzUsuńBardzo chciałabym abyś powiadomiła mnie o nowościach jeśli chcesz. Zapraszam przy okazji do siebie-może zechcesz wejść. zyjaca-dla-atona.blogspot.com Pozdrawiam.