Rozdział 9. Charlie



       Kapitan Dunmore niespecjalnie się przejął usunięciem ze stanowiska. Był bardzo zadowolony, że nie musi się więcej zajmować papierkową robotą. Co prawda nigdy nie miał jej w Chopham szczególnie dużo – komandor Fastly zagarniał większość dokumentów dla siebie, żeby tylko nie sprawować swoich funkcji w sposób bardziej praktyczny.
       Wyglądało na to, że Matthews autentycznie się obraził na swojego pilota. Z początku nie chciał z nim nawet rozmawiać i gdy Dunmore wchodził do salonu, Matthews ostentacyjnie gapił się w okno. Doszło do tego, że odmówił wylotu na patrol razem z Northumbryjczykiem, więc dowódca wlepił mu trzy dni aresztu za niesubordynację. Nie uchodziło, aby Matthews odbywał karę w specjalnie przygotowanej celi w koszarach marynarzy, zabrano go zatem do piwnicy dworu.
       Dunmore ostatecznie poleciał wtedy na patrol z Davisem, ale później Tony, który powoli odnajdywał się na stanowisku dowódcy personelu latającego, zwolnił go od lotów do czasu, gdy Matthews zakończy karę. Korzystając z okazji, Dunmore postanowił wybrać się do Yarmouth w celach rozrywkowych. Tu jednak do akcji znów wkroczył Fastly i zabronił podwładnemu opuszczania bazy. W rezultacie scysja między Matthewsem a Dunmore’em skończyła się w ten sposób, że obaj zostali ukarani, ale pierwszy z nich siedział zamknięty w piwnicy, a drugi pił whisky przy kominku.
- Nie pij tyle, bo się nam zapas skończy – zwrócił mu uwagę Scolding.
      Northumbryjczyk wyciągnął się w fotelu jak długi, balansował kieliszkiem w dłoni, budząc wśród obecnych grozę, że za chwilę porozlewa.
- Tak właśnie się zastanawiam – oświadczył – czy by nie postawić w jednostce jakiejś gorzelni.
- Chyba sobie żartujesz.
- Dlaczego? Nie musi być duża, wystarczy nam wyprodukować jedną beczkę raz na jakiś czas. Na własne potrzeby, nie na sprzedaż. Tak bardzo nic się nie dzieje ostatnio, trzeba dać ludziom zajęcie, a i konkretny pożytek by był…
- Bardzo cię proszę, Dunmore, lepiej nic nie kombinuj – powiedział Tony. – W każdym razie nie na lądzie. Nie chciałbym, żeby cię za karę zabrali od nas i przenieśli gdzie indziej.

        Z punktu widzenia załogi fakt, że Scolding zajął miejsce Dunmore’a, niewiele zmieniał. W dalszym ciągu obsługa naziemna była podzielona na grupy, nad którymi nadzór sprawowali poszczególni oficerowie, ale wykonywała swoje obowiązki po staremu i nie przejmowała się wewnętrznymi zmianami w personelu latającym.
Kiedy tylko Matthews wyszedł z paki, Scolding przydzielił go na jakiś czas do Sinclaira, podczas gdy z Dunmore’em miał latać młody Davis. Matthews był jednak wciąż urażony. Jeszcze niewiele wcześniej oskarżał Dunmore’a, że ten próbował go zabić swą lekkomyślnością, aż tu nagle zmienił zdanie i miał do niego pretensje, że po tym wszystkim jakby nigdy nic zaczął latać z innym obserwatorem, nie próbując nawet pojednania z nim, Matthewsem. W obecności Tony’ego lub dowódcy wspominał mimochodem, że należałoby przywrócić poprzedni skład załóg.
        Tony z początku nie całkiem ogarniał nowe obowiązki. Szybko wdrożył się do prac administracyjnych, ale miał ochotę podjąć jakieś bardziej czynne działania. Wreszcie uznał, że o ile samotne patrole morskie stanowią podstawę służby w Chopham, to na wszelki wypadek należy także ćwiczyć lot w szyku. Incydent z U-bootem wykazał, że w tej materii pozostaje jeszcze sporo do zrobienia, więc Tony co najmniej raz w tygodniu wyprowadzał w morze wszystkie trzy maszyny.
      Problem łączności był jednym z najważniejszych. Wśród ryku silnika i wycia wiatru ciężko było się niekiedy porozumieć pilotowi z obserwatorem, a co dopiero mówić o przekazywaniu jakichś komunikatów innej maszynie. Nadajnik telegraficzny wykorzystywano do łączności z lądem lub okrętami, ale był tylko jeden na całą eskadrę, no i, rzecz jasna, był to sam nadajnik, bez odbiornika, w żadnym razie nie nadawał się do komunikacji pomiędzy samolotami. Wystrzeliwanie różnokolorowych rakiet z pistoletu sygnałowego też nie załatwiało wszystkich możliwości. Kapitan Scolding zaczął więc opracowywać prosty system komunikacji za pomocą gestów, oparty częściowo na sygnalizacji flagowej.
        Nową metodę należało przećwiczyć na sucho, a w zasadzie na mokro. Wydobyto więc gdzieś z głębi hangaru i nasmołowano kilka łodzi wiosłowych, które leżały tam jeszcze od poprzedniego lata. Przy dobrym stanie morza oficerowie prowadzili przy brzegu manewry z utrzymywaniem szyku. W czasie, gdy pilot wiosłował, obserwator machał rękami i wypatrywał komend od pozostałych, a wstawaniem i siadaniem markował zmianę wysokości. Tymczasem na trzech innych łodziach marynarze Avery, Pegg i Durrow odgrywali nieprzyjaciela. Raz stali na wodzie niemal nieruchomo, wcielając się w niemieckie okręty, innym razem zdecydowanie dążyli do konfrontacji jako samoloty.
Metoda ćwiczeń była dość rozrywkowa i pozwalała personelowi doskonalić sam system łączności bez martwienia się o problemy pilotażu. Co prawda z początku „nieprzyjacielowi” zazwyczaj udawało się rozbić szyk i któryś z lotników lądował w wodzie. Matthews klął, na czym świat stoi, a Dunmore tylko się cieszył, bo niedługo wcześniej kupił sobie kamizelkę ratunkową i miał właśnie szansę ją przetestować.
Gdy obserwatorzy opanowali już system w miarę sprawnie, Tony zarządził ćwiczenia na hydroplanach ślizgających się z niską prędkością po tafli morza. Następnym etapem było przejście do manewrów w powietrzu. Dunmore, dla zwiększenia realizmu, chciał obrzucać „nieprzyjaciela” kartoflami, ale, szczęśliwie dla marynarzy w łodziach, wyperswadowano mu ten pomysł.
         Oczywiście wszystkie te manewry dało się odbywać tylko przy spokojnym morzu. Kiedy hulał wiatr i fala była wysoka, oficerowie zajmowali się piciem whisky, zawodami strzeleckimi w piwnicy i dyskusjami o sytuacji na frontach, a szczególnie na Dardanelach, gdzie wojska Imperium Brytyjskiego wysadziły potężny desant dla odbicia cieśnin czarnomorskich z rąk Turków. Henry Vincent grywał na bambusowym flecie, a Matthews czytał dzieła Emila Zoli w oryginale.
- Co ty tam znowu czytasz? – zagadnął go kiedyś Dunmore, próbując wysondować, czy obserwator jeszcze się na niego gniewa.
- Teraz? „Germinal” – stwierdził Matthews.
- Aha, coś słyszałem – Dunmore pokiwał głową.
- Słyszałeś? – powtórzył obserwator. – Lepiej być przeczytał.
- Daj spokój – odrzekł Dunmore lekceważąco. – Komu by się chciało czytać o górnikach? I to jeszcze francuskich?


Pewnego dnia na początku czerwca grupa marynarzy z obsługi naziemnej siedziała na ławce pod ścianą hangaru. Słońce mocno grzało, więc specjalnie przestawili ją w cień.
- Francuzi to nie są dobrzy żołnierze – twierdził Driscoll. – Powiem wam coś. Wiecie, kto jest najbardziej bitny w armii francuskiej? Wojska afrykańskie. Arabowie, Murzyni i Legia Cudzoziemska. A ze zwykłej piechoty to Bretończycy, czyli też nie Francuzi, tylko coś w rodzaju Szkotów.
- Szkotów? Opowiadasz! – nie dowierzał kowal Throat.
- Czytałem ostatnio w gazecie – ciągnął Driscoll. – Nawet na dudach grają. No i strasznie waleczni są różni Murzyni, z Senegalu, z Madagaskaru…
- Ci z Madagaskaru to podobnież nie Murzyni, zupełnie inna rasa – wtrącił Tim Pegg. – Jeden oficer, pod którym dawniej służyłem, mówił, że przypłynęli z Indii czy tam z Malajów.
- Co wy wiecie o Madagaskarze, chłopy – zagaił Throat. – Zaraz wam opowiem…
         Wstał, wypstryknął niedopałek w trawę daleko przed siebie, usiadł z powrotem.
- To było dziesięć lat temu, przed Wielkanocą jakoś – rozpoczął opowieść. – Przypłynęliśmy na Madagaskar i rzuciliśmy kotwicę u brzegu wyspy Nosy Be. Byliśmy już na morzu od dawna, więc jak tylko zszedłem na ląd, zacząłem się rozglądać za jakąś wyględną Murzynką…
- To nie są Murzyni – przypomniał Pegg.
- W porządku, wiesz, o co mi chodzi. No więc idę i się rozglądam, ale ciężko było cokolwiek podłapać, bo wszędzie było mnóstwo Ruskich. Akurat płynęli na Ocean Spokojny, żeby dostać lanie, o jakim się nikomu nie śniło… Siedzieli na całej wyspie, chleli, łowili rekiny i w ogóle się łajdaczyli. No ale dobra, znalazła się w końcu jedna chętna panna. Czarna jak dziegieć, a szeroka jak jałówka. Powiada mi, chodźmy. No to ja jej mówię, trza by jakiś rum skombinować. A ona na to, że świetnie się składa, bo umie otwierać butelki bez pomocy rąk. A ja na to: jak to, zębami otwierasz? No to ona mówi, że nie, nie zębami. To może stopami? Nie, stopami też nie. No to czym w końcu? A ona na to…
      Throat przerwał, widząc George’a Angusa nadchodzącego od strony warsztatu. Niósł pod pachą dwułopatowe śmigło z Avro 504. Driscoll i Pegg zasalutowali na jego widok.
- Cześć, Angus – zawołał Throat w kierunku bosmana. – Coś ty taki nie w sosie?
         Szkot bez słowa podszedł do grupki, dotknął czoła pod daszkiem czapki i wyciągnął dłoń do kowala.
- Krew?… - Throat spojrzał na niego zaszokowany. – Ale co…
         Angus, niczego nie wyjaśniając, podał mu śmigło.
- Wsadź je sobie do gaci, przyjacielu. Co cię ugryzło, żeby powiesić śmigło w przejściu?
- Ono nie było w przejściu – zaprotestował kowal.
- Sprawa jest prosta, Throat – bosman rozłożył ręce. – Gdyby nie było w przejściu, nie rozciąłbym sobie czoła.
       Nie mając ochoty na dalszą dyskusję, zawrócił w stronę warsztatu. Nagle coś przyciągnęło jego uwagę.
- Co to, do fosa, jest? – burknął pełen niezadowolenia, wsłuchując się w żałosny skowyt dochodzący z drugiego hangaru.
      Stał tam samolot Sinclaira, a wokół niego zgromadzili się w półokręgu marynarze, wsłuchując się z irytacją w urągliwe „huihuihuihuihuihuihuihuihuihuihuihuihuihui”, którym silnik dawał do zrozumienia, że nie zamierza wystartować.
- Co tu się dzieje? – zapytał Angus.
- Nie możemy uruchomić tego dziadostwa – wyjaśnił podoficer Deacon, szef grupy odpowiedzialnej za hydroplan Sinclaira. – Pewnie silnik już do niczego…
- Tacy z was mechanicy, jak z borsuczej rzici akordeon! – rzucił z pogardą Angus.
Zakasał rękawy i pewnym krokiem podszedł do samolotu. Bezceremonialnie wyrwał najbliżej stojącym mechanikom narzędzia z dłoni, pogrzebał chwilę przy silniku.
- Ale dziwne, panie bosmanie, że tym razem Sinclairowi się zepsuł, nie? – zauważył Durrow. – Do tej pory najczęściej to Dunmore zarzynał samolot.
Nie minęło dziesięć minut, gdy Angus rozkazał uruchomić silnik. Maszyna zajazgotała sprośnie jeszcze raz, a potem zaczęła wydawać miarowy warkot.
- No! – George Angus włożył w jedną sylabę całe mnóstwo znaczeń, po czym opuścił hangar.
W warsztacie starszy marynarz Calum Flynn heblował jakieś listwy. Angus minął go i poszedł do kąta szopy, gdzie grzebał jakiś czas wśród wyszmulanych klunkrów.
- Nie znoszę ludzi, którzy nie zostawiają po sobie porządku na warsztacie – powiedział.
- Znowu Throat, panie bosmanie? – odezwał się Flynn obojętnym głosem.
- A jakże! – parsknął Angus. – Mówiłem mu, że ma swoją kuźnię i niech tam sobie robi bałagan, ale nie, musi przychodzić do mojego!
         Sprzątanie zajęło mu dłuższą chwilę. Był mocno zirytowany, jako że Throat, czy ktokolwiek inny tu buszował, zdecydowanie nie miał przyzwyczajenia odkładać narzędzia w to samo miejsce, w którym leżały wcześniej. Przy okazji Angus znalazł kilka przedmiotów, których zupełnie się tutaj nie spodziewał, w tym trzy stopy łańcucha, rozbebeszoną puszkę po konserwie oraz złamaną siekierę. Tę ostatnią przynajmniej rozpoznawał – Flynn przed południem miał ją oprawić na nowym trzonku, ale nie mógł jej wtedy znaleźć.
- Angus, jest zadanie dla ciebie – rozległ się nagle głos Sinclaira.
          Oficer stał w drzwiach warsztatu, nie wchodząc do środka. Powiesił natomiast na klamce rzemienną smycz.
- Dowódcy znowu uciekł pies – wyjaśnił. – Trzeba go przyprowadzić.
- Tak jest, panie poruczniku. Zaraz kogoś wyślę.
- Dowódca powiedział, że to ty masz zrobić, Angus – uściślił Sinclair. – Skoro ty go rozpuściłeś jak dziadowski bicz, to ty go teraz znajdziesz. Wykonać!
- Tak jest, panie poruczniku.
- I jeszcze jedna rzecz. To świetnie, że naprawiłeś mój samolot, ale, do diaska, nie wyręczaj moich mechaników w tym, co mają zrobić sami!
        George Angus zasalutował. Czasami wydawało mu się, że jest najbardziej zapracowanym człowiekiem w jednostce, wszystkim pomagał, każdemu wyręczał. Owszem, młodzi marynarze powinni się nauczyć swojego fachu poprzez własne doświadczenie, a nie tylko przez przykład mistrza, ale on już był taki, że jeszcze bardziej niż bałaganu nie znosił partaniny.
Gdy tylko Sinclair zniknął mu z oczu, bosman podszedł znów do warsztatu, aby dokończyć sprzątanie.
- Zbieramy się, Flynn – rzucił w pewnym momencie. – Idź do kuchni, przynieś kiełbasy.
- A jak Parsons nie da?
- Powiesz, że Sinclair kazał. No już, leć!

    W smycz i kiełbasę wyposażeni, udali się więc Angus i Flynn na poszukiwanie Charliego, setera irlandzkiego. Misja z początku wydawała się niewykonalna, bo nie było wiadomo, w którą stronę pies się oddalił. Poszli plażą wzdłuż wydm od północnej strony, ale właściwie, na chłopski rozum, nie istniał żaden konkretny powód, dla którego Charlie nie miałby tym razem wypuścić się na południe. Albo na zachód, w głąb lądu. Na wschód nie mógł, bo na wschodzie było Morze Północne.
- Gdybyśmy mieli w bazie drugiego psa, można by go użyć do tropienia tego pierwszego – zauważył Flynn. – A tak, to szukaj wiatru w polu.
- Dowódca trzyma psa w kajucie i wyprowadza tylko na pięć minut – stwierdził Angus. – Nic dziwnego, że kiedy w końcu Charlie poczuje wolność, to jak nie furgnie!
- Sinclair powiedział, panie bosmanie, że pan go rozpuścił…
- Ja po prostu o niego dbam, Flynn. Skoro dowódca nie chce. Od ust sobie odejmuję to małpie mięso, którym nas karmią…
- Małpie? – Flynn popatrzył na bosmana zaszokowany.
        Angus wzruszył ramionami.
- Na puszce napisane, że to wołowina. Ale gdyby mi powiedzieli, że robią te konserwy z czyichś starych butów, za bardzo bym się nie zdziwił.
        Słońce świeciło, fale wyrzucały na brzeg białą pianę, na lekkim wietrze chwiały się łany wydmuchrzycy. Ponad piaskiem plaży świstał szorstki muślin piasku porwanego podmuchem.
- Żebyśmy tylko znowu nie popadli w jakieś kłopoty przez tego psa – odezwał się Flynn nieco nieobecnym tonem.
- Nie przesadzaj – uspokajał go bosman. – Idziemy szukać Charliego, nie kłopotów.
       Calum Flynn westchnął.
- Może być i tak, że to kłopoty znajdą nas, nawet gdy nie będziemy ich szukać.
- Brzmisz jak praktyk i znający w tej dziedzinie – zauważył Angus.
- Bo miałem swoje przeżycia – oznajmił Flynn ponuro. – Jestem jednym z tych ludzi, do których kłopoty w tym kraju lgną same. Ale przyjdzie taki czas, że upomnimy się o sprawiedliwość!
- Czyś ty czasem nie socjalista? – zapytał Angus podejrzliwie.
- Gorzej – odpowiedział Flynn. – Irlandczyk.
- Aha.
       Przez moment wędrowali w milczeniu.
- Chcesz o tym pogadać? – zaproponował Angus. – Bo jakby co, to jestem Szkotem.
      Flynn spojrzał na niego z uwagą, trochę z obawą, jakby się zastanawiał, na ile może zaufać podoficerowi. Wreszcie podjął decyzję. Skoro sam wyciągnął temat, nie będzie się teraz wycofywał. Zresztą jest dumny ze swojego pochodzenia, wbrew temu, co mówią Anglicy.
- Dwa lata temu mieszkałem w Liverpoolu – zaczął swą opowieść. – Pracowałem jako malarz pokojowy, ale miałem wtedy akurat taki okres, że mi się drugi tydzień nie trafiała żadna robota, więc zacząłem szukać czegokolwiek. W pubie powiedzieli mi, że jeden bogaty Anglik szuka ludzi do naprawy muru. Myślę sobie, czemu nie! Poszedłem tam zaraz. Facet mówił, że daje cztery pensy za godzinę.
- Cztery? Jaki żyła! – zauważył Angus z niesmakiem. – Trzeba się było targować!
- Potrzebowałem pieniędzy – wyjaśnił Flynn lakonicznie. - No więc zaprowadził mnie na podwórze, gdzie był mur ceglany, dosyć rozwalony. Oprócz mnie przyszło jeszcze dwóch chłopa, jeden majster, a drugi też taki ochotnik jak ja. Robiliśmy z półtorej godziny, kiedy z sąsiedniego domu wyszedł kamerdyner i kilku drabów. Co się okazało? Że to była jakaś sporna posesja i ten stary Anglik nie powinien był naprawiać muru. Kamerdyner był bezczelny, obrażał mnie, więc doszło do małej szarpaniny i jakoś tak wyszło, że pojawili się policjanci…
- I co dalej? – indagował Angus.
- Poszedłem do paki. A tamtych dwóch wypuścili. Bo akurat jako jedyny byłem Irlandczykiem.
      Znów zapadło milczenie. Nagle w oddali dostrzegli duży, ciemny kształt, który posuwał się leniwie wzdłuż linii wybrzeża. Marynarze przyśpieszyli kroku, aby dogonić dwukółkę przykrytą brezentową budą. Bez trudu obeszli ją od prawego boku. Woźnica, starszawy mężczyzna ze szpakowatymi bokobrodami, nie spieszył się zbytnio, palił papierosa.
- Przepraszam, nie widział pan czasem psa? – odezwał się Angus, chwytając konia za uzdę.
- Psy to ja cały czas widuję – uśmiechnął się mężczyzna na koźle i splunął zamaszyście na piasek. – Taka robota.
      Flynn uniósł plandekę. Woźnica, jak się okazało, przewoził klatki, w których tkwiły wynędzniałe psy rozmaitych kształtów i maści. Po lewej, w dużej klatce, ale jak dla niego i tak zbyt małej, siedział smętny seter irlandzki. Sierść miał kompletnie przemoczoną, jakby chwilę wcześniej wyszedł z wody. Skulił się nagle na widok człowieka.
- Znalazłem go! – zawołał marynarz.
- Dobra jest – potwierdził Angus, potwierdziwszy wzrokowo znalezisko Flynna. – Zabieramy jednego rudego.
- Jak to zabieracie? – sprzeciwił się rakarz. – Nie możecie tego zrobić!
- Możemy – rzekł bosman. – Wypuść Charliego, Flynn.
         Hycel wstał z kozła.
- Nie pozwalam! – zawołał, wywijając batem. – Jestem pracownikiem gminy Southwold!
- Taaak? A my reprezentujemy Koronę Brytyjską. Dokonujemy rekwizycji tego psa na rzecz Marynarki Królewskiej, do której zresztą i tak należy. I co na to powiesz?
        Tamten spojrzał na Angusa z wyższością, jaką dawał mu fakt, że znajdował się na wozie.
- Nie ma tak łatwo, panowie. To moja praca, za każdego psa dostaję szylinga. Chcecie mnie pozbawić uczciwego zarobku?
- Dobra – powiedział Angus, sięgając do kieszeni. – Masz tu sześciopensówkę i dawaj setera. Mogę ci nawet wypisać pokwitowanie.
- Nie wygłupiaj się, żeglarzu – hycel zaśmiał się pogardliwie, szczerząc brak niektórych zębów. – Ten pies jest rasowy, warty znacznie więcej. Trzy funty i będzie twój.
       Bosman Angus przez chwilę milczał, bezczelność rakarza aż go zamurowała.
- Ty diabli giździe! – wybuchnął wreszcie. – Za cudzego psa mam ci płacić? To rozbój!
       Podbiegł do woźnicy, który natychmiast zamachnął się batem. Angus uskoczył, błyskawicznie chwycił za biczysko, póki jeszcze znajdowało się w dole, i pociągnął tak mocno, że hycel wypadł z wozu i runął nosem prosto w piasek. Stawiając kropkę nad „i”, bosman rzucił bat w fale.
       Tymczasem Flynn już uwolnił Charliego. Pies wydawał się dość wylękniony, więc marynarz dał mu kawałek kiełbasy.
- Obrożę gdzieś zgubił, panie bosmanie! Nie mam do czego przypiąć smyczy.
- Zdejmij z któregoś z tamtych, a jak nie mają, to użyj chustki albo nie wiem czego – pouczył go Angus.
Ostatecznie w charakterze obroży Irlandczyk wykorzystał własne sznurowadło. Angus natomiast pootwierał wszystkie pozostałe klatki i wypuścił psy, które natychmiast się porozbiegały, tym bardziej, że rozbawiony Flynn łamał kiełbasę na kawałki i ciskał je na różne strony.
- Zajmujesz się łapaniem psów, tak? – zaśmiał się bosman do rakarza, który próbował wstać z piasku (a był całkiem przemoczony, ponieważ w międzyczasie dogoniły go dwie fale). – To się zajmuj dalej!
         Ruszyli z powrotem, krokiem tym bardziej niespiesznym, że Flynn szedł w jednym bucie. Charlie był jakiś nieswój, wydawał się w ogóle nie poznawać Angusa. Na pewno czuł się źle po tym, jak rakarz zrobił mu krzywdę. Mechanik zaczął żałować, że nie porachował facetowi kości, ale z drugiej strony nie chciało mu się specjalnie wracać tylko po to, żeby jakiemuś nędznemu hyclowi sprzedać kilka kopniaków.
        Po przyjściu do jednostki dwaj marynarze i pies skierowali się natychmiast do gabinetu dowódcy. Angus zapukał do drzwi, wszedł na wezwanie i zasalutował.
- Melduję posłusznie, panie kapitanie, że poszukiwania zbiega zostały zakończone sukcesem. Jest co prawda przemoczony i trochę zdenerwowany, ale…
       Komandor Fastly wbił w niego zdumiony wzrok.
- O czym ty, u diabła, gadasz?
- No… O psie, panie kapitanie.
- Sam przyszedł, bez twojej pomocy! – Fastly pogardliwie machnął ręką.
      Zanim bosman zdążył zrozumieć, co się właściwie stało, zza biurka wydobył się złowieszczy warkot. W następnej sekundzie Charlie wystrzelił z gabinetu niczym ruda błyskawica. Wybiegł na korytarz i rzucił się na nieznajomego psa. Oba setery skłębiły się w szczekającą ognistą kulę. Impet ich starcia niemal obalił Flynna. Marynarz odzyskał równowagę, bez namysłu chwycił z półki wazon z fiołkami i chlusnął wodą w stronę walczących psów, ale cała woda wylądowała na ścianie, a kwiaty zostały rychło rozwalcowane przez kotłujące się setery.
Dopiero po kilku minutach Angus i sam dowódca opanowali sytuację. Fastly wepchnął rozjuszonego Charliego z powrotem do pokoju, zatrzasnął drzwi. Hałas zwabił w tę część dworu Scoldinga, Davisa i kucharza Westbury’ego.
-  Niedługo mnie wykończysz, Angus – wycedził komandor, nerwowo gniotąc w dłoniach chusteczkę. – Wszyscy mnie wykończycie. Czy to bydlę w ogóle wygląda jak mój pies?
- Jest pewne podobieństwo – przyznał Scolding.
- Seter do setera to ogólnie podobny – zauważył midszypmen Davis.
- Ale sierść ma wyraźnie ciemniejszą, człowieku! – stary Ploppy w dalszym ciągu wyżywał się na Angusie.
- Ma ciemniejszą, bo jest mokry – zwrócił uwagę Tony.
         George Angus pogładził się z zastanowieniem po rudej brodzie.
- W sumie coś mi się wydawało podejrzane, że mnie nie poznaje. I obroży nie miał…
       Tymczasem nadszedł Dunmore. Gdy mu streścili pokrótce cały incydent, podszedł do sprawy nad wyraz praktycznie.
- Sprawdziliście, czy to pies, czy suka? Bo jak suka, to możemy założyć hodowlę…


6 komentarzy:

  1. Standardowo już - uwielbiam jak opisujesz te wszystkie wydarzenia z bazy, jak marynarze sobie wykonują jakieś ćwiczenia, ale w sumie bez spiny i wszystko jest traktowane z przymrużeniem oka. Dumnore jak zwykle najlepiej się urządza, skoro karę odbywa pijąc whisky i jeszcze myśli o bimbrowni. Matthews specjalnie zachowuje się jak sfochana nastolatka? :P
    "- Chcesz o tym pogadać? – zaproponował Angus. – Bo jakby co, to jestem Szkotem".
    "Dokonujemy rekwizycji tego psa na rzecz Marynarki Królewskiej, do której zresztą i tak należy. I co na to powiesz?"
    <3 Uwielbiam te fragmenty.
    Tak czułam, że akcja z psem tak właśnie się skończy.
    Absolutnie nie narzekam na brak akcji - tak jak jest, też jest dobrze.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dla mnie akurat brak akcji zaczyna być już lekko uciążliwy. Ale chyba chodziło mi głównie o to, żeby nadać postaciom jakąś "pogłębioną psychologię", zanim się coś zacznie na poważnie dziać.
      Matthews ma jakiś problem. Jest to najprawdopodobniej jego dość "interesująca" jednostronna relacja z Dunmore'em.

      Usuń
  2. To jest naprawdę okrutne, że nie mogę twojego bloga zacząć obserwować i o nowym rozdziale dowiaduję się 3 dni po fakcie. 3 DNI, to zakrawa o okrucieństwo. A teraz kończę psioczyć, bo w końcu przecież nie po to tu przybyłam.
    Wiesz co, ten brak akcji, o którym wspomniałaś w swoim komentarzu to owszem, da się zauważyć. Nie wiem jak innym, ale mi całkowicie rekompensuje go dawka tego twojego wspaniałego poczucia humoru, którego z jednej strony ci zazdroszczę, a z drugiej strony to sprawia ono, że twoich bohaterów po prostu nie da się nie lubić. A przynajmniej ja tak mam - KOCHAM I WSZYSTKICH, WZIĘŁABYM PRZYTULIŁA (jakby się dali, heheheh), a potem bym założyła fanklub i zaczęła jednoczyć członków. Postawilibyśmy takiemu Scoldingowi, Dunmore'owi, Angusowi czy Vincentowi ołtarzyk i wyobraź sobie, jakby było fajnie. :D Mam chory umysł, wiem, ale to wina humana, wiesz, to taka wylęgarnia dziwnych umysłów jest.
    W ogóle to ja uwielbiam te pogadanki facetów, historia z Murzynką - no myślałam, że padnę, ale nie wypadało mi, bo siedziałam w szkolnej ławce na polskim i musiałam stłumić dziki atak śmiechu, a łatwe to nie było. W ogóle ta scena przebija chyba nawet Vincenta, co to ostatnio jajko na twardo obierał.
    Dunmore i kartofle. Mój jedyny komentarz to: <3. A że wypada powiedzieć coś więcej - dobrze, że Scolding podjął decyzję o ruszeniu tyłków z miejsca, czas najwyższy, żeby zaczęli coś robić, a nie tylko tak siedzą i grzeją tyłki po tej ostatniej akcji z U-bootem. W ogóle to jeszcze by się jakaś przydała, bo to wojna trwa, a oni jakoś tak mało typowo wojennych rozrywek mają.
    Poszukiwania psa - żeby to skomentować, znowu muszę się porozpłwać, a ty zaraz zjedziesz z tego świata od nadmiaru słodyczy chyba. :P Ale co ja mogę poradzić, że twoje opowiadanie to kwintesencja tego, czego ja od zawsze szukałam? No nic.
    Tak więc kończę już mój totalnie nieskładny komentarz, idę policzyć jakąś deltę czy coś, nie zaszkodzi mi. Tymczasem pozdrawiam, weny życzę i, ten tego, chcemy więcej. :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak zwykle rozpływam się od twoich miłych słów. Na taki komentarz warto czekać nie 3 dni, ale nawet cały tydzień :D
      Brak akcji jest też częściowo winą mojej decyzji o tak wczesnym (1914) rozpoczęciu opowieści, ale jak już mamy lato 1915, to mam nadzieję, że wkrótce zacznie się dziać coś więcej... Zresztą, dla decyzji Scoldinga o wzięciu się do roboty motywacją był także i twój komentarz :)
      Moich bohaterów nie da się nie lubić? Awwww... Z mojego punktu widzenia nie wszyscy są jednakowo lubialni. A pierwszy do przytulenia byłby Henry Vincent, na pewno by nie miał nic przeciwko :D
      Czekam na ciebie po następnym rozdziale!

      Usuń
  3. Jest i Angus, bosko! Oczywiście pomysł Dumore'a jak zwykle świetny, jestem za hodowlą!

    Tworzysz świetne opisy, ale największe wrażenie robią na mnie "zwykłe" dni załogi. Czekam na więcej :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo dziękuję za wszystkie komentarze i zachęcam do czekania na ciąg dalszy!

      Usuń