Rozdział 22. Witryna


Następnego dnia po lądowaniu w Queenstown klar rozpoczął się już od rana. Załoga HMS „Evelyn” czyściła łajbę na błysk, maszynownia bunkrowała węgiel, a na nabrzeżu lotnicy nadzorowali generalny przegląd techniczny hydroplanów. Marynarze z okrętu podwodnego również rzucili się do robienia porządków.
Kapitan Scolding zdecydował, że w pierwszej kolejności należy naprawić samolot Sinclaira, więc podoficer Deacon i jego sekcja, pod wprawnym okiem Angusa, zajmowali się łataniem skrzydeł. Maszyna Tony’ego była uziemiona tak czy inaczej: nie było innego wyjścia niż czekać na przybycie silnika oraz na to, żeby tutejsze kwatermistrzostwo dostarczyło materiałów niezbędnych do renowacji. Podobnie deficytowym towarem była radiostacja; komodor Titcombe, udając się z rana na spotkanie z przełożonym, czy też, jak utrzymywał doktor Connor, z tajnym wydziałem, obiecał szybko załatwić nowy egzemplarz albo chociaż wykwalifikowanego radiomechanika. Flynn i reszta sekcji skupili się tymczasem na naprawie innych uszkodzeń, które w tych warunkach naprawić mogli. Dunmore, w swym ulubionym kombinezonie roboczym, chciał sprawiać wrażenie, że jest bardzo zajęty, ale cały czas tylko zaglądał mechanikom przez ramię. Trzymał wprawdzie młotek w ręku, lecz nic z nim nie robił.
       Tony oderwał się na moment od pracy. Stanął na krawędzi nabrzeża, wpatrzył się w wieżę katedry, sterczącą na północy niby igła olbrzymiego kompasu.
- Wybrałbym się w objęcia cywilizacji – powiedział z pewną melancholią. – Kto, oprócz Vincenta, idzie ze mną?
- Chyba wszyscy – zauważył Godric Traylor. – Co prawda „cywilizacja” w odniesieniu do Irlandii to pewna przesada, poza tym sto razy bardziej wolę Belfast, bo i miasto większe, i towarzystwo dużo lepsze, ale skoro tak się złożyło…
- Tak, i zjeść jakiś porządny obiad – dodał porucznik Vincent.
- Przy okazji poszukamy poczty – dodał Tony. – Masz, zdaje się, jakiś list do wysłania.
- List! – Henry natychmiast się rozpromienił. – Ale ja go jeszcze nie napisałem…
- Powinieneś zdążyć do trzeciej. Potem idziemy na obiad do Queenstown.
- Kapitanie, na litość, w tej mieścinie nie ma nic ciekawego! – sprzeciwił się Sinclair.
- No to trzeba do Cork – stwierdził Dunmore, wycierając poplamione smarem dłonie w szalik. – To już ciut większe miasto.
Spomiędzy zabudowań bazy wyłonił się pierwszy oficer Sykes, zmierzając szybkim krokiem ku zgromadzonym przy hydroplanach lotnikom.
- Panowie, macie gościa – oznajmił, patrząc na Scoldinga i Vincenta. – To ten pilot sterowca, który was wypatrzył. Akurat jest w bazie, więc zajrzał spytać o zdrowie.
     Sprężystym, nieco chwiejnym krokiem nadszedł kapitan w nienagannie utrzymanym granatowym mundurze. Na głowie miał rozpiętą pilotkę z lekko przekrzywionymi goglami i palił długą fajkę. Zatrzymał się na widok maszyny Tony’ego, spojrzawszy na jej ogołocony ogon.
- Poznaję ten samolot – stwierdził z satysfakcją.
- A mnie nie poznajesz, Jamesie Foy?
          Przybyły pilot aż się wzdrygnął na dźwięk znajomego głosu.
- Tony Scolding? A to dopiero spotkanie! Stary byku, na całym wielkim obszarze oceanu akurat na ciebie musiałem trafić!
- Powiedziałbym, że z nieba nam spadłeś, gdyby nie to, że w rzeczywistości spadliśmy my – stwierdził Tony, ściskając dłoń dawnego kolegi z kursu pilotażu. – A my nawet nie dostrzegliśmy nie tylko ciebie, ale i twojego sterowca.
- Jak zdrówko, baloniarzu? – odezwał się Dunmore, przestając na moment udawać, że pracuje.
- Co? Jak mnie nazwałeś? – oburzony Foy z nie mniejszą konsternacją spojrzał na autora tych słów. – Dunmore, i ty tutaj? Zupełnie cię nie poznałem w tej kombinezie! Drugi stary byku, ile stodół ostatnio zwyciężyłeś?
       Na ułamek sekundy twarz Northumbryjczyka przybrała okrutny i zaciekły wyraz, który natychmiast zniknął niby starty szalikiem.
- No, jedna się przytrafiła – odparł. – Przypadkiem był w niej taki balon jak twój, tylko większy.
- Ja ci dam balon… – Foy spojrzał nań spod oka. – Ale co, ty też dryfowałeś razem z Tonym? Jakoś cię nie widzę w roli obserwatora.
- Nie, to był on – Dunmore wskazał Vincenta, który przyszedł się przywitać. – Młody byk.
- Porucznik Henry Vincent – Tony przedstawił swego obserwatora. – Najlepszy nawigator na Cejlonie.
- Cała przyjemność po mojej stronie – powiedział Foy. – Mam nadzieję, że wasza niekomfortowa podróż nie potrwała wiele dłużej, od kiedy was wypatrzyłem.
- Prawdę mówiąc, pod koniec już całkiem straciłem poczucie czasu – westchnął Henry. – Ale dzięki za wszystko.
- Wiecie co? To mi się nawet podoba – przyznał Dunmore z zastanowieniem. – „Eskadra Byków”. Moglibyśmy się tak nieoficjalnie nazwać. A samoloty można by ochrzcić „Bullroarer”, „Bullfinch”, „Bulldog” i tak dalej.
- Mam propozycję, jak nazwać twoją maszynę według tego samego klucza, ale nie będę jej wypowiadał w przyzwoitym towarzystwie – odparł Foy, po czym zwrócił się do Scoldinga: – Macie czas pogadać?
- Teraz nie bardzo, jak sam widzisz… – Tony zatoczył łuk ramieniem w stronę mechaników grzebiących przy samolotach. – Ale wybieramy się do Cork na obiad. Nie pamiętam, kiedy ostatnio jadłem coś w mieście. Może wtedy?
- W porządku – zgodził się Foy. – Wpół do czwartej? Znam niezłą restaurację w centrum.

      Po zakończeniu niezbędnych prac Tony zrealizował swój plan. Ostatecznie wziął ze sobą Vincenta, Dunmore’a, Matthewsa i Sinclaira, a Davis i Traylor nie poszli, bo dowódca kazał im zostać. Lotnicy przeprawili się przez wodę, a z Queenstown do Cork dojechali najbliższym pociągiem z dworca o jednym peronie.
        Restauracja Fairbrothera okazała się dość przyzwoita: nie jakiś szczyt luksusu, ale z drugiej strony i nie speluna, ot, porządny lokal dla średnio zamożnych. Ludzie zgromadzeni przy stolikach wyglądali na urzędników, kupców i w ogóle klasę średnią. Dębowe meble, pastelowe ściany, fioletowe zasłony w oknach. Na ścianach wisiały względnie udane popularne reprodukcje klasycystycznych obrazów o tematyce najogólniej starożytnej. Pewien zgrzyt stanowiły jedynie lampy z mlecznego szkła, od dawna nieodkurzane.
James Foy czekał na kolegów przy stoliku w kącie, w towarzystwie butelki szampana. Lotnicy z „Evelyn” rozsiedli się, na początek zamówili ostrygi, a potem skupili się na dość szerokim wyborze dań z baraniny. Centrum uwagi skupili na sobie Scolding i Vincent, opowiadając po raz kolejny, wobec trzech starych słuchaczy i jednego nowego, historię o swych pełnomorskich tarapatach.
- No to mieliście pełnoprawną przygodę – podsumował Foy, nabijając fajkę.
- Można to i tak nazwać – zgodził się Vincent dość ponuro. – Wolałbym nie powtarzać tego doświadczenia.
- Właśnie na tym polega wyższość sterowca – rzekł Foy, manipulując cybuchem niby wskaźnikiem. – Jak masz samolot, to musisz się śpieszyć, żeby paliwa ci nie zabrakło. A sterowcem możesz i pół dnia latać, bo paliwo schodzi na sam napęd, w górze cię utrzymuje gaz w balonetach. Jak silnik wysiądzie, to nie spadasz, tylko spokojnie reperujesz. Chyba że się nie da, to wtedy faktycznie kłopot.
- A jeżeli deszcz lunie, powłoka nasiąknie, to i tak nie polecisz – dodał sceptycznie Matthews. 
    Rozmowa zeszła więc na sterowce, ku wielkiemu zadowoleniu Foya, wprost nieprzyzwoicie przechwalającego się swoim potężnym, dużym, pękatym i mogącym długo utrzymywać się w górze statkiem powietrznym.
- Kiedy trafiłem do bazy – opowiadał – byłem w pododdziale jedyny z jakimkolwiek doświadczeniem lotniczym. Reszta to zwykłe wilki morskie, niektórzy do ostatniej chwili nie wiedzieli, na czym ta służba ma polegać. W ogłoszeniach pisało, że poszukuje się odważnych ochotników do ryzykownej służby w małych załogach, więc wydawało im się, że będą szaleć kutrami na tyłach niemieckich w Belgii, wiesz, po tych tam kanałach.
- Już bym wolał kuter od tego twojego balona – rzucił Dunmore z lekceważeniem.
- Drogi Dunmore, jeżeli jeszcze raz nazwiesz sterowiec balonem, to wezmę ten tu widelec i zrobię z ciebie lorda Nelsona – warknął miękko Foy.
- Jesteś teraz na południowym zachodzie? – Tony podjął próbę zmiany tematu, aby nie dopuścić do eskalacji konfliktu. – Ostatnio pisałeś znad Morza Północnego.
- Przenieśli mnie do Pembroke – wyjaśnił Foy. – I dobrze się stało, nie uważasz? Nie tylko was miałem zaszczyt wypatrzyć, ale na suchym lądzie wypatrzyłem w dodatku pewną interesującą przedstawicielkę płci pięknej.
- Tylko jedną? – zapytał Scolding, poczuwszy nagle lekki niepokój. W jego głowie pojęcia „płeć piękna” i „Walia” tworzyły jednoznaczną sumę, choć racjonalnie rzecz biorąc wiedział, że Walia jest spora.
- Więcej nie potrzebuję – zadeklarował Foy. – Jej ojciec jest przedsiębiorcą drewnianym, podobno jednym z najlepiej sytuowanych w całej południowej Walii.
- A ona sama? – prowokował Dunmore. – Sprawdzałeś już, czy trochę mniej drewniana od papcia?
- Może mi się tylko zdaje, ale czy ty się uparłeś wyprowadzić mnie dzisiaj z równowagi?
- Nie przejmuj się, ja mam z nim na co dzień to samo – uspokoił go Matthews, choć unosił się nad nim silny duch rozczarowania, gdyż wybryki Northumbryjczyka nie na nim tym razem się skupiały.
- Sprawa jest na dobrej drodze – dodał Foy. – Rozmawiałem już nawet z jej ojcem…
- Czy ona albo on widzieli już twojego balona? – Dunmore pozostawał niestrudzony.
- Jeżeli nie będzie poważnych przeszkód, to na wiosnę będziemy mogli się pobrać – tym razem Foy puścił jego słowa mimo uszu.
- No to przypuszczam, że nas zaprosisz, mnie i Dunmore’a – stwierdził Scolding.
- Tak myślę. Będę potrzebował drużby.
- Dunmore nada się w sam raz – rzucił Sinclair, którego sprzeczka Northumbryjczyka z pilotem sterowca bawiła na tyle, że zamierzał lekko ją podsycić.
- Ale to pod warunkiem, że nie będzie przeszkód – Foy zdecydował się uciąć temat. – Jeżeli, na przykład, nie przeniosą mnie nagle na Morze Egejskie.
       Od tego punktu wywiązała się dyskusja o działaniach na Bliskim Wschodzie, gdzie armie osmańskie pozostawały wciąż bardzo dalekie od klęski.
- Coraz gorzej na Dardanelach, to trzeba użreć Turków z drugiej strony – stwierdził Sinclair. – Od Kaukazu i Mezopotamii.
- Kaukazem niech się Rosjanie martwią, oni mają tam doświadczenie – odparł Matthews. – A w Mezopotamii to i nasi już są, cały dywizjon hydroplanów.

        Kiedy oficerowie wracali z obiadu, było już przed szóstą. Rachunek za samego szampana okazał się niebotyczny, ale okazja usprawiedliwiała takie ekstrawagancje i teraz szlachetny chłodny trunek musował w głowach oficerów RNAS, przemierzających bulwar nad rzeką Lee.
        Tony nieczęsto przesadzał z alkoholem, jednak tego popołudnia nie był w stanie wyprzeć się szumu wewnątrz czaszki. Świat wokół, domy, ulice, latarnie, apteka, przechodnie – wszystko zdawało się wirować i wibrować. W tej chwili, przez te parę godzin, wyjątkowo nie był na służbie. Przepełniony optymizmem, spoglądał z czułością to na Vincenta, powtarzając sobie, że nigdy nie pozwoli mu zginąć, to na dawno niewidzianego Foya, to znów na Dunmore’a.
Ten ostatni był bardziej uszampaniony niż wszyscy pozostali razem wzięci, lecz on poddał się szumowi w swojej głowie i płynął razem z nim, dzielnie trzymając wyprostowaną postawę. Jedynie jego obuwie, dotknięte tak dojmującą lekkością, wdawało się w dyskretny pląs po trotuarze, sprawiając, że sześć i pół stopy Northumbryjczyka wpadało czasem na Foya, czasem na flankującego od prawej strony Matthewsa, a czasem na lampę uliczną czy kamienną balustradę bulwaru. Wreszcie, kiedy Dunmore o mało nie zaprawił barkiem w twarz nadchodzącego z przeciwka siwobrodego mężczyzny w tweedowym garniturze, Matthews postanowił wziąć go pod opiekę i stać się jego holownikiem. Najwyższy był czas, oficerowie przeszli bowiem przez jezdnię i skręcili w boczną ulicę.
        Z porucznikiem Vincentem było nieco lepiej. Niewiele wchłonął w siebie trunku, jednak ta ilość, która dostała się do jego żył, mimo wszystko rozpalała go szafirowym ogniem entuzjazmu. Choć nigdy w życiu nie był dotąd w Cork, łypiące ku niemu prostokątne źrenice okien zdawały mu się znajome, z niejaką fascynacją próbował wypatrzyć desenie firanek, światło lampy za nimi czy jakiekolwiek powszednie poszlaki świadczące o ludziach zamieszkujących domy po obu stronach ulicy. Połową uwagi śledząc nieco już zmętniałe dyskusje swych drogich towarzyszy służby, drugie pół poświęcał na obserwację ludzi, których napotykał jego wzrok, i na próby odgadnięcia, kim są, czym się trudnią. Może ktoś z nich ma bliskiego na wojnie, a może planuje ślub, może martwi się nieudaną transakcją handlową albo zastanawia się nad kolorem zasłon do salonu… Rozglądając się, spojrzał Vincent naraz w prawo…
…i stanął jak wryty. Dunmore, który akurat szedł za Henrym, zaskoczony jego nagłym zatrzymaniem, wpadł na niego z impetem, ale Matthews czuwał i nie pozwolił swemu pilotowi zawrzeć bliższej znajomości z trotuarem.
Uwagę Vincenta zwróciła witryna po prawej. Za szybą słaba żarówka rozświetlała granatową ściankę ze stylizowanymi białymi literami tworzącymi napis: „S. Cullen, usługi fotograficzne”. Poniżej wywieszone były wielkoformatowe przykłady urobku imć Cullena. Mężczyzna w średnim wieku, siedzący na krześle i tak wyraźny, że niemal dało się zliczyć mu wszystkie włoski w wąsach. Młoda para w ślubnych strojach. Dwaj żołnierze, jeden wysoki, a drugi niski, z obu stron podpierający mały stolik z wazonem – brak oznak na ich czapkach zdradzał wprawę fotografa w dziedzinie retuszu. Drużyna rugby z miejscowej szkoły średniej. Zażywny jegomość, wyglądający na właściciela browaru, wsparty o kadź fermentacyjną. Ale żadna z tych fotografii nie była tą, która zatrzymała Henry’ego Vincenta. Była nią największa, umieszczona strategicznie pośrodku, tak jak wokół Słońca rozmieszczone są planety.
Na tle namalowanego na jakiejś ścianie idyllicznego pejzażu pełnego owocujących jabłoni i starożytnych ruin stała kanapa, a na kanapie siedziała kobieta. Miała na sobie zwiewną kremową suknię z koronkowymi aplikacjami u dołu i wokół odważnie wyciętego dekoltu, jej wysmukłe ramię spoczywało na oparciu kanapy, głowę zaś zdobił szeroki, dość płaski kapelusz zwieńczony kłębami ciemnej gazy, przypominającymi ni to turban, ni to chmurę, spod której wysypywała się burza pięknych kruczoczarnych loków. Według wiedzy Vincenta powinny to wprawdzie być proste włosy, jednak przepełnione radością spojrzenie i ten pewny siebie uśmiech, w którym czaiła się drapieżność pod cienkim woalem urzekającej dziewczęcości, nie pozostawiały miejsca na pomyłkę. Porucznik miał przed sobą podobiznę Lindy Dryden.
- Panowie, czy wy widzicie to samo, co ja? – upewnił się.
- To przecież twoja Lin… – Dunmore ugryzł się w język, jakby zdał sobie sprawę, że zdradza tajemnicę. – Znaczy, coś sobie kojarzę, była taka śpiewaczka w Portsmouth, pamiętacie może?
- Ja nie pamiętam, nie zabraliście mnie do opery – powiedział Sinclair.
- Bardzo podobna – potwierdził Matthews.
- Podobna czy ta sama? – zapytał Vincent z nagłym rozdrażnieniem, czując, jak nogi zaczynają się pod nim uginać.
- Gdyby zdjęcia mogły śpiewać, nie byłoby najmniejszych wątpliwości – zauważył Tony. – A tak, to pozostaje spytać fotografa. Chyba powinien wiedzieć, kogo ma na wystawie.
- To poczekajcie na mnie chwilę – powiedział Henry i pchnął drzwi do zakładu.

Seamus Cullen siedział za kontuarem przy otwartej szufladzie i liczył utarg, drugą ręką zapisując w zeszycie zaktualizowaną kolejność zamówień, którymi powinien się zająć. Miał ponad czterdzieści lat, pociągłą, gładko ogoloną twarz i druciane okulary. Uniósł głowę, gdy do zakładu wszedł młody porucznik marynarki.
- Dobry wieczór – powiedział gość głucho.
- O co chodzi, panie oficerze? Zaraz szósta, muszę zamykać.
         Henry Vincent zaczerpnął tchu, rozejrzał się po zakładzie, jakby szukał kolejnych konterfektów Lindy.
- Ta pani na środkowym zdjęciu w witrynie. Wie pan, kim ona jest?
- Jest pan w błędzie, młody człowieku – odparł Cullen z niesmakiem. – Ja jestem porządny fotograf, nie prowadzę podobnych usług.
- Sam pan jest w błędzie – stwierdził stanowczo Henry, choć wzburzył się wewnętrznie od sugestii fotografa. – Interesuje mnie jej tożsamość, bo mam wrażenie, jakbym ją skądś znał.
- A kto jej nie znał! – zgryźliwie zaśmiał się Cullen. – To przecież panna Giordano, śpiewała kiedyś w naszej operze.
- Giordano? – powtórzył Vincent drżącym głosem, starając się nie zdradzić swojego stanu ducha. – Na pewno Giordano?
- Panie oficerze, za kogo pan mnie ma? – obruszył się właściciel zakładu. – Przecież dobrze ją pamiętam. Panna Linda Giordano! Do opery nie chodzę, ale ludzie o niej gadali i kiedy przyszła się sfotografować, od razu wiedziałem, kto zacz.
- Dawno to było? – zapytał Henry.
       Fotograf wzruszył ramionami, przejechał palcem po krawędziach kopert w szufladzie, wzbudzając cichy furkot.
- Bo ja wiem… Z rok temu, a może z półtora… Jakoś latem, bo pamiętam, że przyszła w jakimś takim cienkim płaszczyku i rzuciła w kąt, zamiast po bożemu powiesić na wieszaku. Artystki… Czemu w ogóle to pana interesuje?
Henry’ego wprost zamurowało, pot wystąpił na czoło, w głowie kotłował się pierwotny chaos. Jeżeli wtedy nazywała się Giordano, a teraz Dryden, to znaczy, że ona… Nie, nie miał odwagi wypowiedzieć nawet w myślach wniosku, który mu się nasuwał. Oczywiście, że mogło istnieć inne wytłumaczenie, ale przecież Linda sama mówiła, że dzieciństwo spędziła w Weronie, a Dryden to nie jest włoskie nazwisko. Włoskie korzenie miała po matce, Vincent doskonale to pamiętał, więc nazwisko mogła nosić po ojcu, ale w takim razie skąd ten Giordano?
- No, czego pan tak stoi? – najeżył się fotograf. – Jeżeli chce pan zrobić sobie zdjęcie, zapraszam jutro od dziewiątej.
- I na pewno nazywała się Giordano? Może się pan przesłyszał? Był z nią ktoś jeszcze?
- Pan jest pijany! – oburzył się Cullen.
- Błąd! – wtrącił się Dunmore, zaglądając przez uchylone drzwi. – To ja jestem pijany!
- O święty Barnabo – westchnął fotograf. – Jeszcze tylko brakuje mi na koniec dnia bandy pija… znaczy, chciałem powiedzieć, towarzystwa niezupełnie trzeźwych dżentelmentów. Czegoście się na mnie uwzięli, panowie? Trzy miesiące całe miasto gadało o pannie Giordano, minął z górą rok, wszyscy zdążyli zapomnieć, a pan się nagle urywa z choinki i ze wszystkich ludzi dręczy akurat mnie. Niech pan idzie do dyrektora opery! Na pewno miał ją na liście płac, więc pokaże panu nawet na piśmie, jak się nazywała!
     Vincent przez dłuższą chwilę mierzył fotografa spojrzeniem, zastanawiając się, co teraz. W końcu postanowił zagrać o wysoką stawkę.
- Zrobił pan tylko jedno zdjęcie czy więcej? – upewnił się.
- Co za pytanie, zawsze się robi więcej, na wypadek, gdyby któreś nie wyszło. Ona wszystkie wzięła, tylko to jedno sobie zostawiłem, żeby mieć lepszą reklamę.
- Mam ogromną prośbę. Sprzedałby mi ją pan?
- Proszę wyjść! – ryknął Seamus Cullen, zrywając się gwałtownie z krzesła. – Już nieczynne!
         Koledzy czekali na zewnątrz. Henry streścił im, czego udało mu się dowiedzieć od fotografa.
- Trzeba było powiedzieć, że zastanawiasz się, czy przypadkiem nie występowała kiedy w Niemczech albo we Wiedniu – poradził Dunmore.
- Miałem udawać, że jestem z wywiadu?
- Dlaczego zaraz udawać? Zapytać, a co sobie chłopina pomyśli, to jego sprawa.
      Było późno, nadeszła pora iść na pociąg. Dryden czy Giordano? Ta myśl nie dawała Henry’emu spokoju. Może ktoś się przesłyszał? Może ty sam, Henry? Ależ nie, przecież w programie New Theatre Royal wyraźnie było napisane „panna Dryden”. Zaraz… Na pewno „Dryden”, ale czy na pewno „panna”? Może źle wydrukowali? Vincent nie wiedział już, czy może ufać swoim zmysłom i pamięci. A co, jeżeli sama Linda tylko mu się zdawała? Może była jedynie złudzeniem stworzonym przez złośliwego demona? Ech, na epistemologię mu się teraz zebrało, a przecież chodziło tylko o to, że chciałby mieć przy sobie kogoś takiego jak ona…
Oficerowie ruszyli wolnym krokiem w stronę dworca. Henry pozostał w tyle i na koniec jeszcze raz wpatrzył się w fotografię wystawioną w witrynie. Zanim jego spojrzenie po raz ostatni padło na roześmiane lico śpiewaczki nazywanej przez właściciela zakładu Lindą Giordano, porucznik Vincent dokładnie przyjrzał się jej palcom, by zobaczyć, czy przypadkiem nic na nich nie nosiła.
- Pić muszę mniej – zrekapitulował na głos swoje przemyślenia, choć był w tym momencie najtrzeźwiejszy w całym towarzystwie.



7 komentarzy:

  1. Ty już sama dobrze wiesz, kto zdominował cały rozdział, wziął i ukradł go tylko dla siebie, ty paskudo ty, ja wiem, że ty to specjalnie robisz. I NIE MAM CI NICZEGO ZA ZŁE. <3 To znaczy wiesz, po cichu podnoszę transparent z napisem "ej, a Tony?", ale to tak po cichu. Iiiiiii tak, ja ci tu sugeruję coś w tym momencie. Wiem, mam tyle taktu co zdziczały mamut, NOALE. Co zrobisz, nic nie zrobisz. :D
    Fajnie tak, jak chłopaki mają trochę spokoju od tej całej zawieruchy - uwielbiam czytać o nich właśnie w taki sposób, jak niektórzy trochę podchmieleni, wszyscy ogółem w wyśmienitych humorach, na mieście, bez spiny, że zaraz na nich jakiś niemiecki samolot będzie polował. Baaaardzo przyjemnie się o nich i w ten sposób czyta. ;)
    Henry u fotografa zagiął system - dosłownie śmiechem parsknęłam, kiedy zapytał, czy czasem by mu biedny pan nie sprzedał tych zdjęć. Podejrzewam, że w tamtych czasach takie pytanie mogło się wydać jakby trochę nieprzyzwoite, no nie wiem, tak to zabrzmiało. :D Kapitalna scena.
    ALE ZARAZ, ZARAZ, CO TA LINDA, żeeeee jak. Boooże, ja bym to chciała, żeby to tak Vincentowi wszystko gładko szło, on i Linda tak mi do siebie pasują, że bym pomogła mu ukryć zwłoki Josephine, A TU TAKA AKCJA. Ja mam naprawdę nadzieję, że to tylko taki pseudonim artystyczny czy coś i że to z żadnym facetem innym nie ma związku (bo tak to wszystko zrozumiałam, a jeśli jestem w błędzie, to mnie z niego wyprowadź, będę wdzięczna). Ale w sumie, co ja się martwię... Kto mógłby się z Henrym równać, no kto?
    NO NIKT.
    *podnosi wyżej transparent z napisem "CHCĘ MÓC MÓWIĆ PODOBNE RZECZY O TONYM"* *dyskretnie chowa transparent*
    A teraz jeszcze jedna sprawa, odnośnie tej nowej ankiety. Jak do tej pory chętnie głosowałam, to tym razem się powstrzymam, bo coś mi w niej mocno nie styka. To pytanie mi nie styka. Bo wiesz, ja to właściwie latam po blogach i czytam, bo szukam fajnych romansów - no wstyd przyznać, ale często się głównie na takich wątkach skupiam, czy to w przypadku blogów, czy książek. Tym mnie najłatwiej przyciągnąć. Twój blog przyciągnął mnie przede wszystkim ZAWALISTYM tłem historycznym i tym, ile ty o tych czasach i o lotnikach w tamtych czasach wiesz (ja, choć siedzę w temacie wielkiej wojny głęboko, właśnie z nimi mam chyba największy problem, żeby swoją wiedzę pogłębiać) i jakoś tak... Jak zagłosuję, żeby trzymali się blisko dziewczyn, to to, co mnie tu przyciągnęło, pójdzie się bujać... Jak zagłosuję, żeby bić Turka, to romanse siłą rzeczy też pójdą w odstawkę, a ja znowu żyję teraz romansem Lindy i Henry'ego *transparent z Tonym w górę*. Także tego - w tej kwestii nie polecam pytać o zdanie kogoś poza tobą samą. Wiem, że jestem ostatnią osobą, która powinna udzielać tego typu rad czy w ogóle tak roztrząsać taki temat, ale wybitnie mi ta ankieta nie stykła.
    No, to tyle na dziś. Trzymaj się i do następnego rozdziału. :*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Co do ankety, to jakoś tak się składa, że lubię mieć na blogu coś takiego, a lepsze pytanie akurat nie przyszło mi do głowy :P W każdym razie ma ona wyłącznie charakter badania opinii publicznej i jej ewentualny wynik zdecydowanie nie musi mieć wpływu na dalszy bieg akcji... Ostatecznie można nakarmić wilka bez krzywdzenia owcy, czyli np. dać więcej czasu antenowego jakiemuś randomiowi z trzeciego planu, wysyłając go na Bliski Wschód. Ale to tylko takie gdybanie jak na razie, ostatecznie w Europie i na morzach ją otaczających też się sporo działo, w sumie to najwięcej...
      Teraz priorytetem jest jakby popracować nad Tonym, bo niby główny z niego bohater, a koledzy ciągle ciekawsi od niego. Cóż, kiedy od jakiegoś czasu próbuję, a efektu nie widać (chociaż kameralność rozdziałów 18-19 chyba nieźle mi wyszła i tam pokazał się trochę bardziej - obawiam się jednak, że wciąż za bardzo od linijki). Może w następnym kawałku wreszcie...

      Usuń
    2. Uwierz mi, że za nikogo tak mocno nie trzymam kciuków, jak za Tony'ego.
      Nawet za Lindę i Henry'ego, bo wierzę głęboko, że oni sobie dadzą radę. :D

      Usuń
    3. No to teraz zdecydowanie odczuwam presję :D Cóż, następny się robi, mam już nawet półtorej strony różnych skrawków...

      Usuń
    4. Z reguły nie lubię, żeby ktoś przeze mnie presję odczuwał, ale... A co! Staraj się, ten blog od początku do końca ma być tak samo zajebisty. I nie przyjmę do wiadomości żadnej innej ewentualności. :D

      Usuń
    5. Anglia oczekuje, że każdy spełni swój obowiązek! :D

      Usuń
  2. Świetny blog ! śliczna grafika - zapraszam do siebie twoja opinia dobrej pisarki wiele dla mnie znaczy!
    http://zanurzsieglebiej.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń