Następnego
dnia po lądowaniu w Queenstown klar rozpoczął się już od rana. Załoga HMS
„Evelyn” czyściła łajbę na błysk, maszynownia bunkrowała węgiel, a na nabrzeżu lotnicy
nadzorowali generalny przegląd techniczny hydroplanów. Marynarze z okrętu
podwodnego również rzucili się do robienia porządków.
Kapitan
Scolding zdecydował, że w pierwszej kolejności należy naprawić samolot
Sinclaira, więc podoficer Deacon i jego sekcja, pod wprawnym okiem Angusa,
zajmowali się łataniem skrzydeł. Maszyna Tony’ego była uziemiona tak czy
inaczej: nie było innego wyjścia niż czekać na przybycie silnika oraz na to,
żeby tutejsze kwatermistrzostwo dostarczyło materiałów niezbędnych do renowacji.
Podobnie deficytowym towarem była radiostacja; komodor Titcombe, udając się z
rana na spotkanie z przełożonym, czy też, jak utrzymywał doktor Connor, z
tajnym wydziałem, obiecał szybko załatwić nowy egzemplarz albo chociaż
wykwalifikowanego radiomechanika. Flynn i reszta sekcji skupili się tymczasem
na naprawie innych uszkodzeń, które w tych warunkach naprawić mogli. Dunmore, w
swym ulubionym kombinezonie roboczym, chciał sprawiać wrażenie, że jest bardzo
zajęty, ale cały czas tylko zaglądał mechanikom przez ramię. Trzymał wprawdzie
młotek w ręku, lecz nic z nim nie robił.
Tony
oderwał się na moment od pracy. Stanął na krawędzi nabrzeża, wpatrzył się w
wieżę katedry, sterczącą na północy niby igła olbrzymiego kompasu.
- Wybrałbym się w objęcia cywilizacji
– powiedział z pewną melancholią. – Kto, oprócz Vincenta, idzie ze mną?
- Chyba wszyscy – zauważył Godric
Traylor. – Co prawda „cywilizacja” w odniesieniu do Irlandii to pewna przesada,
poza tym sto razy bardziej wolę Belfast, bo i miasto większe, i towarzystwo dużo
lepsze, ale skoro tak się złożyło…
- Tak, i zjeść jakiś porządny
obiad – dodał porucznik Vincent.
- Przy okazji poszukamy poczty –
dodał Tony. – Masz, zdaje się, jakiś list do wysłania.
- List! – Henry natychmiast się
rozpromienił. – Ale ja go jeszcze nie napisałem…
- Powinieneś zdążyć do trzeciej.
Potem idziemy na obiad do Queenstown.
- Kapitanie, na litość, w tej
mieścinie nie ma nic ciekawego! – sprzeciwił się Sinclair.
- No to trzeba do Cork –
stwierdził Dunmore, wycierając poplamione smarem dłonie w szalik. – To już ciut
większe miasto.
Spomiędzy
zabudowań bazy wyłonił się pierwszy oficer Sykes, zmierzając szybkim krokiem ku
zgromadzonym przy hydroplanach lotnikom.
- Panowie, macie gościa –
oznajmił, patrząc na Scoldinga i Vincenta. – To ten pilot sterowca, który was
wypatrzył. Akurat jest w bazie, więc zajrzał spytać o zdrowie.
Sprężystym,
nieco chwiejnym krokiem nadszedł kapitan w nienagannie utrzymanym granatowym
mundurze. Na głowie miał rozpiętą pilotkę z lekko przekrzywionymi goglami i
palił długą fajkę. Zatrzymał się na widok maszyny Tony’ego, spojrzawszy na jej
ogołocony ogon.
- Poznaję ten samolot –
stwierdził z satysfakcją.
- A mnie nie poznajesz, Jamesie
Foy?
Przybyły
pilot aż się wzdrygnął na dźwięk znajomego głosu.
- Tony Scolding? A to dopiero
spotkanie! Stary byku, na całym wielkim obszarze oceanu akurat na ciebie
musiałem trafić!
- Powiedziałbym, że z nieba nam
spadłeś, gdyby nie to, że w rzeczywistości spadliśmy my – stwierdził Tony,
ściskając dłoń dawnego kolegi z kursu pilotażu. – A my nawet nie dostrzegliśmy
nie tylko ciebie, ale i twojego sterowca.
- Jak zdrówko, baloniarzu? –
odezwał się Dunmore, przestając na moment udawać, że pracuje.
- Co? Jak mnie nazwałeś? – oburzony
Foy z nie mniejszą konsternacją spojrzał na autora tych słów. – Dunmore, i ty
tutaj? Zupełnie cię nie poznałem w tej kombinezie! Drugi stary byku, ile stodół
ostatnio zwyciężyłeś?
Na
ułamek sekundy twarz Northumbryjczyka przybrała okrutny i zaciekły wyraz, który
natychmiast zniknął niby starty szalikiem.
- No, jedna się przytrafiła –
odparł. – Przypadkiem był w niej taki balon jak twój, tylko większy.
- Ja ci dam balon… – Foy spojrzał
nań spod oka. – Ale co, ty też dryfowałeś razem z Tonym? Jakoś cię nie widzę w
roli obserwatora.
- Nie, to był on – Dunmore
wskazał Vincenta, który przyszedł się przywitać. – Młody byk.
- Porucznik Henry Vincent – Tony
przedstawił swego obserwatora. – Najlepszy nawigator na Cejlonie.
- Cała przyjemność po mojej
stronie – powiedział Foy. – Mam nadzieję, że wasza niekomfortowa podróż nie
potrwała wiele dłużej, od kiedy was wypatrzyłem.
- Prawdę mówiąc, pod koniec już całkiem
straciłem poczucie czasu – westchnął Henry. – Ale dzięki za wszystko.
- Wiecie co? To mi się nawet podoba
– przyznał Dunmore z zastanowieniem. – „Eskadra Byków”. Moglibyśmy się tak nieoficjalnie
nazwać. A samoloty można by ochrzcić „Bullroarer”, „Bullfinch”, „Bulldog” i tak
dalej.
- Mam propozycję, jak nazwać
twoją maszynę według tego samego klucza, ale nie będę jej wypowiadał w przyzwoitym
towarzystwie – odparł Foy, po czym zwrócił się do Scoldinga: – Macie czas
pogadać?
- Teraz nie bardzo, jak sam
widzisz… – Tony zatoczył łuk ramieniem w stronę mechaników grzebiących przy
samolotach. – Ale wybieramy się do Cork na obiad. Nie pamiętam, kiedy ostatnio
jadłem coś w mieście. Może wtedy?
- W porządku – zgodził się Foy. –
Wpół do czwartej? Znam niezłą restaurację w centrum.
Po
zakończeniu niezbędnych prac Tony zrealizował swój plan. Ostatecznie wziął ze
sobą Vincenta, Dunmore’a, Matthewsa i Sinclaira, a Davis i Traylor nie poszli,
bo dowódca kazał im zostać. Lotnicy przeprawili się przez wodę, a z Queenstown do
Cork dojechali najbliższym pociągiem z dworca o jednym peronie.
Restauracja
Fairbrothera okazała się dość przyzwoita: nie jakiś szczyt luksusu, ale z
drugiej strony i nie speluna, ot, porządny lokal dla średnio zamożnych. Ludzie
zgromadzeni przy stolikach wyglądali na urzędników, kupców i w ogóle klasę
średnią. Dębowe meble, pastelowe ściany,
fioletowe zasłony w oknach. Na ścianach wisiały względnie udane popularne
reprodukcje klasycystycznych obrazów o tematyce najogólniej starożytnej. Pewien
zgrzyt stanowiły jedynie lampy z mlecznego szkła, od dawna nieodkurzane.
James Foy
czekał na kolegów przy stoliku w kącie, w towarzystwie butelki szampana. Lotnicy
z „Evelyn” rozsiedli się, na początek zamówili ostrygi, a potem skupili się na
dość szerokim wyborze dań z baraniny. Centrum uwagi skupili na sobie Scolding i
Vincent, opowiadając po raz kolejny, wobec trzech starych słuchaczy i jednego
nowego, historię o swych pełnomorskich tarapatach.
- No to mieliście pełnoprawną przygodę
– podsumował Foy, nabijając fajkę.
- Można to i tak nazwać – zgodził
się Vincent dość ponuro. – Wolałbym nie powtarzać tego doświadczenia.
- Właśnie na tym polega wyższość
sterowca – rzekł Foy, manipulując cybuchem niby wskaźnikiem. – Jak masz
samolot, to musisz się śpieszyć, żeby paliwa ci nie zabrakło. A sterowcem
możesz i pół dnia latać, bo paliwo schodzi na sam napęd, w górze cię utrzymuje
gaz w balonetach. Jak silnik wysiądzie, to nie spadasz, tylko spokojnie
reperujesz. Chyba że się nie da, to wtedy faktycznie kłopot.
- A jeżeli deszcz lunie, powłoka
nasiąknie, to i tak nie polecisz – dodał sceptycznie Matthews.
Rozmowa
zeszła więc na sterowce, ku wielkiemu zadowoleniu Foya, wprost nieprzyzwoicie
przechwalającego się swoim potężnym, dużym, pękatym i mogącym długo utrzymywać
się w górze statkiem powietrznym.
- Kiedy trafiłem do bazy –
opowiadał – byłem w pododdziale jedyny z jakimkolwiek doświadczeniem lotniczym.
Reszta to zwykłe wilki morskie, niektórzy do ostatniej chwili nie wiedzieli, na
czym ta służba ma polegać. W ogłoszeniach pisało, że poszukuje się odważnych
ochotników do ryzykownej służby w małych załogach, więc wydawało im się, że
będą szaleć kutrami na tyłach niemieckich w Belgii, wiesz, po tych tam
kanałach.
- Już bym wolał kuter od tego
twojego balona – rzucił Dunmore z lekceważeniem.
- Drogi Dunmore, jeżeli jeszcze
raz nazwiesz sterowiec balonem, to wezmę ten tu widelec i zrobię z ciebie lorda
Nelsona – warknął miękko Foy.
- Jesteś teraz na południowym
zachodzie? – Tony podjął próbę zmiany tematu, aby nie dopuścić do eskalacji
konfliktu. – Ostatnio pisałeś znad Morza Północnego.
- Przenieśli mnie do Pembroke –
wyjaśnił Foy. – I dobrze się stało, nie uważasz? Nie tylko was miałem zaszczyt
wypatrzyć, ale na suchym lądzie wypatrzyłem w dodatku pewną interesującą przedstawicielkę
płci pięknej.
- Tylko jedną? – zapytał
Scolding, poczuwszy nagle lekki niepokój. W jego głowie pojęcia „płeć piękna” i
„Walia” tworzyły jednoznaczną sumę, choć racjonalnie rzecz biorąc wiedział, że
Walia jest spora.
- Więcej nie potrzebuję –
zadeklarował Foy. – Jej ojciec jest przedsiębiorcą drewnianym, podobno jednym z
najlepiej sytuowanych w całej południowej Walii.
- A ona sama? – prowokował
Dunmore. – Sprawdzałeś już, czy trochę mniej drewniana od papcia?
- Może mi się tylko zdaje, ale
czy ty się uparłeś wyprowadzić mnie dzisiaj z równowagi?
- Nie przejmuj się, ja mam z nim
na co dzień to samo – uspokoił go Matthews, choć unosił się nad nim silny duch
rozczarowania, gdyż wybryki Northumbryjczyka nie na nim tym razem się skupiały.
- Sprawa jest na dobrej drodze – dodał
Foy. – Rozmawiałem już nawet z jej ojcem…
- Czy ona albo on widzieli już twojego
balona? – Dunmore pozostawał niestrudzony.
- Jeżeli nie będzie poważnych
przeszkód, to na wiosnę będziemy mogli się pobrać – tym razem Foy puścił jego
słowa mimo uszu.
- No to przypuszczam, że nas
zaprosisz, mnie i Dunmore’a – stwierdził Scolding.
- Tak myślę. Będę potrzebował
drużby.
- Dunmore nada się w sam raz –
rzucił Sinclair, którego sprzeczka Northumbryjczyka z pilotem sterowca bawiła
na tyle, że zamierzał lekko ją podsycić.
- Ale to pod warunkiem, że nie
będzie przeszkód – Foy zdecydował się uciąć temat. – Jeżeli, na przykład, nie
przeniosą mnie nagle na Morze Egejskie.
Od
tego punktu wywiązała się dyskusja o działaniach na Bliskim Wschodzie, gdzie
armie osmańskie pozostawały wciąż bardzo dalekie od klęski.
- Coraz gorzej na Dardanelach, to
trzeba użreć Turków z drugiej strony – stwierdził Sinclair. – Od Kaukazu i
Mezopotamii.
- Kaukazem niech się Rosjanie
martwią, oni mają tam doświadczenie – odparł Matthews. – A w Mezopotamii to i
nasi już są, cały dywizjon hydroplanów.
Kiedy
oficerowie wracali z obiadu, było już przed szóstą. Rachunek za samego szampana
okazał się niebotyczny, ale okazja usprawiedliwiała takie ekstrawagancje i
teraz szlachetny chłodny trunek musował w głowach oficerów RNAS, przemierzających
bulwar nad rzeką Lee.
Tony
nieczęsto przesadzał z alkoholem, jednak tego popołudnia nie był w stanie wyprzeć
się szumu wewnątrz czaszki. Świat wokół, domy, ulice, latarnie, apteka,
przechodnie – wszystko zdawało się wirować i wibrować. W tej chwili, przez te
parę godzin, wyjątkowo nie był na służbie. Przepełniony optymizmem, spoglądał z
czułością to na Vincenta, powtarzając sobie, że nigdy nie pozwoli mu zginąć, to
na dawno niewidzianego Foya, to znów na Dunmore’a.
Ten ostatni
był bardziej uszampaniony niż wszyscy pozostali razem wzięci, lecz on poddał
się szumowi w swojej głowie i płynął razem z nim, dzielnie trzymając
wyprostowaną postawę. Jedynie jego obuwie, dotknięte tak dojmującą lekkością,
wdawało się w dyskretny pląs po trotuarze, sprawiając, że sześć i pół stopy
Northumbryjczyka wpadało czasem na Foya, czasem na flankującego od prawej
strony Matthewsa, a czasem na lampę uliczną czy kamienną balustradę bulwaru.
Wreszcie, kiedy Dunmore o mało nie zaprawił barkiem w twarz nadchodzącego z
przeciwka siwobrodego mężczyzny w tweedowym garniturze, Matthews postanowił
wziąć go pod opiekę i stać się jego holownikiem. Najwyższy był czas, oficerowie
przeszli bowiem przez jezdnię i skręcili w boczną ulicę.
Z
porucznikiem Vincentem było nieco lepiej. Niewiele wchłonął w siebie trunku,
jednak ta ilość, która dostała się do jego żył, mimo wszystko rozpalała go szafirowym
ogniem entuzjazmu. Choć nigdy w życiu nie był dotąd w Cork, łypiące ku niemu
prostokątne źrenice okien zdawały mu się znajome, z niejaką fascynacją próbował
wypatrzyć desenie firanek, światło lampy za nimi czy jakiekolwiek powszednie
poszlaki świadczące o ludziach zamieszkujących domy po obu stronach ulicy.
Połową uwagi śledząc nieco już zmętniałe dyskusje swych drogich towarzyszy
służby, drugie pół poświęcał na obserwację ludzi, których napotykał jego wzrok,
i na próby odgadnięcia, kim są, czym się trudnią. Może ktoś z nich ma bliskiego
na wojnie, a może planuje ślub, może martwi się nieudaną transakcją handlową
albo zastanawia się nad kolorem zasłon do salonu… Rozglądając się, spojrzał
Vincent naraz w prawo…
…i stanął jak
wryty. Dunmore, który akurat szedł za Henrym, zaskoczony jego nagłym
zatrzymaniem, wpadł na niego z impetem, ale Matthews czuwał i nie pozwolił
swemu pilotowi zawrzeć bliższej znajomości z trotuarem.
Uwagę Vincenta
zwróciła witryna po prawej. Za szybą słaba żarówka rozświetlała granatową
ściankę ze stylizowanymi białymi literami tworzącymi napis: „S. Cullen, usługi fotograficzne”.
Poniżej wywieszone były wielkoformatowe przykłady urobku imć Cullena. Mężczyzna
w średnim wieku, siedzący na krześle i tak wyraźny, że niemal dało się zliczyć
mu wszystkie włoski w wąsach. Młoda para w ślubnych strojach. Dwaj żołnierze,
jeden wysoki, a drugi niski, z obu stron podpierający mały stolik z wazonem –
brak oznak na ich czapkach zdradzał wprawę fotografa w dziedzinie retuszu.
Drużyna rugby z miejscowej szkoły średniej. Zażywny jegomość, wyglądający na
właściciela browaru, wsparty o kadź fermentacyjną. Ale żadna z tych fotografii
nie była tą, która zatrzymała Henry’ego Vincenta. Była nią największa, umieszczona
strategicznie pośrodku, tak jak wokół Słońca rozmieszczone są planety.
Na tle namalowanego
na jakiejś ścianie idyllicznego pejzażu pełnego owocujących jabłoni i
starożytnych ruin stała kanapa, a na kanapie siedziała kobieta. Miała na sobie zwiewną
kremową suknię z koronkowymi aplikacjami u dołu i wokół odważnie wyciętego
dekoltu, jej wysmukłe ramię spoczywało na oparciu kanapy, głowę zaś zdobił
szeroki, dość płaski kapelusz zwieńczony kłębami ciemnej gazy, przypominającymi
ni to turban, ni to chmurę, spod której wysypywała się burza pięknych kruczoczarnych
loków. Według wiedzy Vincenta powinny to wprawdzie być proste włosy, jednak przepełnione
radością spojrzenie i ten pewny siebie uśmiech, w którym czaiła się drapieżność
pod cienkim woalem urzekającej dziewczęcości, nie pozostawiały miejsca na
pomyłkę. Porucznik miał przed sobą podobiznę Lindy Dryden.
- Panowie, czy wy widzicie to
samo, co ja? – upewnił się.
- To przecież twoja Lin… – Dunmore
ugryzł się w język, jakby zdał sobie sprawę, że zdradza tajemnicę. – Znaczy,
coś sobie kojarzę, była taka śpiewaczka w Portsmouth, pamiętacie może?
- Ja nie pamiętam, nie
zabraliście mnie do opery – powiedział Sinclair.
- Bardzo podobna – potwierdził Matthews.
- Podobna czy ta sama? – zapytał
Vincent z nagłym rozdrażnieniem, czując, jak nogi zaczynają się pod nim uginać.
- Gdyby zdjęcia mogły śpiewać,
nie byłoby najmniejszych wątpliwości – zauważył Tony. – A tak, to pozostaje
spytać fotografa. Chyba powinien wiedzieć, kogo ma na wystawie.
- To poczekajcie na mnie chwilę –
powiedział Henry i pchnął drzwi do zakładu.
Seamus Cullen siedział
za kontuarem przy otwartej szufladzie i liczył utarg, drugą ręką zapisując w
zeszycie zaktualizowaną kolejność zamówień, którymi powinien się zająć. Miał
ponad czterdzieści lat, pociągłą, gładko ogoloną twarz i druciane okulary.
Uniósł głowę, gdy do zakładu wszedł młody porucznik marynarki.
- Dobry wieczór – powiedział gość
głucho.
- O co chodzi, panie oficerze?
Zaraz szósta, muszę zamykać.
Henry
Vincent zaczerpnął tchu, rozejrzał się po zakładzie, jakby szukał kolejnych
konterfektów Lindy.
- Ta pani na środkowym zdjęciu w
witrynie. Wie pan, kim ona jest?
- Jest pan w błędzie, młody
człowieku – odparł Cullen z niesmakiem. – Ja jestem porządny fotograf, nie
prowadzę podobnych usług.
- Sam pan jest w błędzie –
stwierdził stanowczo Henry, choć wzburzył się wewnętrznie od sugestii fotografa.
– Interesuje mnie jej tożsamość, bo mam wrażenie, jakbym ją skądś znał.
- A kto jej nie znał! – zgryźliwie zaśmiał się Cullen. – To przecież panna Giordano, śpiewała kiedyś w naszej
operze.
- Giordano? – powtórzył Vincent
drżącym głosem, starając się nie zdradzić swojego stanu ducha. – Na pewno
Giordano?
- Panie oficerze, za kogo pan
mnie ma? – obruszył się właściciel zakładu. – Przecież dobrze ją pamiętam.
Panna Linda Giordano! Do opery nie chodzę, ale ludzie o niej gadali i kiedy
przyszła się sfotografować, od razu wiedziałem, kto zacz.
- Dawno to było? – zapytał Henry.
Fotograf
wzruszył ramionami, przejechał palcem po krawędziach kopert w szufladzie,
wzbudzając cichy furkot.
- Bo ja wiem… Z rok temu, a może
z półtora… Jakoś latem, bo pamiętam, że przyszła w jakimś takim cienkim
płaszczyku i rzuciła w kąt, zamiast po bożemu powiesić na wieszaku. Artystki… Czemu
w ogóle to pana interesuje?
Henry’ego
wprost zamurowało, pot wystąpił na czoło, w głowie kotłował się pierwotny
chaos. Jeżeli wtedy nazywała się Giordano, a teraz Dryden, to znaczy, że ona…
Nie, nie miał odwagi wypowiedzieć nawet w myślach wniosku, który mu się nasuwał.
Oczywiście, że mogło istnieć inne wytłumaczenie, ale przecież Linda sama
mówiła, że dzieciństwo spędziła w Weronie, a Dryden to nie jest włoskie
nazwisko. Włoskie korzenie miała po matce, Vincent doskonale to pamiętał, więc
nazwisko mogła nosić po ojcu, ale w takim razie skąd ten Giordano?
- No, czego pan tak stoi? –
najeżył się fotograf. – Jeżeli chce pan zrobić sobie zdjęcie, zapraszam jutro
od dziewiątej.
- I na pewno nazywała się
Giordano? Może się pan przesłyszał? Był z nią ktoś jeszcze?
- Pan jest pijany! – oburzył się Cullen.
- Błąd! – wtrącił się Dunmore,
zaglądając przez uchylone drzwi. – To ja jestem pijany!
- O święty Barnabo – westchnął
fotograf. – Jeszcze tylko brakuje mi na koniec dnia bandy pija… znaczy,
chciałem powiedzieć, towarzystwa niezupełnie trzeźwych dżentelmentów. Czegoście
się na mnie uwzięli, panowie? Trzy miesiące całe miasto gadało o pannie Giordano,
minął z górą rok, wszyscy zdążyli zapomnieć, a pan się nagle urywa z choinki i
ze wszystkich ludzi dręczy akurat mnie. Niech pan idzie do dyrektora opery! Na
pewno miał ją na liście płac, więc pokaże panu nawet na piśmie, jak się
nazywała!
Vincent przez
dłuższą chwilę mierzył fotografa spojrzeniem, zastanawiając się, co teraz. W
końcu postanowił zagrać o wysoką stawkę.
- Zrobił pan tylko jedno zdjęcie
czy więcej? – upewnił się.
- Co za pytanie, zawsze się robi
więcej, na wypadek, gdyby któreś nie wyszło. Ona wszystkie wzięła, tylko to
jedno sobie zostawiłem, żeby mieć lepszą reklamę.
- Mam ogromną prośbę. Sprzedałby
mi ją pan?
- Proszę wyjść! – ryknął Seamus
Cullen, zrywając się gwałtownie z krzesła. – Już nieczynne!
Koledzy czekali na
zewnątrz. Henry streścił im, czego udało mu się dowiedzieć od fotografa.
- Trzeba było powiedzieć, że
zastanawiasz się, czy przypadkiem nie występowała kiedy w Niemczech albo we
Wiedniu – poradził Dunmore.
- Miałem udawać, że jestem z
wywiadu?
- Dlaczego zaraz udawać? Zapytać,
a co sobie chłopina pomyśli, to jego sprawa.
Było późno,
nadeszła pora iść na pociąg. Dryden czy Giordano? Ta myśl nie dawała Henry’emu
spokoju. Może ktoś się przesłyszał? Może ty sam, Henry? Ależ nie, przecież w
programie New Theatre Royal wyraźnie było napisane „panna Dryden”. Zaraz… Na
pewno „Dryden”, ale czy na pewno „panna”? Może źle wydrukowali? Vincent nie
wiedział już, czy może ufać swoim zmysłom i pamięci. A co, jeżeli sama Linda
tylko mu się zdawała? Może była jedynie złudzeniem stworzonym przez złośliwego
demona? Ech, na epistemologię mu się teraz zebrało, a przecież chodziło tylko o
to, że chciałby mieć przy sobie kogoś takiego jak ona…
Oficerowie
ruszyli wolnym krokiem w stronę dworca. Henry pozostał w tyle i na koniec jeszcze
raz wpatrzył się w fotografię wystawioną w witrynie. Zanim jego spojrzenie po
raz ostatni padło na roześmiane lico śpiewaczki nazywanej przez właściciela
zakładu Lindą Giordano, porucznik Vincent dokładnie przyjrzał się jej palcom,
by zobaczyć, czy przypadkiem nic na nich nie nosiła.
- Pić muszę mniej –
zrekapitulował na głos swoje przemyślenia, choć był w tym momencie
najtrzeźwiejszy w całym towarzystwie.
Ty już sama dobrze wiesz, kto zdominował cały rozdział, wziął i ukradł go tylko dla siebie, ty paskudo ty, ja wiem, że ty to specjalnie robisz. I NIE MAM CI NICZEGO ZA ZŁE. <3 To znaczy wiesz, po cichu podnoszę transparent z napisem "ej, a Tony?", ale to tak po cichu. Iiiiiii tak, ja ci tu sugeruję coś w tym momencie. Wiem, mam tyle taktu co zdziczały mamut, NOALE. Co zrobisz, nic nie zrobisz. :D
OdpowiedzUsuńFajnie tak, jak chłopaki mają trochę spokoju od tej całej zawieruchy - uwielbiam czytać o nich właśnie w taki sposób, jak niektórzy trochę podchmieleni, wszyscy ogółem w wyśmienitych humorach, na mieście, bez spiny, że zaraz na nich jakiś niemiecki samolot będzie polował. Baaaardzo przyjemnie się o nich i w ten sposób czyta. ;)
Henry u fotografa zagiął system - dosłownie śmiechem parsknęłam, kiedy zapytał, czy czasem by mu biedny pan nie sprzedał tych zdjęć. Podejrzewam, że w tamtych czasach takie pytanie mogło się wydać jakby trochę nieprzyzwoite, no nie wiem, tak to zabrzmiało. :D Kapitalna scena.
ALE ZARAZ, ZARAZ, CO TA LINDA, żeeeee jak. Boooże, ja bym to chciała, żeby to tak Vincentowi wszystko gładko szło, on i Linda tak mi do siebie pasują, że bym pomogła mu ukryć zwłoki Josephine, A TU TAKA AKCJA. Ja mam naprawdę nadzieję, że to tylko taki pseudonim artystyczny czy coś i że to z żadnym facetem innym nie ma związku (bo tak to wszystko zrozumiałam, a jeśli jestem w błędzie, to mnie z niego wyprowadź, będę wdzięczna). Ale w sumie, co ja się martwię... Kto mógłby się z Henrym równać, no kto?
NO NIKT.
*podnosi wyżej transparent z napisem "CHCĘ MÓC MÓWIĆ PODOBNE RZECZY O TONYM"* *dyskretnie chowa transparent*
A teraz jeszcze jedna sprawa, odnośnie tej nowej ankiety. Jak do tej pory chętnie głosowałam, to tym razem się powstrzymam, bo coś mi w niej mocno nie styka. To pytanie mi nie styka. Bo wiesz, ja to właściwie latam po blogach i czytam, bo szukam fajnych romansów - no wstyd przyznać, ale często się głównie na takich wątkach skupiam, czy to w przypadku blogów, czy książek. Tym mnie najłatwiej przyciągnąć. Twój blog przyciągnął mnie przede wszystkim ZAWALISTYM tłem historycznym i tym, ile ty o tych czasach i o lotnikach w tamtych czasach wiesz (ja, choć siedzę w temacie wielkiej wojny głęboko, właśnie z nimi mam chyba największy problem, żeby swoją wiedzę pogłębiać) i jakoś tak... Jak zagłosuję, żeby trzymali się blisko dziewczyn, to to, co mnie tu przyciągnęło, pójdzie się bujać... Jak zagłosuję, żeby bić Turka, to romanse siłą rzeczy też pójdą w odstawkę, a ja znowu żyję teraz romansem Lindy i Henry'ego *transparent z Tonym w górę*. Także tego - w tej kwestii nie polecam pytać o zdanie kogoś poza tobą samą. Wiem, że jestem ostatnią osobą, która powinna udzielać tego typu rad czy w ogóle tak roztrząsać taki temat, ale wybitnie mi ta ankieta nie stykła.
No, to tyle na dziś. Trzymaj się i do następnego rozdziału. :*
Co do ankety, to jakoś tak się składa, że lubię mieć na blogu coś takiego, a lepsze pytanie akurat nie przyszło mi do głowy :P W każdym razie ma ona wyłącznie charakter badania opinii publicznej i jej ewentualny wynik zdecydowanie nie musi mieć wpływu na dalszy bieg akcji... Ostatecznie można nakarmić wilka bez krzywdzenia owcy, czyli np. dać więcej czasu antenowego jakiemuś randomiowi z trzeciego planu, wysyłając go na Bliski Wschód. Ale to tylko takie gdybanie jak na razie, ostatecznie w Europie i na morzach ją otaczających też się sporo działo, w sumie to najwięcej...
UsuńTeraz priorytetem jest jakby popracować nad Tonym, bo niby główny z niego bohater, a koledzy ciągle ciekawsi od niego. Cóż, kiedy od jakiegoś czasu próbuję, a efektu nie widać (chociaż kameralność rozdziałów 18-19 chyba nieźle mi wyszła i tam pokazał się trochę bardziej - obawiam się jednak, że wciąż za bardzo od linijki). Może w następnym kawałku wreszcie...
Uwierz mi, że za nikogo tak mocno nie trzymam kciuków, jak za Tony'ego.
UsuńNawet za Lindę i Henry'ego, bo wierzę głęboko, że oni sobie dadzą radę. :D
No to teraz zdecydowanie odczuwam presję :D Cóż, następny się robi, mam już nawet półtorej strony różnych skrawków...
UsuńZ reguły nie lubię, żeby ktoś przeze mnie presję odczuwał, ale... A co! Staraj się, ten blog od początku do końca ma być tak samo zajebisty. I nie przyjmę do wiadomości żadnej innej ewentualności. :D
UsuńAnglia oczekuje, że każdy spełni swój obowiązek! :D
UsuńŚwietny blog ! śliczna grafika - zapraszam do siebie twoja opinia dobrej pisarki wiele dla mnie znaczy!
OdpowiedzUsuńhttp://zanurzsieglebiej.blogspot.com/