- Mam nadzieję, że nie powzięła
pani mylnego przeświadczenia, że chodzi mi wyłącznie o pani ciało?
Tony
Scolding uniósł głowę i czekał na efekt, jaki wywołają jego słowa.
- Naprawdę tak powiedział? –
wzrok podporucznika Vincenta wyrażał spore zdumienie.
- Tak ludzie mówią – wyjaśnił
Tony. – Co prawda ludzie mówią różne rzeczy, ale to akurat brzmi dość
przekonywująco. Trzeba być Dunmore’em, żeby powiedzieć coś takiego córce
generała, i to jeszcze w jego obecności.
- Ale za coś takiego raczej
wysłaliby go jak najprędzej na pierwszą linię, niż ściągali z frontu do kraju…
- zauważył trzeźwo obserwator, wychylając szklankę whisky.
- Tyle że on właśnie chciał być
na froncie – zauważył Scolding.
Przyczyny,
dla których Thomas Dunmore został przeniesiony z Dunkierki na angielskie
wybrzeże, w dalszym ciągu pozostawały tajemnicze. Wersji było przynajmniej
kilka, a najpopularniejsza głosiła, że obecny pierwszy oficer RNAS Chopham na
urlopie w Paryżu uczynił afront córce belgijskiego generała. Chodziły też
słuchy, że na Montparnasse wdał się w bijatykę z jakimś artystą malarzem. Inni
mówili, że nie na Montparnasse, tylko na Montmartre, i nie z artystą, tylko z
alfonsem.
Sam Dunmore
nie wypowiadał się na ten temat, a nikt nie uważał za stosowne pytać go
osobiście, dlatego też w Chopham i pobliskich bazach krążyły różne opowieści o
jego wyczynach, a żadna z nich, w całej swojej skandaliczności, nie wydawała
się szczególnie nieprawdopodobna. Cóż, jeżeli ktoś jest potomkiem bitnych i
zuchwałych, a wychowanych na surowej glebie mieszkańców angielskiej Marchii
Środkowej, którzy ze swych ciosanych z szarego kamienia domostw wyruszali na
północ ku Szkocji, aby rabować, palić i gwałcić bydło, kobiety i dzieci, a w
wolnych chwilach wdawali się w spory rodzinne, których skutkiem było
wprowadzenie w szeregu miejscowości zakazu wnoszenia do kościoła broni dłuższej
niż łokieć, to można się spodziewać, że będzie zdolny do wszystkiego.
W
ostatnich tygodniach Henry Vincent bez problemu zaaklimatyzował się w jednostce
i chociaż w dalszym ciągu narzekał, że zimno, powoli zaczynał się
przyzwyczajać, swój foczy płaszcz zakładając nie tylko do lotów, ale i do
codziennego łażenia po bazie. Co prawda już drugiego dnia, w czasie porannej
odprawy, o mało nie dał sobie wcisnąć stanowiska starszego mechanika.
- Przecież ja się na tym zupełnie
nie znam! – zaprotestował. – Jestem nawigatorem, nie maszynistą!
- Ale musimy mieć kogoś, kto
będzie miał nadzór nad sprawami technicznymi – Lionel Fastly pozostawał
niewzruszony. – Kapitan Dunmore do tej pory pełnił funkcję oficera działu
mechanicznego, ale jego, hm… kompetencje są niewystarczające. Poza tym jest on
już pierwszym oficerem, przecież się nie rozerwie.
Tony
spojrzał na dowódcę z rozkojarzeniem. Stosunek Fastly’ego do Dunmore’a był
cokolwiek schizofreniczny. Komandor najpierw dokładał mu zadań, żeby z nudów
Northumbryjczyk nie wpadał na głupie pomysły, a później z równą łatwością te
zadania z niego zdejmował. Niby to Dunmore, jako pierwszy oficer, miał
obowiązki administracyjne, ale prawie całą papierkową robotę odwalał sam
Fastly, żeby się wykręcić od udziału w lotach.
- Mam propozycję – powiedział
Scolding. – Podoficer Angus jest bardzo sprawny we wszystkich zagadnieniach
technicznych. A gdyby tak awansować go na bosmana i zrobić gospodarzem działu
mechanicznego? Wtedy porucznik Vincent pełniłby funkcje oficera działowego,
powiedzmy, w zakresie personalnym, a tymczasem Angus zajmowałby się technikaliami…
- Angus? – Fastly wykrzywił się
nieznacznie. – Sprytu mu nie brakuje. Ale za to brakuje mu odpowiedniego
wykształcenia.
- Pozwolę sobie zauważyć, że
marynarz, o którym mówimy, zdobył w ciągu służby przynajmniej kilka
specjalności – odrzekł Tony.
- Wiem o tym, Scolding – dowódca
wykonał nieokreślony ruch ręką. – W końcu kto dysponuje aktami załogi?
- Ale to dobry pomysł – Sinclair
wsparł kolegę. – W tej chwili i tak nie mamy nikogo lepszego.
Komandor
Fastly nie miał ochoty dłużej się borykać z tym problemem, więc z pewną
niechęcią przyjął rozwiązanie zaproponowane przez Tony’ego. W ten sposób Henry
Vincent uniknął obciążenia obowiązkami, którym by nie podołał.
Pojawienie
się nowego obserwatora doprowadziło do uformowania stałych załóg. Cały personel
latający był z tego zadowolony, a w szczególności Matthews zrzędliwy, który nie
wystawiał już tak często Dunmore’a pod ostrzał swoich trudnych do wyjaśnienia
humorów. Vincent utworzył więc załogę z Tonym i współpraca układała im się
całkiem dobrze. Henry miał wprawę w nawigacji, a w razie czego potrafił sprawnie
nadać komunikat alfabetem Morse’a, chociaż rzadko się to zdarzało. Nadajnik był
ciężki i niewygodny (zwłaszcza, jeśli musiał go utrzymać w ciasnej kabinie
ktoś, kto miał na sobie płaszcz z foczego futra), a patrolowane przez Scoldinga
akweny na razie pozostawały spokojne, więc nie było potrzeby taszczyć nadajnika
przy każdym locie.
Henry,
zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami, zajął kajutę na końcu korytarza, tuż obok
Scoldinga. Była trochę zapuszczona, więc nowy obserwator, podczas jednego ze
swych wyjazdów do Ipswich, kupił nową tapetę. Leżała ona jednak zrolowana w
kącie, a Vincentowi nie spieszyło się do jej przyklejenia.
W ramach
rozszerzania wachlarza rozrywek oficerowie urządzili sobie w piwnicy strzelnicę
i w wolnych chwilach palili z broni bocznej do słomianych tarcz albo kart do
gry. Tony miał dobre oko i wyróżniał się celnością wśród pozostałych lotników z
Chopham, ale „cejloński storczyk”, jak go w myślach Scolding nazywał, okazał
się jeszcze lepszy. Trafiał karcianego króla precyzyjnie w obie głowy. Tony’emu
nie bardzo się podobało, że nowy wypadał lepiej od niego. Nie tylko lepiej
strzelał, nie tylko był specem od telegrafii, ale w dodatku pochodził z
Cejlonu…? Cóż, w sumie Tony nie musiał się niczego obawiać, bo miał nad nowym
oficerem istotną przewagę – to on był pilotem.
Któregoś
wieczoru, gdy porucznik Scolding kładł się spać w swojej kajucie, nagle
usłyszał zza ściany łagodny, rozedrgany dźwięk fletu. Melodia wywoływała
nieokreślone orientalne skojarzenia i Tony’emu stanął przed oczami smagłolicy
bóg Kriszna z kwietną girlandą na szyi, grający w zacisznym gaju pod
baldachimem potężnego banianu, a pastereczki i bydło słuchają zauroczone…
Zasypiając, pomyślał: no patrzcie państwo, w dodatku artysta…
Tymczasem
coraz bliższy stawał się dzień, w którym Tony miał pojechać na obiad do
Knightów. Wyczekiwał tej chwili z niecierpliwością, licząc, że stanie się ona
wyłomem w jednostajnej sekwencji wacht i patroli, prawdziwym zejściem na ląd, chociaż
praktycznie rzecz biorąc, na lądzie spędzał przecież większość czasu. Poprosił
dowódcę o urlop i starannie przygotował wyjściowy surdut.
- A ładna jakaś? – zapytał
Vincent dwa dni przed wyznaczoną datą, gdy stali na pomoście i obserwowali
marynarzy wciągających dźwigiem hydroplan.
- Całkiem przyzwoita – zauważył
Dunmore. – Widziałem ją wtedy w Brighton. To znaczy, nieco odbiega od mojego,
eee, kanonu piękna, ale nie o mój kanon
tu chodzi. Sądzę, że masz szczęście, chłopie. Pamiętaj, jesteś oficerem Royal
Navy. Atakuj, póki jest okazja.
Scolding
popatrzył na kolegę niewidzącym wzrokiem i odwrócił się ku ołowianej łące
morza.
- Obiad o czwartej po południu –
powiedział. – Najlepiej by było, żebym wyjechał o dziesiątej. Z Ipswich
pociągiem do Londynu, a tam powinienem mieć jeszcze jakiś zapas, żeby się
doprowadzić do porządku i tak dalej…
Okazało
się jednak, że plan podróży trzeba odłożyć ad acta, ponieważ w przeddzień
wyjazdu dowódca odmówił udzielenia Tony’emu urlopu. Scolding poczuł się
rozczarowany, ale nie mógł nic poradzić, rozkaz to rozkaz. Cóż, z jednej
ukradkowej wymiany spojrzeń nie ma co wyciągać daleko idących wniosków.
Najwyżej napisze do pani Mildred, że ze względów służbowych nie mógł
przyjechać.
- Szaleju się stary najadł? –
skrzywił się Matthews. – Siedzimy tu na zadzie od tygodni i poza sąsiednimi
wiochami nie widzimy świata. Dałby nam w końcu wyjść…
- Mnie też parę dni temu odmówił
urlopu – przyznał Sinclair. – Dowództwo musiało go nieźle trzepnąć za ten blamaż z Yarmouth, więc teraz trzyma
nas wszystkich na miejscu. Mamy latać jak najwięcej.
- Jeżeli o mnie chodzi, mogę
latać jak najwięcej – odrzekł młody Davis.
- Tylko jak długo wytrzymasz! –
parsknął Matthews.
Tego
popołudnia Tony z Vincentem polecieli na patrol. W dalszym ciągu wody były
spokojne, oczom lotników nie ujawnił się żaden U-boot ani inny ślad obecności
sił morskich cesarza Wilhelma. Scolding koncentrował się na prowadzeniu
maszyny, w skupienie to wkładając wszelkie siły umysłowe, aby nie rozmyślać o
swoim rozczarowaniu. Wprawdzie nie był taki, żeby rozmyślać ciągle o jednej
sprawie, lecz przebijała ona stale spod jego myśli o czym innym. No dobra,
wojna jest, ale mimo wszystko sytuacja, w której dowódca nie wypuścił go na
urlop planowany od tygodni, nie była w porządku.
Wylądowali,
poszli coś zjeść. Na korytarzu Tony’ego przechwycił Dunmore. Błysk w jego
oczach na widok Scoldinga wskazywał, że najwyraźniej ma nowy karkołomny pomysł.
- Mam dla ciebie zadanie –
powiedział Northumbryjczyk, opierając się o wieszak na płaszcze. - Skoro
dowódca chce mieć dużo lotów, będzie je miał.
- Dokąd mnie wysyłasz? – zdziwił
się Scolding. – Dopiero przyleciałem, daj chociaż herbatę wypić.
- Jako pierwszy oficer wydaję ci
rozkaz – ciągnął Dunmore. – Jutro rano polecisz do bazy Korpusu Lotniczego w
Sutton’s Farm na peryferiach Londynu i przekażesz ważną korespondencję
kapitanowi Watkinsowi.
- Do Londynu? – zdziwił się Tony.
- To jest lot łącznikowy –
wyjaśnił Thomas. – Ważne, żebyś dostarczył tę przesyłkę możliwie szybko. Z
powrotem nie musisz się śpieszyć.
Wtedy
Tony zrozumiał, że starszy kolega znalazł dla niego wyjście z sytuacji.
- A co ze starym? – nie pozbył
się jeszcze wątpliwości. – Nie będzie miał nic przeciwko?
- Nie, dlaczego? – Dunmore
wzruszył ramionami. – Przecież po drodze mogą się zdarzyć różne rzeczy. Jest
wojna, nie?
Zdarzyło
się więc, że następnego dnia Tony Scolding przywdział elegancko odprasowany
granatowy surdut, przykrył go jednak skórzaną kurtką, a potem wyszedł na pas
startowy, gdzie czekał na niego Avro 504. Porucznik stąpał ostrożnie – nadeszły
roztopy i ziemia zamieniła się w błoto, a on nie miał w maszynie miejsca, by
zabrać do Londynu drugą parę butów.
Po
krótkim przygotowaniu samolot rozpędził się na pasie startowym, a potem
wzleciał, oddalając się na południowy zachód. Drugi kokpit musiał zostać
obciążony balastem, aby zachować stabilność maszyny. Tony, co prawda, mógłby
zamiast balastu wziąć ze sobą Vincenta, ale on akurat pełnił wachtę. Poza tym
zaproszenie było tylko dla Scoldinga, więc drugi członek załogi musiałby przez
cały wieczór błądzić po mieście; zresztą nie wiadomo, czy nie wygadałby się potem
przed dowódcą.
Tony
leciał i rozmyślał. Dobrze pamiętał, że jeszcze w sierpniu wojna wydawała się
krótka i łatwa do wygrania. Euforia, jaka wtedy ogarnęła Wielką Brytanię, nie
miała sobie równych. Ochotników zgłosiło się tylu, że w armii zabrakło mundurów
– musieli ćwiczyć po cywilnemu albo donaszać stare sorty z ubiegłego wieku. W
całej Anglii poddanych cesarza Wilhelma (albo Franciszka Józefa, ale tych było
znacznie mniej) przestano wpuszczać do klubów, a sklepy posiadane przez Niemców
padały ofiarą rozjuszonego tłumu. Podczas listopadowej wizyty w Londynie Tony
sam był świadkiem, jak w atmosferze sensacji i skandalu policjant wyprowadzał
jakiegoś Węgra ze sklepu tytoniowego.
Po
paru tygodniach miało być po krzyku, a tu już z górą pół roku minęło. We
Flandrii i Francji obie strony znalazły się w impasie, wykrwawiając się w
okopach. Na Bliskim Wschodzie Turcy stanęli po stronie Niemiec. Tymczasem zaś
Tony siedział na wybrzeżu w Suffolk i czekał na Niemców, którzy nie odważali
się jednak na tym odcinku zbliżać do angielskiego brzegu (nie licząc oczywiście
okazjonalnych nocnych wizyt zeppelinów). Dobrze, że zdarzały się takie dni jak
dzisiejszy, kiedy można było oderwać się od całej służbowej monotonii. Ci,
którzy siedzieli w okopach, nie mieli takiego komfortu…
Minęła
nieco ponad godzina, gdy Scolding ujrzał przed sobą, a zarazem daleko w dole, lądowisko
bazy Sutton’s Farm. Oddał wolant i zaczął schodzić do lądowania, precyzyjnie,
ostrożnie nakierowując swoją maszynę na pas startowy. Kiedy jego Avro przestał
się toczyć po utwardzonej nawierzchni, Tony zdecydowanie wyskoczył z kokpitu i
powiódł wzrokiem po wąsatych obliczach żołnierzy zmierzających w kierunku przybyłego
samolotu.
- Co jest, albatrosie? – zapytał
oficer w brązowej kurtce.
Tony nie mógł
nic poradzić na to, że nagle wyobraził sobie tegoż oficera w futrzanym płaszczu
Vincenta. Z takimi wąsami, i to jeszcze w pilotce, facet wyglądałby zupełnie
jak foka. Z całej siły powstrzymał wesołość zrodzoną z tej wizji i wytężył
mięśnie twarzy, aby jego uśmiech wyglądał na życzliwy, a nie szyderczy.
- Mam meldunek do kapitana Watkinsa
– powiedział.
- No to masz szczęście, staruszku
– odrzekł mu człowiek-foka i niedbale machnął za siebie ręką uzbrojoną w
wystawiony kciuk. – Dopiero co wrócił z lotu.
W
budynku farmy, zaadaptowanym na bazę lotniczą, rzeczony Watkins właśnie
zabierał się do wchłaniania żeberek. Miał na sobie charakterystyczną dla RFC
kurtkę khaki z zapięciem na prawym boku, wzorowaną na mundurze ułańskim, ale
wszyscy i tak mówili „kurtka ciążowa”.
- Porucznik Anthony Scolding,
baza RNAS Chopham – zameldował się Tony, wręczając mu kopertę. – Przesyłka dla pana
kapitana.
- Dobrze, chłopie – oficer armii
wyciągnął dłoń po kopertę.
Rozerwał
jeden z boków, wyciągnął złożoną na pół kartkę.
- „Watkins, stary byku, gdzie
jest moje 50 funtów ?
Dunmore” – przeczytał z zaskoczeniem. – Co to ma znaczyć?
Lecz
Scolding mu nie odpowiedział, bo już go nie było w tym pomieszczeniu.
W
londyńskiej rezydencji Knightów od rana panował zamęt. Pan przyjechał do kraju!
Było to wydarzenie tak rzadkie, że należało je uczcić, toteż pani miała pełne
ręce roboty, a służba – jeszcze pełniejsze. Prawie połowa dotychczasowego personelu
poszła na wojnę, więc ci, którzy zostali, musieli pracować za dwóch.
- Bywasz w domu tak rzadko, że
Boże Narodzenie częściej się zdarza, mój drogi – powiedziała z wyrzutem Mildred
Knight. – Twoja własna córka już prawie zapomniała, jak wyglądasz!
- Zapomniała? – major Oliver
Knight, oficer 33 Pułku Pendżabskiego, wzruszył ramionami. – Na dworcu od razu
mnie przywitała, bez najmniejszej trudności.
- To tylko dlatego, że Lottie jej
powiedziała – odrzekła jego małżonka. – Swoją drogą, gdzie się podziewa ta
dziewczyna? Gości tylko patrzeć, a obrusy się same nie wyprasują.
Na
obiad zaproszonych zostało kilka osób, w tym parę przyjaciółek pani domu, jej
daleka krewna z Devonshire, dyrektor Thornton z wodociągów, doktor Cresnall z
żoną oraz jakiś znajomy majora, którego ten przywiózł do Londynu z Aleksandrii.
- Ten twój znajomek to jakiś
wojskowy? – zapytała Mildred Knight podejrzliwie.
- Oczywiście – potwierdził jej
mąż. – Kawalerzysta.
- Tacy są najgorsi – westchnęła
pani domu. – Nie to, co marynarka.
Emily
Knight siedziała w swoim pokoju przed lustrem, a nad nią pochylała się Lottie
ze szczotką do włosów.
- Tam po prawej – rzekła Emily. –
Trochę wyżej. Splątały się, czy tylko mi się zdaje?
- Włosy ma panienka okazjonalne –
przyznała z podziwem Lottie, zajęta układaniem fryzury córki Knightów. – Który
naszyjnik? Ten z szafirem, co go pan przywiózł z Indii?
- Wiesz, może dzisiaj pokażę się
bez naszyjnika… - Emily wahała się. – Chociaż nie. Jednak założę. W końcu nie
po to go dostałam, żeby trzymać w szufladzie.
- A wie panienka, że na obiedzie
ma być ten oficer z floty, co uratował panicza Erniego?
- Wiem, Lottie – potwierdziła
Emily, spoglądając w lustrze na swoją prostą beżową sukienkę z marynarskim
kołnierzem.
- To pewnie ta sukienka nie tak
całkiem przypadkowo?
Emily
musiała przyznać służącej rację. Rzeczywiście chciała na siebie zwrócić uwagę
porucznika. Co prawda ryzykowała, że zakładając taką sukienkę, wyda się mu
profanem, szczurzycą lądową bawiącą się w sprawy, na których się nie zna. Nawet
nie wiedziała, czy to prawda, że trzy paski na kołnierzu pochodzą od trzech
wielkich bitew admirała Nelsona. No cóż, z drugiej strony ubrania w stylu
marynarskim nie były też jakoś szczególnie ekstrawaganckie i rzadko spotykane, mieściły
się w ogólnie pojętej modzie, więc może gość nie uzna takiego doboru stroju za
popisywanie się.
- W dzisiejszych czasach potrzeba
odważnych ludzi – powiedziała Lottie lekko nieobecnym tonem. – Mam nadzieję, że
panience poszczęści się w tej sprawie. No, idę już, bo jeszcze w stołowym muszę
pomóc.
Emily
Knight wstała z wiklinowego fotela i zapięła wokół swej szyi wspomniany
wcześniej naszyjnik. Jeszcze raz przejrzała się w lustrze. Tak, teraz można iść
robić wrażenie. Siostry Welsh zzielenieją z zawiści, ale to nie o ich opinię
przede wszystkim chodzi.
Matka
już od samego lata nosiła się z pomysłem zaproszenia porucznika Scoldinga i
Emily nie mogła jej mieć tego za złe. Wybawca Erniego był dość wyględnym
mężczyzną, a z krótkiego momentu, przez który udało jej się oderwać myśli od
tragedii, jaka o mało nie spotkała jej kuzyna i skupić uwagę na owym oficerze,
panna Knight wywnioskowała, że jego charakter przedstawia się równie
interesująco. Z pewnością był dzielny, a nawet miły (Emily ciągle kołatały się
po głowie te dwa epitety, które przeczytała w jakiejś książce). W każdym razie
– do tej pory nie było okazji ku temu, by go zaprosić. Najpierw wybuchła wojna
i wszyscy mieli znacznie ważniejsze problemy, a później przyszła jesień i
wyjechały z matką na zimę do Walii. Teraz jednak, gdy ojciec przybył z Indii, a
nie miał czasu odwiedzać rodzinnej posiadłości, nadarzyła się okoliczność.
Emily
po raz kolejny, podejrzewając u siebie jakowąś obsesję, przejrzała się w
lustrze, aby ocenić, czy wygląda dość intrygująco, a potem wyszła z pokoju.
Tony
Scolding przybył na obiad do Knightów punktualnie. Już w sieni przywitał go
major Oliver Knight, wysoki, postawny dżentelmen o szerokich barkach i z lekką
łysiną.
- Witam szanownego
przedstawiciela starszej służby – pozdrowił major gościa, uśmiechając się
soczyście pod wydatnym, godnym armii regularnej wąsem. – A więc to pan uratował
młodego Griffitha. Bardzo mądrze, bardzo słusznie. Był pan kiedy w Indiach?
- Tylko raz, jako kadet w czasie
rejsu szkolnego – rzekł Scolding. – Stanęliśmy w Bombaju.
- Bombaj? Trochę daleko od moich
stron – zauważył Oliver Knight. – Powinien pan kiedyś zobaczyć Delhi.
Tony
wymienił z nim jakieś uprzejmości, zabarwione odcieniem przyjacielskiej
rywalizacji między armią a marynarką, po czym za jego wskazaniem poszedł w stronę
salonu, bacznie rozglądając się w poszukiwaniu Emily.
Salon
był duży i przewiewny, z oknami wychodzącymi na południe; służąca właśnie
zaciągała ciężkie granatowe zasłony haftowane srebrem. Na beżowych ścianach
wisiało kilkanaście pejzaży, w tym przynajmniej trzy widoki romantycznie
zrujnowanego opactwa Tintern. Dywan miał bardzo skomplikowany wzór i można było
sądzić, że pochodzi jeśli nie z Persji, to przynajmniej z Afganistanu. Meble
wydawały się wykonane z mahoniu, a w kącie stała żyrafa. Tony z pewną aprobatą
odnotował obecność fortepianu o strunach ustawionych pionowo, i to większego
niż zwyczajne pianino.
- O, pan porucznik! – ucieszyła
się Mildred Knight. – Czuję nieprzeliczoną radość, że wreszcie udało nam się
spotkać. Jak panu upływa służba?
- Zaszczytnie – odrzekł Scolding.
– Aczkolwiek czasem bywa nudno.
- Proszę siadać, poruczniku –
gospodyni zaprosiła go do stołu, by zaraz zwrócić się w stronę służącej. –
Lottie, dziewczyno, co się z tobą dzieje? Wszystko ci dzisiaj z rąk leci…
Przyczyną
zdenerwowania Lottie był ordynans, którego major przywiózł do Londynu. Mohammad
wielokrotnie słyszał od imama w swoim rodzinnym mieście, że europejskie kobiety
są grzeszne, rozwiązłe i w ogóle Boga się nie boją, a teraz, gdy nadarzyła się
okazja, próbował sprawdzić organoleptycznie, czy to rzeczywiście prawda.
Emily
stała przy stole w towarzystwie dwóch innych dziewcząt. Tony z pewnym
zadowoleniem odnotował, że będzie siedział naprzeciwko niej, i zastanawiał się,
czy takie rozmieszczenie jest przypadkowe, a jeśli nie – kto z Knightów za
niego odpowiada.
- Cieszę się, że nie odrzucił pan
naszego zaproszenia – powiedziała Emily cichym głosem.
- Nie miałem takiego zamiaru,
panno Knight – przyznał Scolding.
- Pan z Royal Navy? –
zainteresowała się jedna z młodych kobiet towarzyszących córce pani domu, ta
wyższa, ciemnowłosa. – Emily nie wspominała nam, że ma takich interesujących
znajomych.
- To moje przyjaciółki, Ariadna i
Daphne Welsh – Emily przedstawiła je.
- Na pewno opłynął pan spory
kawał świata – ciągnęła Daphne.
- Porucznik Scolding jest
lotnikiem – uświadomiła ją Emily.
- To naprawdę fascynujące –
Ariadna uśmiechnęła się do Tony’ego.
Emily
obrzuciła ją zaniepokojonym spojrzeniem, jakby przeczuwając rywalkę, ale szybko
przywołała się do porządku.
- Kiedy byłam młodsza, chciałam
wyruszyć w rejs dookoła świata – powiedziała do Scoldinga. – Jak na razie nic z
tego nie wyszło i chyba już nie wyjdzie w takich warunkach…
- Jeśli to nie jest tajemnicą –
skąd takie zainteresowania? – zaciekawił się Tony.
- Czytałam wtedy dużo powieści
podróżniczo-przygodowych. Robert Louis Stevenson i tak dalej… Moja matka nie
uważa tego typu lektur za odpowiednie dla młodej kobiety, ale od czego ma się
kuzyna – uśmiechnęła się Emily.
- Przy takim kuzynie jak Ernie
książki przygodowe są zbędne – zauważyła Daphne Welsh.
- No właśnie – zainteresował się
porucznik Scolding. – Co słychać u panicza Erniego?
- Dobrze się miewa – wyjaśniła
panna Knight. – Chciał nawet do nas przyjechać, ale musiał zostać z ojcem w
Walii, bo mieli problemy z jakąś wyjątkowo narowistą klaczką.
Do
stołu podszedł major Knight. Towarzyszył mu mężczyzna w długim, czarnym
kaftanie, spod którego było widać koszulę z czerwonego jedwabiu. Przy pasie
miał sztylet ze srebrną rękojeścią i okuciami pochwy, na piersiach kaftana ozdobne
ładownice, a jego sumiaste wąsy wystarczały, aby zawstydzić cały pułk armii
brytyjskiej.
- Pozwoliłem sobie zaprosić na
obiad znajomego, którego poznałem w czasie postoju w Egipcie – powiedział
major. – Porucznik marynarki Anthony Scolding, sztabsrotmistrz Fiodor Andriejewicz
Miakiszew.
- Bardzo miło – Rosjanin
uścisnął Tony’emu dłoń. – Ja pierwszy raz w Londynie.
- Miło powitać sojusznika – rzekł
Scolding. – Jest pan może Kozakiem?
- Nie, ja nie kozak. Ja
sztabsrotmistrz dziesiątego ingermanlandzkiego huzarskiego pułka, a tylko lata
trzy nazad ja postąpił w Persku Kazaczu Brygadu.
- Perską? – zdziwił się Scolding.
- Znaczy, jest takie formowanie w
Persji – wyjaśnił Miakiszew. – Na służbie u szacha ja był, tak jak perskie
kozaki – sama odliczna część zbrojnych sił perskiej imperii. A w ogóle u Persów
same miejscowe oddziały, jak żołnierze oni pełna jerunda. Porządna jeszcze
tylko centralna rządowa żandarmeria, w której obyczno Szwedy. A Perska Kazacza
Brygada – po większości i nie kozaki. Razwie że kozacza uniforma, a tak kozaków
mało. Ja, na przykład, od Wołogdy.
- Jak pan trafił do Egiptu? –
Tony był w dalszym ciągu zainteresowany.
- W Persji teraz pełny bardak –
powiedział sztabsrotmistrz. – Nasze wojsko, Anglicy, Turki, Niemcy… Bez pół
litra nie rozbierzesz. Ja poszedł z eskadronem przeciw Turek, no u mnie nie
powiodło i w plen popadł. Turecki plen, rozumiecie, a tu krugom Niemcy.
Łoszadkę ukradł i doskakał na południe, a tam już uże wasza armia. Nu i jakoś
to wyszło, że okazał się jechać w Brytanię…
Siedzieli
już od dłuższej chwili. Lottie postawiła na stole wazę z zupą, rzucając od
czasu do czasu niepewne spojrzenia na Mohammada, który, nie przejmując się
niczym w swym turbanie i kurcie do kolan, stał akurat za krzesłem swego przełożonego.
- Ten ordynans twojego ojca chyba
się nam przygląda, Emily – zauważyła Ariadna Welsh.
- Wiem, co chcesz powiedzieć –
odrzekła panna Knight beznamiętnym tonem. – Że jest fascynujący.
- Wiesz, nigdy nie widziałam na
własne oczy Hindusa.
- On jest Pusztunem –
sprecyzowała Emily.
Przystąpili
do jedzenia. Tony miarowo przemieszczał łyżkę ruchem wahadłowym od talerza do
ust, jednak oczu nie spuszczał z panny Knight. W jej szczupłych, wąskich
dłoniach kryła się delikatność, jakaś ostrożność czy wręcz nieśmiałość, a z
drugiej strony nie całkiem do tej ostrożności i nieśmiałości pasująca, skryta w
samej głębi pewność siebie.
Na
drugie danie była pieczeń wołowa.
- Straszna drożyzna przez tę
wojnę – westchnęła Mildred Knight. – Na szczęście udało nam się wcześniej zrobić
zapasy. Produkty na ten obiad przywiozłam od nas, z Walii.
- No i pierwszorzędna wołowina –
doktor Cresnall pokiwał głową. – Myślałem ostatnio, żeby kupić sobie domek
letniskowy gdzieś w waszej okolicy, na przykład w Pembroke…
- To dość szeroka definicja
„naszej okolicy”, doktorze – zwrócił uwagę major.
- Oliwierze Williamowiczu,
bądźcie lubiezny – zasygnalizował Miakiszew. – Jest u was jeszcze trochę tej
przewschodnej walijskiej wiski?
- Lottie, dziewczyno! – zawołała
pani Mildred. – Przynieś whisky ze spiżarni. Tylko nie porozlewaj czasem!
Po drugim
daniu nastąpiła przerwa przed deserem. Panowie zaczęli rozmawiać o wojnie na
froncie tureckim – w Mezopotamii opór wojsk osmańskich dawał się siłom Imperium
we znaki. Doktor Cresnall dowodził, że ostateczny rozbiór Turcji jest tylko
kwestią czasu. Major się z tym nie zgadzał, przywołując artykuły w gazetach,
mówiące o silnym wsparciu, jakiego sułtanowi udzielają Niemcy, a słowa Knighta
potwierdzał Miakiszew, który znał sprawę z autopsji. Tymczasem Emily pięknie
grała na żyrafie.
- Mildred mówiła, że jest pan
lotnikiem – zaczepiła Tony’ego Violet Thornton, żona dyrektora z wodociągów. –
To znaczy, że pan lata? W powietrzu?
- Latam samolotem – uściślił Scolding.
– Na razie, odpukać, jakoś udaje mi się utrzymać w górze.
- Ale to pewnie niebezpieczne?
- A gdzie dzisiaj jest
bezpiecznie, szanowna pani! – wtrąciła się kobieta, którą Emily nazwała ciotką
Georginą. – Mamy wojnę…
- Narzeczony mojej siostry jest
teraz na froncie we Francji – powiedziała Ariadna Welsh, posyłając Tony’emu
znaczące spojrzenia. – Daphne bardzo to przeżywa. Próbowałam się postawić w jej
sytuacji i sądzę, że to, mimo wszystko, musi być wielki honor…
Tymczasem
nadszedł deser. Podano herbatniki i konfitury, później miało być jeszcze
ciasto. Tony gawędził niezobowiązująco z Miakiszewem, spoglądając na przemian
to na Emily, to na jej rodziców, to znów na doktora Cresnalla czy siostry
Welsh. Mohammad najwyraźniej wyszedł, bo nie było go w zasięgu wzroku. Za to
pojawił się nieznajomy osobnik w burym prochowcu, który wyglądał na człowieka z
niższych sfer. Mało kto zwracał na niego uwagę, z wyjątkiem Lottie, która na
jego widok chyba się zdenerwowała.
- To lokaj od Appletonów z
sąsiedniej ulicy – stwierdziła Emily. – Ciekawe, po co tu przyszedł.
Nieproszony
gość, będący zarazem cudzym służącym, mówił coś rozgorączkowany do Lottie. Tony
obserwował go kątem oka, chociaż jego wzrok w naturalny sposób przyciągała
Emily (a także częściowo obie panny Welsh). Było coś niepokojącego w postawie lokaja,
wydawał się coraz bardziej wzburzony. Lottie też stawała się jeszcze bardziej nerwowa
i chociaż rozmawiali półgłosem, widać było, że się kłócą.
- To nie będziesz niczyja! –
ryknął w pewnym momencie fagas od Appletonów. Wyciągnął zza pazuchy rewolwer i
zaczął strzelać.
Pierwsza
kula chybiła celu. Przeleciała przez pokój, rozbijając karafkę, i ugodziła Violet
Thornton w dłoń. Thorntonowa krzyknęła, potem zaczęli krzyczeć inni. Kolejne
kule dosięgły służącej. W pierś, w brzuch, w nogę, znowu w pierś: na jej
fartuchu rozkwitały szkarłatne róże śmierci. Biedna Lottie opadła bez życia na podłogę
jak szmaciana lalka.
Miakiszew wskoczył
pod stół, Cresnall uciekł do drugiego pokoju, ciotka Georgina zemdlała. Z
drugiego końca stołu zaczął dochodzić odgłos wymiotowania i głęboki szloch.
Tony czuł się oszołomiony, nic nie kazało mu się spodziewać takiej tragedii. Na
chwilę stracił zdolność reagowania, mógł tylko obserwować…
Zabójca, kurczowo
ściskając w dłoni dymiący rewolwer, stał w rozkroku nad zakrwawionym ciałem
Lottie, wokół którego na dywanie leniwie rozlewała się ciemnoczerwona kałuża. Twarz
lokaja zdradzała kompletną dezorientację. Musiał być szalony, skąd wiadomo, co
teraz zrobi? Jednak nie zdążył zrobić nic, bo podkradł się do niego z korytarza
Mohammad i przejechał mu nożem po szyi. Lokaj, krztusząc się własną krwią, padł
na dywan tuż obok tej, którą pozbawił życia.
Dopiero teraz
zaczął się prawdziwy rwetes i apokalipsa. Gdzieś po schodach galopowała służba,
sztabsrotmistrz Miakiszew międlił w ustach piętrowe rosyjskie przekleństwa,
gryząc się nerwowo po wąsach i nie zważając na towarzystwo dam. Jęki i płacz
wypełniły przestrzeń, kotłując się od ściany do ściany. Mohammad, cały czas
ściskając w dłoni zakrwawiony kindżał, stał na środku, ze zdezorientowaną
fascynacją obserwując panikę, która rozgrywała się wokół. Boże, żeby tylko
teraz jeszcze nie oblizał tej kosy – przemknęło Tony’emu przez myśl, ale zaraz
potem doszedł do wniosku, że w tym całym chaosie i tak nikt by tego nie
zauważył.
Obejrzał się
na Emily. Była bardzo blada, znów się trzęsła, tak jak wtedy, gdy jej kuzyn
Ernie pogrążał się w jeziorze. Jej oczy wydawały się nabiegnąć krwią, usta
drgały, wargę co chwila przygryzała, a dłonie nawiedziła niepewność.
- Emily źle się czuje! – zawołała
Mildred Knight. – Trzeba ją wyprowadzić do ogrodu! Lottie, dziewczyno…
Po
czym zdała sobie sprawę, że Lottie już nikogo nigdzie nie wyprowadzi, i
zemdlała, twarzą strącając cukiernicę z blatu. Major Knight szybko podtrzymał
małżonkę.
- Hopper! – krzyknął na kamerdynera,
który właśnie wbiegł do salonu i zszokowany wpatrywał się w dwa trupy na ziemi
i stojącego nad nimi Pusztuna. – Leć po policjanta!
Córka
majora wydawała się bliska załamania, więc Tony uznał, że pora przejąć
inicjatywę. Tu, w salonie, do niczego się już nie przyda, nie zapobiegł
zabójstwu. Chwycił Emily subtelnie, acz pewnie pod ramię i wyprowadził ją do
ogrodu na tyłach domu.
Na
dworze było chłodno. Drzewa jeszcze gołe, pod nogami brązowa trawa, która
dopiero parę dni wcześniej wychynęła spod topniejącego śniegu. Tu jednak było
znacznie ciszej. Zgiełk panujący w salonie, na miejscu zbrodni, tutaj wydawał
się prawie niesłyszalny. Stanęli koło krzewu dzikiej róży, na razie jeszcze
bezlistnie szczerzącego ciernie.
Emily
drżała, na jej twarzy widniał grymas odbierający jej sporo uroku, oczy zaczęły
łzawić. Tony chciał ją w jakiś sposób uspokoić, ale w jaki? Nie może przecież
powiedzieć, że wszystko będzie dobrze, bo już w tej chwili nie jest.
- To straszne – wyrzęziła. – Nie,
nie mogę. Pan wybaczy, poruczniku.
I
po prostu się rozpłakała. Głowę pochyliła do przodu, by włosy przesłoniły jej twarz.
Reakcja taka, choć całkiem zrozumiała, wprawiła go w jeszcze większe
zakłopotanie, więc tylko ujął ją ponownie pod ramię, aby poczuła jakiś pewny
punkt, który ją podtrzymuje w tej ciężkiej chwili.
- Przepraszam – odezwała się
Emily po kilku minutach. – To jest coś, czego nie pojmuję. Przecież jeszcze
kilka godzin temu pomagała mi się uczesać, rozmawiałyśmy… A teraz… Przepraszam.
I
znowu dała się ponieść słonej fali, która zaczęła opuszczać jej oczy. Tony dalej
ją podtrzymywał, powtarzając sobie, że taki jest w tym momencie jego obowiązek.
Nie wiadomo, ile czasu tak spędzili. Pół godziny, godzinę? W każdym razie w chwili,
gdy wydawało się, że dziewczyna już odzyskuje jako taką równowagę, od strony
domu nadszedł jeden z lokajów Knightów.
- Policja przyjechała, panie
poruczniku – powiadomił. – Chcą z każdym porozmawiać.
Wrócili
zatem do domu. Emily była słaba, lała się przez ręce, nogi jej się plątały.
Zaraz przy drzwiach czekał na nich Hopper, który podał panience sole
trzeźwiące.
W
salonie ciała Lottie i lokaja Appletonów leżały przykryte kocem. Doktor
Cresnall pomagał komuś omdlałemu, Daphne Welsh wachlowała zieloną na twarzy
siostrę, rozciągniętą na kanapie. Umundurowany konstabl stał obok zakutego w
kajdanki Mohammeda, a inspektor po cywilnemu rozmawiał z Thorntonem. Kiedy
skończył, przepytał Scoldinga o przebieg tragicznych wydarzeń. Potem próbował
zadać kilka pytań Emily, ale zorientował się, że jest ona w marnym stanie
psychicznym, więc ograniczył się do ogólników.
- Musimy zatrzymać pańskiego
ordynansa do wyjaśnienia – zwrócił się inspektor do majora.
- Jak to? – najeżył się Oliver
Knight. – Przecież już panu mówiłem, jak było. Tamten człowiek zamordował naszą
służącą, a sam zaraz potem został zabity przez mojego ordynansa. Mohammad
działał w naszej obronie i nie widzę powodu…
- Ja to rozumiem i nie mam
podstaw, żeby panu nie wierzyć, majorze – tłumaczył się śledczy. – Musimy
zachować procedury. Ten pański Hindus zabił człowieka. Wprawdzie zabójcę, ale i
tak musimy go zatrzymać, żeby się upewnić, że to była obrona konieczna…
- Była. Ja to panu mówię jako
jego przełożony. Sam pan przecież widział, co on zrobił tej biednej
dziewczynie…
- Proszę się już nie denerwować,
majorze – powiedział policjant po cywilnemu. – Wszyscy świadkowie potwierdzają
to, co pan mówi.
Dalszej
części rozmowy Scolding nie dosłyszał, ponieważ jego uwagę odwróciła Mildred
Knight, blada na twarzy, ale przynajmniej już zdążyła dojść do siebie. Kazała
Emily usiąść na kanapie, po czym zwróciła się do porucznika.
- Przykro mi, że coś takiego się
zdarzyło akurat wtedy, kiedy pan nas odwiedził – uśmiechnęła się słabo. –
Oczywiście przykro mi, że się w ogóle zdarzyło, ale proszę sobie nie wyrabiać
zdania na nasz temat na podstawie tego zdarzenia…
Tony
spojrzał na przykryte kocem bryły obu ciał.
- Czy mogę być w jakiś sposób
pomocny? – zapytał.
- Panie poruczniku, doceniam
chęci, ale damy sobie z tym radę – przyznała pani Mildred. – Dziękuję, że
zaopiekował się pan moją Emily, ona jest taka wrażliwa… Ten człowiek musiał być
niespełna rozumu… Teraz sobie przypominam, Lottie parę razy wspominała, że
czegoś od niej chciał… To okropne, wybaczy pan…
Atmosfera,
mówiąc oględnie, nie sprzyjała spotkaniom towarzyskim. Część gości,
przesłuchana przez inspektora, zaczęła się już zbierać do domu; Ariadnę Welsh zaniesiono
na piętro, Emily również nie czuła się dobrze. Nie było sensu kontynuować tego
przyjęcia. Scolding pożegnał się zatem z Knightami i zaczął podążać do wyjścia.
- Jest mi nieustannie przykro z
powodu tego wszystkiego – pani Mildred bezsilnie kręciła głową. – Może pan
oczekiwać kolejnego zaproszenia, kiedy już dojdziemy do siebie…
I
wyszedł Tony z rezydencji Knightów. Cóż było robić przez resztę wieczoru?
Mógłby polecieć z powrotem do Chopham, ale wolał nie ryzykować z lataniem po
nocy, jeszcze wpadnie na komin fabryczny albo rozbije się przy lądowaniu. To
już lepiej zostać na noc w Sutton’s Farm, wychylić parę kufli z lotnikami RFC i
posłuchać przechwałek o ich wojennych przewagach. Wszystko będzie lepsze niż
wspomnienie sympatycznego obiadu, który przerodził się w rzeźnię…
Emily
Knight długo nie mogła zasnąć. Było jej duszno, przewracała się z boku na bok,
prześcieradło zdawało się ją parzyć. W jej głowie ciągle kołatał się odgłos
wystrzału. Przed oczami majaczyła Lottie, życzliwa, posłuszna i uczynna Lottie,
leżąca na dywanie z nienaturalnie wygiętą nogą, cała we krwi, z przerażeniem na
twarzy… O Boże.
Lottie
była tylko o dwa lata starsza od Emily, służyła u Knightów od czterech lat.
Chociaż matka ciągle poganiała służącą, Emily szybko znalazła w niej powiernicę
i przyjaciółkę na tyle, na ile to było możliwe między panienką a pokojówką.
Lottie cieszyła się na ten dzisiejszy obiad, lubiła przy pracy obserwować ludzi
z wyższych sfer, ciekawił ją również Scolding. Co prawda skarżyła się na
Mohammada, ale to, co się stało… Ona była tylko dwa lata starsza! Gdyby tamten
szaleniec nie został powstrzymany, Emily sama mogłaby paść jego ofiarą i to teraz
ona leżałaby na zakrwawionym dywanie, pod kocem… Na tę myśl żołądek jej się
ścisnął, łzy napłynęły do oczu. Poczuła krew spływającą z ugryzionej wargi… To
mogłaby być ona. Ale i tak jest wystarczająco źle. Te puste, pozbawione życia
oczy Lottie…
Próbowała
jednak zasnąć, skupiając myśli na czymś innym. Przecież z tym obiadem wiązała
nadzieję bliższego poznania człowieka, który uratował Erniego. Porucznik
Scolding był sympatyczny. Przeczuwała to od pierwszego spotkania, ale teraz się
to potwierdziło. I co? Chciała zrobić na nim jak najlepsze wrażenie, założyła
sukienkę z marynarskim kołnierzem, aż tu nagle zwyczajnie się przy nim
rozbeczała. Gorzej być nie mogło. A może jednak mogło? Biedna Lottie…
A
co, jeżeli nad Scoldingiem ciąży jakieś fatum? Kiedy się spotkali za pierwszym
razem, kuzyn Ernie o mało się nie utopił. Za drugim razem stało się to… Czyżby
jego obecność w jej życiu była związana z pasmem nieszczęść? Ale zaraz, jakich
nieszczęść, przecież Erniego uratował. To była tylko jedna tragedia, a w takim
razie można mówić o zwykłym zbiegu okoliczności…
Emily martwiła
się tak długo, aż w końcu ją to zmęczyło i swe delikatne, acz pełne
nieuświadamianej pewności siebie palce zaciskając na krawędzi jaśminowej
poduszki, zasnęła.
Z góry przepraszam za spam.
OdpowiedzUsuńChciałam Cię serdecznie zaprosić na forum literackie All in One - http://www.allinoneflota.pl/.
Jesteśmy otwarci na wszelkie formy literackie i nastawieni na rozwój. Na naszym forum znajdziesz rozmaite poradniki oraz spotkasz się z rzeczową i konstruktywna krytyką.
Jeśli chcesz się rozwijać, to All in One jest miejscem dla Ciebie!
Po za tym, całkiem fajne opowiadanie ;).
Kompletnie nie spodziewałam się takiego obrotu akcji! Emily ma złote serduszko, teraz jeszcze wyrobi sobie stalowe nerwy.
OdpowiedzUsuń