Rozdział 19. Rozbitkowie



- Nie jest to sytuacja do pozazdroszczenia – zauważył kapitan Scolding.
      Short Admiralty 184 kołysał się na falach, jego dziób wraz z bezwładnym śmigłem co chwila podskakiwał w górę i znów opadał. Nad głowami wisiał ołowiany nawis chmur, w zasięgu wzroku nie było widać żadnych śladów człowieka, nie mówiąc już o lądzie.
Henry Vincent smętnie wzruszył ramionami. Sam zdawał sobie sprawę, jaka to sytuacja.
- Na pewno jesteśmy uziemieni? – zapytał.
- Tak właśnie – przytaknął Tony. – Uziemieni na środku morza.
- Wygląda beznadziejnie – rzekł Vincent beztroskim tonem.
            Scolding spojrzał w niebo.
- Myślisz, że wrócą nas wykończyć?
- Nie wydaje mi się – Henry najwyraźniej próbował przekonać także sam siebie. – Jednego zdrowo trzepnąłem, aż dym poleciał. Poza tym jeśli zależy im na dyskrecji, to nie będą leźć na oczy.
- Racja – przyznał Tony.
       W tej chwili poczuł, jak zaczyna go ogarniać niepokój połączony z dziwnym, bardzo nieprzyjemnym poczuciem. Wiedział, że niewiele może zrobić w takich okolicznościach, ale zdawał sobie sprawę, że trzeba. Towarzyszyło temu wrażenie tymczasowości i niewygody, jak gdyby siedział na wąskim, niewygodnym oparciu fotela, bo nie miał innego miejsca do dyspozycji.
- Rzucę jeszcze okiem – zadeklarował.
Opuścił kokpit, wychodząc ostrożnie na lewe skrzydło. Przykucnął, spuścił nogi na pływak. Henry w tym czasie, na wszelki wypadek, wychylił się ze swego stanowiska w prawo, aby zachować równowagę. Tony powoli ruszył po pływaku, przesuwając nogi jedna za drugą i przytrzymując się burty samolotu. Fale chlastały go po nogach, ale solidne buty, zamówione prywatnie w londyńskiej firmie Fletcher & Woolham, spisywały się dzielnie, nie przepuszczając wody.
Zbliżył się do poczerniałej, okopconej osłony silnika, uchylił ją i ujrzał kompletny bałagan. Musiały tu trafić co najmniej trzy kule. Wszystko pokrywała odrażająca, oleista breja powstała ze zmieszania smaru z morską wodą, która zalała dziób w czasie przymusowego lądowania.
- I co z silnikiem? – upewnił się Vincent.
- Trup totalny – odparł Tony. – Wątpliwe, czy nawet Angus coś by na to poradził.
        Powoli, balansując ciałem zgodnie z rytmem fal, wrócił na skrzydło i schował się w kokpicie. Potłuczona owiewka wpędzała go w irytację; Scolding dotknął czoła i spojrzał na swoje czerwone palce.
- Nie spróbowałbyś zadepeszować jeszcze raz? – zwrócił się do obserwatora, wycierając chusteczką dłoń, a potem czoło.
       Vincent przymierzył się do telegrafu. Przez dłuższą chwilę próbował coś z niego wykrzesać. Obserwując jego wysiłki, Tony poczuł nagły przypływ smutnej czułości. Henry starał się jak najlepiej, ale wobec oczywistej bezużyteczności urządzenia w końcu się poddał.
- Nie dam rady – powiedział wyblakłym głosem. – Do wyrzucenia ten cały sprzęt. Co zrobimy, kapitanie?
- Spójrzmy na wszystko po kolei – Scolding próbował podejść do sprawy logicznie, aby nie popaść w niepotrzebną panikę. – Czy możemy odlecieć? Nie, bo nie mamy napędu. Czy możemy odpłynąć? Też nie, z tego samego powodu. Ale przecież zespół zna z grubsza naszą pozycję, bo ją przekazałeś przed walką, prawda?
- Prawda – potwierdził Henry. – Mam nadzieję, że się nie pomyliłem w obliczeniach…

***

       W tym czasie cały „Titforce” podążał z pełną mocą maszyn za zupełnie innym sygnałem, w miejsce, gdzie frachtowiec „Cheviot” został zbombardowany przez tajemnicze samoloty. Nawet okręt podwodny złamał zasadę dyskrecji i wynurzył się, aby rozwinąć większą prędkość. Mimo wszystko „Evelyn” znalazła się na miejscu pierwsza, jako najszybsza z trzech jednostek.
       Od razu okazało się, że niewiele zostało do ratowania. Ponad wodę sterczała jeszcze tylko ostro wzniesiona rufa. „Cheviot” został niemal przepołowiony eksplozją kotła, w który trafiła bomba. Szczątki statku i resztki towarów unosiły się porozrzucane wokół jak słoma na klepisku. Wszędzie było pełno rozbitków. Jedni chwycili koła ratunkowe, belki czy co tam jeszcze trzymało się na powierzchni, drudzy próbowali ratować się wpław. Załodze udało się spuścić na wodę szalupę, która unosiła się na falach wypełniona do granic możliwości; co najmniej trzej mężczyźni byli tam ranni.
         Na „Evelyn” zawrzało. Ze sterburty spuszczono sztormtrap, potem marynarze zrzucili jeszcze kilka lin. Doktor Connor razem z sanitariuszami wybiegł na pokład. Na widok nadciągającej pomocy rozbitkowie rzucili się ku okrętowi, ale jednemu zabrakło sił, zniknął pod wodą i już się nie wynurzył. Inny był już blisko, ostatnim rozpaczliwym wysiłkiem chwycił rzucone koło ratunkowe. Trzeci uczepił się szalupy.
        Niebawem pierwsi z ocalałych zaczęli wspinać się po burcie „Evelyn”. Ale nie wszyscy byli w stanie: ranni, wyczerpani… Bosman Angus natychmiast kazał uruchomić żuraw rufowy, aby pomóc tym, którzy nie mieli sił na wspinaczkę. Przemoczeni rozbitkowie, pokonawszy reling, opierali się ciężko o niego czy wręcz siadali na deskach pokładu. Marynarze z okrętu pomagali, podawali miarkę grogu, rannych kierowano do oficera medycznego. Ci, którzy nie mogli chodzić, byli przenoszeni na krzesłach albo prowizorycznych noszach.
Ledwo udało się wyciągnąć szalupę i przenieść rannych tymczasowo do hangaru, na pokładzie rufowym pojawił się nagle kapitan Dunmore. Najwyraźniej zirytowany bezczynnością i odmową, z jaką się spotkał, skoczył do łodzi i kazał się opuszczać na wodę. Kiedy kil szalupy przeciął fale, Dunmore z wielką energią złapał za wiosło i ruszył zbierać rozbitków jak maliny do koszyka.
Na miejsce dotarł już okręt podwodny. Mackay, czterysta jardów od „Evelyn”, wywiesił na kiosku banderę z krzyżem świętego Jerzego, aby nieszczęśnicy z „Cheviot” nie wzięli go za Niemca. Na wąski pokład „łódki” wylegli podwodniacy i rzucili się do wyciągania rozbitków.
George Angus uwijał się jak w ukropie. Pomagał uratowanym, doglądał pracy żurawia, a do tego wypatrywał wśród fal kolejnych sylwetek. Jakieś półtorasta jardów od burty chłopiec, na oko siedemnastoletni, młócił dramatycznie rękami, usiłując utrzymać się na powierzchni. Nie bardzo umiał pływać, nacierające fale rzucały nim jak gałązką. Wreszcie żywioł go przemógł, chłopak zniknął pod wodą…
Dunmore miał już w szalupie czterech rozbitków. Jeden z nich, rozebrany do pasa blondyn z rzadką brodą i włosami krótko podciętymi po bokach, a nieco dłuższymi na czubku, nieoczekiwanie skoczył do wody i skrył się w głębinie. Angus patrzył z niedowierzaniem: odbiło chłopu? Już po chwili jednak blondyn wynurzył się w miejscu, gdzie zniknął tamten, dzierżąc pod ramię niedoszłego topielca. Chłopak kaszlał i prychał, a marynarz holował go w stronę szalupy. Wepchnąwszy zaś pod opiekę Dunmore’a, nurknął dalej, do kolejnego z rozbitków, by i jego ściągnąć ku „Evelyn”.
- Dobry jest, jucha – przyznał Flynn, który też zatrzymał się przy relingu.
       Jednym z uratowanych okazał się pierwszy oficer. Z włosami przyklejonymi do czoła, w przemoczonym golfie, oddał honory Titcombe’owi i Bancroftowi.
- Proszę powiedzieć, co się stało – rzekł dowódca zespołu.
- Samoloty – odparł oficer nieskładnie. – Zrzuciły bomby i ostrzelały. Kapitan zabity na miejscu. I kilkunastu innych. Jestem najstarszy rangą…
- Tylko spokojnie – powiedział Titcombe. – Co za samoloty? Skąd się tam wzięły?
- Z zachodu. Pamiętam dokładnie – rozbitek był już nieco spokojniejszy. – Szliśmy na północny wschód, do Swansea, a dostrzegł je majtek na rufie od bakburty.
- Ile ich było? Wyglądały jakoś szczególnie?
- Dwa: najpierw jeden atakował, potem drugi. Hydroplany jak hydroplany, przyznam, że nie znam się na tym. Najpierw zresztą myślałem, że to nasi.
- A którędy poleciały?
- Wybaczy pan, ale do tego zupełnie nie miałem głowy. Kiedy człowieka obryzguje krew kolegi, nie zwraca się uwagi na strony świata…
       Nagle przybiegł podporucznik Davis, wyraźnie poruszony.
- Meldunek od kapitana Scoldinga – poinformował. – Nieprzyjacielski samolot.
- Gdzie?! – Titcombe odwrócił się ku niemu gwałtownie.
- Mamy niewielki kłopot… – powiedział Davis. – Może jakieś zakłócenia, albo to porucznik Vincent był zdenerwowany i za szybko nadawał, bo mam długość, a nie mam szerokości, wyszło coś bez sensu. Z grubsza sto pięćdziesiąt mil na południowy zachód.
Dowódca zespołu zamyślił się na chwilę.
- Nie możemy zostawić rozbitków… Ale skoro ich dostrzeżono, to trzeba iść za ciosem. Będzie pan łaskaw, Davis, znaleźć porucznika Sinclaira i przekazać mu rozkaz udania się na patrol. Jak najszybciej, bo idzie ku zachodowi i niedługo nic nie będzie widać…
       W tym momencie zjawił się Dunmore, który zdążył wrócić ze swej ratowniczej eskapady.
- Ja polecę – zaofiarował się. – Nie mogę wypuścić Niemca z rąk.
- Nie, Dunmore, pan jest zmęczony – odrzekł Titcombe kategorycznie. – Niech Sinclair leci.
- Sinclair jest za mało bojowy – przekonywał Northumbryjczyk. – Pod nieobecność kapitana Scoldinga to ja dowodzę personelem latającym…
- Ale i tak pozostaje pan podporządkowany dowódcy zespołu – zwrócił mu uwagę Titcombe, znowu poirytowany samowolą lotnika. – Gdyby się panu nie zachciało nagle wiosłować jak w Oksfordzie i wyciągać rozbitków, podczas gdy i bez pana mamy do tego dość ludzi, może bym jeszcze pana puścił. A teraz? Sam widzę, jak się pan sforsował! To lekkomyślność!
- Za pozwoleniem, ale chyba właśnie po to tyle czasu kluczymy po oceanie…
- Przynajmniej w suche się pan przebierz – powiedział Titcombe z dezaprobatą.

***

- Ani żywej duszy – zauważył Vincent. – Może być ciężko.
- Prawie sto mil od okrętu, bez łączności i napędu – podsumował Tony. – Nie „może być”, tylko już jest. W dodatku się ściemnia.
       Słońce było coraz niżej, zaczynało zabarwiać niebo złotem w swej drodze do piwnicy, w której jakoby zamykali je bogowie, żeby nie szwendało się po nocy. Uszkodzony short unosił się samotnie na falach.
- Co możemy zrobić? – zastanawiał się Henry.
- Modlić się, żeby nie było burzy. I bacznie się rozglądać. Masz rakietnicę?
        Vincent rozejrzał się po kokpicie, znalazł pistolet sygnałowy.
- Mam, tylko nie wiem, czy race nie zamokły.
- To wystrzelisz, jeśli kogoś zobaczymy.
      Mijały minuty, nieśpiesznie zmieniały się w godziny, a wokół nic się nie zmieniało: niskie chmury, niesforne fale, ciągle te same skrzydła, bezużyteczna chłodnica z przodu, kompas, wysokościomierz, karabin… Życie na pokładzie „Evelyn” bywało monotonne i brakowało na nim niektórych wygód, jednak teraz, po kilku godzinach od startu, wydawało się Tony’emu szczytem luksusu.
      Martwił się pogodą. Hydroplan był bez zarzutu, jeśli chodzi o latanie, za to dzielność morską miał nieszczególną. Na razie dało się wytrzymać, nawet gdy fale rzucały shortem niczym papierową łódeczką. Jeśli jednak nadejdzie większy grzywacz, przewróci maszynę do góry nogami – wtedy nastąpi koniec. Vincent może być znakomitym pływakiem, a nawet nurkiem, ale dziewięćdziesiąt mil to za dużo nawet dla niego. Dobrze, że mieli chociaż kamizelki ratunkowe Perrin-Auliff, które zafundował eskadrze Dunmore. Ale na dłuższą metę tak się nie da. Ktoś musi ich znaleźć.
- Latarka – powiedział.
- Co takiego? – nie zrozumiał Vincent.
- Nie masz przypadkiem latarki?
- Niestety, nie pomyślałem – odparł obserwator smutnym tonem.
- A widzisz. Gdybyśmy mieli, moglibyśmy nadawać sygnały świetlne. A w ogóle noc idzie, mamy sobie czym poświecić?
- Powinienem mieć zapałki – powiedział Henry. – I to chyba nawet suche.
- Zapałki? Nie wiedziałem, że palisz.
- Nie palę. Przyszło mi do głowy, że nie wiadomo, kiedy się mogą przydać, tak samo jak scyzoryk. Ile to razy na Cejlonie wychodziłem w puszczę bez noża i potem żałowałem…
- Racja – zgodził się Scolding. – To jak z parasolem, który zawsze zabiera się z domu i jest ładna pogoda, a tego jednego, jedynego dnia, kiedy się go zapomni, akurat zaczyna padać.
Wstał na moment, żeby rozprostować kości. Zraniona ręka wciąż bolała. Nic szczególnie groźnego, ból nie utrudniał używania ręki, ale był bardzo uciążliwy.
- Można by sporządzić listę przedmiotów na wypadek awaryjnego wodowania – powiedział. – Trzy rzeczy już mamy: scyzoryk, zapałki i latarkę. Co jeszcze?
- Siekierka – stwierdził Vincent. – Gdyby sprawy poszły, odpukać, w złą stronę, można odrąbać pływaki i przez jakiś czas płynąć na nich.
- To może od razu wiosło? – uśmiechnął się Tony. – Jak płynąć, to płynąć.
- Tylko gdzie pomieścić to wszystko? Potrzebowalibyśmy większego samolotu.
- Na wiosło można zrobić schowek w belce ogonowej albo pod skrzydłem – zaproponował Scolding. – Angus na pewno by umiał. Albo od razu w pływaku.
- No i dużą czerwoną albo żółtą płachtę – dodał Henry. – Żeby ktoś z powietrza albo ze statku szybciej nas dostrzegł wśród fal.
- Bandera handlowa by wystarczyła, przecież jest czerwona.
- Skoro już wpadamy na coraz dziwniejsze pomysły, co powiesz na koszyk z gołębiem pocztowym?
- Jak gołębie, to dochodzi ziarno dla nich… Ale z łączności może być jeszcze heliograf albo przynajmniej lusterko.
- Od biedy można puszczać zajączki lornetką – zauważył Vincent.
       Nastał zmierzch, nie było widać już prawie nic. Jedyny nikły blask, jaki dostrzegał Scolding, dawały fosforyzujące wskazówki jego zegarka. Niedługo zapadnie całkowity mrok, jak kurtyna symbolizująca koniec nadziei na szybki ratunek. Nie ma rady, trzeba dotrwać do rana.
Henry wyglądał na zmęczonego. Jego głowa co jakiś czas bezwładnie opadała do przodu, nie zawsze odpowiadał na słowa kapitana, jakby nie dosłyszał. Nic dziwnego, miał wachtę z samego rana, do tego dochodziły problemy osobiste, o których nie chciał mówić, a teraz jeszcze walka i ta sytuacja… Z pewnością Vincent był wyczerpany.
- Spróbuj się zdrzemnąć – powiedział Tony. – To rozkaz. Za kilka godzin cię obudzę, wtedy mnie zmienisz.
        Słabym głosem obserwator potwierdził przyjęcie rozkazu, po czym spróbował skulić się w kokpicie i złapać nieco snu. Scolding spojrzał na zegarek, jedyny punkt orientacyjny na czarnej mapie nocy. Dopiero dziewiętnasta, do świtu daleko…
        Rana dokuczała, więc prowizorycznie przewiązał ją szalikiem. I tak nie wzbije się teraz w powietrze, nie musi mieć osłoniętej szyi. Narastający chłód dawał się wprawdzie we znaki, gdy Tony zdjął płaszcz na czas zakładania opatrunku. Nie było pewności, czy bardziej dotkliwe jest zimno, czy sama jego świadomość, w końcu to dopiero koniec września, a i w górze było o wiele chłodniej. Przynajmniej wiatr się uspokoił i powiewał tylko z lekka.
       Byle do rana. Ale czym się zająć przez tyle godzin na tak ograniczonej przestrzeni, kiedy wokół ciemno, a zasnąć nie można? Cóż, odwieczny dylemat wartowników. Scoldingowi przemknęło przez głowę, że mógłby śpiewać, ale po pierwsze, nie uważał swojego głosu za szczególnie udany, a po drugie, obudziłby Vincenta.
      W pewnej chwili nawiedziło go wspomnienie Emily. Ciekawe, co teraz porabia? Po ostatnim spotkaniu odniósł jak najlepsze wrażenie. Panna Knight była urocza, inteligentna, a jednak nieśmiała i dość wyobcowana. Nie trzeba było żadnych Sherlocków, aby się zorientować, że mimo wszystko do Tony’ego się przywiązała. Zresztą sama nalegała, aby odwiedził ją ponownie. Okoliczności niezbyt na to pozwalały, ale… gdyby tak napisać? Adres jest przecież znany, a nawet dwa, ten londyński i ten walijski. Scolding skarcił się w duchu, że wcześniej nie wpadł na tak prosty i skuteczny pomysł.
      Miał w kieszeni notatnik i ołówek, mógł zaczynać natychmiast. Pisanie po ciemku, na kolanie i jeszcze obolałą ręką nie należało do najłatwiejszych czynności i nie istniał nawet cień szansy, żeby rezultat okazał się szczególnie estetyczny, ale mniejsza o to, i tak będzie trzeba przepisać na czysto. Pytanie, czy w ogóle los i ocean pozwolą mu kiedykolwiek ten list nadać…

***

       Rozbitkami z transportowca „Cheviot” zajęto się natychmiast. Gdy nadciągnął „Bowland”, przeniesiono na niego wszystkich sprawnych, jak i lżej rannych. Tych, którzy byli w poważnym stanie, doktor Connor zatrzymał na izbie chorych „Evelyn”, nie dowierzając umiejętnościom lekarza z transportowca. Zaraz po zakończeniu akcji ratunkowej Titcombe wydał „Bowlandowi” rozkaz natychmiastowego wyruszenia prosto do Queenstown, podczas gdy „Evelyn” i okręt podwodny skierowały się na południowy zachód, tam, gdzie, jak wszystko wskazywało, krył się niemiecki korsarz. Ale z załogi „Cheviota” nie tylko ranni pozostali na okręcie.
     W oczekiwaniu na „Bowlanda” rozbitków rozlokowano tymczasowo na pokładzie „Evelyn”. George Angus zabrał kilku do hangaru, żeby się trochę osuszyli. Pod nieobecność maszyn Scoldinga i Sinclaira było tam nieco więcej miejsca.
     Rozglądając się po hangarze, mechanik dostrzegł tyczkowatego blondyna o rzadkiej brodzie, który wcześniej ratował tonących. Marynarz stał obok samolotu porucznika Traylora i wycierał się do sucha znalezioną w kącie szmatą. Z daleka Angus zauważył, że jego ramię pokryte jest czymś ciemnym. Chciał zwrócić blondynowi uwagę, że złapał za szmatę brudną od smaru. Z bliska stało się jednak widoczne, że nieznajomy ma na ramieniu wielki, bardzo misterny tatuaż przedstawiający chińskiego smoka.
- Niezła jaszczurka – powiedział Angus z uznaniem. – Skąd taką wytrzasnąłeś, chłopie?
- Jak byłem w Royal Navy – wyjaśnił tamten z liverpoolskim akcentem.
- Wygląda jak prawdziwe chińskie rzemiosło.
- No, bo tam służyłem – blondyn wzruszył ramionami. – A co?
- Która baza? – zainteresował się bosman. – Singapur, Hongkong czy Weihai?
- Na Jangcy, kanonierką pływałem – wyjaśnił marynarz.
- Aha, wielka rzeka – Angus pokiwał głową. – Ja byłem przeważnie w Hongkongu. Różne słuchy o was chodziły, pewnie nie wszystkie prawdziwe…
- Tam dopiero było życie, bosmanie! – rozpromienił się blondyn. – Jedna trzecia załogi to byli Chińczycy. Oni gotowali, prali, klarowali pokład, a myśmy mieli leżycho! A potem wychodne w Szanghaju, knajpy i burdele – to było coś… Nie to, co ten nasz zimny ocean.
- Wszystko jasne, Szanghaj – przyznał bosman. – Słyszałeś kiedy o Nancy He?
- Tej z jednym okiem? Poznałem ją nawet, nie chwaląc się, całkiem blisko… I od razu powiem, że to, co o niej opowiadali, że niby potrafi, to bujda.
- Akurat! Pewnie za mało zapłaciłeś.
- Może i tak… - marynarz odrzucił szmatę gdzieś w kąt.
- No! Zachowuj się! – skarcił go Angus. – Tu ludzie pracują!
        Podszedł Calum Flynn, położywszy właśnie jakiegoś rannego w kącie przy drzwiach.
- Dzieje się co? – upewnił się, patrząc to na bosmana, to na nieznajomego.
- W porządku – odrzekł Szkot, po czym zwrócił się znowu do rozbitka. – Nieźle się spisałeś. Ilu to dzisiaj ludzi ściągnąłeś Davy’emu Jonesowi z talerza? Czterech, pięciu?
- Prosto spod wody – dodał Flynn. – To było niesamowite.
- Jestem Ron Boswell – przedstawił się blondyn. – Że dobrze nurkuję, to nic dziwnego, bo przedtem byłem, cóż, nurkiem. Jak tylko naszej łajbie coś się działo pod kadłubem, a działo się sporo, bo wiadomo, że w rzece rozmaitości pływają, to zaraz kapitan mnie posyłał.
- A teraz jesteś kim? – zainteresował się bosman.
- Na „Cheviocie” już mieli nurka, więc się przekwalifikowałem na maszynistę.
- Aha. Czyli na mechanice się znasz?
- Coś tam umiem – przyznał Boswell ogólnikowo.
- No a jak ci teraz łajbę zatopili, to dokąd pójdziesz?
- Pojęcia nie mam. Się zejdzie na ląd, się zobaczy.
- A może u nas byś został? Potrzebuję wykwalifikowanych. Jak nasz kapitan wróci, to z nim pogadam, nie sądzę, żeby miał coś przeciw.
- Jak to, nie macie kapitana na pokładzie? – Boswell wybałuszył oczy.
- Mówię o naszym kapitanie, od lotników – wyjaśnił Angus.
- W życiu nie miałem nic do czynienia z lotnictwem.
- To się nauczysz.
        Ron Boswell zamyślił się, spoglądając w sufit hangaru.
- Takie czasy, że w handlowej wcale nie jest bezpieczniej niż w wojennej – stwierdził. – No to czemu nie.

     Patrol Sinclaira i Davisa nie potrwał długo, zawrócili zaraz po zmierzchu. „Evelyn” musiała zapalić reflektory, aby wiedzieli, gdzie lądować.
- Nic, panie komodorze. Absolutnie nic – powiedział Sinclair zaniepokojonym tonem.
- Na Scoldinga też się nie natknęliście? – zdziwił się Titcombe.
- Powtarzam: nic nie widzieliśmy – Sinclair bezradnie rozłożył ręce.
- To mi się nie podoba – zauważył Dunmore, cały czas sfrustrowany faktem, że dowódca zespołu nie pozwolił mu na lot. – Do tej pory powinno już się im skończyć paliwo.
- Niedobrze – powiedział komodor. Istotnie było źle – nie dość, że ślad się urwał, to jeszcze eskadra straciła dowódcę i jedną czwartą stanu. – Próbowaliśmy ich wywołać telegraficznie, ale milczą…
       Oficerowie sposępnieli. Teraz, gdy samoloty miały aparaty nadawczo-odbiorcze, zupełne milczenie było złą wróżbą, a skoro ostatnim znakiem życia kapitana Scoldinga był meldunek o dostrzeżeniu nieprzyjaciela, można się było spodziewać najgorszego.
- No i co teraz? – zdenerwował się Dunmore. – Najpierw nie wsparliśmy ich w walce, a teraz nie będziemy szukać?
- Będziemy – odparł Titcombe. – Czekaliśmy tylko na Sinclaira, żeby potem z kolei nie szukać jego. Zresztą Mackay już idzie w tamtym kierunku.
- Następnie poszukamy ich nawet w ciemności, w końcu mamy szperacz – wtrącił Bancroft.
- Morze się uspokaja – dodał komodor – więc jeśli wodowali awaryjnie, jest szansa, że jeszcze ich znajdziemy.
- A jeśli nie? – dopytywał Northumbryjczyk.
- Jeśli nie, to niestety trzeba będzie mianować innego dowódcę – powiedział gorzko Titcombe, a w jego tonie dało się odczytać zapowiedź, że to nie Dunmore otrzyma nominację.
- Zmarnowali nam kapitana – mówił potem w mesie doktor Connor, pijąc drinka w towarzystwie przygaszonych Dunmore’a, Matthewsa i Sinclaira. – Od razu mówiłem, panowie, że komodor jest jakiś nie w porządku. Kunktator, na wojnie trzeba mieć oczy naokoło głowy, a ten co za chałturę odwala? No przecież chyba po to są dwa okręty i kilka samolotów, żeby nie musieli wszyscy leźć w jednym kierunku. A Bancroft się nie sprzeciwi, jeszcze mu przytakuje…


***

       Henry Vincent spał płytko i niespokojnie. Budził się kilka razy, nie wiedział, ile, stracił rachubę. Co z tego, że kołysanie pomagało mu się zdrzemnąć, skoro jednocześnie nie dawał mu spokoju lęk o sytuację, w której się znaleźli. Czasem większa fala podrzucała hydroplan, wyrywając Vincenta z niepewnej drzemki.
Poza tym kokpit obserwatora zdecydowanie nie został zaprojektowany do spania. Było tam po prostu niewygodnie. Henry próbował zasnąć na siedząco, ale nie miał o co oprzeć głowy. Gdy próbował podeprzeć ją na ramieniu, za każdym razem kończyło się na tym, że bolała go szyja i musiał zmienić pozycję. Czuł się zmęczony, miał piasek pod powiekami i zaczynał czuć głód. Najgorsze jednak było nocne zimno, które podgryzało go już pomimo całej odzieży ochronnej, wdzierało się pod czapkę, do rękawów, w zapięcie płaszcza.
Vincent podjął jeszcze jedną próbę znalezienia optymalnej pozycji. Mimo całej ciasnoty spróbował zsunąć się na podłogę. W płaszczu nie było łatwo, ale jednak opadł na kolana, potem usiadł, podciągając kolana niemal pod brodę. Prawym bokiem i łokciem oparł się o siedzenie, na którym spędził poprzednie kilka godzin; teraz miało być dla niego poduszką.
Głowę oparł na ramieniu. Zastanawiał się, czy nie zdjąć jakiejś części odzieży – choćby kurtki mundurowej, którą miał pod płaszczem – i nie podłożyć sobie, żeby było bardziej miękko, ale zrezygnował. Do tego trzeba by wykonać jeszcze więcej ruchów, a on nie miał najmniejszej ochoty się ruszać. Chciał odpłynąć chociaż na godzinę w krainę snu. Każdy ruch mógł brutalnie udaremnić kruchy stan prawie-drzemki i dopuścić do ciała uczucie chłodu. Będąc skulonym, Henry mógł się skoncentrować na cieple, które odczuwał pod grubym futrem, skupić uwagę na tym, co ma, a nie przejmować się otoczeniem.
Wciąż usiłował zasnąć. Jednym ze sposobów było myśleć o czymś przyjemnym. Czyż nie było tak, że ktoś sam mu kazał? Vincent po raz tysięczny w ciągu ostatnich dni przypomniał sobie spotkanie z Lindą. Marzył, aby spotkać ją jeszcze raz, zanurzyć palce w jej kruczoczarnych włosach… Jej ramiona z pewnością stałyby się dla niego osłoną przed zimnym wiatrem. Zresztą co tam ramiona – sam uśmiech panny Dryden rozgrzewał go nie gorzej niż kokosowa brandy, którą pijał czasami na Cejlonie.
            Vincent przypomniał sobie, że ma w wewnętrznej kieszeni piersiówkę. Na razie chłód nie był jeszcze tak dojmujący, ale jeżeli nie będzie się dało wytrzymać, jednak łyknie. No i dla Tony’ego trzeba zostawić.
         A więc obowiązkowo pójdzie do teatru przy pierwszej okazji, gdy trafi do Portsmouth. O czym będzie rozmawiał z Lindą? Opowie jej o awarii, niewygodzie i wątłej nadziei na ocalenie? Właśnie, w tym cały problem, pomyślał Henry, cały czas zakładam, że uda nam się wydostać z tej sytuacji. A przecież nie musi tak być… I wtedy panna Dryden nawet się nie dowie. Pomyśli, że ten sympatyczny oficer, któremu niejeden raz w ciągu wieczoru zasygnalizowała swoją sympatię, przestał się pojawiać w New Theatre Royal dlatego, że znalazł sobie inną diwę do adorowania…
        Nie, to nie tak. Trzeba myśleć, że będzie dobrze. Wtedy nawet jeżeli nie będzie, to się przynajmniej trochę prześpię.
        Zmienił położenie łokcia, chroniąc rękę przed zdrętwieniem. Jak to pani mówiła, panno Dryden? „To dopiero pierwszy dzień naszej znajomości…” Oby! I Henry Vincent zatopił się we wspomnieniu, jak kruczowłosa śpiewaczka przez jedną krótką chwilę dała mu poznać przedsmak nieszczególnie dotąd znanego wrażenia bliskości kobiecego ciała…

       O wpół do trzeciej nad ranem Tony doszedł do wniosku, że nie ma siły, definitywnie  pada na twarz. Obudził Vincenta, któremu, wbrew wszelkim niewygodom, udało się wreszcie urwać dwie godziny nieprzerwanego snu. Henry wygramolił się ze swojej skulonej pozycji i złapał Scoldinga za nadgarstek; nadal było ciemno, nie widzieli się nawzajem.
- O, cześć. Wciąż jesteśmy na morzu? – zapytał nieco nieobecnym, pełnym znużenia tonem. – Strasznie zdrętwiałem.
- Bez zmian. Wytrzymaj, za dnia będzie łatwiej nas odnaleźć – powiedział Tony. – Teraz ja się zdrzemnę, a ty przejmij wachtę.
      Kapitan zasnął niemal natychmiast, musiał być bardzo zmęczony. Vincent też był zmęczony, ale miał wrażenie, że sen, choć krótki i oszukany na wadze, dodał mu jednak trochę sił.
       Cóż było robić… Usiadł i zaczął czynić swoją obserwatorską powinność: rozglądać się dookoła. Każde światło mogło oznaczać zbawienie. Gdyby nawet wpakowali się na Niemców i trafili do niewoli, byłoby to lepsze niż ciągłe, jednostajne dryfowanie. Z niewoli można przecież teoretycznie uciec. A tutaj? Dwuosobowa cela pośrodku niczego! Niby niebo nad głową, żadnych strażników nie ma, a nigdzie się nie ruszysz!
       Tony miał chociaż tę odrobinę wygody, że mógł wyskoczyć z kokpitu na pływak, rozprostować kości czy wręcz przejść się parę kroków w tę i z powrotem. Vincentowi brakowało kilku stóp. Musiałby zrobić dość duży krok albo nawet przeskoczyć na skrzydło, a dopiero stamtąd opuścić się na pływak. Przy tak zesztywniałych mięśniach nie podejmował się tego uczynić, bo jak wpadnie do wody, to koniec.
      Na wschodzie zajaśniało. Henry bacznie wpatrywał się w horyzont w poszukiwaniu czegokolwiek. Ciemność oglądana przez lornetkę nie różniła się za bardzo od ciemności widzianej gołym okiem; teraz widoczność stała się lepsza, ale za to nie było nic do oglądania.
      Z nudów postanowił wyczyścić karabin. Zdjął lewisa z obrotnicy, ustawił pionowo między nogami, ostrożnie rozłożył i z wielką dokładnością oczyścił każdą część przy użyciu własnej chustki do nosa, bo nic innego nie miał pod ręką. Poskładał broń równie powoli i dokładnie, zamontował z powrotem, a zamiast częściowo wystrzelanego magazynku założył świeży, ostatni, jaki jeszcze został w płóciennej torbie na dnie kokpitu. Przy okazji na podłodze znalazł Vincent kilka pustych łusek po nabojach. Zgarnął je w garść, chciał wyrzucić za burtę, ale z jakichś powodów schował do kieszeni.
     Minuty mijały, niczym się nie różniąc jedna od drugiej, zupełnie jak fale, które przepływały pod hydroplanem. Nadeszła siódma rano. Vincent, jak co dzień po przebudzeniu, nakręcił zegarek. Coś mówiło mu, że jeśli pozwoli wskazówkom się zatrzymać, to wszystko będzie stracone.
W pewnym momencie zauważył, że zaczyna go boleć głowa, jakby ściskała ją bazaltowa obręcz. Poluzował zapięcie pilotki, a w końcu ściągnął ją całkowicie, ale to nie dało ulgi, jeszcze się okazało, że zimno mu w głowę. Tak źle i tak niedobrze… Oparł się bokiem o metalowy pierścień obrotnicy i jeszcze raz wpatrzył się w linię dzielącą dwa przestwory.

Przypomniał sobie ów sierpniowy dzień, kiedy to, ubrany w elegancko odprasowany tropikalny biały mundur midszypmena, przyjechał do Kolombo, aby wejść na pokład okrętu szkolnego płynącego do Anglii.
Ruby Vincent chciała przygotować dla syna cały kufer rzeczy, jednak po dłuższych negocjacjach Henry przekonał ją, że Royal Navy zadba o jego utrzymanie, więc jedna walizka wystarczy. Za to matka zaczęła kategorycznie nalegać, aby jedyny syn pozwolił jej się odprowadzić. Ponieważ zaś ojciec znów miał w mieście interesy do załatwienia, więc oboje pojechali do Kolombo razem z Henrym. Wprawdzie przez kilka ostatnich dni wyobrażał sobie, że wyruszy rankiem na stację w towarzystwie tubylczego stangreta, zostawi mu bryczkę i samotnie odjedzie w nieznane. Ale cóż, tego jednego dnia przyszło mu jednak dalej grać rolę, którą dla niego napisano.
Kolombo, perła Oceanu Indyjskiego! Pasażerowie wszelkiego autoramentu zatrzymywali się tu w podróży z jednego końca Imperium Brytyjskiego na drugi, a nawet jeszcze dalej, hen tam gdzieś do Jokohamy albo Nowej Zelandii… Jedni płynęli do Kalkuty, Bombaju czy Madrasu, drudzy do Malakki, Singapuru i Hongkongu, a jeszcze inni kierowali się ku zachodowi, na Suez, Aden i Kapsztad.
Po przybyciu do miasta pozostawało jeszcze kilka godzin do wyznaczonej pory zbiórki. Gdy przechodzili u stóp starego fortu, Henry dostrzegł w pewnej odległości znajomą sylwetkę, tym razem w jasnoniebieskiej sukni. Jej twarz krył głęboki cień, po pierwsze od szerokiego kapelusza, po drugie od parasolki. Nie, oczy go nie myliły: do Kolombo przybyła Josephine we własnej osobie, aby pożegnać młodego Vincenta. Była z nią także matka, ubrana na szafirowo. Obie przywitały Henry’ego z pełną rezerwy uprzejmością. Towarzyszył im średniego wzrostu mężczyzna ubrany na beżowo, o ordynarnej twarzy ozdobionej podkręconym wąsem o miedzianym połysku. Okazał się on bratem Josephine. Pracował jako urzędas w administracji kolonialnej, a na imię miał Humphrey.
Szybko wywiązała się konwersacja, najpierw o pogodzie, potem o gospodarce. Charles Vincent bez opamiętania zasypywał całą trójkę Longbrooków dywagacjami na temat warunków rynkowych i tego, jak wpłynie na nie wojna. Potem zahaczył o problemy z robotnikami. Humphrey raz czy dwa, spoglądając znacząco na Henry’ego, wymądrzał się, że wyjazd do Europy na wojnę to kompletna lekkomyślność i szczyt głupoty, bo wojna na Cejlon i tak nie dotrze, więc nie ma przed czym się bronić. Teraz, z perspektywy roku, porucznik Vincent ze złośliwą satysfakcją żałował, że nie widział miny potencjalnego szwagra półtora miesiąca później, pod koniec września, gdy wzdłuż wybrzeża wyspy hajdamaczył niemiecki krążownik „Emden”.
- Henry, czy nie zabrałbyś Josephine na mały spacer? – zaproponowała Ruby Vincent z uprzejmym uśmiechem. – Nacieszcie się sobą, przecież dość długo nie będziecie się widzieć.
         Midszypmen Vincent obojętnie podał narzeczonej ramię, a ona z równą obojętnością wsparła się na nim. Wybrali się razem na promenadę między parkiem Galle Face Green a brzegiem Oceanu Indyjskiego. Było to popularne miejsce spacerów i wypoczynku mieszkańców miasta, w parku zaś mieścił się tor wyścigowy, pole golfowe i inne atrakcje. Henry szedł przed siebie, obrzucając spojrzeniami mijanych ludzi. Josephine nie odzywała się, więc niespecjalnie zwracał na nią uwagę.
- Wolniej! – wybuchnęła wreszcie. – Nie nadążam!
          Vincent zawstydził się nieco. Rzeczywiście musiał się okazać zbyt ostentacyjny w swej obojętności, skoro Josephine nie mogła go dogonić.
- W takim razie usiądźmy gdzieś – zaproponował.
        Zajęli pierwszą lepszą ławkę. Panna Longbrook, cały czas kryjąc się pod parasolką, zachowywała wobec Henry’ego widoczny dystans. Jej niebieskie oczy i zadarty nos wydawały się mu nienaturalnie zimne i nie za bardzo miał ochotę sprawdzać, czy takie są w rzeczywistości.
- Ucieka pan ode mnie zaraz po zaręczynach, Henry – powiedziała z wyrzutem, patrząc na ocean. – Jak będę wyglądać w towarzystwie?
- Jadę służyć krajowi – powiedział Vincent. – Miałem taki zamiar, zanim jeszcze panią poznałem.
- I nie raczył pan zauważyć, że okoliczności czasem się zmieniają… Mam chociaż nadzieję, że marynarka nauczy pana odpowiedzialności.
         Henry na chwilę zahaczył wzrokiem o przelatującą nad promenadą rybitwę.
- Moja droga Josephine – odezwał się. – Czy nie przyszło pani kiedyś do głowy, że może jednak nie jesteśmy dla siebie stworzeni?
- Ach, Henry, proszę mi nie zawracać głowy tymi romantycznymi bredniami – odparła panna Longbrook, wciąż na niego nie patrząc. – Jest pan poważnym dżentelmenem.
- Tak mi się czasem wydaje – ciągnął Henry nieśmiałym głosem – że nikt by specjalnie nie ucierpiał, gdybyśmy po prostu… no… poszli każde w swoją stronę.
         Josephine uderzyła go w twarz.
- Nie pozwolę, aby naraził mnie pan na taki skandal! Skoro już musimy wziąć ślub, to przynajmniej niech pan mi nie robi na złość!
Teraz, po roku, porucznik Vincent miał już na koncie kilka walk powietrznych i ryzykowne przymusowe lądowania, ale wciąż drżał na myśl o tym, co Josephine mogłaby zrobić, gdyby dowiedziała się o Lindzie…

Po przebudzeniu Scolding zdziwił się nieco, że nie leży na swojej koi w kajucie na „Evelyn”. Chwila, w której dotarła doń świadomość, że wciąż siedzi za sterami unieruchomionego shorta, okazała się dla niego ciężkim rozczarowaniem. Tony spojrzał na zegarek. Był kwadrans po dziewiątej.
- Czemu tak późno? – zwrócił się do Vincenta. – Miałeś mnie obudzić o świcie.
- Nie miałem sumienia – odparł zmęczonym głosem obserwator. – Ty mogłeś spędzić tyle godzin na wachcie, to i ja nie będę gorszy. Zresztą od razu padłeś jak ścięty toporem, sen masz kamienny, a ja śpię jak zając, byle szelest mnie budzi.
- Jak się czujesz? – Tony zwrócił uwagę na nieszczególny wygląd Henry’ego. – Wyglądasz na całkiem zmarnowanego.
- Trochę mnie głowa boli – przyznał Vincent. – A co z tobą?
- Głowa w porządku, za to strasznie boli mnie ramię. Nie dość, że jestem ranny, to jeszcze się na nim położyłem. Może trzeba by zażyć trochę ruchu? Ja na lewy pływak, ty na prawy.
        Doprowadził zdrętwiałe ramię do porządku i wydostał się na pływak tradycyjną drogą. Przeszedł kilkakrotnie w tę i z powrotem po jego wąskiej kładce, zrobił parę skłonów, bez większej nadziei zajrzał ponownie do silnika. W tym czasie Vincent z wysiłkiem przelazł ze swego kokpitu na stanowisko pilota, a stamtąd, czepiając się dźwigarów, prześlizgnął się na prawe skrzydło. Podobnie jak Scolding, postanowił wykonać na pływaku parę prostych ćwiczeń, ale bez przesady, aby nie przeważyć hydroplanu. Wtem nadeszła spieniona fala, uderzając w Henry’ego. Obserwator zachwiał się, ale wytrzymał, nie upadł.
- W porządku? – zapytał Tony z tamtej strony.
- Jestem całkiem mokry, ale nic mi nie jest – uspokoił go Vincent. Dłuższą chwilę otrzepywał ubranie z wody, w końcu wrócił do kokpitu. Nie czuł się komfortowo, jednak odrobina ruchu dała mu pewną ulgę.
- Ani żywej duszy od wieczora – rzekł Scolding, znalazłszy się z powrotem na miejscu.
- Gdzie oni się podziewają? – Henry był w minorowym nastroju. – Przecież wysyłałem meldunek. Co się dzieje?
- To się dzieje, że dryfujemy! – Tony, z irytacją wynikającą z beznadziejności, uderzył dłońmi po burtach. – Morze bawi się nami, jak chce.
- Nie wiadomo, ile mil zrobiliśmy przez noc ani w którym kierunku – zgodził się Vincent.
- To jak z paradoksem Zenona z Elei – zauważył Scolding. – Zanim Achilles dogoni żółwia, to ten oddali się o kilka jardów od miejsca, gdzie był na początku. A jak Achilles przebiegnie te kilka jardów, to przez ten czas żółw zdąży odpełznąć kilka cali, i tak dalej… No więc my tak samo. Oni z grubsza wiedzą, gdzie szukać, ale nas już tam nie ma.
- Ktoś musi nas znaleźć – powiedział Henry, po raz niezliczony przystawiając lornetkę do oczu. – Zostawiliby nas na pastwę losu? Może nawet przesłali wiadomość innym jednostkom w okolicy i w końcu na kogoś się natkniemy…
       Wciąż zachowywali nadzieję, ale między nadzieją a jej urzeczywistnieniem było wiele mil… Tony, mimo obolałej ręki, próbował walczyć z dryfem, korygując kurs sterem, który maszyna miała w pływaku ogonowym, ale sam ster bez napędu niewiele był wart. Vincent rozglądał się i cierpiał. Ból głowy narastał, wiatr wdzierał się w przemoczone ubranie. Głód i pragnienie coraz bardziej dawały się we znaki.
- „Dokoła woda, woda, deski paczyły się okropnie. Dokoła woda, woda, ale do picia ani kropli…” – powiedział Scolding.
- To Coleridge?
- Oczywiście, „Sędziwy żeglarz”.
- Ale my nie zastrzeliliśmy żadnego albatrosa – sprzeciwił się Henry. – W każdym razie nic takiego nie pamiętam.
- Trafiłeś niemiecką maszynę, nie wiem, czy to się liczy…
      Na wspomnienie niedawnego starcia Henry znów obrócił karabin na obrotnicy, sprawdził, czy lekko chodzi.
- Coleridge dobry był, chociaż zawsze wolałem inne wiersze – powiedział nagle. – „Chan Kubla kazał w Xanadu pałac rozkoszy wznieść wysoki…”
- Poezją, nawet najlepszą, trudno się najeść – zauważył Scolding. – A my nie mamy nic do jedzenia ani, co gorsza, do picia.
- Cóż, lecieliśmy tylko na parę godzin, kto mógł przewidzieć… Ale mam piersiówkę z brandy. Chcesz się napić?
       Vincent uniósł się i podał Tony’emu płaską flaszkę wyjętą z zanadrza.
- Jesteś przewidujący – przyznał kapitan. – Chociaż nie wiem, czy alkohol na pusty żołądek to dobre rozwiązanie w naszej sytuacji.
- A widzisz jakieś lepsze? Nic innego do picia nie mamy.
      Scolding zdecydował się wreszcie, ale był oszczędny, przełknięta przez niego ilość trunku zmieściłaby się w zakrętce. Potem oddał piersiówkę Vincentowi, czując, jak brandy rozgrzewa go od wewnątrz.
- Nie wypijmy od razu wszystkiego – zalecił. – Nie wiadomo, na ile musi nam starczyć.
- Gorzej z jedzeniem – zauważył obserwator. – Jego akurat nie zabrałem.
- Kolejny przedmiot na naszą listę: sieć albo wędka.
- W końcu nie damy rady wzbić się w powietrze z tym całym majdanem!
       Mijały kolejne minuty, słońce wędrowało po niebie, a hydroplan podskakiwał niesiony falami. Porucznik Vincent miał wrażenie, że niedługo całkiem wypatrzy sobie oczy w bezskutecznych próbach odnalezienia jakiegokolwiek śladu ludzkiej aktywności. Zdawałoby się, że skoro jest wojna, to ocean musi się roić od statków i okrętów, a tymczasem pustki, ani dymu z komina, ani żagla… Zaraz!
- A gdyby tak postawić żagle? – zasugerował Henry, tknięty nagłym pomysłem.
- To całkiem niegłupie. Ale skąd weźmiemy?
- Wytniemy płótno z burt i rozepniemy między płatami. Ster nam pomoże utrzymać kurs.
- A jeżeli wiatr się zmieni i zniesie nas jeszcze bardziej na ocean?
- Przy złym wietrze będziemy refować. Poza tym zawsze możemy iść halsem na wiatr.
- W takim razie weź swój scyzoryk i idź.
        Henry wysunął się z kokpitu w stronę ogona i podpełzł na brzuchu. Nie było to łatwe, góra kadłuba była zaokrąglona, a on leżał plackiem na tak niepewnym gruncie i ciął małym nożykiem napięte płótno. Musiał mieć baczenie, żeby nie przeważyć samolotu zanadto na ogon i żeby cięcie wyszło równe, bo jeśli pójdzie krzywo, to nawet nie miał igły z nitką, żeby naprawić swój błąd. O właśnie, trzeba dopisać do listy… Scolding tymczasem ubezpieczał Vincenta, trzymając za kostki, aby nie ześlizgnął się z kadłuba pod wpływem którejś z fal.
       W końcu, po nieskończenie długim czasie, obserwator wrócił na miejsce, ciągnąc za sobą dużą, nieporęczną płachtę sztywnego płótna. Belka ogonowa shorta została całkiem ogołocona, świerkowe podłużnice konstrukcji wyglądały jak żebra kościotrupa. Vincent ściągnął materiał na kolana, po czym rozciął na dwa w miarę równe kawałki.
- Teraz przymocować do skrzydeł – podsumował.
- Czym? Masz jakieś gwoździe?
- Myślę, że wystarczy przywiązać rogami do dźwigarów – Henry dopiero w tym momencie zastanowił się nad praktyczną stroną zagadnienia. – Z góry i z dołu. Od zewnętrznej strony jak najmocniej, a od kadłuba luźniej, żeby w razie czego dało się zrzucić albo przywiązać pod innym kątem.
- No to do roboty – powiedział Tony pogodnie, choć był bliski wyczerpania.
       Podobnie jak po przebudzeniu, wyszedł na skrzydło. Tym razem miał ze sobą prowizoryczny żagiel, którym dla pewności się przepasał, aby nie zgubić po drodze. Poruszając się w przysiadzie po płaszczyźnie skrzydła, miał dziwne poczucie, jakby to, co właśnie robił, było snem. Przecież to niemożliwe, żeby od tylu godzin byli uwięzieni na uszkodzonym hydroplanie. Zdrętwiałymi rękoma przywiązywał płachtę do dźwigarów łączących górny płat z dolnym, sprawdzał, czy dobrze trzyma, potem powtarzał to samo z drugim rogiem płachty. Gdzieś tam po przeciwnej stronie Vincent też mocował żagiel.
Fale rzucały samolotem, zalewając nogi i kolana, czasem róg nie chciał sięgnąć dźwigara, czasem węzeł okazywał się niedokładny i rozwiązywał się przy mocniejszym pociągnięciu albo i bez niego. Tony czuł coraz większe zniechęcenie, wszystko to wydawało mu się robotą głupiego, długą, żmudną, bezsensowną i do niczego nie prowadzącą. W pewnej chwili, gdy maszyną znowu zarzuciło, o mało nie stracił równowagi i przez krótką chwilę grozy wydawało mu się, że złamał dźwigar. Wreszcie jednak doprowadził rzecz do końca i prostokątna płachta materiału zawisła rozpięta między skrzydłami.
Znalazłszy się w kokpicie, Scolding opadł na siedzenie. Czuł się krańcowo znużony i głodny, więc spuścił głowę i przymknął oczy. Kiedy je znów otworzył, szybko się zorientował, że samolot się obraca. Niezwłocznie chwycił za stery, aby poprawić pozycję. Wiatr nieco wezbrał, mogły być już ze dwa stopnie Beauforta. Prowizoryczne żagle wydęły się i short z ogołoconym ogonem ruszył przed siebie.         
       To już nie był bezładny, nieskoordynowany dryf. Teraz poruszali się w jednym, konkretnym kierunku, wraz z wiatrem i falami: na wschód. Obrotami wolantu kapitan korygował kurs w kierunku północnym. Nie można było tego oczywiście porównać z dzikim pędem, jakiego doświadczało się w czasie lotu, ale i tak było sto razy lepsze niż to, co przeżywali przez ostatnie kilkanaście godzin.
Vincent roześmiał się w głos. To nie było dźwięk, który Tony często by słyszał.
- Teraz mamy szanse! – zawołał obserwator ku chmurom.
- Trochę większe – zgodził się Scolding. – Ale nie zapalajmy się zbytnio. Zakładając, że w ogóle byśmy się nie oddalali od miejsca, w którym nas strącono, to mamy jakieś dwieście mil do najbliższego lądu, niezależnie, czy mowa o Irlandii, Kornwalii czy może francuskim wybrzeżu. Nie wiem, jaką mamy stratę, ale nawet te dwieście mil to już i tak za dużo. Ale im bliżej lądu, tym łatwiej kogoś napotkać. Może zresztą w końcu nasi już nas wypatrują.
      Hydroplan przeistoczony w żaglowy katamaran sunął po morzu spokojnym, jednostajnym ruchem. Mimo wszystko Tony nie wyzbył się niepokoju. Może minąć jeszcze wiele godzin, zanim coś się wydarzy, dobrze przynajmniej, że to wrzesień i nie ma upału. Mimowolnie spojrzał na obwiązane szalikiem przedramię. Krew jest mokra, ale może nie będzie takiej potrzeby…


5 komentarzy:

  1. Powiem ci, że to było tak: na początku się wkurzyłam, bo strasznie chciałam publikować coś u siebie dokładnie 23.01, tak idealnie na rocznicę mojego bloga, Ty wyskakujesz z 22.01, a potem się okazuje, że nie ma bata, ja się z moim nie wyrobię. No i taka zła na cały świat, a przede wszystkim na siebie odwlekam to czytanie i odwlekam, jutro to zrobię, dziś jestem zmęczona, wiesz jak to jest. I w końcu miałam dziś jechać do miasta, lecę na autobus, 8.48 niby, okazuje się, że figa, nie jedzie, muszę czekać do 9.20. No i SIĘ OKAZUJE, że dobrze zrobiłam, że jestem bufonem, bo przynajmniej miałam po co wyjąć na przystanku telefon i miałam co czytać. :D Uratowałaś mnie od pół godziny nudy totalnej. Zimno i tak mi było, ale od tego uratować już nie mogłaś. No ale nie zdążyłam doczytać do końca, wracam dziś z imprezy i sobie myślę: a co, dokończę!
    NO I DOKOŃCZYŁAM, SAMA W TO NIE WIERZĘ. Więc postanowiłam pójść za ciosem i skomentować, ale ostrzegam, będzie nieogar i ogółem zamierzam zachwycać się tylko i wyłącznie jedną postacią.
    BO VINCENT JEST TAAAAAAAAKI BOSKI. I tak fajnie to wychodzi z tą Josephine, że on niczego się niby nie boi, Niemiec to mu może nadmuchać, a narzeczona to jak Godzilla jakaś co najmniej. :D Booooooże drogi, jak ja go kocham, on jest taki jakby nieporadny chwilami, taki zagubiony czasem, ale jednak facet z krwi i kości, taki w sam raz żeby przytulić i nigdy nie wypuszczać z objęć. No i jest z Cejlonu, no i samolotem lata... DAJCIE MI TAKIEGO, JA CHCĘ.
    Chyba mu zbuduję prywatny ołtarzyk. Jeszcze mogłabyś sprawić, żeby Tony, którego też lubię, budził taką samą sympatię. Bo on fajny jest, ino jakiś taki... Trochę nijaki. Nie że zły, że postać be, że źle wykreowany, tylko... Jakoś nie dajesz mu szansy żeby się pokazał od takiej czarującej i urzekającej strony (na pewno taką ma!), jak to dałaś Vincentowi. Zrób coś z tym dla mnie, proszę, bo umrę, bo ja ich obu tak kocham!
    I JAK JA MAM TU KOMENTOWAĆ CHOĆBY TO, co się na "Evelyn" dzieje, skoro Henry i Tony kradną cały show? :<<<<<<
    No fajny rozdział był, no! No i ja chcę, żeby wszystko się dobrze skończyło, teraz się musi skończyć, ale aż się nie mogę doczekać, jakie przeszkody jeszcze postawisz na drodze swoich bohaterów! W sumie to oni wszyscy są tacy do kochania. Sweet cinnamon roll się takich taguje na tumblurze. :D
    I tak totalnie swoją drogą: zupełnie mi kruczoczarne włosy do Lindy nie pasują. Czemu wyobrażam ją sobie jako blondynkę z fryzurą a'la Rita Hayworth albo Lizbeth Scott? (zwłaszcza, że to jakieś 30 lat różnicy XD).
    Trzymaj się ciepło i stwórz mi wkrótce nowy rozdział! (btw, głosowałam za nadaniem tytułów :D)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miło jest przeczytać Twój komentarz z samego rana. I cieszę się, że moja twórczość ma w pewnym sensie zastosowanie praktyczne :D
      To ołtarzyk dla Vincenta jeszcze nie powstał? XD Wydawało mi się to nieuniknione, bo wśród czytelniczek Team Vincent jest silniejszy, niż może wynikać z samych komentarzy :) I dlatego też od jakichś paru rozdziałów Henry'ego jest wyraźnie więcej i częściej występuje jego POV, jak to się ostatnio mówi...
      Z Tonym mam problem od początku. Może to jakiś syndrom anty-Sue każe mi czynić głównego bohatera mniej interesującym niż jego otoczenie... Na razie na jego czarującą i urzekającą stronę składa się głównie opiekuńczość wobec Vincenta - trochę mało... Ale skoro w Emily udało mi się po jakimś czasie tchnąć więcej życia, to i z Tonym może się w końcu uda :)
      Co do Lindy: nie ma nic złego w wyobrażaniu sobie postaci inaczej, niż je autor opisuje, mnie się też zdarza :D A jeśli idzie o kolor włosów, to już w ogóle ciekawostka przyrodnicza, że u mnie prawie wszystkie postacie są ciemnowłose, Tony stanowi tu jasny wyjątek (pun intended...) Linda w dodatku ma korzenie włoskie (tak, wiem, że Włoszki też bywają jasnymi blondynkami). No ale skoro Josephine była blondynką, to Linda musi być brunetką... A największy fail, że udało mi się całkiem zapomnieć, że Dunmore miał kasztanowate włosy :>
      Tytuły zostały nadane już w spisie treści, w samych postach dodam przy okazji. No i nie spodziewam się długo zwlekać z nowym rozdziałem :D

      Usuń
    2. Huehue, mam nadzieję, że moje komentarze, jak nieogarnięte by nie były, zawsze jest miło czytać. :D
      No bo kurczę wiesz, ja mam mały pokój i sama się ledwo w nim mieszczę, Vincent musiałby mieć swój ołtarzyk pod łóżkiem, a to tak nie wypada, nie zasłużył sobie na to, nie zrobię mu tego. Może jak się wreszcie z domu wyniosę, to mu poszukam prywatnego kąta. :P
      To znaczy wiesz, ja nie mówię, że Tony jest źle zrobiony. Oczywiście dostrzegam tę jego opiekuńczość wobec Henry'ego, ale nie wiem jak Ty to robisz, że on jakoś nie potrafi być aż tak charakterystyczny, jak Henry. Jest tak, że jak czytam o Vincencie, to, nawet jakbyś sobie zapomniała napisać, o kim mowa, od razu, po samym zachowaniu, po słowach, byłoby wiadomo, że to nie może chodzić o nikogo innego. A z Tonym można by się pomylić. Dlatego ja Cię nie krytykuję, ja tylko zgłaszam zażalenie, że Tony musi mieć więcej czasu antenowego i dostać takie pole do popisu, jakie dostał Henry. NIE ZABIERAJĄC PRZY TYM CZASU ANTENOWEGO HENRY'EGO. :D
      To generalnie jest ze mną tak, że ja czytam, jaki ktoś ma kolor włosów czy oczu, ale potem i tak wiecznie zapominam. Kopara mi przed chwilą opadła, jak napisałaś w komentarzu, że Tony ma jasne włosy. Gdzie, skąd, jak, kiedy ja o tym czytałam - widzisz, mam kiepską pamięć. U siebie też takich szczegółów nie pamiętam i się mylę regularnie. Ale Linda... No po prostu taki mi do niej pasuje blond burza włosów właśnie a'la wspomniane wcześniej panie, że aż nie mogę, roznosi mnie XD. Za to do Josephine, z samej racji jej imienia, pasują mi ciemne włosy. :D Co ze mną jest nie tak, to nie wiem.
      No ja mam nadzieję, że się nie spodziewasz długo zwlekać. :D :D :D

      Usuń
    3. Wiesz, zawsze się cieszę z Twoich komentarzy, są dla mnie wręcz inspirujące, niezależnie od tego, jak bardzo nieogarnięte... A dzisiaj osłodziły mi dzień z potworną migreną :D
      Z tymi włosami to ja robię zupełnie inaczej niż dziesiątki autorek blogasków, które non stop, aż do skonu, określają bohaterów jako fioletowowłosych i cynamonowookich :) Raz o tym napiszę, kiedy dana postać wchodzi po raz pierwszy, a potem zapominam...
      No to przyjdzie pora wziąć się za Tony'ego, bo na razie jest za bardzo "od-do" - co prawda ciągle nie mam pomysłu na jego rozkręcenie, więc to może trochę potrwać... A może Emily okazałaby się jakimś katalizatorem?

      Usuń
    4. TRZY RAZY TAK DLA EMILY-KATALIZATORA!
      <3

      Usuń