- Nie jest to sytuacja do
pozazdroszczenia – zauważył kapitan Scolding.
Short
Admiralty 184 kołysał się na falach, jego dziób wraz z bezwładnym śmigłem co
chwila podskakiwał w górę i znów opadał. Nad głowami wisiał ołowiany nawis
chmur, w zasięgu wzroku nie było widać żadnych śladów człowieka, nie mówiąc już
o lądzie.
Henry Vincent
smętnie wzruszył ramionami. Sam zdawał sobie sprawę, jaka to sytuacja.
- Na pewno jesteśmy uziemieni? –
zapytał.
- Tak właśnie – przytaknął Tony.
– Uziemieni na środku morza.
- Wygląda beznadziejnie – rzekł
Vincent beztroskim tonem.
Scolding
spojrzał w niebo.
- Myślisz, że wrócą nas
wykończyć?
- Nie wydaje mi się – Henry
najwyraźniej próbował przekonać także sam siebie. – Jednego zdrowo trzepnąłem,
aż dym poleciał. Poza tym jeśli zależy im na dyskrecji, to nie będą leźć na
oczy.
- Racja – przyznał Tony.
W
tej chwili poczuł, jak zaczyna go ogarniać niepokój połączony z dziwnym, bardzo
nieprzyjemnym poczuciem. Wiedział, że niewiele może zrobić w takich
okolicznościach, ale zdawał sobie sprawę, że trzeba. Towarzyszyło temu wrażenie
tymczasowości i niewygody, jak gdyby siedział na wąskim, niewygodnym oparciu
fotela, bo nie miał innego miejsca do dyspozycji.
- Rzucę jeszcze okiem –
zadeklarował.
Opuścił
kokpit, wychodząc ostrożnie na lewe skrzydło. Przykucnął, spuścił nogi na
pływak. Henry w tym czasie, na wszelki wypadek, wychylił się ze swego stanowiska
w prawo, aby zachować równowagę. Tony powoli ruszył po pływaku, przesuwając
nogi jedna za drugą i przytrzymując się burty samolotu. Fale chlastały go po
nogach, ale solidne buty, zamówione prywatnie w londyńskiej firmie Fletcher
& Woolham, spisywały się dzielnie, nie przepuszczając wody.
Zbliżył się do
poczerniałej, okopconej osłony silnika, uchylił ją i ujrzał kompletny bałagan.
Musiały tu trafić co najmniej trzy kule. Wszystko pokrywała odrażająca, oleista
breja powstała ze zmieszania smaru z morską wodą, która zalała dziób w czasie
przymusowego lądowania.
- I co z silnikiem? – upewnił się
Vincent.
- Trup totalny – odparł Tony. –
Wątpliwe, czy nawet Angus coś by na to poradził.
Powoli,
balansując ciałem zgodnie z rytmem fal, wrócił na skrzydło i schował się w
kokpicie. Potłuczona owiewka wpędzała go w irytację; Scolding dotknął czoła i
spojrzał na swoje czerwone palce.
- Nie spróbowałbyś zadepeszować jeszcze
raz? – zwrócił się do obserwatora, wycierając chusteczką dłoń, a potem czoło.
Vincent
przymierzył się do telegrafu. Przez dłuższą chwilę próbował coś z niego
wykrzesać. Obserwując jego wysiłki, Tony poczuł nagły przypływ smutnej
czułości. Henry starał się jak najlepiej, ale wobec oczywistej bezużyteczności
urządzenia w końcu się poddał.
- Nie dam rady – powiedział
wyblakłym głosem. – Do wyrzucenia ten cały sprzęt. Co zrobimy, kapitanie?
- Spójrzmy na wszystko po kolei –
Scolding próbował podejść do sprawy logicznie, aby nie popaść w niepotrzebną panikę.
– Czy możemy odlecieć? Nie, bo nie mamy napędu. Czy możemy odpłynąć? Też nie, z
tego samego powodu. Ale przecież zespół zna z grubsza naszą pozycję, bo ją
przekazałeś przed walką, prawda?
- Prawda – potwierdził Henry. –
Mam nadzieję, że się nie pomyliłem w obliczeniach…
***
W
tym czasie cały „Titforce” podążał z pełną mocą maszyn za zupełnie innym sygnałem,
w miejsce, gdzie frachtowiec „Cheviot” został zbombardowany przez tajemnicze
samoloty. Nawet okręt podwodny złamał zasadę dyskrecji i wynurzył się, aby
rozwinąć większą prędkość. Mimo wszystko „Evelyn” znalazła się na miejscu pierwsza,
jako najszybsza z trzech jednostek.
Od
razu okazało się, że niewiele zostało do ratowania. Ponad wodę sterczała
jeszcze tylko ostro wzniesiona rufa. „Cheviot” został niemal przepołowiony
eksplozją kotła, w który trafiła bomba. Szczątki statku i resztki towarów
unosiły się porozrzucane wokół jak słoma na klepisku. Wszędzie było pełno
rozbitków. Jedni chwycili koła ratunkowe, belki czy co tam jeszcze trzymało się
na powierzchni, drudzy próbowali ratować się wpław. Załodze udało się spuścić
na wodę szalupę, która unosiła się na falach wypełniona do granic możliwości;
co najmniej trzej mężczyźni byli tam ranni.
Na
„Evelyn” zawrzało. Ze sterburty spuszczono sztormtrap, potem marynarze zrzucili
jeszcze kilka lin. Doktor Connor razem z sanitariuszami wybiegł na pokład. Na
widok nadciągającej pomocy rozbitkowie rzucili się ku okrętowi, ale jednemu
zabrakło sił, zniknął pod wodą i już się nie wynurzył. Inny był już blisko,
ostatnim rozpaczliwym wysiłkiem chwycił rzucone koło ratunkowe. Trzeci uczepił
się szalupy.
Niebawem
pierwsi z ocalałych zaczęli wspinać się po burcie „Evelyn”. Ale nie wszyscy
byli w stanie: ranni, wyczerpani… Bosman Angus natychmiast kazał uruchomić żuraw
rufowy, aby pomóc tym, którzy nie mieli sił na wspinaczkę. Przemoczeni
rozbitkowie, pokonawszy reling, opierali się ciężko o niego czy wręcz siadali
na deskach pokładu. Marynarze z okrętu pomagali, podawali miarkę grogu, rannych
kierowano do oficera medycznego. Ci, którzy nie mogli chodzić, byli przenoszeni
na krzesłach albo prowizorycznych noszach.
Ledwo udało
się wyciągnąć szalupę i przenieść rannych tymczasowo do hangaru, na pokładzie
rufowym pojawił się nagle kapitan Dunmore. Najwyraźniej zirytowany
bezczynnością i odmową, z jaką się spotkał, skoczył do łodzi i kazał się
opuszczać na wodę. Kiedy kil szalupy przeciął fale, Dunmore z wielką energią
złapał za wiosło i ruszył zbierać rozbitków jak maliny do koszyka.
Na miejsce
dotarł już okręt podwodny. Mackay, czterysta jardów od „Evelyn”, wywiesił na
kiosku banderę z krzyżem świętego Jerzego, aby nieszczęśnicy z „Cheviot” nie
wzięli go za Niemca. Na wąski pokład „łódki” wylegli podwodniacy i rzucili się
do wyciągania rozbitków.
George Angus
uwijał się jak w ukropie. Pomagał uratowanym, doglądał pracy żurawia, a do tego
wypatrywał wśród fal kolejnych sylwetek. Jakieś półtorasta jardów od burty
chłopiec, na oko siedemnastoletni, młócił dramatycznie rękami, usiłując
utrzymać się na powierzchni. Nie bardzo umiał pływać, nacierające fale rzucały
nim jak gałązką. Wreszcie żywioł go przemógł, chłopak zniknął pod wodą…
Dunmore miał
już w szalupie czterech rozbitków. Jeden z nich, rozebrany do pasa blondyn z
rzadką brodą i włosami krótko podciętymi po bokach, a nieco dłuższymi na
czubku, nieoczekiwanie skoczył do wody i skrył się w głębinie. Angus patrzył z
niedowierzaniem: odbiło chłopu? Już po chwili jednak blondyn wynurzył się w
miejscu, gdzie zniknął tamten, dzierżąc pod ramię niedoszłego topielca. Chłopak kaszlał i prychał, a marynarz
holował go w stronę szalupy. Wepchnąwszy zaś pod opiekę Dunmore’a, nurknął dalej,
do kolejnego z rozbitków, by i jego ściągnąć ku „Evelyn”.
- Dobry jest, jucha – przyznał
Flynn, który też zatrzymał się przy relingu.
Jednym
z uratowanych okazał się pierwszy oficer. Z włosami przyklejonymi do czoła, w
przemoczonym golfie, oddał honory Titcombe’owi i Bancroftowi.
- Proszę powiedzieć, co się stało
– rzekł dowódca zespołu.
- Samoloty – odparł oficer
nieskładnie. – Zrzuciły bomby i ostrzelały. Kapitan zabity na miejscu. I
kilkunastu innych. Jestem najstarszy rangą…
- Tylko spokojnie – powiedział
Titcombe. – Co za samoloty? Skąd się tam wzięły?
- Z zachodu. Pamiętam dokładnie –
rozbitek był już nieco spokojniejszy. – Szliśmy na północny wschód, do Swansea,
a dostrzegł je majtek na rufie od bakburty.
- Ile ich było? Wyglądały jakoś
szczególnie?
- Dwa: najpierw jeden atakował,
potem drugi. Hydroplany jak hydroplany, przyznam, że nie znam się na tym.
Najpierw zresztą myślałem, że to nasi.
- A którędy poleciały?
- Wybaczy pan, ale do tego
zupełnie nie miałem głowy. Kiedy człowieka obryzguje krew kolegi, nie zwraca
się uwagi na strony świata…
Nagle
przybiegł podporucznik Davis, wyraźnie poruszony.
- Meldunek od kapitana Scoldinga
– poinformował. – Nieprzyjacielski samolot.
- Gdzie?! – Titcombe odwrócił się
ku niemu gwałtownie.
- Mamy niewielki kłopot… –
powiedział Davis. – Może jakieś zakłócenia, albo to porucznik Vincent był
zdenerwowany i za szybko nadawał, bo mam długość, a nie mam szerokości, wyszło
coś bez sensu. Z grubsza sto pięćdziesiąt mil na południowy zachód.
Dowódca
zespołu zamyślił się na chwilę.
- Nie możemy zostawić rozbitków…
Ale skoro ich dostrzeżono, to trzeba iść za ciosem. Będzie pan łaskaw, Davis,
znaleźć porucznika Sinclaira i przekazać mu rozkaz udania się na patrol. Jak
najszybciej, bo idzie ku zachodowi i niedługo nic nie będzie widać…
W
tym momencie zjawił się Dunmore, który zdążył wrócić ze swej ratowniczej
eskapady.
- Ja polecę – zaofiarował się. –
Nie mogę wypuścić Niemca z rąk.
- Nie, Dunmore, pan jest zmęczony
– odrzekł Titcombe kategorycznie. – Niech Sinclair leci.
- Sinclair jest za mało bojowy –
przekonywał Northumbryjczyk. – Pod nieobecność kapitana Scoldinga to ja dowodzę
personelem latającym…
- Ale i tak pozostaje pan
podporządkowany dowódcy zespołu – zwrócił mu uwagę Titcombe, znowu poirytowany
samowolą lotnika. – Gdyby się panu nie zachciało nagle wiosłować jak w
Oksfordzie i wyciągać rozbitków, podczas gdy i bez pana mamy do tego dość
ludzi, może bym jeszcze pana puścił. A teraz? Sam widzę, jak się pan sforsował!
To lekkomyślność!
- Za pozwoleniem, ale chyba właśnie
po to tyle czasu kluczymy po oceanie…
- Przynajmniej w suche się pan
przebierz – powiedział Titcombe z dezaprobatą.
***
- Ani żywej duszy – zauważył
Vincent. – Może być ciężko.
- Prawie sto mil od okrętu, bez
łączności i napędu – podsumował Tony. – Nie „może być”, tylko już jest. W
dodatku się ściemnia.
Słońce
było coraz niżej, zaczynało zabarwiać niebo złotem w swej drodze do piwnicy, w
której jakoby zamykali je bogowie, żeby nie szwendało się po nocy. Uszkodzony
short unosił się samotnie na falach.
- Co możemy zrobić? – zastanawiał
się Henry.
- Modlić się, żeby nie było
burzy. I bacznie się rozglądać. Masz rakietnicę?
Vincent
rozejrzał się po kokpicie, znalazł pistolet sygnałowy.
- Mam, tylko nie wiem, czy race
nie zamokły.
- To wystrzelisz, jeśli kogoś
zobaczymy.
Mijały
minuty, nieśpiesznie zmieniały się w godziny, a wokół nic się nie zmieniało:
niskie chmury, niesforne fale, ciągle te same skrzydła, bezużyteczna chłodnica
z przodu, kompas, wysokościomierz, karabin… Życie na pokładzie „Evelyn” bywało
monotonne i brakowało na nim niektórych wygód, jednak teraz, po kilku godzinach
od startu, wydawało się Tony’emu szczytem luksusu.
Martwił
się pogodą. Hydroplan był bez zarzutu, jeśli chodzi o latanie, za to dzielność
morską miał nieszczególną. Na razie dało się wytrzymać, nawet gdy fale rzucały
shortem niczym papierową łódeczką. Jeśli jednak nadejdzie większy grzywacz,
przewróci maszynę do góry nogami – wtedy nastąpi koniec. Vincent może być
znakomitym pływakiem, a nawet nurkiem, ale dziewięćdziesiąt mil to za dużo
nawet dla niego. Dobrze, że mieli chociaż kamizelki ratunkowe Perrin-Auliff,
które zafundował eskadrze Dunmore. Ale na dłuższą metę tak się nie da. Ktoś
musi ich znaleźć.
- Latarka – powiedział.
- Co takiego? – nie zrozumiał
Vincent.
- Nie masz przypadkiem latarki?
- Niestety, nie pomyślałem –
odparł obserwator smutnym tonem.
- A widzisz. Gdybyśmy mieli,
moglibyśmy nadawać sygnały świetlne. A w ogóle noc idzie, mamy sobie czym
poświecić?
- Powinienem mieć zapałki –
powiedział Henry. – I to chyba nawet suche.
- Zapałki? Nie wiedziałem, że
palisz.
- Nie palę. Przyszło mi do głowy,
że nie wiadomo, kiedy się mogą przydać, tak samo jak scyzoryk. Ile to razy na
Cejlonie wychodziłem w puszczę bez noża i potem żałowałem…
- Racja – zgodził się Scolding. –
To jak z parasolem, który zawsze zabiera się z domu i jest ładna pogoda, a tego
jednego, jedynego dnia, kiedy się go zapomni, akurat zaczyna padać.
Wstał na
moment, żeby rozprostować kości. Zraniona ręka wciąż bolała. Nic szczególnie
groźnego, ból nie utrudniał używania ręki, ale był bardzo uciążliwy.
- Można by sporządzić listę
przedmiotów na wypadek awaryjnego wodowania – powiedział. – Trzy rzeczy już
mamy: scyzoryk, zapałki i latarkę. Co jeszcze?
- Siekierka – stwierdził Vincent.
– Gdyby sprawy poszły, odpukać, w złą stronę, można odrąbać pływaki i przez
jakiś czas płynąć na nich.
- To może od razu wiosło? –
uśmiechnął się Tony. – Jak płynąć, to płynąć.
- Tylko gdzie pomieścić to
wszystko? Potrzebowalibyśmy większego samolotu.
- Na wiosło można zrobić schowek
w belce ogonowej albo pod skrzydłem – zaproponował Scolding. – Angus na pewno
by umiał. Albo od razu w pływaku.
- No i dużą czerwoną albo żółtą
płachtę – dodał Henry. – Żeby ktoś z powietrza albo ze statku szybciej nas
dostrzegł wśród fal.
- Bandera handlowa by
wystarczyła, przecież jest czerwona.
- Skoro już wpadamy na coraz
dziwniejsze pomysły, co powiesz na koszyk z gołębiem pocztowym?
- Jak gołębie, to dochodzi ziarno
dla nich… Ale z łączności może być jeszcze heliograf albo przynajmniej lusterko.
- Od biedy można puszczać
zajączki lornetką – zauważył Vincent.
Nastał
zmierzch, nie było widać już prawie nic. Jedyny nikły blask, jaki dostrzegał Scolding,
dawały fosforyzujące wskazówki jego zegarka. Niedługo zapadnie całkowity mrok, jak
kurtyna symbolizująca koniec nadziei na szybki ratunek. Nie ma rady, trzeba
dotrwać do rana.
Henry wyglądał
na zmęczonego. Jego głowa co jakiś czas bezwładnie opadała do przodu, nie
zawsze odpowiadał na słowa kapitana, jakby nie dosłyszał. Nic dziwnego, miał wachtę
z samego rana, do tego dochodziły problemy osobiste, o których nie chciał
mówić, a teraz jeszcze walka i ta sytuacja… Z pewnością Vincent był wyczerpany.
- Spróbuj się zdrzemnąć –
powiedział Tony. – To rozkaz. Za kilka godzin cię obudzę, wtedy mnie zmienisz.
Słabym
głosem obserwator potwierdził przyjęcie rozkazu, po czym spróbował skulić się w
kokpicie i złapać nieco snu. Scolding spojrzał na zegarek, jedyny punkt
orientacyjny na czarnej mapie nocy. Dopiero dziewiętnasta, do świtu daleko…
Rana
dokuczała, więc prowizorycznie przewiązał ją szalikiem. I tak nie wzbije się teraz
w powietrze, nie musi mieć osłoniętej szyi. Narastający chłód dawał się wprawdzie
we znaki, gdy Tony zdjął płaszcz na czas zakładania opatrunku. Nie było
pewności, czy bardziej dotkliwe jest zimno, czy sama jego świadomość, w końcu
to dopiero koniec września, a i w górze było o wiele chłodniej. Przynajmniej
wiatr się uspokoił i powiewał tylko z lekka.
Byle
do rana. Ale czym się zająć przez tyle godzin na tak ograniczonej przestrzeni,
kiedy wokół ciemno, a zasnąć nie można? Cóż, odwieczny dylemat wartowników.
Scoldingowi przemknęło przez głowę, że mógłby śpiewać, ale po pierwsze, nie
uważał swojego głosu za szczególnie udany, a po drugie, obudziłby Vincenta.
W
pewnej chwili nawiedziło go wspomnienie Emily. Ciekawe, co teraz porabia? Po
ostatnim spotkaniu odniósł jak najlepsze wrażenie. Panna Knight była urocza,
inteligentna, a jednak nieśmiała i dość wyobcowana. Nie trzeba było żadnych
Sherlocków, aby się zorientować, że mimo wszystko do Tony’ego się przywiązała.
Zresztą sama nalegała, aby odwiedził ją ponownie. Okoliczności niezbyt na to
pozwalały, ale… gdyby tak napisać? Adres jest przecież znany, a nawet dwa, ten
londyński i ten walijski. Scolding skarcił się w duchu, że wcześniej nie wpadł
na tak prosty i skuteczny pomysł.
Miał
w kieszeni notatnik i ołówek, mógł zaczynać natychmiast. Pisanie po ciemku, na
kolanie i jeszcze obolałą ręką nie należało do najłatwiejszych czynności i nie
istniał nawet cień szansy, żeby rezultat okazał się szczególnie estetyczny, ale
mniejsza o to, i tak będzie trzeba przepisać na czysto. Pytanie, czy w ogóle
los i ocean pozwolą mu kiedykolwiek ten list nadać…
***
Rozbitkami
z transportowca „Cheviot” zajęto się natychmiast. Gdy nadciągnął „Bowland”,
przeniesiono na niego wszystkich sprawnych, jak i lżej rannych. Tych, którzy
byli w poważnym stanie, doktor Connor zatrzymał na izbie chorych „Evelyn”, nie
dowierzając umiejętnościom lekarza z transportowca. Zaraz po zakończeniu akcji
ratunkowej Titcombe wydał „Bowlandowi” rozkaz natychmiastowego wyruszenia
prosto do Queenstown, podczas gdy „Evelyn” i okręt podwodny skierowały się na
południowy zachód, tam, gdzie, jak wszystko wskazywało, krył się niemiecki
korsarz. Ale z załogi „Cheviota” nie tylko ranni pozostali na okręcie.
W
oczekiwaniu na „Bowlanda” rozbitków rozlokowano tymczasowo na pokładzie
„Evelyn”. George Angus zabrał kilku do hangaru, żeby się trochę osuszyli. Pod
nieobecność maszyn Scoldinga i Sinclaira było tam nieco więcej miejsca.
Rozglądając
się po hangarze, mechanik dostrzegł tyczkowatego blondyna o rzadkiej brodzie,
który wcześniej ratował tonących. Marynarz stał obok samolotu porucznika
Traylora i wycierał się do sucha znalezioną w kącie szmatą. Z daleka Angus
zauważył, że jego ramię pokryte jest czymś ciemnym. Chciał zwrócić blondynowi
uwagę, że złapał za szmatę brudną od smaru. Z bliska stało się jednak widoczne,
że nieznajomy ma na ramieniu wielki, bardzo misterny tatuaż przedstawiający
chińskiego smoka.
- Niezła jaszczurka – powiedział
Angus z uznaniem. – Skąd taką wytrzasnąłeś, chłopie?
- Jak byłem w Royal Navy –
wyjaśnił tamten z liverpoolskim akcentem.
- Wygląda jak prawdziwe chińskie
rzemiosło.
- No, bo tam służyłem – blondyn
wzruszył ramionami. – A co?
- Która baza? – zainteresował się
bosman. – Singapur, Hongkong czy Weihai?
- Na Jangcy, kanonierką pływałem
– wyjaśnił marynarz.
- Aha, wielka rzeka – Angus
pokiwał głową. – Ja byłem przeważnie w Hongkongu. Różne słuchy o was chodziły,
pewnie nie wszystkie prawdziwe…
- Tam dopiero było życie,
bosmanie! – rozpromienił się blondyn. – Jedna trzecia załogi to byli Chińczycy.
Oni gotowali, prali, klarowali pokład, a myśmy mieli leżycho! A potem wychodne
w Szanghaju, knajpy i burdele – to było coś… Nie to, co ten nasz zimny ocean.
- Wszystko jasne, Szanghaj –
przyznał bosman. – Słyszałeś kiedy o Nancy He?
- Tej z jednym okiem? Poznałem ją
nawet, nie chwaląc się, całkiem blisko… I od razu powiem, że to, co o niej
opowiadali, że niby potrafi, to bujda.
- Akurat! Pewnie za mało
zapłaciłeś.
- Może i tak… - marynarz odrzucił
szmatę gdzieś w kąt.
- No! Zachowuj się! – skarcił go
Angus. – Tu ludzie pracują!
Podszedł
Calum Flynn, położywszy właśnie jakiegoś rannego w kącie przy drzwiach.
- Dzieje się co? – upewnił się,
patrząc to na bosmana, to na nieznajomego.
- W porządku – odrzekł Szkot, po
czym zwrócił się znowu do rozbitka. – Nieźle się spisałeś. Ilu to dzisiaj ludzi
ściągnąłeś Davy’emu Jonesowi z talerza? Czterech, pięciu?
- Prosto spod wody – dodał Flynn.
– To było niesamowite.
- Jestem Ron Boswell –
przedstawił się blondyn. – Że dobrze nurkuję, to nic dziwnego, bo przedtem
byłem, cóż, nurkiem. Jak tylko naszej łajbie coś się działo pod kadłubem, a
działo się sporo, bo wiadomo, że w rzece rozmaitości pływają, to zaraz kapitan
mnie posyłał.
- A teraz jesteś kim? –
zainteresował się bosman.
- Na „Cheviocie” już mieli nurka,
więc się przekwalifikowałem na maszynistę.
- Aha. Czyli na mechanice się
znasz?
- Coś tam umiem – przyznał
Boswell ogólnikowo.
- No a jak ci teraz łajbę
zatopili, to dokąd pójdziesz?
- Pojęcia nie mam. Się zejdzie na
ląd, się zobaczy.
- A może u nas byś został?
Potrzebuję wykwalifikowanych. Jak nasz kapitan wróci, to z nim pogadam, nie
sądzę, żeby miał coś przeciw.
- Jak to, nie macie kapitana na
pokładzie? – Boswell wybałuszył oczy.
- Mówię o naszym kapitanie, od
lotników – wyjaśnił Angus.
- W życiu nie miałem nic do
czynienia z lotnictwem.
- To się nauczysz.
Ron
Boswell zamyślił się, spoglądając w sufit hangaru.
- Takie czasy, że w handlowej
wcale nie jest bezpieczniej niż w wojennej – stwierdził. – No to czemu nie.
Patrol
Sinclaira i Davisa nie potrwał długo, zawrócili zaraz po zmierzchu. „Evelyn”
musiała zapalić reflektory, aby wiedzieli, gdzie lądować.
- Nic, panie komodorze.
Absolutnie nic – powiedział Sinclair zaniepokojonym tonem.
- Na Scoldinga też się nie
natknęliście? – zdziwił się Titcombe.
- Powtarzam: nic nie widzieliśmy
– Sinclair bezradnie rozłożył ręce.
- To mi się nie podoba – zauważył
Dunmore, cały czas sfrustrowany faktem, że dowódca zespołu nie pozwolił mu na
lot. – Do tej pory powinno już się im skończyć paliwo.
- Niedobrze – powiedział komodor.
Istotnie było źle – nie dość, że ślad się urwał, to jeszcze eskadra straciła
dowódcę i jedną czwartą stanu. – Próbowaliśmy ich wywołać telegraficznie, ale
milczą…
Oficerowie
sposępnieli. Teraz, gdy samoloty miały aparaty nadawczo-odbiorcze, zupełne
milczenie było złą wróżbą, a skoro ostatnim znakiem życia kapitana Scoldinga
był meldunek o dostrzeżeniu nieprzyjaciela, można się było spodziewać
najgorszego.
- No i co teraz? – zdenerwował
się Dunmore. – Najpierw nie wsparliśmy ich w walce, a teraz nie będziemy
szukać?
- Będziemy – odparł Titcombe. –
Czekaliśmy tylko na Sinclaira, żeby potem z kolei nie szukać jego. Zresztą
Mackay już idzie w tamtym kierunku.
- Następnie poszukamy ich nawet w
ciemności, w końcu mamy szperacz – wtrącił Bancroft.
- Morze się uspokaja – dodał
komodor – więc jeśli wodowali awaryjnie, jest szansa, że jeszcze ich
znajdziemy.
- A jeśli nie? – dopytywał
Northumbryjczyk.
- Jeśli nie, to niestety trzeba
będzie mianować innego dowódcę – powiedział gorzko Titcombe, a w jego tonie
dało się odczytać zapowiedź, że to nie Dunmore otrzyma nominację.
- Zmarnowali nam kapitana – mówił
potem w mesie doktor Connor, pijąc drinka w towarzystwie przygaszonych
Dunmore’a, Matthewsa i Sinclaira. – Od razu mówiłem, panowie, że komodor jest
jakiś nie w porządku. Kunktator, na wojnie trzeba mieć oczy naokoło głowy, a
ten co za chałturę odwala? No przecież chyba po to są dwa okręty i kilka
samolotów, żeby nie musieli wszyscy leźć w jednym kierunku. A Bancroft się nie
sprzeciwi, jeszcze mu przytakuje…
***
Henry
Vincent spał płytko i niespokojnie. Budził się kilka razy, nie wiedział, ile,
stracił rachubę. Co z tego, że kołysanie pomagało mu się zdrzemnąć, skoro jednocześnie
nie dawał mu spokoju lęk o sytuację, w której się znaleźli. Czasem większa fala
podrzucała hydroplan, wyrywając Vincenta z niepewnej drzemki.
Poza tym
kokpit obserwatora zdecydowanie nie został zaprojektowany do spania. Było tam
po prostu niewygodnie. Henry próbował zasnąć na siedząco, ale nie miał o co
oprzeć głowy. Gdy próbował podeprzeć ją na ramieniu, za każdym razem kończyło
się na tym, że bolała go szyja i musiał zmienić pozycję. Czuł się zmęczony,
miał piasek pod powiekami i zaczynał czuć głód. Najgorsze jednak było nocne
zimno, które podgryzało go już pomimo całej odzieży ochronnej, wdzierało się
pod czapkę, do rękawów, w zapięcie płaszcza.
Vincent podjął
jeszcze jedną próbę znalezienia optymalnej pozycji. Mimo całej ciasnoty
spróbował zsunąć się na podłogę. W płaszczu nie było łatwo, ale jednak opadł na
kolana, potem usiadł, podciągając kolana niemal pod brodę. Prawym bokiem i
łokciem oparł się o siedzenie, na którym spędził poprzednie kilka godzin; teraz
miało być dla niego poduszką.
Głowę oparł na
ramieniu. Zastanawiał się, czy nie zdjąć jakiejś części odzieży – choćby kurtki
mundurowej, którą miał pod płaszczem – i nie podłożyć sobie, żeby było bardziej
miękko, ale zrezygnował. Do tego trzeba by wykonać jeszcze więcej ruchów, a on
nie miał najmniejszej ochoty się ruszać. Chciał odpłynąć chociaż na godzinę w
krainę snu. Każdy ruch mógł brutalnie udaremnić kruchy stan prawie-drzemki i dopuścić
do ciała uczucie chłodu. Będąc skulonym, Henry mógł się skoncentrować na
cieple, które odczuwał pod grubym futrem, skupić uwagę na tym, co ma, a nie
przejmować się otoczeniem.
Wciąż usiłował
zasnąć. Jednym ze sposobów było myśleć o czymś przyjemnym. Czyż nie było tak,
że ktoś sam mu kazał? Vincent po raz tysięczny w ciągu ostatnich dni
przypomniał sobie spotkanie z Lindą. Marzył, aby spotkać ją jeszcze raz,
zanurzyć palce w jej kruczoczarnych włosach… Jej ramiona z pewnością stałyby
się dla niego osłoną przed zimnym wiatrem. Zresztą co tam ramiona – sam uśmiech
panny Dryden rozgrzewał go nie gorzej niż kokosowa brandy, którą pijał czasami
na Cejlonie.
Vincent
przypomniał sobie, że ma w wewnętrznej kieszeni piersiówkę. Na razie chłód nie
był jeszcze tak dojmujący, ale jeżeli nie będzie się dało wytrzymać, jednak
łyknie. No i dla Tony’ego trzeba zostawić.
A
więc obowiązkowo pójdzie do teatru przy pierwszej okazji, gdy trafi do
Portsmouth. O czym będzie rozmawiał z Lindą? Opowie jej o awarii, niewygodzie i
wątłej nadziei na ocalenie? Właśnie, w tym cały problem, pomyślał Henry, cały
czas zakładam, że uda nam się wydostać z tej sytuacji. A przecież nie musi tak
być… I wtedy panna Dryden nawet się nie dowie. Pomyśli, że ten sympatyczny
oficer, któremu niejeden raz w ciągu wieczoru zasygnalizowała swoją sympatię,
przestał się pojawiać w New Theatre Royal dlatego, że znalazł sobie inną diwę
do adorowania…
Nie,
to nie tak. Trzeba myśleć, że będzie dobrze. Wtedy nawet jeżeli nie będzie, to
się przynajmniej trochę prześpię.
Zmienił
położenie łokcia, chroniąc rękę przed zdrętwieniem. Jak to pani mówiła, panno
Dryden? „To dopiero pierwszy dzień naszej znajomości…” Oby! I Henry Vincent
zatopił się we wspomnieniu, jak kruczowłosa śpiewaczka przez jedną krótką
chwilę dała mu poznać przedsmak nieszczególnie dotąd znanego wrażenia bliskości
kobiecego ciała…
O
wpół do trzeciej nad ranem Tony doszedł do wniosku, że nie ma siły,
definitywnie pada na twarz. Obudził
Vincenta, któremu, wbrew wszelkim niewygodom, udało się wreszcie urwać dwie
godziny nieprzerwanego snu. Henry wygramolił się ze swojej skulonej pozycji i złapał
Scoldinga za nadgarstek; nadal było ciemno, nie widzieli się nawzajem.
- O, cześć. Wciąż jesteśmy na
morzu? – zapytał nieco nieobecnym, pełnym znużenia tonem. – Strasznie
zdrętwiałem.
- Bez zmian. Wytrzymaj, za dnia będzie
łatwiej nas odnaleźć – powiedział Tony. – Teraz ja się zdrzemnę, a ty przejmij wachtę.
Kapitan
zasnął niemal natychmiast, musiał być bardzo zmęczony. Vincent też był
zmęczony, ale miał wrażenie, że sen, choć krótki i oszukany na wadze, dodał mu
jednak trochę sił.
Cóż
było robić… Usiadł i zaczął czynić swoją obserwatorską powinność: rozglądać się
dookoła. Każde światło mogło oznaczać zbawienie. Gdyby nawet wpakowali się na
Niemców i trafili do niewoli, byłoby to lepsze niż ciągłe, jednostajne
dryfowanie. Z niewoli można przecież teoretycznie uciec. A tutaj? Dwuosobowa
cela pośrodku niczego! Niby niebo nad głową, żadnych strażników nie ma, a
nigdzie się nie ruszysz!
Tony
miał chociaż tę odrobinę wygody, że mógł wyskoczyć z kokpitu na pływak,
rozprostować kości czy wręcz przejść się parę kroków w tę i z powrotem.
Vincentowi brakowało kilku stóp. Musiałby zrobić dość duży krok albo nawet przeskoczyć
na skrzydło, a dopiero stamtąd opuścić się na pływak. Przy tak zesztywniałych
mięśniach nie podejmował się tego uczynić, bo jak wpadnie do wody, to koniec.
Na
wschodzie zajaśniało. Henry bacznie wpatrywał się w horyzont w poszukiwaniu
czegokolwiek. Ciemność oglądana przez lornetkę nie różniła się za bardzo od
ciemności widzianej gołym okiem; teraz widoczność stała się lepsza, ale za to
nie było nic do oglądania.
Z
nudów postanowił wyczyścić karabin. Zdjął lewisa z obrotnicy, ustawił pionowo
między nogami, ostrożnie rozłożył i z wielką dokładnością oczyścił każdą część przy
użyciu własnej chustki do nosa, bo nic innego nie miał pod ręką. Poskładał broń
równie powoli i dokładnie, zamontował z powrotem, a zamiast częściowo
wystrzelanego magazynku założył świeży, ostatni, jaki jeszcze został w
płóciennej torbie na dnie kokpitu. Przy okazji na podłodze znalazł Vincent
kilka pustych łusek po nabojach. Zgarnął je w garść, chciał wyrzucić za burtę,
ale z jakichś powodów schował do kieszeni.
Minuty
mijały, niczym się nie różniąc jedna od drugiej, zupełnie jak fale, które
przepływały pod hydroplanem. Nadeszła siódma rano. Vincent, jak co dzień po
przebudzeniu, nakręcił zegarek. Coś mówiło mu, że jeśli pozwoli wskazówkom się
zatrzymać, to wszystko będzie stracone.
W pewnym
momencie zauważył, że zaczyna go boleć głowa, jakby ściskała ją bazaltowa
obręcz. Poluzował zapięcie pilotki, a w końcu ściągnął ją całkowicie, ale to
nie dało ulgi, jeszcze się okazało, że zimno mu w głowę. Tak źle i tak
niedobrze… Oparł się bokiem o metalowy pierścień obrotnicy i jeszcze raz
wpatrzył się w linię dzielącą dwa przestwory.
Przypomniał sobie
ów sierpniowy dzień, kiedy to, ubrany
w elegancko odprasowany tropikalny biały mundur midszypmena, przyjechał do
Kolombo, aby wejść na pokład okrętu szkolnego płynącego do Anglii.
Ruby Vincent
chciała przygotować dla syna cały kufer rzeczy, jednak po dłuższych
negocjacjach Henry przekonał ją, że Royal Navy zadba o jego utrzymanie, więc jedna
walizka wystarczy. Za to matka zaczęła kategorycznie nalegać, aby jedyny syn
pozwolił jej się odprowadzić. Ponieważ zaś ojciec znów miał w mieście interesy
do załatwienia, więc oboje pojechali do Kolombo razem z Henrym. Wprawdzie przez
kilka ostatnich dni wyobrażał sobie, że wyruszy rankiem na stację w
towarzystwie tubylczego stangreta, zostawi mu bryczkę i samotnie odjedzie w
nieznane. Ale cóż, tego jednego dnia przyszło mu jednak dalej grać rolę, którą
dla niego napisano.
Kolombo, perła
Oceanu Indyjskiego! Pasażerowie wszelkiego autoramentu zatrzymywali się tu w
podróży z jednego końca Imperium Brytyjskiego na drugi, a nawet jeszcze dalej,
hen tam gdzieś do Jokohamy albo Nowej Zelandii… Jedni płynęli do Kalkuty,
Bombaju czy Madrasu, drudzy do Malakki, Singapuru i Hongkongu, a jeszcze inni
kierowali się ku zachodowi, na Suez, Aden i Kapsztad.
Po przybyciu
do miasta pozostawało jeszcze kilka godzin do wyznaczonej pory zbiórki. Gdy
przechodzili u stóp starego fortu, Henry dostrzegł w pewnej odległości znajomą
sylwetkę, tym razem w jasnoniebieskiej sukni. Jej twarz krył głęboki cień, po
pierwsze od szerokiego kapelusza, po drugie od parasolki. Nie, oczy go nie
myliły: do Kolombo przybyła Josephine we własnej osobie, aby pożegnać młodego
Vincenta. Była z nią także matka, ubrana na szafirowo. Obie przywitały
Henry’ego z pełną rezerwy uprzejmością. Towarzyszył im średniego wzrostu
mężczyzna ubrany na beżowo, o ordynarnej twarzy ozdobionej podkręconym wąsem o
miedzianym połysku. Okazał się on bratem Josephine. Pracował jako urzędas w
administracji kolonialnej, a na imię miał Humphrey.
Szybko
wywiązała się konwersacja, najpierw o pogodzie, potem o gospodarce. Charles
Vincent bez opamiętania zasypywał całą trójkę Longbrooków dywagacjami na temat
warunków rynkowych i tego, jak wpłynie na nie wojna. Potem zahaczył o problemy
z robotnikami. Humphrey raz czy dwa, spoglądając znacząco na Henry’ego, wymądrzał
się, że wyjazd do Europy na wojnę to kompletna lekkomyślność i szczyt głupoty,
bo wojna na Cejlon i tak nie dotrze, więc nie ma przed czym się bronić. Teraz,
z perspektywy roku, porucznik Vincent ze złośliwą satysfakcją żałował, że nie
widział miny potencjalnego szwagra półtora miesiąca później, pod koniec września,
gdy wzdłuż wybrzeża wyspy hajdamaczył niemiecki krążownik „Emden”.
- Henry, czy nie zabrałbyś
Josephine na mały spacer? – zaproponowała Ruby Vincent z uprzejmym uśmiechem. – Nacieszcie się sobą, przecież dość długo
nie będziecie się widzieć.
Midszypmen
Vincent obojętnie podał narzeczonej ramię, a ona z równą obojętnością wsparła
się na nim. Wybrali się razem na promenadę między parkiem Galle Face Green a
brzegiem Oceanu Indyjskiego. Było to popularne miejsce spacerów i wypoczynku
mieszkańców miasta, w parku zaś mieścił się tor wyścigowy, pole golfowe i inne
atrakcje. Henry szedł przed siebie, obrzucając spojrzeniami mijanych ludzi.
Josephine nie odzywała się, więc niespecjalnie zwracał na nią uwagę.
- Wolniej! – wybuchnęła wreszcie.
– Nie nadążam!
Vincent
zawstydził się nieco. Rzeczywiście musiał się okazać zbyt ostentacyjny w swej
obojętności, skoro Josephine nie mogła go dogonić.
- W takim razie usiądźmy gdzieś –
zaproponował.
Zajęli
pierwszą lepszą ławkę. Panna Longbrook, cały czas kryjąc się pod parasolką,
zachowywała wobec Henry’ego widoczny dystans. Jej niebieskie oczy i zadarty nos
wydawały się mu nienaturalnie zimne i nie za bardzo miał ochotę sprawdzać, czy takie
są w rzeczywistości.
- Ucieka pan ode mnie zaraz po
zaręczynach, Henry – powiedziała z wyrzutem, patrząc na ocean. – Jak będę
wyglądać w towarzystwie?
- Jadę służyć krajowi –
powiedział Vincent. – Miałem taki zamiar, zanim jeszcze panią poznałem.
- I nie raczył pan zauważyć, że okoliczności
czasem się zmieniają… Mam chociaż nadzieję, że marynarka nauczy pana
odpowiedzialności.
Henry
na chwilę zahaczył wzrokiem o przelatującą nad promenadą rybitwę.
- Moja droga Josephine – odezwał
się. – Czy nie przyszło pani kiedyś do głowy, że może jednak nie jesteśmy dla
siebie stworzeni?
- Ach, Henry, proszę mi nie
zawracać głowy tymi romantycznymi bredniami – odparła panna Longbrook, wciąż na
niego nie patrząc. – Jest pan poważnym dżentelmenem.
- Tak mi się czasem wydaje –
ciągnął Henry nieśmiałym głosem – że nikt by specjalnie nie ucierpiał, gdybyśmy
po prostu… no… poszli każde w swoją stronę.
Josephine
uderzyła go w twarz.
- Nie pozwolę, aby naraził mnie
pan na taki skandal! Skoro już musimy wziąć ślub, to przynajmniej niech pan mi
nie robi na złość!
Teraz, po
roku, porucznik Vincent miał już na koncie kilka walk powietrznych i ryzykowne
przymusowe lądowania, ale wciąż drżał na myśl o tym, co Josephine mogłaby
zrobić, gdyby dowiedziała się o Lindzie…
Po
przebudzeniu Scolding zdziwił się nieco, że nie leży na swojej koi w kajucie na
„Evelyn”. Chwila, w której dotarła doń świadomość, że wciąż siedzi za sterami
unieruchomionego shorta, okazała się dla niego ciężkim rozczarowaniem. Tony
spojrzał na zegarek. Był kwadrans po dziewiątej.
- Czemu tak późno? – zwrócił się
do Vincenta. – Miałeś mnie obudzić o świcie.
- Nie miałem sumienia – odparł
zmęczonym głosem obserwator. – Ty mogłeś spędzić tyle godzin na wachcie, to i
ja nie będę gorszy. Zresztą od razu padłeś jak ścięty toporem, sen masz
kamienny, a ja śpię jak zając, byle szelest mnie budzi.
- Jak się czujesz? – Tony zwrócił
uwagę na nieszczególny wygląd Henry’ego. – Wyglądasz na całkiem zmarnowanego.
- Trochę mnie głowa boli –
przyznał Vincent. – A co z tobą?
- Głowa w porządku, za to strasznie
boli mnie ramię. Nie dość, że jestem ranny, to jeszcze się na nim położyłem.
Może trzeba by zażyć trochę ruchu? Ja na lewy pływak, ty na prawy.
Doprowadził
zdrętwiałe ramię do porządku i wydostał się na pływak tradycyjną drogą.
Przeszedł kilkakrotnie w tę i z powrotem po jego wąskiej kładce, zrobił parę
skłonów, bez większej nadziei zajrzał ponownie do silnika. W tym czasie Vincent
z wysiłkiem przelazł ze swego kokpitu na stanowisko pilota, a stamtąd,
czepiając się dźwigarów, prześlizgnął się na prawe skrzydło. Podobnie jak
Scolding, postanowił wykonać na pływaku parę prostych ćwiczeń, ale bez
przesady, aby nie przeważyć hydroplanu. Wtem nadeszła spieniona fala, uderzając
w Henry’ego. Obserwator zachwiał się, ale wytrzymał, nie upadł.
- W porządku? – zapytał Tony z
tamtej strony.
- Jestem całkiem mokry, ale nic
mi nie jest – uspokoił go Vincent. Dłuższą chwilę otrzepywał ubranie z wody, w
końcu wrócił do kokpitu. Nie czuł się komfortowo, jednak odrobina ruchu dała mu
pewną ulgę.
- Ani żywej duszy od wieczora – rzekł
Scolding, znalazłszy się z powrotem na miejscu.
- Gdzie oni się podziewają? –
Henry był w minorowym nastroju. – Przecież wysyłałem meldunek. Co się dzieje?
- To się dzieje, że dryfujemy! –
Tony, z irytacją wynikającą z beznadziejności, uderzył dłońmi po burtach. –
Morze bawi się nami, jak chce.
- Nie wiadomo, ile mil zrobiliśmy
przez noc ani w którym kierunku – zgodził się Vincent.
- To jak z paradoksem Zenona z
Elei – zauważył Scolding. – Zanim Achilles dogoni żółwia, to ten oddali się o
kilka jardów od miejsca, gdzie był na początku. A jak Achilles przebiegnie te
kilka jardów, to przez ten czas żółw zdąży odpełznąć kilka cali, i tak dalej…
No więc my tak samo. Oni z grubsza wiedzą, gdzie szukać, ale nas już tam nie
ma.
- Ktoś musi nas znaleźć –
powiedział Henry, po raz niezliczony przystawiając lornetkę do oczu. – Zostawiliby
nas na pastwę losu? Może nawet przesłali wiadomość innym jednostkom w okolicy i
w końcu na kogoś się natkniemy…
Wciąż
zachowywali nadzieję, ale między nadzieją a jej urzeczywistnieniem było wiele
mil… Tony, mimo obolałej ręki, próbował walczyć z dryfem, korygując kurs
sterem, który maszyna miała w pływaku ogonowym, ale sam ster bez napędu
niewiele był wart. Vincent rozglądał się i cierpiał. Ból głowy narastał, wiatr
wdzierał się w przemoczone ubranie. Głód i pragnienie coraz bardziej dawały się
we znaki.
- „Dokoła woda, woda, deski
paczyły się okropnie. Dokoła woda, woda, ale do picia ani kropli…” – powiedział
Scolding.
- To Coleridge?
- Oczywiście, „Sędziwy żeglarz”.
- Ale my nie zastrzeliliśmy
żadnego albatrosa – sprzeciwił się Henry. – W każdym razie nic takiego nie
pamiętam.
- Trafiłeś niemiecką maszynę, nie
wiem, czy to się liczy…
Na
wspomnienie niedawnego starcia Henry znów obrócił karabin na obrotnicy,
sprawdził, czy lekko chodzi.
- Coleridge dobry był, chociaż zawsze
wolałem inne wiersze – powiedział nagle. – „Chan Kubla kazał w Xanadu pałac
rozkoszy wznieść wysoki…”
- Poezją, nawet najlepszą, trudno
się najeść – zauważył Scolding. – A my nie mamy nic do jedzenia ani, co gorsza,
do picia.
- Cóż, lecieliśmy tylko na parę godzin,
kto mógł przewidzieć… Ale mam piersiówkę z brandy. Chcesz się napić?
Vincent
uniósł się i podał Tony’emu płaską flaszkę wyjętą z zanadrza.
- Jesteś przewidujący – przyznał
kapitan. – Chociaż nie wiem, czy alkohol na pusty żołądek to dobre rozwiązanie
w naszej sytuacji.
- A widzisz jakieś lepsze? Nic
innego do picia nie mamy.
Scolding
zdecydował się wreszcie, ale był oszczędny, przełknięta przez niego ilość
trunku zmieściłaby się w zakrętce. Potem oddał piersiówkę Vincentowi, czując,
jak brandy rozgrzewa go od wewnątrz.
- Nie wypijmy od razu wszystkiego
– zalecił. – Nie wiadomo, na ile musi nam starczyć.
- Gorzej z jedzeniem – zauważył
obserwator. – Jego akurat nie zabrałem.
- Kolejny przedmiot na naszą
listę: sieć albo wędka.
- W końcu nie damy rady wzbić się
w powietrze z tym całym majdanem!
Mijały
kolejne minuty, słońce wędrowało po niebie, a hydroplan podskakiwał niesiony
falami. Porucznik Vincent miał wrażenie, że niedługo całkiem wypatrzy sobie
oczy w bezskutecznych próbach odnalezienia jakiegokolwiek śladu ludzkiej
aktywności. Zdawałoby się, że skoro jest wojna, to ocean musi się roić od
statków i okrętów, a tymczasem pustki, ani dymu z komina, ani żagla… Zaraz!
- A gdyby tak postawić żagle? –
zasugerował Henry, tknięty nagłym pomysłem.
- To całkiem niegłupie. Ale skąd
weźmiemy?
- Wytniemy płótno z burt i
rozepniemy między płatami. Ster nam pomoże utrzymać kurs.
- A jeżeli wiatr się zmieni i
zniesie nas jeszcze bardziej na ocean?
- Przy złym wietrze będziemy
refować. Poza tym zawsze możemy iść halsem na wiatr.
- W takim razie weź swój scyzoryk
i idź.
Henry
wysunął się z kokpitu w stronę ogona i podpełzł na brzuchu. Nie było to łatwe,
góra kadłuba była zaokrąglona, a on leżał plackiem na tak niepewnym gruncie i
ciął małym nożykiem napięte płótno. Musiał mieć baczenie, żeby nie przeważyć
samolotu zanadto na ogon i żeby cięcie wyszło równe, bo jeśli pójdzie krzywo,
to nawet nie miał igły z nitką, żeby naprawić swój błąd. O właśnie, trzeba
dopisać do listy… Scolding tymczasem ubezpieczał Vincenta, trzymając za kostki,
aby nie ześlizgnął się z kadłuba pod wpływem którejś z fal.
W
końcu, po nieskończenie długim czasie, obserwator wrócił na miejsce, ciągnąc za
sobą dużą, nieporęczną płachtę sztywnego płótna. Belka ogonowa shorta została
całkiem ogołocona, świerkowe podłużnice
konstrukcji wyglądały jak żebra kościotrupa. Vincent ściągnął materiał na
kolana, po czym rozciął na dwa w miarę równe kawałki.
- Teraz przymocować do skrzydeł –
podsumował.
- Czym? Masz jakieś gwoździe?
- Myślę, że wystarczy przywiązać
rogami do dźwigarów – Henry dopiero w tym momencie zastanowił się nad
praktyczną stroną zagadnienia. – Z góry i z dołu. Od zewnętrznej strony jak
najmocniej, a od kadłuba luźniej, żeby w razie czego dało się zrzucić albo
przywiązać pod innym kątem.
- No to do roboty – powiedział
Tony pogodnie, choć był bliski wyczerpania.
Podobnie
jak po przebudzeniu, wyszedł na skrzydło. Tym razem miał ze sobą prowizoryczny
żagiel, którym dla pewności się przepasał, aby nie zgubić po drodze. Poruszając
się w przysiadzie po płaszczyźnie skrzydła, miał dziwne poczucie, jakby to, co
właśnie robił, było snem. Przecież to niemożliwe, żeby od tylu godzin byli
uwięzieni na uszkodzonym hydroplanie. Zdrętwiałymi rękoma przywiązywał płachtę
do dźwigarów łączących górny płat z dolnym, sprawdzał, czy dobrze trzyma, potem
powtarzał to samo z drugim rogiem płachty. Gdzieś tam po przeciwnej stronie
Vincent też mocował żagiel.
Fale rzucały
samolotem, zalewając nogi i kolana, czasem róg nie chciał sięgnąć dźwigara,
czasem węzeł okazywał się niedokładny i rozwiązywał się przy mocniejszym
pociągnięciu albo i bez niego. Tony czuł coraz większe zniechęcenie, wszystko
to wydawało mu się robotą głupiego, długą, żmudną, bezsensowną i do niczego nie
prowadzącą. W pewnej chwili, gdy maszyną znowu zarzuciło, o mało nie stracił
równowagi i przez krótką chwilę grozy wydawało mu się, że złamał dźwigar. Wreszcie
jednak doprowadził rzecz do końca i prostokątna płachta materiału zawisła rozpięta
między skrzydłami.
Znalazłszy się
w kokpicie, Scolding opadł na siedzenie. Czuł się krańcowo znużony i głodny,
więc spuścił głowę i przymknął oczy. Kiedy je znów otworzył, szybko się
zorientował, że samolot się obraca. Niezwłocznie chwycił za stery, aby poprawić
pozycję. Wiatr nieco wezbrał, mogły być już ze dwa stopnie Beauforta.
Prowizoryczne żagle wydęły się i short z ogołoconym ogonem ruszył przed siebie.
To
już nie był bezładny, nieskoordynowany dryf. Teraz poruszali się w jednym,
konkretnym kierunku, wraz z wiatrem i falami: na wschód. Obrotami wolantu
kapitan korygował kurs w kierunku północnym. Nie można było tego oczywiście
porównać z dzikim pędem, jakiego doświadczało się w czasie lotu, ale i tak było
sto razy lepsze niż to, co przeżywali przez ostatnie kilkanaście godzin.
Vincent
roześmiał się w głos. To nie było dźwięk, który Tony często by słyszał.
- Teraz mamy szanse! – zawołał
obserwator ku chmurom.
- Trochę większe – zgodził się
Scolding. – Ale nie zapalajmy się zbytnio. Zakładając, że w ogóle byśmy się nie
oddalali od miejsca, w którym nas strącono, to mamy jakieś dwieście mil do najbliższego
lądu, niezależnie, czy mowa o Irlandii, Kornwalii czy może francuskim wybrzeżu.
Nie wiem, jaką mamy stratę, ale nawet te dwieście mil to już i tak za dużo. Ale im bliżej lądu, tym łatwiej kogoś
napotkać. Może zresztą w końcu nasi już nas wypatrują.
Hydroplan
przeistoczony w żaglowy katamaran sunął po morzu spokojnym, jednostajnym
ruchem. Mimo wszystko Tony nie wyzbył się niepokoju. Może minąć jeszcze wiele
godzin, zanim coś się wydarzy, dobrze przynajmniej, że to wrzesień i nie ma
upału. Mimowolnie spojrzał na obwiązane szalikiem przedramię. Krew jest mokra,
ale może nie będzie takiej potrzeby…
Powiem ci, że to było tak: na początku się wkurzyłam, bo strasznie chciałam publikować coś u siebie dokładnie 23.01, tak idealnie na rocznicę mojego bloga, Ty wyskakujesz z 22.01, a potem się okazuje, że nie ma bata, ja się z moim nie wyrobię. No i taka zła na cały świat, a przede wszystkim na siebie odwlekam to czytanie i odwlekam, jutro to zrobię, dziś jestem zmęczona, wiesz jak to jest. I w końcu miałam dziś jechać do miasta, lecę na autobus, 8.48 niby, okazuje się, że figa, nie jedzie, muszę czekać do 9.20. No i SIĘ OKAZUJE, że dobrze zrobiłam, że jestem bufonem, bo przynajmniej miałam po co wyjąć na przystanku telefon i miałam co czytać. :D Uratowałaś mnie od pół godziny nudy totalnej. Zimno i tak mi było, ale od tego uratować już nie mogłaś. No ale nie zdążyłam doczytać do końca, wracam dziś z imprezy i sobie myślę: a co, dokończę!
OdpowiedzUsuńNO I DOKOŃCZYŁAM, SAMA W TO NIE WIERZĘ. Więc postanowiłam pójść za ciosem i skomentować, ale ostrzegam, będzie nieogar i ogółem zamierzam zachwycać się tylko i wyłącznie jedną postacią.
BO VINCENT JEST TAAAAAAAAKI BOSKI. I tak fajnie to wychodzi z tą Josephine, że on niczego się niby nie boi, Niemiec to mu może nadmuchać, a narzeczona to jak Godzilla jakaś co najmniej. :D Booooooże drogi, jak ja go kocham, on jest taki jakby nieporadny chwilami, taki zagubiony czasem, ale jednak facet z krwi i kości, taki w sam raz żeby przytulić i nigdy nie wypuszczać z objęć. No i jest z Cejlonu, no i samolotem lata... DAJCIE MI TAKIEGO, JA CHCĘ.
Chyba mu zbuduję prywatny ołtarzyk. Jeszcze mogłabyś sprawić, żeby Tony, którego też lubię, budził taką samą sympatię. Bo on fajny jest, ino jakiś taki... Trochę nijaki. Nie że zły, że postać be, że źle wykreowany, tylko... Jakoś nie dajesz mu szansy żeby się pokazał od takiej czarującej i urzekającej strony (na pewno taką ma!), jak to dałaś Vincentowi. Zrób coś z tym dla mnie, proszę, bo umrę, bo ja ich obu tak kocham!
I JAK JA MAM TU KOMENTOWAĆ CHOĆBY TO, co się na "Evelyn" dzieje, skoro Henry i Tony kradną cały show? :<<<<<<
No fajny rozdział był, no! No i ja chcę, żeby wszystko się dobrze skończyło, teraz się musi skończyć, ale aż się nie mogę doczekać, jakie przeszkody jeszcze postawisz na drodze swoich bohaterów! W sumie to oni wszyscy są tacy do kochania. Sweet cinnamon roll się takich taguje na tumblurze. :D
I tak totalnie swoją drogą: zupełnie mi kruczoczarne włosy do Lindy nie pasują. Czemu wyobrażam ją sobie jako blondynkę z fryzurą a'la Rita Hayworth albo Lizbeth Scott? (zwłaszcza, że to jakieś 30 lat różnicy XD).
Trzymaj się ciepło i stwórz mi wkrótce nowy rozdział! (btw, głosowałam za nadaniem tytułów :D)
Miło jest przeczytać Twój komentarz z samego rana. I cieszę się, że moja twórczość ma w pewnym sensie zastosowanie praktyczne :D
UsuńTo ołtarzyk dla Vincenta jeszcze nie powstał? XD Wydawało mi się to nieuniknione, bo wśród czytelniczek Team Vincent jest silniejszy, niż może wynikać z samych komentarzy :) I dlatego też od jakichś paru rozdziałów Henry'ego jest wyraźnie więcej i częściej występuje jego POV, jak to się ostatnio mówi...
Z Tonym mam problem od początku. Może to jakiś syndrom anty-Sue każe mi czynić głównego bohatera mniej interesującym niż jego otoczenie... Na razie na jego czarującą i urzekającą stronę składa się głównie opiekuńczość wobec Vincenta - trochę mało... Ale skoro w Emily udało mi się po jakimś czasie tchnąć więcej życia, to i z Tonym może się w końcu uda :)
Co do Lindy: nie ma nic złego w wyobrażaniu sobie postaci inaczej, niż je autor opisuje, mnie się też zdarza :D A jeśli idzie o kolor włosów, to już w ogóle ciekawostka przyrodnicza, że u mnie prawie wszystkie postacie są ciemnowłose, Tony stanowi tu jasny wyjątek (pun intended...) Linda w dodatku ma korzenie włoskie (tak, wiem, że Włoszki też bywają jasnymi blondynkami). No ale skoro Josephine była blondynką, to Linda musi być brunetką... A największy fail, że udało mi się całkiem zapomnieć, że Dunmore miał kasztanowate włosy :>
Tytuły zostały nadane już w spisie treści, w samych postach dodam przy okazji. No i nie spodziewam się długo zwlekać z nowym rozdziałem :D
Huehue, mam nadzieję, że moje komentarze, jak nieogarnięte by nie były, zawsze jest miło czytać. :D
UsuńNo bo kurczę wiesz, ja mam mały pokój i sama się ledwo w nim mieszczę, Vincent musiałby mieć swój ołtarzyk pod łóżkiem, a to tak nie wypada, nie zasłużył sobie na to, nie zrobię mu tego. Może jak się wreszcie z domu wyniosę, to mu poszukam prywatnego kąta. :P
To znaczy wiesz, ja nie mówię, że Tony jest źle zrobiony. Oczywiście dostrzegam tę jego opiekuńczość wobec Henry'ego, ale nie wiem jak Ty to robisz, że on jakoś nie potrafi być aż tak charakterystyczny, jak Henry. Jest tak, że jak czytam o Vincencie, to, nawet jakbyś sobie zapomniała napisać, o kim mowa, od razu, po samym zachowaniu, po słowach, byłoby wiadomo, że to nie może chodzić o nikogo innego. A z Tonym można by się pomylić. Dlatego ja Cię nie krytykuję, ja tylko zgłaszam zażalenie, że Tony musi mieć więcej czasu antenowego i dostać takie pole do popisu, jakie dostał Henry. NIE ZABIERAJĄC PRZY TYM CZASU ANTENOWEGO HENRY'EGO. :D
To generalnie jest ze mną tak, że ja czytam, jaki ktoś ma kolor włosów czy oczu, ale potem i tak wiecznie zapominam. Kopara mi przed chwilą opadła, jak napisałaś w komentarzu, że Tony ma jasne włosy. Gdzie, skąd, jak, kiedy ja o tym czytałam - widzisz, mam kiepską pamięć. U siebie też takich szczegółów nie pamiętam i się mylę regularnie. Ale Linda... No po prostu taki mi do niej pasuje blond burza włosów właśnie a'la wspomniane wcześniej panie, że aż nie mogę, roznosi mnie XD. Za to do Josephine, z samej racji jej imienia, pasują mi ciemne włosy. :D Co ze mną jest nie tak, to nie wiem.
No ja mam nadzieję, że się nie spodziewasz długo zwlekać. :D :D :D
Wiesz, zawsze się cieszę z Twoich komentarzy, są dla mnie wręcz inspirujące, niezależnie od tego, jak bardzo nieogarnięte... A dzisiaj osłodziły mi dzień z potworną migreną :D
UsuńZ tymi włosami to ja robię zupełnie inaczej niż dziesiątki autorek blogasków, które non stop, aż do skonu, określają bohaterów jako fioletowowłosych i cynamonowookich :) Raz o tym napiszę, kiedy dana postać wchodzi po raz pierwszy, a potem zapominam...
No to przyjdzie pora wziąć się za Tony'ego, bo na razie jest za bardzo "od-do" - co prawda ciągle nie mam pomysłu na jego rozkręcenie, więc to może trochę potrwać... A może Emily okazałaby się jakimś katalizatorem?
TRZY RAZY TAK DLA EMILY-KATALIZATORA!
Usuń<3