Tony,
porwany falą eksplozji, mógłby zlecieć na pokład i skręcić
kark albo w ogóle spaść do morza, zdążył jednak złapać za
reling. Przez chwilę czuł, że unosi się w powietrzu, po czym
runął z wysoka na schody, boleśnie obijając się o stopnie.
Przez moment przebiegło mu przez głowę, że połamał sobie żebra,
ale to nie miało znaczenia. Scolding zerwał się, próbując
ignorować ból i nieznośne dzwonienie w uszach. Wspiął się, by
zajrzeć do radiokabiny, z której drzwi sączyła się smuga
gryzącego dymu. Odór był nieznośny: kordyt, spalone drewno i coś
jeszcze gorszego…
Pocisk musiał wejść przez okno od bakburty, urwał głowę
podoficerowi, który stał najbliżej, po czym uderzył o podłogę i
eksplodował, wybijając w niej dziurę i siejąc odłamkami po
pomieszczeniu. Jeden z telegrafistów został śmiertelnie ugodzony
już przy przeciwległej ścianie, poszarpany kawałek metalu
wystawał mu z potylicy. Siedemnastoletni praktykant, przyjęty przez
Bancrofta na pokład jeszcze na Malcie, zwijał się po podłodze,
ciągnąc za sobą lewą nogę, która zmieniła się w bezkształtny
krwawy kikut. Ktoś inny drżał w konwulsjach.
Davis wyglądał najlepiej z nich wszystkich. Miał szczęście, że
zasłoniła go metalowa szafka, teraz rozpruta jak papierowa torebka,
z której ktoś strzelił. Twarz miał całą we krwi, zmienioną nie
do poznania. Kurtka i koszula zostały rozdarte na brzuchu. Trzymał
się za prawy bok, usiłując powstrzymać krwawienie. I krzyczał,
przeraźliwie krzyczał. To przynajmniej znaczyło, że jeszcze żył.
- Spokojnie,
jestem przy tobie – powiedział Tony, zwalczył jednak poczucie, że
powinien natychmiast mu pomóc. Pamiętał złotą zasadę:
nieprzytomni przed przytomnymi, leżący przed chodzącymi.
- Potrzebuję
pomocy! – krzyknął do rury głosowej. – Eksplozja w
radiokabinie, zabici i ranni! Dawać mi tu sanitariuszy!
Z góry, z
pomostu bojowego, zbiegł natychmiast bosman Pickens.
- Jezu, co
tu właściwie zaszło? – zapytał zaszokowany.
- Nie
stój w drzwiach, tylko pomóż!
Za
chwilę mieli przybiec ludzie Connora. Tony złapał kawałek
urwanego kabla, przykucnął przy praktykancie i spróbował
zatamować krwawienie, zaciskając kabel na łydce chłopaka. Nadać
SOS? Bez sensu, radiostacja kompletnie zniszczona. Byli na morzu
ciemności, sam na sam z niewidocznym przeciwnikiem…
W tym
momencie z daleka rozległ się głos, metalicznie zniekształcony
przez tubę:
- Tu okręt
Jego Cesarskiej Mości! Opuścić sztatek i nie sztawiać oporu!…
Na
pokładzie „Evelyn” ogłoszono alarm bojowy i wszyscy śpieszyli
na stanowiska. W kilka sekund mesa oficerska opustoszała,
biesiadnicy wylecieli z niej jak z procy.
- Co oni,
całkiem zgłupieli? Tak po prostu sobie wzywają okręt wojenny do
kapitulacji? – Braeburn nawet w chwili niebezpieczeństwa nie mógł
opanować zdumienia.
- Pewnie
wzięli nas po ciemku za handlowy – stwierdził Henry. – Zaraz
ich wyprowadzimy z błędu!
W warunkach
alarmu załogi hydroplanów powinny były oczekiwać w gotowości na
start, ale cóż, kiedy hydroplan pozostał tylko jeden i w dodatku
było bardzo wątpliwe, czy uda się go opuścić na wodę? Braeburn,
Dunmore i Matthews na wszelki wypadek poszli do hangaru, Vincent
zaś udał się sprawdzić, czy na mostku nie trzeba pomocy.
Sprawnie jak kozica wspiął się po schodni, minął zniszczoną
kabinę radiową, skąd sanitariusze wynosili już rannych. Serce
zamarło mu na chwilę, gdy w drzwiach stanął Tony. Zataczał się,
miał krew na dłoniach, rękawach i koszuli. Rzucił Henry’emu
uspokajające spojrzenie, mówiące bezgłośnie: „To nie moja
krew”, po czym wraz z jednym z marynarzy zaczął wynosić na kocu
rannego Davisa.
Henry
kiwnął głową i błyskawicznie wpadł na pomost bojowy. Oprócz
sternika byli już tam porucznik Sykes, którego zmieniłby kapitan
Scolding, gdyby wszystko poszło spokojnie, oraz kapitan Wallace,
oficer artyleryjski.
- Przydam
się do czegoś? – spytał Vincent energicznie.
- Będziesz
robił za obserwatora – Wallace nie tracił czasu. – Gdzie się
ten Yoxall podziewa… Rzuć no okiem. Nie mam osobnego stanowiska,
to musimy stać tutaj.
Cejloński
Storczyk wpatrzył się w ciemność za oknem, ale trudno było
cokolwiek rozpoznać.
- Raca
oświetleniowa na bakburtę! – krzyknął Wallace do słuchawki
telefonu wewnętrznego.
Gdzieś w
oddali rozległ się syk. Nie minęło pół minuty, gdy morze wokół
okrętu rozświetliła biała, migocząca poświata. Na jej skraju
widać było ciemny, wrzecionowaty kształt unoszący się wśród
fal.
- Widać
skurczybyka! – krzyknął podoficer ogniowy.
- Odległość?
– Wallace zwrócił się do Vincenta.
- Niecałe
dwie mile – stwierdził Henry beznamiętnym tonem, wpatrując się
w nieprzyjaciela przez lornetkę.
- Uwaga,
wszystkie działa! Przeciwpancernym ładuj! – krzyknął Wallace w
słuchawkę. – Cel – okręt podwodny, dwie mile morskie, namiar
czterdzieści stopni na bakburtę!… Ognia!
„Evelyn”
zatrzęsła się od salwy burtowej. Vincent, niecierpliwie licząc
sekundy, wbijał wzrok w sylwetkę U-boota. Po niesłychanie długim
czasie gdzieś tam daleko z powierzchni morza wzbiły się potężne
słupy wody, jak nogi stołu Posejdona.
-
Przeniosła – stwierdził Henry z rozczarowaniem.
- Dużo?
- Ze trzy
czwarte mili. Byłoby łatwiej, gdybyśmy mieli dalmierz…
- Za blisko
podszedł, jasny gwint…
Raca zaczęła się dopalać, ale teraz, znając położenie
nieprzyjaciela, „Evelyn” uchwyciła go reflektorem. Wallace
skrócił dystans i przekazał koordynaty artylerzystom. „Evelyn”
splunęła kolejną salwą z czterech dwunastofuntówek. Zanim huk
się rozwiał, z morza samotna armata odpowiedziała innym głosem.
- O cholera…
– westchnął Sykes.
- Ciesz się,
że to nie pancernik – Henry, roztrzęsiony na widok dostrzeżonego
błysku, próbował zachowywać dobry humor. Znacznie mu go jednak
poprawiły pociski rozrywające się naokoło okrętu podwodnego. –
Salwa weszła w cel!
W tymże
momencie gdzieś z tyłu rozległ się huk i towarzyszący mu trzask.
- Walnęło
na śródokręciu – wycedził Sykes. – Chyba mają mocniejsze
działo…
-
Przestań panikować! – warknął Wallace. Jego twarz gorączkowo
pojaśniała, gdy znów chwycił za słuchawkę. – Trzema kolejnymi
salwami, 2500 jardów
…
Na pomoście
zjawił się komandor Bancroft, przybyły czym prędzej z kabiny
kapitańskiej. Za nim podążał Skipworth oraz kilku podoficerów i
marynarzy.
- Przejmuję
dowodzenie – oznajmił Bancroft, po czym zawołał do sternika: –
Zwrot siedemdziesiąt na sterburtę!
- Zwrot? –
powtórzył w nerwach oficer artyleryjski. – Już prawie ich
dostałem!
- Mamy ich
na trawersie, kapitanie Wallace – stwierdził dowódca
autorytatywnie. – Trudno o lepszą pozycję, żeby oberwać
torpedą.
- Czy
mogę coś zasugerować? – odezwał się Henry. – Zróbmy zwrot
dziobem na Niemca i staranujmy go!
- Nie
jesteśmy pancernikiem, poruczniku – odparł dowódca. –
Zniszczymy sobie poszycie na dziobie. Równie dobrze moglibyśmy się
od razu wystawić na torpedę.
Wallace
połączył się z obsługami przeciwlotniczych trzyfuntówek i
rozkazał im nękać U-boota. „Evelyn” jednak rozpoczęła już
manewr, przez co pociski padły w próżnię, a snop światła
miotany przez reflektor zsunął się na moment z nieprzyjacielskiej
jednostki. Niemcy wykorzystali okazję, by jeszcze raz wpakować
„Evelyn” pocisk z osiemdziesiątki ósemki. Pomarańczowy błysk,
potem zbliżający się coraz bardziej gwiżdżący ryk. Henry
odruchowo skulił się za konsolą w oczekiwaniu na wybuch…
Nieprzyjaciel jednak źle wycelował i pocisk przeszedł ponad
pomostem, upadając do morza po drugiej stronie okrętu.
Marynarzom
udało się znów nakierować światło na przeciwnika, który też
wykonywał jakiś manewr. Porucznik Vincent spojrzał przez lornetkę,
potem na kompas, szybko przeliczył poprawkę i przekazał
współrzędne Wallace’owi; już po chwili mknęły kablem
telefonicznym do obsług większych dział. Kolejna salwa wstrząsnęła
„Evelyn”… Ale tylko jeden pocisk upadł w pobliżu
nieprzyjaciela, dwa bardziej z boku, a czwarty zupełnie gdzieś
daleko.
- Aach! –
zdenerwował się oficer artylerii, wyczerpując swój zapas
elokwencji na następne pół roku. – Jak tylko wrócę do
Portsmouth, to pójdę do stoczni, znajdę inżyniera i dam mu w
mordę! Działa zamontowane, a ogniem trzeba kierować przez
lornetkę, jak za króla Ćwieczka! Żeby tak chociaż dalmierz…
- To moja
wina – przerwał mu Vincent. – Za dużą prędkość zwrotu
przyjąłem.
Błyskawicznie
przeprowadził ponowne kalkulacje i już po chwili znów to samo:
poczwórny huk dział, niecierpliwie odliczane sekundy, szum
rozbijanej powierzchni morza…
- Jest
nakrycie – stwierdził beznamiętnie podoficer ogniowy.
Henry raz jeszcze przytknął lornetkę do oczu. Wśród fal i
rozbryzgów, w migoczącym świetle reflektora, sylwetka U-boota
wydawała się coraz mniejsza, kadłuba już prawie nie było widać.
- Dostał? –
zapytał Sykes niepewnie.
- Albo się
zanurza, bo ma dość – dodał Vincent.
- Dobra
nasza! – Wallace zdecydowanie przechodził samego siebie i z
wrażenia aż uścisnął Henry’ego. – Człowieku, ty masz w
głowie nie tylko kompas, ale i liczydło!
- Cała
naprzód na północny zachód – polecił Bancroft. – Musimy się
jak najszybciej oddalić od nieprzyjaciela.
- Proponuję
go dogonić – zasugerował Henry. – Jeżeli znajdziemy się
bezpośrednio nad nim, nie będzie mógł do nas wystrzelić.
- I co
dalej? – dowódca spojrzał na niego sceptycznie. – Będziemy tak
sobie nad nim płynąć, aż wejdziemy razem z nim do portu?
- Kiedyś
będzie się musiał wynurzyć, wtedy go wykończymy.
- Dobrze, że
jest pan lotnikiem, a nie dowódcą okrętu – skomentował
Bancroft. – Trzeba wezwać pomoc. Burns?
-
Radiostacja zniszczona, panie kapitanie – odpowiedział podoficer,
do którego zwrócił się dowódca. – Nic się nie da zrobić.
- To
nadawajcie SOS reflektorem. Ktoś musi zareagować.
W czasie,
gdy artyleria pokładowa HMS „Evelyn” toczyła pojedynek ogniowy
z nieprzyjacielskim okrętem podwodnym, doktor Connor i jego drużyna
sanitariuszy mieli pełne ręce roboty. Pomimo niebezpieczeństwa
lekarz zachowywał spokój i profesjonalizm, nie wytrącił go z
równowagi nawet wstrząs po trafieniu okrętu drugim pociskiem.
- Gdzie tak
rypło? – zapytał felczer Burrell.
- Jakoś
pośrodku – odpowiedział Tony, który dotrzymywał towarzystwa
czekającemu na swoją kolej Davisowi.
- Ojojoj,
dobrze, że nie w rufę, bo jeszcze by panu komandoru zepsuli
patefon! – odparł jadowicie Connor, ale nie przerwał zabiegu.
Scolding spojrzał na Davisa. Młody obserwator krzywił się z bólu.
Jak się okazało został ranny czterema odłamkami: w ramię, udo i
stopę, ale najgorzej wyglądała rana głowy.
- Nic nie
widzę! – jęczał rozpaczliwie.
- Na jedno
oko czy na oba? – zapytał Scolding.
- W ogóle
nic!
- Spokojnie,
jesteś w szoku. Od nerwów tylko szybciej krew płynie – Tony
uspokajał młodszego kolegę. – Zalała ci oczy, dlatego nic nie
widzisz.
Mimo
wszystko nie był przekonany co do optymistycznej diagnozy. Owszem,
odłamek musiał przejść po stycznej, zdzierając Davisowi nad
prawym okiem kawałek skóry razem z brwią, lecz i samo oko nie
wyglądało dobrze. Jeszcze będzie z ciebie Nelson, miał ochotę
powiedzieć Tony, ale się powstrzymał. Siedział w milczeniu przy
obserwatorze, wsłuchując się w kanonadę na zewnątrz i wymieniane
półgłosem uwagi między Connorem a jego asystentami.
- Dobrze,
dawajcie go tutaj – lekarz skinął w stronę Davisa.
Burrell
podszedł do rannego i razem ze Scoldingiem przenieśli go ostrożnie
na stół operacyjny. Ledwo zdążyli go położyć, do sali wbiegł
starszy marynarz.
- Kolejni
ranni, doktorze! – krzyknął. – Young i porucznik Matthews
oberwali!
- Co z
Matthewsem? – zaniepokoił się Tony.
- Nie wiem,
ale obawiam się, że poważnie.
Kapitan
doszedł do wniosku, że jego dalsze przebywanie na sali operacyjnej
nie ma sensu i powinien wracać na stanowisko. Wybiegł z sali i
ruszył przed siebie.
Po chwili stwierdził z pewnym przerażeniem, że nie wie, dokąd
iść. Poczuł się zdezorientowany i zagubiony, miał w głowie
pustkę. Nogi mu się trzęsły, dzwoniło w uszach, czuł ciężar w
żołądku. O nie – czyżby pierwsze symptomy tchórzostwa?
Nie może tak być! Musi wziąć się w garść! Oczywiście, czuje
się przemęczony, może trochę nim wstrząsnął tamten pocisk w
radiokabinie, świadomość niespodziewanych strat, a teraz cały ten
stres właśnie go opuszcza razem z częścią sił. Ale nie może
się poddać! Musi podjąć jakąś decyzję! Przecież jest dowódcą…
No jasne, ładny to dowódca, który po raz kolejny daje się podejść
przeciwnikowi jak ostatni dureń. Ależ co ty opowiadasz, przemawiał
głos rozsądku, jest ciemno, z powietrza byś go nie wypatrzył.
Wszystko jedno! Gdy toczyła się walka między załogą „Evelyn”
a U-bootem, Tony’ego nie było na stanowisku. To już zbyt dużo
błędów jak na tak krótki okres… Musi dołączyć do swoich
ludzi i pokierować nimi.
Tylko gdzie? Na śródokręciu czy w hangarze? Jako dowódca eskadry
powinien być tam, gdzie lotnicy. Ale, bądź co bądź, Matthews to
też jeden z jego ludzi… Wreszcie, nie chcąc przedłużać swojego
zagubienia, Scolding doszedł do wniosku, że oficerowie jakoś sobie
poradzą, a jego miejsce jest przy marynarzach. Ruszył do hangaru,
choć czuł się wciąż źle i niepewnie, jakby grunt usunął mu
się spod nóg. Droga na skróty wiodła przez kwatery oficerskie…
Przekraczał drzwi do przedziału, w którym mieściły się kabiny.
Wtem okrętem targnął monstrualny wstrząs, jakiego jeszcze dotąd
HMS „Evelyn” nie doznała, nadchodzący z dołu, a nie, jak
dotychczas, z góry. Tony uderzył głową o futrynę i stracił
przytomność.
Trafienie w
śródokręcie zabiło jednego z pokładowych i wznieciło pożar.
Szybko zareagowała drużyna gaśnicza, wspierana przez innych
członków załogi. W pobliżu znaleźli się też Dunmore i
Matthews, akurat zmierzający do hangaru. Zdążyli się oddalić od
miejsca uderzenia, ale Matthews, słysząc ryk nadlatujacego pocisku,
wiedziony irracjonalnym odruchem zatrzymał się i odwrócił. Duża
drewniana drzazga, oderwana eksplozją, przeleciała kilkanaście
jardów i ugodziła go w pachwinę, runął na ziemię. Dunmore padł
na kolana i udzielił mu pierwszej pomocy, a nie mogąc się doczekać
na sanitariuszy, wziął przyjaciela na ręce, by samemu zanieść go
do doktora. Daleko jednak nie uszli… W tym bowiem momencie kapitan
U-boota, uznawszy, że błędnie wybrał sobie ofiarę, postanowił
się oddalić, ale na pożegnanie wysłał jeszcze z zanurzenia
torpedę.
Podwodny pocisk brutalnie wszedł w „Evelyn”, penetrując jej
wrażliwą burtę pod kątem ostrym w momencie, gdy wykonywała
manewr. Okręt jakby podskoczył, tak samo wszyscy ludzie na
pokładzie i wszystko, co nie było przymocowane. Ogromna fontanna
wody, wzbita przez wybuch, trysnęła na wiele jardów w górę,
ponad kominy, zalewając pokład. Uderzenie wyrzuciło za burtę
kilku marynarzy, a członkowie drużyny gaśniczej pozostali na
pokładzie tylko dlatego, że trzymali się węża. Dunmore stracił
równowagę, nie utrzymał Matthewsa, który wyleciał w górę, z
impetem uderzył o pokład i zaczął obficie broczyć krwią. Nie
zważając na ogień i wodę – zarówno tę morską, która zalała
pokład, jak i zabłąkany strumień z węża strażackiego –
ignorując grające mu nad głową działa, Northumbryjczyk
rozpaczliwie usiłował uratować swego obserwatora przed utratą
krwi.
„Evelyn” miała wprawdzie grodzie wodoszczelne, ale
zaprojektowano ją nie jako okręt wojenny, lecz statek pasażerski,
grodzie były więc obliczone na to, by wytrzymać przypadkową
kolizję, a nie celowy cios. Do kadłuba z ogromną siłą zaczęły
wpadać setki galonów wody, w mgnieniu oka zatapiając ładownię, w
którą padło trafienie. Gródź nie wytrzymała i woda przedostała
się do przedziału lewej turbiny. W maszynowni zawrzała
beznadziejna walka o przetrwanie okrętu. Maszyniści i palacze,
brodząc po kolana w wodzie, nie zważając na to, że niektórzy z
kolegów ledwo przed chwilą zginęli na ich oczach, rzucili się –
jedni zatykać wyrwę wszystkim, co tylko było pod ręką, drudzy –
na gwałt spuszczać parę z kotłów, by zapobiec wielkiej
eksplozji, która oznaczałaby śmierć nie tylko dla nich samych,
ale dla całej załogi. Obsługi rufowych dział opuściły
stanowiska i wzięły się do zatapiania komór amunicyjnych.
- Ale
pierdykło! – powiedział Tim Pegg, podnosząc się z podłogi
hangaru, a w jego głosie trwoga mieszała sie z podziwem. Wstrząs
był istotnie tak potężny, że narzędzia, materiały i różne
rupiecie pospadały z warsztatów na podłogę.
- Torpeda –
stwierdził posępnie porucznik Braeburn, wchodząc do środka z
pokładu rufowego. Kiedy przed momentem pojawił się wśród
mechaników, był w czapce, ale teraz ją utracił.
- Jest pan
pewien, panie poruczniku? – zapytał George Angus.
- Jasne. Na
Gallipoli widziałem, jak się obrywa torpedą.
- Jakie
rozkazy? – upewnił się szef mechaników.
- Musimy być
gotowi – rzekł porucznik. – Żebym tylko wiedział na co.
Rozległ
się ogłuszający zgrzyt, pokład przez moment lekko się chwiał,
wreszcie okręt pochylił się na lewą burtę. Niewiele, ale
wystarczało, żeby część przedmiotów, które pospadały, zsunęła
się ku lewej ścianie. Hydroplany pozostały na miejscu tylko
dlatego, że zostały wcześniej, jak zwykle, starannie
unieruchomione.
- To nie
wygląda dobrze – skomentował Braeburn. – Powiem więcej, to
wygląda bardzo źle.
Ktoś
zaczął szlochać. Angus obejrzał się: to był Frampton. Pegg
podszedł do kolegi i próbował go uspokoić. Ron Boswell klął
siarczyście pod nosem, Avery i Flynn patrzyli z uwagą na oficera i
bosmana. W trzewiach okrętu coś złowróżbnie zgrzytało i
syczało.
- Pójdziemy
na dno? – zapytał Irlandczyk.
- Może
jeszcze kadłub wytrzyma – rzekł Angus bez przekonania. – Pyle i
Driscoll, lećcie na przodek zobaczyć, czy pomocy nie trzeba. Jak
trzeba, to wróćcie się po narzędzia. Już!
Dwaj
wyznaczeni mechanicy ledwie zdążyli wybiec z hangaru, gdy wpadł
podoficer przysłany z pomostu.
- Opuszczamy
okręt! Rozkaz dowódcy! – rzucił od progu.
- Czyli
jednak robimy to, co nam Niemcy kazali – stwierdził Braeburn
sarkastycznie.
- Nie ma
żartów, panie poruczniku – odparł Angus. – Gdyby nam teraz
wrzepili drugą torpedę, to się ani nie zdążymy przeżegnać. Do
szalup, chopy.
- Nie
daruję! – wybuchnął Boswell. – Torpedują mnie drugi raz przez
ostatnie pół roku! Jak dorwę takiego Huna, obedrę ze skóry!
Większość
szalup ratunkowych trzymano na śródokręciu, ale do nich w tym
momencie było już wystarczająco wielu chętnych. U siebie na rufie
mechanicy mieli jedną szalupę średniej wielkości, a dodatkowo w
kącie hangaru, przykryte brezentem, na wszelki wypadek spoczywały
trzy lekkie łodzie rybackie kanadyjskiego typu, włożone jedna w
drugą. Mechanicy niezwłocznie się rozbiegli, szykując się do
ewakuacji. Bosman Angus przez chwilę krzątał się po hangarze,
szukając wśród ogólnego chaosu czegokolwiek, co może się
przydać. Scyzoryk i zapałki sztormowe nosił zwykle w kieszeni,
znalazł siekierkę i jako narzędzie ze wszech miar uniwersalne
wetknął za pasek spodni…
- A gdyby
tak ściągnąć hydroplan na wodę? – zaproponował wtem Flynn.
- Tyś
oczadział? – Angus spojrzał na niego z przyganą. – Nie ma
czasu, możemy pójść pod wodę w kilka minut!
- Samolot ma
radiostację – Flynn spojrzał na Braeburna. – Jeżeli uda się
wystartować, będzie można wezwać pomoc. Jeżeli nie, może robić
za dodatkową tratwę.
- To ma sens
– przyznał oficer. – Niewiele, ale ma. Dawajcie go na wodę.
- Na twoją
odpowiedzialność! – zwrócił się Angus do podkomendnego. –
Upton, do dźwigu!
Rzucili się
do jedynego sprawnego shorta: Flynn i Boswell z jednej strony, a z
drugiej sam szef mechaników razem z Braeburnem, bo reszta miała już
inne zajęcia. Nie szło im łatwo przepchnięcie maszyny przez wrota
hangaru: ślizgali się po podłodze, potykali. Ledwo końce
złożonych skrzydeł przekroczyły próg i hydroplan znalazł się
na mrocznym pokładzie, Tim Pegg podbiegł z korbą.
- Na wodzie
rozłożysz, będziemy tam mieć całą myngę czasu! – krzyknął
bosman i wspiął się na kadłub, aby podczepić maszynę do dźwigu.
- Blasfemia!
– krzyknął porucznik Braeburn, uderzając się w czoło. –
Stery są w przednim kokpicie, a radio w tylnym! Sam nie dam rady
pilotować i nadawać jednocześnie!
- Trzeba
lecieć po któregoś z obserwatorów – stwierdził Angus.
- Którego?
Davis dostał, Matthews dostał, połowę telegrafistów wykosiło,
Vincent pomaga na mostku…
- Są
jeszcze telegrafiści okrętowi – przypomniał Flynn.
Braeburn
spojrzał na podoficera, który przyniósł rozkaz opuszczenia
okrętu:
- Znajdź mi
kogokolwiek, kto umie stukać Morse’a.
I natychmiast, nie tracąc czasu, wskoczył do kokpitu tak jak stał,
bez kurtki i bez pilotki, jedynie okulary ochronne rzucił mu Angus
jako zamiennik lotniczych gogli.
Pomimo
uszkodzeń i ogólnego chaosu, ewakuacja odbywała się w należytym
porządku, jak na ćwiczeniach. Doktor Connor, zakrwawiony i
przemoczony, bo do izby chorych wcześnie zaczęła wdzierać się
woda, dopilnował, by zadbano o rannych. Schodzili też do szalup
ocaleli maszyniści, palacze, artylerzyści i pokładowi pod czujnym
okiem oficerów. Wszystko nadzorował komandor Bancroft, zadbawszy
najpierw o wyrzucenie za burtę kasy pancernej z tajnymi dokumentami.
Henry
Vincent towarzyszył Wallace’owi. Niepokoił go brak wieści
z rufy, ale był przekonany, że Tony
– i ktokolwiek mu towarzyszy – z pewnością sobie poradzi z
ewakuacją personelu pokładowego. Podchodząc do relingu i
spoglądając ku jaśniejącemu stamtąd słabemu blaskowi lampy,
Henry stwierdził, że coś się tam chyba dzieje, bo samolot
ochrzczony przez Dunmore’a „Pearl” zawisł na dźwigu, jakby
miał zaraz wystartować.
Coś zazgrzytało, pokład zadrżał i znów nachylił się odrobinę,
może pół cala. Vincent zachwiał się razem z nim, ale szybko
złapał równowagę. Z rufy tymczasem przybiegł wysłany tam
wcześniej podoficer.
- Porucznik
Braeburn prosi o telegrafistę do hangaru! – zawołał natychmiast.
- Braeburn?
– zapytał Henry. – A gdzie kapitan Scolding?
- Nie ma go
w hangarze, panie poruczniku – odparł zdyszany podoficer.
- No to
gdzie jest? – zaniepokoił się Cejloński Storczyk. – Widział
ktoś kapitana Scoldinga?
- Ostatnio
widziałem go na sali operacyjnej – powiedział felczer Burrell. –
Wyszedł, nie wiem dokąd.
- Pewnie do
hangaru – odparł Skipworth. – Ale nie dotarł. Może jest gdzieś
uwięziony?
- Pójdę
poszukać! – zapalił się Henry.
- Nie
pozwalam – sprzeciwił się Bancroft. – Za duże ryzyko.
-
Przepraszam, dowódco, ale ta cała sytuacja to za duże ryzyko –
Vincent znalazł w sobie energię, by sprzeciwić się komandorowi. –
Idę na własną odpowiedzialność, jak nie wrócę, to nie
posyłajcie nikogo po mnie.
Nie
czekając na odpowiedź, pobiegł ku zejściu pod pokład.
-
Spróbuję przynieść kamizelki ratunkowe! – dodał w ostatniej
chwili, jakby dla usprawiedliwienia.
Trudno było przewidzieć, którędy mógł pójść Tony, ale
porucznik Vincent założył, że najkrótsza droga z izby chorych na
rufę wiodła przez kwatery oficerskie. Pod pokładem było ciemno
choć oko wykol, bo elektryczność wysiadła. Orientował się tylko
dzięki temu, że pamiętał drogę. Nawet jeśli nie znajdzie
Scoldinga w okolicy kajut, to zabierze od siebie nie tylko kamizelkę,
ale i latarkę, i wtedy będzie mu łatwiej…
Wbiegł do korytarza, w którym mieściły się kajuty lotników. W
mroku słychać było szum wody cieknącej z uszkodzonej instalacji.
Nagle potknął się o coś. Nie, o kogoś? Wyciągnął odruchowo
ręce, przytrzymując się ściany: spływała po niej woda. Woda od
dołu i woda od góry, to już przesada.
Uklęknął nad leżącym człowiekiem, mocząc kolana. Czy to może
być Tony? Nie widział po ciemku. Z wysiłkiem posadził
poszkodowanego pod drugą ścianą, tą, po której nic nie ciekło,
i błyskawicznie skoczył do swej kajuty.
Przeraził się nie na żarty, nie wymacawszy latarki na biurku, ale,
dzięki Bogu, przesunęła się tylko na drugi koniec. Zapalił ją,
pośpiesznie chwycił kamizelkę ratunkową i wybiegł na korytarz,
by stwierdzić, że się nie mylił.
- Boże,
Tony – rzucił z rozpaczą – znowu musiałeś wszystko robić
sam?
Kapitan
Scolding był zupełnie nieprzytomny i znacznie przemoczony. Czoło
miał zakrwawione, jakby w coś uderzył, ale wciąż oddychał.
Vincent zaczepił latarkę na jednym z guzików kurtki, żeby mieć
wolne ręce. Drżącymi rękami założył Tony’emu kamizelkę,
nadmuchał pobieżnie. Sam sobie jakoś poradzę, pomyślał…
Trzeba było wyciągnąć kapitana na zewnątrz, pod niebo. Henry
spróbował podnieść go do pionu.
- Nie jesteś
taki znowu lekki – mruknął niewyraźnie. Poczułby nieco otuchy,
gdyby Tony mu odpowiedział, ale tak się nie stało.
Czas płynął
strasznie wolno, a oni dwaj, uwięzieni w mrocznym wnętrzu ranionej
„Evelyn”, bez powodzenia przesuwali się z powrotem ku wyjściu.
Woda sięgała Vincentowi już do kostek i dopiero teraz naprawdę
poczuł, że ma przemoczone buty. Postanowił zmienić taktykę.
Złapał Scoldinga za kołnierz i pociągnął za sobą w stronę
wyjścia.
Byli w
połowie drogi, kiedy znów coś groźnie zatrzeszczało czy może
raczej zahuczało. Hałas wydawał się dochodzić zewsząd. I nagle
w świetle latarki Henry Vincent dostrzegł, jak na korytarz wdziera
się fala. Nie był w stanie przed nią uciec. Przywarł do ściany,
przyciągnął Tony’ego do siebie, chroniąc jego twarz przed
zalaniem. Masa wody na moment nakryła obu oficerów, ale w kilka
sekund opadła, teraz sięgała Henry’emu do kolan.
Byli już przemoczeni do suchej nitki. Paradoksalnie wleczenie
Tony’ego poszło mu łatwiej, gdy korytarz wypełniała woda, na
której powierzchni przyjaciela utrzymywała kamizelka. Co jakiś
czas spoglądał z niepokojem na jego twarz, by upewnić się, że
Scolding oddycha.
- Niech żyje
Archimedes – szepnął. – Teraz jestem twoim holownikiem…
Brnął przed siebie, nie zważając na nierówne podłoże pod
nogami ani na to, że poziom wody wzrastał powoli, lecz
nieubłaganie. Jeszcze tylko schody – i już będziemy na
pokładzie…
Zdążyli akurat w momencie, kiedy Bancroft miał zejść do szalupy
ratunkowej i jeszcze tylko ostatni raz postanowił sprawdzić, czy
porucznik Vincent na pewno nie wróci. Dowódca okrętu złapał
Tony’ego za nogi, pomógł porucznikowi wnieść go do łodzi.
Marynarze szybko wzięli się do wioseł, by odsadzić się od
„Evelyn”, zanim wciągnie ich wir spowodowany tonięciem. Po
kilku sekundach za plecami Henry’ego rozległo się coś jakby
wybuch. Obejrzał się za siebie. Nie było widać już prawie nic,
ale dobiegła go gryząca woń dymu.
- Wiadomo,
czy przybędzie pomoc? – zapytał.
- Braeburn z
Traylorem wystartowali i polecieli nadawać – odparł skulony obok
niego Skipworth. – Podobno ktoś już im odpowiedział.
Większość załogi się uratowała, nikogo nie pozostawiono żywcem
na pokładzie tonącego okrętu. Mimo to sytuacja niektórych była
bardzo poważna. O ile życiu mocno poszkodowanego Daviesa nie
zagrażało niebezpieczeństwo, to ciężko ranny Matthews nie zdążył
dotrzeć do lekarza, nim torpeda trafiła w cel. Biedny Jeffrey,
pomyślał Henry, rzucając okiem ku tamtej łodzi, oświetlonej
samotną lampą sztormową.
Matthews utracił mnóstwo krwi i był straszliwie blady. Leżał na
dnie szalupy obok lżej rannych, a Dunmore ani na chwilę nie
spuszczał z niego oka.
- Odpocznij,
Jeffrey – przemawiał Northumbryjczyk niepokojąco łagodnym tonem,
starając się nie okazywać skrajnych uczuć targających jego
wnętrznościami. – Już po wszystkim. Słyszysz mnie?
- Masz
rację… że już po wszystkim – przemówił Matthews ledwo
słyszalnie. – Szkoda…
- Nie w tym
sensie. Niebezpieczeństwo minęło.
- Nie żeń
się z nią – obserwator niespodziewanie zmienił temat. –
Zmarnujesz sobie życie…
- Z kim? Z
panną Macnaughton?
- Moja
siostra. Zaopiekuj się nią… Pamiętaj.
-
Spokojnie, Connor cię poskłada – powtarzał gorączkowo Dunmore,
ściskając dłoń przyjaciela. – Wyjdziesz z tego.
- Nawet w
takiej chwili… – odparł Matthews z wysiłkiem – robisz sobie
ze mnie jaja.
Dunmore’owi
ścisnęło się serce, dopiero teraz dotarła do niego
beznadziejność sytuacji. Spojrzał błagalnie na bladą, nieruchomą
twarz obserwatora.
- Ani mi się
waż – powiedział stanowczo. – Słyszysz, Jeffrey, nie rób mi
tego. Nie ma mowy.
Ale
Matthews już go nie słyszał…
Kapitan Scolding odzyskał przytomność po kilku minutach.
- Co
się stało? – zapytał zdezorientowany, choć przeczuwał, że
stało się coś strasznego.
- Torpeda.
Rozejrzał
się. Było już ciemno, ale o kilkadziesiąt jardów na tle czarnego
nieboskłonu wciąż odcinała się sylwetka HMS „Evelyn”. Okręt
był ostro przechylony na lewą burtę i częściowo na dziób, lewa
strona pokładu prawie zniknęła pod wodą. Hangar rufowy spoglądał
rozdziawionymi wrotami w niebo. Od czasu do czasu wypełzały stamtąd
pomarańczowe języki ognia, rzucając rozdygotane refleksy na
powierzchnię morza.
Vincent
siedział tuż obok Tony’ego. Był całkiem przemoczony i drżał,
może z zimna. Scolding sam też zaczynał drżeć. Mimo wszystko
uścisnął dłoń Henry’ego uspokajającym gestem.
- Hangar się
pali? – zapytał.
- Chwilę po
tym, jak wciągnąłem cię do szalupy, coś w środku wybuchło –
wyjaśnił Vincent. – Chyba paliwo w ładowni.
-
Czyli już po samolotach.
- „Pearl”
ocalała, Braeburn z Traylorem polecieli wezwać pomoc. Przed
momentem widziałem błyski na horyzoncie, więc chyba już ktoś po
nas idzie.
- A
więc znów nam się udało – stwierdził kapitan, czując, jak po
tym wszystkim ogarnia go poczucie absolutnego znużenia i
obojętności.
- Nie
każdemu się udało, Tony – westchnął Henry. – Nie każdemu.
Tony uniósł
głowę i spojrzał ku łodzi, na którą załadowano rannych. W
słabym świetle lampy rzucał się w oczy zwłaszcza Dunmore. Nigdy
przedtem nie wyglądał jeszcze na tak zdruzgotanego…
Po prostu uwielbiam tą historię :)
OdpowiedzUsuńNaaaaa, i teraz mi głupio, bo pamiętam jak życzyłam sobie śmierci i cierpienia w hurtowych ilościach. No to dostałam co chciałam. Czemu jakoś nie jestem szczęśliwa? :P
OdpowiedzUsuńRozdziałświetny, uwielbiam Twój styl przy tego rodzaju sekwencjach. Z opisów doskonale rozumiem co zaszło i jestem sobie to w stanie czasoprzestrzennie rozplanować, a jednocześnie fantastycznie oddajesz chaos przedstawianej sytuacji.
Ach, jeszcze tak trochę meta odnośnie mojego pałania żądzą mordu wobec postaci - to, jak bardzo pluję sobie teraz w brodę (wiem, że nie ja to w końcu stworzyłam, ale było nie było wymarzyłam sobie) najlepiej dowodzi, jak daleko temu tekstowi do typowej opko-dramy (którą żywi się moje serduszko).
Dzięki za każdą literkę, i jak zawsze apetyt rośnie w miarę jedzenia, więc czekam co dalej!
Miętówka
Ten rozdział był... wymagający. Dalsze pisanie wymaga ode mnie pewnej przerwy ;) A co do żądzy mordu - w czasie, kiedy apelowałaś o jakieś nieszczęście dla Dunmore'a, ten rozdział był już z grubsza zarysowany. I tak mi przyszło do głowy, co teraz powiesz? :)
UsuńOd lat jestem coraz pewniejsza swoich zdolności telepatycznych, tak do odbioru jak i, co gorsza, nadawania różnych rzeczy. ;) Będę się chyba musiała zacząć pilnować, with great power comes great responsibility. :D
UsuńWieść o przerwie witam ze smutkiem, ale cóż zrobić - autorskie dobro najważniejsze! Poczekam więc, chociaż skłamałabym, dodając "cierpliwie" :)
M.