Rozdział 39. Ogień, woda i odłamki



Tony, porwany falą eksplozji, mógłby zlecieć na pokład i skręcić kark albo w ogóle spaść do morza, zdążył jednak złapać za reling. Przez chwilę czuł, że unosi się w powietrzu, po czym runął z wysoka na schody, boleśnie obijając się o stopnie.
Przez moment przebiegło mu przez głowę, że połamał sobie żebra, ale to nie miało znaczenia. Scolding zerwał się, próbując ignorować ból i nieznośne dzwonienie w uszach. Wspiął się, by zajrzeć do radiokabiny, z której drzwi sączyła się smuga gryzącego dymu. Odór był nieznośny: kordyt, spalone drewno i coś jeszcze gorszego…
Pocisk musiał wejść przez okno od bakburty, urwał głowę podoficerowi, który stał najbliżej, po czym uderzył o podłogę i eksplodował, wybijając w niej dziurę i siejąc odłamkami po pomieszczeniu. Jeden z telegrafistów został śmiertelnie ugodzony już przy przeciwległej ścianie, poszarpany kawałek metalu wystawał mu z potylicy. Siedemnastoletni praktykant, przyjęty przez Bancrofta na pokład jeszcze na Malcie, zwijał się po podłodze, ciągnąc za sobą lewą nogę, która zmieniła się w bezkształtny krwawy kikut. Ktoś inny drżał w konwulsjach.
Davis wyglądał najlepiej z nich wszystkich. Miał szczęście, że zasłoniła go metalowa szafka, teraz rozpruta jak papierowa torebka, z której ktoś strzelił. Twarz miał całą we krwi, zmienioną nie do poznania. Kurtka i koszula zostały rozdarte na brzuchu. Trzymał się za prawy bok, usiłując powstrzymać krwawienie. I krzyczał, przeraźliwie krzyczał. To przynajmniej znaczyło, że jeszcze żył.
- Spokojnie, jestem przy tobie – powiedział Tony, zwalczył jednak poczucie, że powinien natychmiast mu pomóc. Pamiętał złotą zasadę: nieprzytomni przed przytomnymi, leżący przed chodzącymi.
- Potrzebuję pomocy! – krzyknął do rury głosowej. – Eksplozja w radiokabinie, zabici i ranni! Dawać mi tu sanitariuszy!
Z góry, z pomostu bojowego, zbiegł natychmiast bosman Pickens.
- Jezu, co tu właściwie zaszło? – zapytał zaszokowany.
- Nie stój w drzwiach, tylko pomóż!
Za chwilę mieli przybiec ludzie Connora. Tony złapał kawałek urwanego kabla, przykucnął przy praktykancie i spróbował zatamować krwawienie, zaciskając kabel na łydce chłopaka. Nadać SOS? Bez sensu, radiostacja kompletnie zniszczona. Byli na morzu ciemności, sam na sam z niewidocznym przeciwnikiem…
W tym momencie z daleka rozległ się głos, metalicznie zniekształcony przez tubę:
- Tu okręt Jego Cesarskiej Mości! Opuścić sztatek i nie sztawiać oporu!…


Na pokładzie „Evelyn” ogłoszono alarm bojowy i wszyscy śpieszyli na stanowiska. W kilka sekund mesa oficerska opustoszała, biesiadnicy wylecieli z niej jak z procy.
- Co oni, całkiem zgłupieli? Tak po prostu sobie wzywają okręt wojenny do kapitulacji? – Braeburn nawet w chwili niebezpieczeństwa nie mógł opanować zdumienia.
- Pewnie wzięli nas po ciemku za handlowy – stwierdził Henry. – Zaraz ich wyprowadzimy z błędu!
W warunkach alarmu załogi hydroplanów powinny były oczekiwać w gotowości na start, ale cóż, kiedy hydroplan pozostał tylko jeden i w dodatku było bardzo wątpliwe, czy uda się go opuścić na wodę? Braeburn, Dunmore i Matthews na wszelki wypadek poszli do hangaru, Vincent zaś udał się sprawdzić, czy na mostku nie trzeba pomocy.
Sprawnie jak kozica wspiął się po schodni, minął zniszczoną kabinę radiową, skąd sanitariusze wynosili już rannych. Serce zamarło mu na chwilę, gdy w drzwiach stanął Tony. Zataczał się, miał krew na dłoniach, rękawach i koszuli. Rzucił Henry’emu uspokajające spojrzenie, mówiące bezgłośnie: „To nie moja krew”, po czym wraz z jednym z marynarzy zaczął wynosić na kocu rannego Davisa.
Henry kiwnął głową i błyskawicznie wpadł na pomost bojowy. Oprócz sternika byli już tam porucznik Sykes, którego zmieniłby kapitan Scolding, gdyby wszystko poszło spokojnie, oraz kapitan Wallace, oficer artyleryjski.
- Przydam się do czegoś? – spytał Vincent energicznie.
- Będziesz robił za obserwatora – Wallace nie tracił czasu. – Gdzie się ten Yoxall podziewa… Rzuć no okiem. Nie mam osobnego stanowiska, to musimy stać tutaj.
Cejloński Storczyk wpatrzył się w ciemność za oknem, ale trudno było cokolwiek rozpoznać.
- Raca oświetleniowa na bakburtę! – krzyknął Wallace do słuchawki telefonu wewnętrznego.
Gdzieś w oddali rozległ się syk. Nie minęło pół minuty, gdy morze wokół okrętu rozświetliła biała, migocząca poświata. Na jej skraju widać było ciemny, wrzecionowaty kształt unoszący się wśród fal.
- Widać skurczybyka! – krzyknął podoficer ogniowy.
- Odległość? – Wallace zwrócił się do Vincenta.
- Niecałe dwie mile – stwierdził Henry beznamiętnym tonem, wpatrując się w nieprzyjaciela przez lornetkę.
- Uwaga, wszystkie działa! Przeciwpancernym ładuj! – krzyknął Wallace w słuchawkę. – Cel – okręt podwodny, dwie mile morskie, namiar czterdzieści stopni na bakburtę!… Ognia!
„Evelyn” zatrzęsła się od salwy burtowej. Vincent, niecierpliwie licząc sekundy, wbijał wzrok w sylwetkę U-boota. Po niesłychanie długim czasie gdzieś tam daleko z powierzchni morza wzbiły się potężne słupy wody, jak nogi stołu Posejdona.
- Przeniosła – stwierdził Henry z rozczarowaniem.
- Dużo?
- Ze trzy czwarte mili. Byłoby łatwiej, gdybyśmy mieli dalmierz…
- Za blisko podszedł, jasny gwint…
Raca zaczęła się dopalać, ale teraz, znając położenie nieprzyjaciela, „Evelyn” uchwyciła go reflektorem. Wallace skrócił dystans i przekazał koordynaty artylerzystom. „Evelyn” splunęła kolejną salwą z czterech dwunastofuntówek. Zanim huk się rozwiał, z morza samotna armata odpowiedziała innym głosem.
- O cholera… – westchnął Sykes.
- Ciesz się, że to nie pancernik – Henry, roztrzęsiony na widok dostrzeżonego błysku, próbował zachowywać dobry humor. Znacznie mu go jednak poprawiły pociski rozrywające się naokoło okrętu podwodnego. – Salwa weszła w cel!
W tymże momencie gdzieś z tyłu rozległ się huk i towarzyszący mu trzask.
- Walnęło na śródokręciu – wycedził Sykes. – Chyba mają mocniejsze działo…
- Przestań panikować! – warknął Wallace. Jego twarz gorączkowo pojaśniała, gdy znów chwycił za słuchawkę. – Trzema kolejnymi salwami, 2500 jardów …
Na pomoście zjawił się komandor Bancroft, przybyły czym prędzej z kabiny kapitańskiej. Za nim podążał Skipworth oraz kilku podoficerów i marynarzy.
- Przejmuję dowodzenie – oznajmił Bancroft, po czym zawołał do sternika: – Zwrot siedemdziesiąt na sterburtę!
- Zwrot? – powtórzył w nerwach oficer artyleryjski. – Już prawie ich dostałem!
- Mamy ich na trawersie, kapitanie Wallace – stwierdził dowódca autorytatywnie. – Trudno o lepszą pozycję, żeby oberwać torpedą.
- Czy mogę coś zasugerować? – odezwał się Henry. – Zróbmy zwrot dziobem na Niemca i staranujmy go!
- Nie jesteśmy pancernikiem, poruczniku – odparł dowódca. – Zniszczymy sobie poszycie na dziobie. Równie dobrze moglibyśmy się od razu wystawić na torpedę.
Wallace połączył się z obsługami przeciwlotniczych trzyfuntówek i rozkazał im nękać U-boota. „Evelyn” jednak rozpoczęła już manewr, przez co pociski padły w próżnię, a snop światła miotany przez reflektor zsunął się na moment z nieprzyjacielskiej jednostki. Niemcy wykorzystali okazję, by jeszcze raz wpakować „Evelyn” pocisk z osiemdziesiątki ósemki. Pomarańczowy błysk, potem zbliżający się coraz bardziej gwiżdżący ryk. Henry odruchowo skulił się za konsolą w oczekiwaniu na wybuch… Nieprzyjaciel jednak źle wycelował i pocisk przeszedł ponad pomostem, upadając do morza po drugiej stronie okrętu.
Marynarzom udało się znów nakierować światło na przeciwnika, który też wykonywał jakiś manewr. Porucznik Vincent spojrzał przez lornetkę, potem na kompas, szybko przeliczył poprawkę i przekazał współrzędne Wallace’owi; już po chwili mknęły kablem telefonicznym do obsług większych dział. Kolejna salwa wstrząsnęła „Evelyn”… Ale tylko jeden pocisk upadł w pobliżu nieprzyjaciela, dwa bardziej z boku, a czwarty zupełnie gdzieś daleko.
- Aach! – zdenerwował się oficer artylerii, wyczerpując swój zapas elokwencji na następne pół roku. – Jak tylko wrócę do Portsmouth, to pójdę do stoczni, znajdę inżyniera i dam mu w mordę! Działa zamontowane, a ogniem trzeba kierować przez lornetkę, jak za króla Ćwieczka! Żeby tak chociaż dalmierz…
- To moja wina – przerwał mu Vincent. – Za dużą prędkość zwrotu przyjąłem.
Błyskawicznie przeprowadził ponowne kalkulacje i już po chwili znów to samo: poczwórny huk dział, niecierpliwie odliczane sekundy, szum rozbijanej powierzchni morza…
- Jest nakrycie – stwierdził beznamiętnie podoficer ogniowy.
Henry raz jeszcze przytknął lornetkę do oczu. Wśród fal i rozbryzgów, w migoczącym świetle reflektora, sylwetka U-boota wydawała się coraz mniejsza, kadłuba już prawie nie było widać.
- Dostał? – zapytał Sykes niepewnie.
- Albo się zanurza, bo ma dość – dodał Vincent.
- Dobra nasza! – Wallace zdecydowanie przechodził samego siebie i z wrażenia aż uścisnął Henry’ego. – Człowieku, ty masz w głowie nie tylko kompas, ale i liczydło!
- Cała naprzód na północny zachód – polecił Bancroft. – Musimy się jak najszybciej oddalić od nieprzyjaciela.
- Proponuję go dogonić – zasugerował Henry. – Jeżeli znajdziemy się bezpośrednio nad nim, nie będzie mógł do nas wystrzelić.
- I co dalej? – dowódca spojrzał na niego sceptycznie. – Będziemy tak sobie nad nim płynąć, aż wejdziemy razem z nim do portu?
- Kiedyś będzie się musiał wynurzyć, wtedy go wykończymy.
- Dobrze, że jest pan lotnikiem, a nie dowódcą okrętu – skomentował Bancroft. – Trzeba wezwać pomoc. Burns?
- Radiostacja zniszczona, panie kapitanie – odpowiedział podoficer, do którego zwrócił się dowódca. – Nic się nie da zrobić.
- To nadawajcie SOS reflektorem. Ktoś musi zareagować.


W czasie, gdy artyleria pokładowa HMS „Evelyn” toczyła pojedynek ogniowy z nieprzyjacielskim okrętem podwodnym, doktor Connor i jego drużyna sanitariuszy mieli pełne ręce roboty. Pomimo niebezpieczeństwa lekarz zachowywał spokój i profesjonalizm, nie wytrącił go z równowagi nawet wstrząs po trafieniu okrętu drugim pociskiem.
- Gdzie tak rypło? – zapytał felczer Burrell.
- Jakoś pośrodku – odpowiedział Tony, który dotrzymywał towarzystwa czekającemu na swoją kolej Davisowi.
- Ojojoj, dobrze, że nie w rufę, bo jeszcze by panu komandoru zepsuli patefon! – odparł jadowicie Connor, ale nie przerwał zabiegu.
Scolding spojrzał na Davisa. Młody obserwator krzywił się z bólu. Jak się okazało został ranny czterema odłamkami: w ramię, udo i stopę, ale najgorzej wyglądała rana głowy.
- Nic nie widzę! – jęczał rozpaczliwie.
- Na jedno oko czy na oba? – zapytał Scolding.
- W ogóle nic!
- Spokojnie, jesteś w szoku. Od nerwów tylko szybciej krew płynie – Tony uspokajał młodszego kolegę. – Zalała ci oczy, dlatego nic nie widzisz.
Mimo wszystko nie był przekonany co do optymistycznej diagnozy. Owszem, odłamek musiał przejść po stycznej, zdzierając Davisowi nad prawym okiem kawałek skóry razem z brwią, lecz i samo oko nie wyglądało dobrze. Jeszcze będzie z ciebie Nelson, miał ochotę powiedzieć Tony, ale się powstrzymał. Siedział w milczeniu przy obserwatorze, wsłuchując się w kanonadę na zewnątrz i wymieniane półgłosem uwagi między Connorem a jego asystentami.
- Dobrze, dawajcie go tutaj – lekarz skinął w stronę Davisa.
Burrell podszedł do rannego i razem ze Scoldingiem przenieśli go ostrożnie na stół operacyjny. Ledwo zdążyli go położyć, do sali wbiegł starszy marynarz.
- Kolejni ranni, doktorze! – krzyknął. – Young i porucznik Matthews oberwali!
- Co z Matthewsem? – zaniepokoił się Tony.
- Nie wiem, ale obawiam się, że poważnie.
Kapitan doszedł do wniosku, że jego dalsze przebywanie na sali operacyjnej nie ma sensu i powinien wracać na stanowisko. Wybiegł z sali i ruszył przed siebie.
Po chwili stwierdził z pewnym przerażeniem, że nie wie, dokąd iść. Poczuł się zdezorientowany i zagubiony, miał w głowie pustkę. Nogi mu się trzęsły, dzwoniło w uszach, czuł ciężar w żołądku. O nie – czyżby pierwsze symptomy tchórzostwa?
Nie może tak być! Musi wziąć się w garść! Oczywiście, czuje się przemęczony, może trochę nim wstrząsnął tamten pocisk w radiokabinie, świadomość niespodziewanych strat, a teraz cały ten stres właśnie go opuszcza razem z częścią sił. Ale nie może się poddać! Musi podjąć jakąś decyzję! Przecież jest dowódcą… No jasne, ładny to dowódca, który po raz kolejny daje się podejść przeciwnikowi jak ostatni dureń. Ależ co ty opowiadasz, przemawiał głos rozsądku, jest ciemno, z powietrza byś go nie wypatrzył.
Wszystko jedno! Gdy toczyła się walka między załogą „Evelyn” a U-bootem, Tony’ego nie było na stanowisku. To już zbyt dużo błędów jak na tak krótki okres… Musi dołączyć do swoich ludzi i pokierować nimi.
Tylko gdzie? Na śródokręciu czy w hangarze? Jako dowódca eskadry powinien być tam, gdzie lotnicy. Ale, bądź co bądź, Matthews to też jeden z jego ludzi… Wreszcie, nie chcąc przedłużać swojego zagubienia, Scolding doszedł do wniosku, że oficerowie jakoś sobie poradzą, a jego miejsce jest przy marynarzach. Ruszył do hangaru, choć czuł się wciąż źle i niepewnie, jakby grunt usunął mu się spod nóg. Droga na skróty wiodła przez kwatery oficerskie…
Przekraczał drzwi do przedziału, w którym mieściły się kabiny. Wtem okrętem targnął monstrualny wstrząs, jakiego jeszcze dotąd HMS „Evelyn” nie doznała, nadchodzący z dołu, a nie, jak dotychczas, z góry. Tony uderzył głową o futrynę i stracił przytomność.


Trafienie w śródokręcie zabiło jednego z pokładowych i wznieciło pożar. Szybko zareagowała drużyna gaśnicza, wspierana przez innych członków załogi. W pobliżu znaleźli się też Dunmore i Matthews, akurat zmierzający do hangaru. Zdążyli się oddalić od miejsca uderzenia, ale Matthews, słysząc ryk nadlatujacego pocisku, wiedziony irracjonalnym odruchem zatrzymał się i odwrócił. Duża drewniana drzazga, oderwana eksplozją, przeleciała kilkanaście jardów i ugodziła go w pachwinę, runął na ziemię. Dunmore padł na kolana i udzielił mu pierwszej pomocy, a nie mogąc się doczekać na sanitariuszy, wziął przyjaciela na ręce, by samemu zanieść go do doktora. Daleko jednak nie uszli… W tym bowiem momencie kapitan U-boota, uznawszy, że błędnie wybrał sobie ofiarę, postanowił się oddalić, ale na pożegnanie wysłał jeszcze z zanurzenia torpedę.
Podwodny pocisk brutalnie wszedł w „Evelyn”, penetrując jej wrażliwą burtę pod kątem ostrym w momencie, gdy wykonywała manewr. Okręt jakby podskoczył, tak samo wszyscy ludzie na pokładzie i wszystko, co nie było przymocowane. Ogromna fontanna wody, wzbita przez wybuch, trysnęła na wiele jardów w górę, ponad kominy, zalewając pokład. Uderzenie wyrzuciło za burtę kilku marynarzy, a członkowie drużyny gaśniczej pozostali na pokładzie tylko dlatego, że trzymali się węża. Dunmore stracił równowagę, nie utrzymał Matthewsa, który wyleciał w górę, z impetem uderzył o pokład i zaczął obficie broczyć krwią. Nie zważając na ogień i wodę – zarówno tę morską, która zalała pokład, jak i zabłąkany strumień z węża strażackiego – ignorując grające mu nad głową działa, Northumbryjczyk rozpaczliwie usiłował uratować swego obserwatora przed utratą krwi.
„Evelyn” miała wprawdzie grodzie wodoszczelne, ale zaprojektowano ją nie jako okręt wojenny, lecz statek pasażerski, grodzie były więc obliczone na to, by wytrzymać przypadkową kolizję, a nie celowy cios. Do kadłuba z ogromną siłą zaczęły wpadać setki galonów wody, w mgnieniu oka zatapiając ładownię, w którą padło trafienie. Gródź nie wytrzymała i woda przedostała się do przedziału lewej turbiny. W maszynowni zawrzała beznadziejna walka o przetrwanie okrętu. Maszyniści i palacze, brodząc po kolana w wodzie, nie zważając na to, że niektórzy z kolegów ledwo przed chwilą zginęli na ich oczach, rzucili się – jedni zatykać wyrwę wszystkim, co tylko było pod ręką, drudzy – na gwałt spuszczać parę z kotłów, by zapobiec wielkiej eksplozji, która oznaczałaby śmierć nie tylko dla nich samych, ale dla całej załogi. Obsługi rufowych dział opuściły stanowiska i wzięły się do zatapiania komór amunicyjnych.


- Ale pierdykło! – powiedział Tim Pegg, podnosząc się z podłogi hangaru, a w jego głosie trwoga mieszała sie z podziwem. Wstrząs był istotnie tak potężny, że narzędzia, materiały i różne rupiecie pospadały z warsztatów na podłogę.
- Torpeda – stwierdził posępnie porucznik Braeburn, wchodząc do środka z pokładu rufowego. Kiedy przed momentem pojawił się wśród mechaników, był w czapce, ale teraz ją utracił.
- Jest pan pewien, panie poruczniku? – zapytał George Angus.
- Jasne. Na Gallipoli widziałem, jak się obrywa torpedą.
- Jakie rozkazy? – upewnił się szef mechaników.
- Musimy być gotowi – rzekł porucznik. – Żebym tylko wiedział na co.
Rozległ się ogłuszający zgrzyt, pokład przez moment lekko się chwiał, wreszcie okręt pochylił się na lewą burtę. Niewiele, ale wystarczało, żeby część przedmiotów, które pospadały, zsunęła się ku lewej ścianie. Hydroplany pozostały na miejscu tylko dlatego, że zostały wcześniej, jak zwykle, starannie unieruchomione.
- To nie wygląda dobrze – skomentował Braeburn. – Powiem więcej, to wygląda bardzo źle.
Ktoś zaczął szlochać. Angus obejrzał się: to był Frampton. Pegg podszedł do kolegi i próbował go uspokoić. Ron Boswell klął siarczyście pod nosem, Avery i Flynn patrzyli z uwagą na oficera i bosmana. W trzewiach okrętu coś złowróżbnie zgrzytało i syczało.
- Pójdziemy na dno? – zapytał Irlandczyk.
- Może jeszcze kadłub wytrzyma – rzekł Angus bez przekonania. – Pyle i Driscoll, lećcie na przodek zobaczyć, czy pomocy nie trzeba. Jak trzeba, to wróćcie się po narzędzia. Już!
Dwaj wyznaczeni mechanicy ledwie zdążyli wybiec z hangaru, gdy wpadł podoficer przysłany z pomostu.
- Opuszczamy okręt! Rozkaz dowódcy! – rzucił od progu.
- Czyli jednak robimy to, co nam Niemcy kazali – stwierdził Braeburn sarkastycznie.
- Nie ma żartów, panie poruczniku – odparł Angus. – Gdyby nam teraz wrzepili drugą torpedę, to się ani nie zdążymy przeżegnać. Do szalup, chopy.
- Nie daruję! – wybuchnął Boswell. – Torpedują mnie drugi raz przez ostatnie pół roku! Jak dorwę takiego Huna, obedrę ze skóry!
Większość szalup ratunkowych trzymano na śródokręciu, ale do nich w tym momencie było już wystarczająco wielu chętnych. U siebie na rufie mechanicy mieli jedną szalupę średniej wielkości, a dodatkowo w kącie hangaru, przykryte brezentem, na wszelki wypadek spoczywały trzy lekkie łodzie rybackie kanadyjskiego typu, włożone jedna w drugą. Mechanicy niezwłocznie się rozbiegli, szykując się do ewakuacji. Bosman Angus przez chwilę krzątał się po hangarze, szukając wśród ogólnego chaosu czegokolwiek, co może się przydać. Scyzoryk i zapałki sztormowe nosił zwykle w kieszeni, znalazł siekierkę i jako narzędzie ze wszech miar uniwersalne wetknął za pasek spodni…
- A gdyby tak ściągnąć hydroplan na wodę? – zaproponował wtem Flynn.
- Tyś oczadział? – Angus spojrzał na niego z przyganą. – Nie ma czasu, możemy pójść pod wodę w kilka minut!
- Samolot ma radiostację – Flynn spojrzał na Braeburna. – Jeżeli uda się wystartować, będzie można wezwać pomoc. Jeżeli nie, może robić za dodatkową tratwę.
- To ma sens – przyznał oficer. – Niewiele, ale ma. Dawajcie go na wodę.
- Na twoją odpowiedzialność! – zwrócił się Angus do podkomendnego. – Upton, do dźwigu!
Rzucili się do jedynego sprawnego shorta: Flynn i Boswell z jednej strony, a z drugiej sam szef mechaników razem z Braeburnem, bo reszta miała już inne zajęcia. Nie szło im łatwo przepchnięcie maszyny przez wrota hangaru: ślizgali się po podłodze, potykali. Ledwo końce złożonych skrzydeł przekroczyły próg i hydroplan znalazł się na mrocznym pokładzie, Tim Pegg podbiegł z korbą.
- Na wodzie rozłożysz, będziemy tam mieć całą myngę czasu! – krzyknął bosman i wspiął się na kadłub, aby podczepić maszynę do dźwigu.
- Blasfemia! – krzyknął porucznik Braeburn, uderzając się w czoło. – Stery są w przednim kokpicie, a radio w tylnym! Sam nie dam rady pilotować i nadawać jednocześnie!
- Trzeba lecieć po któregoś z obserwatorów – stwierdził Angus.
- Którego? Davis dostał, Matthews dostał, połowę telegrafistów wykosiło, Vincent pomaga na mostku…
- Są jeszcze telegrafiści okrętowi – przypomniał Flynn.
Braeburn spojrzał na podoficera, który przyniósł rozkaz opuszczenia okrętu:
- Znajdź mi kogokolwiek, kto umie stukać Morse’a.
I natychmiast, nie tracąc czasu, wskoczył do kokpitu tak jak stał, bez kurtki i bez pilotki, jedynie okulary ochronne rzucił mu Angus jako zamiennik lotniczych gogli.


Pomimo uszkodzeń i ogólnego chaosu, ewakuacja odbywała się w należytym porządku, jak na ćwiczeniach. Doktor Connor, zakrwawiony i przemoczony, bo do izby chorych wcześnie zaczęła wdzierać się woda, dopilnował, by zadbano o rannych. Schodzili też do szalup ocaleli maszyniści, palacze, artylerzyści i pokładowi pod czujnym okiem oficerów. Wszystko nadzorował komandor Bancroft, zadbawszy najpierw o wyrzucenie za burtę kasy pancernej z tajnymi dokumentami.
Henry Vincent towarzyszył Wallace’owi. Niepokoił go brak wieści rufy, ale był przekonany, że Tony – i ktokolwiek mu towarzyszy – z pewnością sobie poradzi z ewakuacją personelu pokładowego. Podchodząc do relingu i spoglądając ku jaśniejącemu stamtąd słabemu blaskowi lampy, Henry stwierdził, że coś się tam chyba dzieje, bo samolot ochrzczony przez Dunmore’a „Pearl” zawisł na dźwigu, jakby miał zaraz wystartować.
Coś zazgrzytało, pokład zadrżał i znów nachylił się odrobinę, może pół cala. Vincent zachwiał się razem z nim, ale szybko złapał równowagę. Z rufy tymczasem przybiegł wysłany tam wcześniej podoficer.
- Porucznik Braeburn prosi o telegrafistę do hangaru! – zawołał natychmiast.
- Braeburn? – zapytał Henry. – A gdzie kapitan Scolding?
- Nie ma go w hangarze, panie poruczniku – odparł zdyszany podoficer.
- No to gdzie jest? – zaniepokoił się Cejloński Storczyk. – Widział ktoś kapitana Scoldinga?
- Ostatnio widziałem go na sali operacyjnej – powiedział felczer Burrell. – Wyszedł, nie wiem dokąd.
- Pewnie do hangaru – odparł Skipworth. – Ale nie dotarł. Może jest gdzieś uwięziony?
- Pójdę poszukać! – zapalił się Henry.
- Nie pozwalam – sprzeciwił się Bancroft. – Za duże ryzyko.
- Przepraszam, dowódco, ale ta cała sytuacja to za duże ryzyko – Vincent znalazł w sobie energię, by sprzeciwić się komandorowi. – Idę na własną odpowiedzialność, jak nie wrócę, to nie posyłajcie nikogo po mnie.
Nie czekając na odpowiedź, pobiegł ku zejściu pod pokład.
- Spróbuję przynieść kamizelki ratunkowe! – dodał w ostatniej chwili, jakby dla usprawiedliwienia.

Trudno było przewidzieć, którędy mógł pójść Tony, ale porucznik Vincent założył, że najkrótsza droga z izby chorych na rufę wiodła przez kwatery oficerskie. Pod pokładem było ciemno choć oko wykol, bo elektryczność wysiadła. Orientował się tylko dzięki temu, że pamiętał drogę. Nawet jeśli nie znajdzie Scoldinga w okolicy kajut, to zabierze od siebie nie tylko kamizelkę, ale i latarkę, i wtedy będzie mu łatwiej…
Wbiegł do korytarza, w którym mieściły się kajuty lotników. W mroku słychać było szum wody cieknącej z uszkodzonej instalacji. Nagle potknął się o coś. Nie, o kogoś? Wyciągnął odruchowo ręce, przytrzymując się ściany: spływała po niej woda. Woda od dołu i woda od góry, to już przesada.
Uklęknął nad leżącym człowiekiem, mocząc kolana. Czy to może być Tony? Nie widział po ciemku. Z wysiłkiem posadził poszkodowanego pod drugą ścianą, tą, po której nic nie ciekło, i błyskawicznie skoczył do swej kajuty.
Przeraził się nie na żarty, nie wymacawszy latarki na biurku, ale, dzięki Bogu, przesunęła się tylko na drugi koniec. Zapalił ją, pośpiesznie chwycił kamizelkę ratunkową i wybiegł na korytarz, by stwierdzić, że się nie mylił.
- Boże, Tony – rzucił z rozpaczą – znowu musiałeś wszystko robić sam?
Kapitan Scolding był zupełnie nieprzytomny i znacznie przemoczony. Czoło miał zakrwawione, jakby w coś uderzył, ale wciąż oddychał. Vincent zaczepił latarkę na jednym z guzików kurtki, żeby mieć wolne ręce. Drżącymi rękami założył Tony’emu kamizelkę, nadmuchał pobieżnie. Sam sobie jakoś poradzę, pomyślał…
Trzeba było wyciągnąć kapitana na zewnątrz, pod niebo. Henry spróbował podnieść go do pionu.
- Nie jesteś taki znowu lekki – mruknął niewyraźnie. Poczułby nieco otuchy, gdyby Tony mu odpowiedział, ale tak się nie stało.
Czas płynął strasznie wolno, a oni dwaj, uwięzieni w mrocznym wnętrzu ranionej „Evelyn”, bez powodzenia przesuwali się z powrotem ku wyjściu. Woda sięgała Vincentowi już do kostek i dopiero teraz naprawdę poczuł, że ma przemoczone buty. Postanowił zmienić taktykę. Złapał Scoldinga za kołnierz i pociągnął za sobą w stronę wyjścia.
Byli w połowie drogi, kiedy znów coś groźnie zatrzeszczało czy może raczej zahuczało. Hałas wydawał się dochodzić zewsząd. I nagle w świetle latarki Henry Vincent dostrzegł, jak na korytarz wdziera się fala. Nie był w stanie przed nią uciec. Przywarł do ściany, przyciągnął Tony’ego do siebie, chroniąc jego twarz przed zalaniem. Masa wody na moment nakryła obu oficerów, ale w kilka sekund opadła, teraz sięgała Henry’emu do kolan.
Byli już przemoczeni do suchej nitki. Paradoksalnie wleczenie Tony’ego poszło mu łatwiej, gdy korytarz wypełniała woda, na której powierzchni przyjaciela utrzymywała kamizelka. Co jakiś czas spoglądał z niepokojem na jego twarz, by upewnić się, że Scolding oddycha.
- Niech żyje Archimedes – szepnął. – Teraz jestem twoim holownikiem…
Brnął przed siebie, nie zważając na nierówne podłoże pod nogami ani na to, że poziom wody wzrastał powoli, lecz nieubłaganie. Jeszcze tylko schody – i już będziemy na pokładzie…

Zdążyli akurat w momencie, kiedy Bancroft miał zejść do szalupy ratunkowej i jeszcze tylko ostatni raz postanowił sprawdzić, czy porucznik Vincent na pewno nie wróci. Dowódca okrętu złapał Tony’ego za nogi, pomógł porucznikowi wnieść go do łodzi. Marynarze szybko wzięli się do wioseł, by odsadzić się od „Evelyn”, zanim wciągnie ich wir spowodowany tonięciem. Po kilku sekundach za plecami Henry’ego rozległo się coś jakby wybuch. Obejrzał się za siebie. Nie było widać już prawie nic, ale dobiegła go gryząca woń dymu.
- Wiadomo, czy przybędzie pomoc? – zapytał.
- Braeburn z Traylorem wystartowali i polecieli nadawać – odparł skulony obok niego Skipworth. – Podobno ktoś już im odpowiedział.
Większość załogi się uratowała, nikogo nie pozostawiono żywcem na pokładzie tonącego okrętu. Mimo to sytuacja niektórych była bardzo poważna. O ile życiu mocno poszkodowanego Daviesa nie zagrażało niebezpieczeństwo, to ciężko ranny Matthews nie zdążył dotrzeć do lekarza, nim torpeda trafiła w cel. Biedny Jeffrey, pomyślał Henry, rzucając okiem ku tamtej łodzi, oświetlonej samotną lampą sztormową.
Matthews utracił mnóstwo krwi i był straszliwie blady. Leżał na dnie szalupy obok lżej rannych, a Dunmore ani na chwilę nie spuszczał z niego oka.
- Odpocznij, Jeffrey – przemawiał Northumbryjczyk niepokojąco łagodnym tonem, starając się nie okazywać skrajnych uczuć targających jego wnętrznościami. – Już po wszystkim. Słyszysz mnie?
- Masz rację… że już po wszystkim – przemówił Matthews ledwo słyszalnie. – Szkoda…
- Nie w tym sensie. Niebezpieczeństwo minęło.
- Nie żeń się z nią – obserwator niespodziewanie zmienił temat. – Zmarnujesz sobie życie…
- Z kim? Z panną Macnaughton?
- Moja siostra. Zaopiekuj się nią… Pamiętaj.
- Spokojnie, Connor cię poskłada – powtarzał gorączkowo Dunmore, ściskając dłoń przyjaciela. – Wyjdziesz z tego.
- Nawet w takiej chwili… – odparł Matthews z wysiłkiem – robisz sobie ze mnie jaja.
Dunmore’owi ścisnęło się serce, dopiero teraz dotarła do niego beznadziejność sytuacji. Spojrzał błagalnie na bladą, nieruchomą twarz obserwatora.
- Ani mi się waż – powiedział stanowczo. – Słyszysz, Jeffrey, nie rób mi tego. Nie ma mowy.
Ale Matthews już go nie słyszał…

Kapitan Scolding odzyskał przytomność po kilku minutach.
- Co się stało? – zapytał zdezorientowany, choć przeczuwał, że stało się coś strasznego.
- Torpeda.
Rozejrzał się. Było już ciemno, ale o kilkadziesiąt jardów na tle czarnego nieboskłonu wciąż odcinała się sylwetka HMS „Evelyn”. Okręt był ostro przechylony na lewą burtę i częściowo na dziób, lewa strona pokładu prawie zniknęła pod wodą. Hangar rufowy spoglądał rozdziawionymi wrotami w niebo. Od czasu do czasu wypełzały stamtąd pomarańczowe języki ognia, rzucając rozdygotane refleksy na powierzchnię morza.
Vincent siedział tuż obok Tony’ego. Był całkiem przemoczony i drżał, może z zimna. Scolding sam też zaczynał drżeć. Mimo wszystko uścisnął dłoń Henry’ego uspokajającym gestem.
- Hangar się pali? – zapytał.
- Chwilę po tym, jak wciągnąłem cię do szalupy, coś w środku wybuchło – wyjaśnił Vincent. – Chyba paliwo w ładowni.
- Czyli już po samolotach.
- „Pearl” ocalała, Braeburn z Traylorem polecieli wezwać pomoc. Przed momentem widziałem błyski na horyzoncie, więc chyba już ktoś po nas idzie.
- A więc znów nam się udało – stwierdził kapitan, czując, jak po tym wszystkim ogarnia go poczucie absolutnego znużenia i obojętności.
- Nie każdemu się udało, Tony – westchnął Henry. – Nie każdemu.
Tony uniósł głowę i spojrzał ku łodzi, na którą załadowano rannych. W słabym świetle lampy rzucał się w oczy zwłaszcza Dunmore. Nigdy przedtem nie wyglądał jeszcze na tak zdruzgotanego…




4 komentarze:

  1. Po prostu uwielbiam tą historię :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Naaaaa, i teraz mi głupio, bo pamiętam jak życzyłam sobie śmierci i cierpienia w hurtowych ilościach. No to dostałam co chciałam. Czemu jakoś nie jestem szczęśliwa? :P
    Rozdziałświetny, uwielbiam Twój styl przy tego rodzaju sekwencjach. Z opisów doskonale rozumiem co zaszło i jestem sobie to w stanie czasoprzestrzennie rozplanować, a jednocześnie fantastycznie oddajesz chaos przedstawianej sytuacji.
    Ach, jeszcze tak trochę meta odnośnie mojego pałania żądzą mordu wobec postaci - to, jak bardzo pluję sobie teraz w brodę (wiem, że nie ja to w końcu stworzyłam, ale było nie było wymarzyłam sobie) najlepiej dowodzi, jak daleko temu tekstowi do typowej opko-dramy (którą żywi się moje serduszko).
    Dzięki za każdą literkę, i jak zawsze apetyt rośnie w miarę jedzenia, więc czekam co dalej!
    Miętówka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ten rozdział był... wymagający. Dalsze pisanie wymaga ode mnie pewnej przerwy ;) A co do żądzy mordu - w czasie, kiedy apelowałaś o jakieś nieszczęście dla Dunmore'a, ten rozdział był już z grubsza zarysowany. I tak mi przyszło do głowy, co teraz powiesz? :)

      Usuń
    2. Od lat jestem coraz pewniejsza swoich zdolności telepatycznych, tak do odbioru jak i, co gorsza, nadawania różnych rzeczy. ;) Będę się chyba musiała zacząć pilnować, with great power comes great responsibility. :D
      Wieść o przerwie witam ze smutkiem, ale cóż zrobić - autorskie dobro najważniejsze! Poczekam więc, chociaż skłamałabym, dodając "cierpliwie" :)
      M.

      Usuń