Sponad grzbietu wydmy
wychynęły sylwetki w kefijach, rozległy się strzały. Kapitan
Scolding, sięgając po rewolwer, błyskawicznie uskoczył za
uziemiony samolot.
- Pieką do nas! –
krzyknął Arthur Braeburn, stwierdzając oczywistość.
Zapanował osobliwy
koncert, gdy Senussi starali się dosięgnąć lotników i przycisnąć
ich ogniem. Gardłowemu pokrzykiwaniu akompaniował huk nowoczesnych
włoskich karabinów i prastarych muszkietów. Kule świszczały
dookoła, rozpryskiwały piasek wokół samolotu, a czasem trafiały
prosto w niego, przebijając płótno i deski.
- Jak mi zepsują silnik,
to ich zabiję! – warknął Braeburn, ładując do bębenka nowe
naboje.
Wstał ostrożnie,
korzystając z osłony, jaką dawał kadłub. Powoli się wychylił i
oddał strzał do pierwszego przeciwnika, który mu się nawinął.
Zanim opadł do parteru, znów zagrzechotała kanonada z wydm.
Tony z lękiem spojrzał
na Henry’ego, leżącego o cztery kroki od samolotu. Vincent nie
ruszał się i przez jedną straszną sekundę Tony’emu przemknął
przez głowę najgorszy scenariusz. Wtem jednak obserwator lekko
odwrócił ku niemu głowę. Nie można było tak go zostawić…
- Weź lewisa i spróbuj
ich przegonić – rzucił Scolding za siebie.
- W porządku – odparł
Braeburn. – Ja im zaraz urządzę pokropek!
Dopadł karabinu i
wykręcając go na obrotnicy pod odpowiednim kątem, puścił szeroką
serię. Napastnicy runęli na ziemię – dwaj zastygli na skraju
skarpy, reszta się skryła. Tony ręką dał znak Vincentowi, który
błyskawicznie przetoczył się za samolot.
- Nic ci nie jest? –
upewnił się kapitan.
- Na razie nie… –
Henry sam dobył webleya. – Ilu ich?
- Trudno powiedzieć. Nie
tylu, żebyśmy ich wcześniej zauważyli z powietrza.
- To raczej nie ci z
Zawijjat Sabah – uznał Tony. – Nie dogoniliby nas tak szybko.
- Widać czystym
przypadkiem natrafiliśmy na zupełnie inny oddział. A raczej oni
natrafili na nas.
Siedzieli we trójkę na
ograniczonej przestrzeni, stłoczeni wokół kadłuba, by nie
wystawiać się na ostrzał. Tony i Henry z rzadka odpowiadali
ogniem. Nie liczyli specjalnie na trafienie przeciwnika, bo znaczna
siła obalająca rewolweru swoją drogą, a niewystarczający zasięg
swoją. Mogli jednak przynajmniej zniechęcać tamtych do wychylania
się zza osłony. Kiedy z tamtej strony robiło się głośniej,
Braeburn sięgał po kaem i krótkimi seriami uciszał
nieprzyjaciela.
- Nie jest tu zbyt
wygodnie – zauważył Henry.
- Lepiej tak niż całkiem
bez osłony – odparł Scolding.
- Teoretycznie można by
się okopać.
- Czym? – parsknął
Braeburn. – Scyzorykiem?
Vincent wzruszył
ramionami. Zbliżał się wieczór, ale jemu wciąż było gorąco.
Wtem nawiedziło go przeszywające wspomnienie Lindy, tak
nieodpowiednie w tej sytuacji. Czy dane mu będzie jeszcze ją
zobaczyć?
- Przestali strzelać –
powiedział Tony. – Może dali sobie spokój.
- ALLAHU AKBAR!!!
Kapitan wyjrzał znad
skrzydła samolotu. Z wydm zbiegało kilkanaście sylwetek: jedni w
mundurach tureckiego wzoru, drudzy w burnusach i dżelabach,
niektórzy strzelali w biegu. Dwa pociski ugodziły sopwitha w
uniesiony ogon. Braeburn znów zerwał się do kaemu, lecz nagle kula
przeleciała dołem i wbiła się w piasek o pół cala od jego
lewego buta. Nowy pilot wysyczał przekleństwo, odskakując w bok.
Tony błyskawicznie
rzucił się do lewisa. Przyłożył kolbę do ramienia, z grubsza
wycelował i ściągnął spust. Seria rozerwała powietrze,
napastnicy padali na ziemię jeden po drugim. Nagle zabrakło
amunicji: Scolding opróżnił cały magazynek. Trzej Senussi
prześlizgnęli się z lewej poza zasięg karabinu. Ten na przedzie
pędził ku lotnikom z nastawionym bagnetem. Vincent złożył się
oburącz i trafił go prosto w pierś. Braeburn już się trochę
pozbierał i z pozycji leżącej powalił dwóch pozostałych.
- Co z twoją nogą? –
zapytał Scolding.
- Nie trafili – mruknął
Arthur. – Mam szczęście jak sama blasfemia.
Vincent przyjrzał się
zabitemu Arabowi. Przeciwnik nosił mundur obwiązany granatową
szarfą i biały zawój, miał krótką czarną brodę, ale bez
wąsów. Henry po raz pierwszy w życiu patrzył w oczy człowieka,
którego pozbawił życia. Do tej pory widywał przeciwników z
odległości setek, czasem dziesiątek stóp, aż do momentu, gdy
spadali do morza i niknęli w nim na wieki. Dziwne, wydawało mu się,
że powinien gorzej to znieść. Okoliczności jednak nie sprzyjały
refleksji. Z wydm znów uniosło się kilka sylwetek, Vincent runął
na piasek tuż obok towarzyszy.
- Co robimy? – zapytał
dla pewności.
Braeburn
zdjął pilotkę, nadział na lufę rewolweru i powoli wystawił poza
krawędź kadłuba. Natychmiast huknęły trzy strzały.
- Uparci są, juchy! –
krzyknął. – Czemu akurat na nas się tak uwzięli?
- Może chcą nas wziąć
żywcem – stwierdził Vincent.
- I dlatego strzelają?
Nie pasuje.
- Czy w tej sytuacji nie
wszystko jedno, czego od nas chcą? – Scolding odwrócił ich uwagę
od akademickich rozmyślań. – Poszukajmy wyjścia. To naprawdę
już ostatni magazynek?
- Ostatni – przytaknął
Braeburn ponuro. – Nabojów do rewolweru też nie ma za dużo.
Gdzie
się podziewa Dunmore? Powinien chociaż rzucić okiem, czy nic im
nie jest… No jasne, ma uszkodzoną maszynę. Ale „Evelyn”
mogłaby podejść i ostrzelać napastników ze swojego jedynego
działa, a potem wysadzić desant na brzeg.
- Masz radio na dynamo
czy na baterię? – zwrócił się Tony do Braeburna.
- Na dynamo, niestety.
Żeby chociaż trochę wiatru…
- A może rakietnica?
Braeburn tylko rozłożył
ręce.
- Nasza została w
shorcie – odpowiedział Vincent.
- To pech…
- Zaraz przyniosę.
- Nie pozwalam, za duże
niebezpieczeństwo.
- W za dużym
niebezpieczeństwie to już i tak jesteśmy! – rzucił Henry przez
zęby. – A tam jest drugi lewis.
- Dobra, leć! –
zgodził się Tony. – Będziemy cię osłaniać.
Braeburn ostrożnie,
starając się nie wystawiać głowy, zdjął karabin z obrotnicy,
żeby mieć większe pole manewru. Wydobył z płóciennej torby
ostatni talerz, załadował i krótką serią znów zmusił Senussich
do padnięcia.
Henry skoczył ku
drugiemu hydroplanowi. Biegł zygzakiem, starając się zmieniać
kierunki niespodziewanie, w nierównych odstępach. Był już
dwadzieścia stóp od shorta, gdy nagle na jego plecach skóra
płaszcza jakby się rozprysła. Vincent stracił równowagę i padł
jak długi na ziemię.
Henry? O Boże, Henry
dostał! Tym razem naprawdę! Scolding poczuł płynny ołów
rozpaczy spływający mu do żołądka. Był gotów wystartować
piorunem, nie bacząc na ostrzał, aby chwycić przyjaciela i
przenieść go w jakiekolwiek bezpieczne miejsce. Prawie już rzucił
się ku niemu szczupakiem, gdy wtem…
W
oddali podniósł się gardłowy okrzyk. Senussi zrezygnowali z
frontowego ataku po skarpie i okrążali uszkodzony samolot szerokim
łukiem od prawej, byli już z dwieście metrów od niego. Zaczęli
strzelać z tamtej strony, Tony musiał się nieco przesunąć, by
dziób sopwitha lepiej go osłaniał. Podpuścić przeciwnika bliżej,
żeby nie marnować amunicji, czy zatrzymać go na większej
odległości, żeby zdążyć wyciągnąć Henry’ego? Braeburn sam
podjął decyzję, posyłając ku rebeliantom serie krótkie, ale o
dużym rozrzucie. Sto pięćdziesiąt metrów… Starając się
zachować spokój, kapitan Scolding wycelował, nacisnął spust i
zobaczył, jak wybrany przez niego przeciwnik pada.
Odwrócił
się na moment. Vincent niespodziewanie zerwał się z ziemi i długim
susem skoczył do shorta. Zabrzmiały kolejne strzały z wydm. Henry
stracił równowagę, jakby ktoś go popchnął, padł na burtę
samolotu…
Ale
udało mu się! Zanurkował pod belką ogonową, od drugiej burty
wdrapał się do kokpitu. Rozległ się posępny terkot karabinu
maszynowego, grad kul spadł na atakujących Libijczyków z dwóch
stron. Tylko kilku pozostało na nogach, wycofali się na wydmy.
- No już, wynocha! –
krzyknął za nimi Braeburn.
Henry siedział w
shorcie, z daleka miał lepszy widok na towarzyszy i ich sytuację.
Czuł dotkliwy ból prawego ramienia, a odrzut karabinu maszynowego
wręcz je rozrywał, ale on próbował nie zwracać na to uwagi.
Teraz najważniejsze było wydostać się stąd. Sięgnął po
pistolet sygnałowy, załadował rakietę, kiedy nagle…
Kiedy lotnicy byli
zajęci odpieraniem ataku z prawej, grupa Senussich po cichu zsunęła
się ze skarpy. Tony dostrzegł ich kątem oka, strzelił dwa razy
bez celowania w środek grupy i powalił dwóch. Nie miał już nic w
bębenku, musiał przeładować. Braeburn raczył przeciwnika
krótkimi seriami, lecz ręce trzęsły mu się ze zmęczenia,
karabin lekki tylko z nazwy ciążył ku ziemi. Vincent z oddali
niewiele mógł pomóc, sopwith zasłaniał mu pole rażenia.
Kilku rebeliantom udało
się dopaść samolotu. Braeburn zastrzelił jednego. Zebrawszy
wszystkie siły, rąbnął drugiego w twarz chłodnicą kaemu.
Scolding zdążył załadować dopiero trzy naboje, ale nie było już
czasu. Dwa razy wystrzelił, trafił tylko raz. Wysoki, wąsaty Arab
w zaokrąglonym fezie zamachnął się na niego kolbą. Tony zrobił
unik, tamten uderzył muszkietem w burtę samolotu. Kapitan znów
nacisnął spust, trafiając przeciwnika w udo. Arab runął na
kolana, lecz Scolding popełnił błąd, skupiając w tej chwili
uwagę wyłącznie na nim. Niespodziewanie poczuł silne uderzenie w
twarz…
Słońce chyliło się
ku zachodowi, twarz paliła żywym ogniem. Ile czasu mogło minąć?
Tony nie wiedział, wpatrywał się tylko w przesuwający się pod
nim piasek. Z całą pewnością miał rozwalony policzek i
prawdopodobnie nos, od którego ból promieniował na całą głowę.
Ledwo wytrzymywał, usiłując obrócić głowę i trochę się
rozejrzeć. Czuł też ucisk w górnej części brzucha, tuż poniżej
żeber, gdzie wbijał mu się kościsty kręgosłup zwierzęcia
jucznego.
Skrępowali mu dłonie w
nadgarstkach i przerzucili jak worek przez konia albo muła. Nie
wiedział, czy nogi też były związane, w każdym razie i tak nie
miał siły nimi poruszać.
Co widział? Niewiele.
Senussi wieźli ich dokądś. Z perspektywy końskiego grzbietu nie
widział, jak liczna jest karawana. W zasięgu wzroku dostrzegał
siedmiu ludzi, słyszał rozmowy co najmniej kilku głosów, z
których i tak nic nie rozumiał. Obejrzawszy się w prawo, czyli
wstecz, Tony zobaczył drugie zwierzę, wiozące dla odmiany
Braeburna. Nowy pilot był przytomny, choć trochę zakrwawiony.
Rozglądał się wokoło z pewną obojętnością. Natrafił na wzrok
kapitana i skrzywił się – Tony musiał niedobrze wyglądać.
- Co nas czeka? –
zapytał Braeburn.
- Pewnie nic dobrego –
odparł kapitan. Chciał powiedzieć „Oczywiście ucieczka”, ale
ugryzł się w język: nie wiadomo, czy napastnicy jednak nie
rozumieją po angielsku.
Szybko poczuł uderzenie
w plecy, któremu towarzyszył gniewny okrzyk po arabsku.
Prawdopodobnie oznaczało to: „Nie gadać!”
Gdzie Henry? Scolding z
bólem szyi przekręcił głowę w lewo. Na mule z przodu rozpoznał
buty i płaszcz Vincenta. Cejloński Storczyk został przerzucony
głową w drugą stronę, nie dało się stwierdzić, czy jest
świadomy ani czy w ogóle żyje. Ale gdyby, nie daj Boże… To
przecież nie ciagnęliby go ze sobą?…
Słońce zapadało za
horyzont, Arabowie coś ględzili, niektórzy nawet nucili, a piasek
pod kopytami wyglądał wciąż i wciąż tak samo. Czy nie powinni
przypadkiem wkrótce się zatrzymać na modlitwę?
Ból
nosa i całej głowy był obezwładniający, Tony czuł się też
ogólnie obolały – ze zmęczenia i od niewygodnej pozycji. Nie
miał wątpliwości, że nie będzie w stanie szybko się zerwać i
biec, gdyby nawet nadarzyła się okazja. Zresztą nie wiedział, w
którą stronę miałby uciekać i jak wiele mil przebyli od
samolotów. Jedyne, co wiedział, to że wiozą ich na południe, bo
zachodzące słońce miał po prawej.
Co
gorsza, Henry wciąż pozostawał zagadką. Na pewno był ranny i
prawdopodobnie nieprzytomny – nie mogą go zostawić, a nieść nie
zdołają. Ucieczka pozostawała nierealna..
Miał
ochotę zacząć szlochać. Zawiódł wszystkich, a najbardziej
Vincenta. Ale co innego można było zrobić? Gdyby wrócił na
„Evelyn”, eskortując uszkodzonego Dunmore’a, pozostawiłby
Braeburna na pewną śmierć. Zanim zatankowałby ponownie, by wrócić
do nowego pilota, byłoby już pozamiatane. Cóż, wiadomo, w którym
momencie popełnił błąd. Przed wylądowaniem można było
rozpoznać teren i przepędzić ewentualnego nieprzyjaciela… Ale
teraz już za późno na takie rozważania.
Słońce zaszło. Ktoś
na przedzie coś krzyknął, kolumna się zatrzymała. Tony poczuł,
jak jego mahometański anioł stróż manipuluje tuż obok niego,
odwiązując coś od siodła. Potem klapnięcie gdzieś w dole.
Ludzie, których Scolding miał w zasięgu wzroku, zzuwali buty,
rozściełali na ziemi dywaniki albo skóry zwierzęce i padali na
kolana zwróceni na wschód, w stronę Mekki. Rozpoczęły się
wieczorne modły. Jednostajny rytm pokłonów, powtarzanych fraz i
gestów sprawiał, że jeńcowi jeszcze bardziej się dłużyło,
modlitwa zdawała się przedłużać w nieskończoność. Przyszła
do niego niepokojąca, choć absurdalna myśl, że Senussi chcą ich
złożyć w ofierze. Spokojnie, pomyślał, choć Arabowie są znani
z gwałtowności, to jednak ofiar z ludzi nie praktykują. Niby tak,
ale Senussi to jakaś sekta, odległa od głównego nurtu islamu, kto
wie, co są zdolni wymyślić…
Rebelianci zakończyli
modły i po chwili ruszyli dalej. Scolding rozglądał się co jakiś
czas, choć czuł, że nie ma siły podnosić głowy na dłużej niż
kilka sekund. Weszli w jakąś dolinę, może koryto wyschniętej
rzeki podobne do tego, nad którym eskadra Tony’ego leciała nad
Zawijjat Sabah, tylko mniejsze. Są tu w pobliżu jakieś istotne
skupiska ludzkie? Próbował przypomnieć sobie z pamięci szczegóły
mapy wybrzeża. Wiadomo, że sama zawijja w grę nie wchodziła,
właściwie się od niej oddalali. Ale im bardziej wytężał pamięć,
tym bardziej nasilał się ból głowy.
Czarne
scenariusze przybierały na sile, piętrząc się jak woda przed
przerwaniem tamy. Tony słyszał co nieco o tym, w jak okrutny sposób
traktowali brytyjskich jeńców górale z Afganistanu. Z gazet albo
od dawnych kolegów, których krewni służyli na Granicy
Północno-Zachodniej, wiedział o zakopywaniu żywcem tak, aby tylko
głowa pozostała na zewnątrz, wystawiona na potworny skwar, o
wbijaniu gwoździ w pierś, aż utworzą wzór brytyjskiej flagi, i o
jeszcze gorszych rzeczach. Co prawda ci tutaj nie byli Afgańczykami,
ale także byli surowymi ludźmi wychowanymi na surowej ziemi i nie
należało raczej oczekiwać od nich rozmowy o pogodzie.
Próbował zająć myśli
czym innym, na przykład Emily. O właśnie, jej ojciec też służył
na Granicy… Ale wspomnienie nie dodało mu otuchy. Pojawił się
tylko głęboki żal, że ich wzajemne uczucie ledwie zdążyło
rozkwitnąć… A tak poza tym – jak by zareagowała panna Knight,
widząc Tony’ego z rozkwaszoną gębą, niczym zabijakę ze slumsów
Londynu? Mimo woli uśmiechnął się boleśnie.
Nie, nie był w stanie
skupić myśli na czymkolwiek. Czasami spoglądał w przód, na parę
butów Vincenta, ale obserwator nie dawał znaków życia. Miałeś
się nim zaopiekować i znowu skrewiłeś, człowieku!…
Czas wlókł się w
niemiłosiernej monotonii. Minuty, a może nawet godziny zlewały się
w jednostajną rzekę gorzkiej melasy. Tony podejrzewał, że kiedy w
końcu rebelianci przywiozą ich tam, dokąd zamierzają przywieźć,
i zrobią z nimi to, co zamierzają zrobić, popadnie już w takie
otępienie, że będzie mu i tak wszystko jedno.
Nagle rozległy się
jakieś okrzyki z dala. Odpowiedziały im gniewne głosy Senussich
(chociaż jedni i drudzy zdawali się identycznie wykrzykiwać
„Allahu akbar!”) i w jednej chwili zapanował zgiełk. Scolding
zobaczył, jak bojownik idący obok konia, przez którego
przewieszony był Henry, ściąga karabin z ramienia i biegnie
gdzieś. Zaraz potem znów zaczęły brzęczeć kule. O co tu chodzi?
- Eskadra, na ziemię! –
krzyknął Tony. Tylko tyle mógł zrobić dla swoich towarzyszy.
Nadludzkim
wysiłkiem szarpnął skrępowane ręce w tył, nad głowę, aż
zsunął się z końskiego grzbietu, uderzając boleśnie o ziemię.
Pilnujący go Beduin pochylił się zirytowany, ale w tejże
sekundzie trafiła go kula i padł wprost na Scoldinga. Wokół
panował kompletny chaos. Wystrzały, przekleństwa, krzyki ludzi,
kwik rannego muła. Tony poczuł jeszcze, jak potyka się o niego
kilka osób, zanim stracił przytomność.
Kiedy
wrócił do siebie, nadal leżał na ziemi, napotykając spokojne
spojrzenie przykucniętego obok młodego Murzyna w turbanie i
błękitnej koszuli.
- Ingliz? –
zapytał nieznajomy.
- Nie, Eskimos –
kapitan Scolding nie był w nastroju do uprzejmości. – W czyim
jestem ręku?
Czarnoskóry wstał z
kolan i zawołał coś w dal. Szybkim krokiem do Tony’ego podszedł
wąsacz o oliwkowej cerze. Miał na sobie bryczesy, szarą kefiję i
granatowy sweter.
- Sierżant Isa al-Dajri
z żandarmerii synajskiej – przedstawił się.
- Synajskiej? Daleko was
rzuciło!
- Miał pan prawdziwe
szczęście, effendi – stwierdził al-Dajri. – Po południu
mieliśmy ruszać w głąb pustyni, ale Abu Asifa kazał jeszcze się
wstrzymać. Potem usłyszeliśmy strzelaninę.
- Ja miałem? –
powtórzył Tony. – A reszta?
Z ogromnym wysiłkiem
podniósł się z ziemi i rozejrzał dookoła na tyle, na ile
pozwalało mu światło bijące od trzech ognisk. Tu i ówdzie leżeli
zabici i ranni, ktoś zajmował się ich pochówkiem. Kilku
rebeliantów w białych zawojach siedziało na ziemi bez broni, za to
z niewyraźnymi minami. Opodal leżała sterta broni rozciągnięta
na jakiejś płachcie. W głębi grupa jeźdźców dyskutowała o
czymś przy koniach i wielbłądach. Zwierząt było więcej, co
sugerowało, że tajemniczy pogromcy Senussich przybyli wierzchem.
Podobnie jak tamci, mieli stroje arabskie przemieszane z elementami
mundurów, w których łatwo było jednak poznać brytyjski krój.
W całej tej panoramie
Braeburn szybko rzucił się Tony’emu w oczy. Siedział przy ogniu,
oparty o bok odpoczywającego wielbłąda, a sam podtrzymywał
porucznika Vincenta, krzywiącego się z bólu i ściskającego prawe
ramię. Towarzyszył im mężczyzna ubrany całkiem na modłę
arabską, ale jego broda wydawała się zbyt ruda jak na tę okolicę.
Scolding podszedł w ich stronę, choć zdawało mu się, że całe
ciało ma poobijane.
- Co z tobą, Henry? –
zapytał z niepokojem.
- All right –
Vincent wymówił to z przesadnym londyńskim akcentem, który
zaczerpnął dawno temu od podwodniaka Mackaya. – To znaczy, cała
prawa strona mnie boli. Dobrze cię widzieć.
- Nawzajem. Widziałem
tylko twoje nogi, a nie wiedziałem, co z tobą.
- Byłem chyba
nieprzytomny, dopiero strzały mnie obudziły. Muł się wystraszył
i mnie zrzucił.
- Wydawało mi się, że
tam, na plaży, dostałeś w plecy.
- Bo dostałem –
potwierdził Cejloński Storczyk. – Kiedy będę w stanie bardziej
się ruszać, zobaczysz przestrzelony płaszcz. Dobrze, że założyłem
kapok pod spód.
- Sam kapok by nie
wystarczył – wtrącił Braeburn.
- No to już nie wiem…
– Vincent pokręcił głową. – Może strzelali ze starej
rusznicy o małej sile przebicia i w dodatku byłem poza zasięgiem
skutecznym, pocisk wytracił energię. Czy to ważne? Grunt, że mi
się udało. Za to ręka – okropnie!
- Potrzebujecie pomocy? –
upewnił się al-Dajri, podchodząc do nich.
- Macie jakiegoś
znachora?
Egipcjanin skinął na
jednego ze swoich ludzi, który właśnie prowadził poszkodowanego
kolegę. Posadziwszy tamtego przy ognisku, jeździec pustyni zbliżył
się do lotników. Nic w jego wyglądzie nie sugerowało, że może
być sanitariuszem, a już na pewno nie fakt, że był uzbrojony po
zęby. Miał karabin przewieszony przez ramię i pasy amunicyjne
skrzyżowane na piersi, a za szeroką, wielobarwną szarfą, którą
był przepasany, tkwił kindżał, dwa archaiczne pistolety skałkowe
z ozdobnymi okuciami z mosiądzu i całkiem nowy rewolwer. Nosił też
jednak przy boku dużą torbę, z której wyjął dużą manierkę i
zwinięte bandaże. Wprawnie rozciął Vincentowi rękaw, po czym
zajął się raną.
- Co z tobą, Braeburn? –
upewnił się Scolding, siadając obok.
- Nie jestem ranny, tylko
przylali mi kilka razy. W sumie trudno im się dziwić.
- Chyba każdego z nas
dodatkowo obili. To by wyjaśniało, czemu wszystko mnie boli, jakbym
stoczył się ze skalistego zbocza.
Tony dotknął nosa. Na
szczęście, choć bolał, to jednak nie sprawiał wrażenia
złamanego.
- Jak wyglądam? –
upewnił się.
- Z tak kolorową twarzą
nie wybierałbym się na tańce – odparł Braeburn. – Ale do
wesela się zagoi.
Między poszczególnymi
grupami ludzi przy ogniskach przemieszczał się mężczyzna w
arabskiej opończy. Jego twarz była całkiem zasłonięta wzorzystą
kefiją, ale w jego postawie przejawiało się coś niewątpliwie
oficerskiego. Nie miał nawet karabinu, tylko coś krótkiego w
kaburze u pasa. Przez chwilę rozmawiał z al-Dajrim, potem zbliżył
się do ogniska, przy którym siedzieli Scolding i jego towarzysze.
Zasiadł po przeciwnej stronie, a w świetle płomieni zalśniły
jego niebieskie oczy.
- No dobrze, panowie! –
powiedział z zaskakująco swojskim akcentem. – Czy zechcecie
zaspokoić moją ciekawość i wyjawić, skąd oficerowie Royal Navy
wzięli się na pustyni i co takiego zmalowaliście, że Senussi
potraktowali was dosyć szorstko?
- Zanim odpowiemy,
chcielibyśmy się nieco zorientować w sytuacji – powiedział
Scolding. – Z kim mamy do czynienia?
Mężczyzna sięgnął
do chusty i odsłonił oblicze, które nie wyglądałoby obco w
jakimś londyńskim klubie dla dżentelmenów. Wyglądał na
pięćdziesiąt parę lat, miał szeroką twarz o zawadiacko
podkręconych jasnych wąsach.
- Nazywają mnie Abu
Asifa – powiedział. – Od miesiąca szerzę zamęt na tyłach
Senussich. I widzę, że nie jestem jedyny.
- Kapitan Scolding oraz
porucznicy Vincent i Braeburn. Jesteśmy z morskiej służby lotniczej. Wzięli nas do niewoli po
przymusowym lądowaniu.
- Przymusowym? –
powtórzył gospodarz. – Aha, mieliście awarię. Daleko stąd?
- Na wybrzeżu. Już
mieliśmy wracać na okręt, ale Braeburnowi zepsuła się maszyna.
- I wtedy was napadli –
powiedział tajemniczy dowódca. – Czy macie jakąś hipotezę co
do tego, dokąd was prowadzili i po co?
- Niestety, nic z tego –
stwierdził Tony.
- Widzę, panowie, że
ostrożnie dozujecie informacje – zauważył Abu Asifa. – Bardzo
słusznie! Co prawda walczymy za tego samego króla i pijemy to samo
piwo, ale na pustyni nigdy nie wiadomo, na kogo się trafi.
- Z początku wydawało
się – stwierdził Vincent – że to bojownicy z Zawijjat Sabah,
którzy chcieli nam odpłacić za bombardowanie, ale przecież nie
zdążyliby nas dogonić, poza tym doprowadzili nas aż tu, w
zupełnie inną stronę. To musiała być inna grupa.
Abu Asifa zagwizdał z
podziwem.
- Zbombardowaliście
zawijję? No proszę! Gdybym tak w waszym wieku miał tę całą
technikę… Chciałem im złożyć wizytę w najbliższych dniach,
wygląda na to, że dzięki wam część tej roboty mam z głowy.
Henry trzymał prawą
rękę na temblaku wykonanym z żółtej jedwabnej chusty. Obracając
coś w palcach, przez moment spoglądał to na egzotyczne sylwetki
przy ogniskach i te ledwo widoczne jeszcze dalej, poza zasięgiem
światła, to znów na człowieka, któremu on i jego towarzysze
zawdzięczali ratunek.
- Naprawdę przebyliście
całą drogę aż z Synaju? – zapytał z niedowierzaniem.
- Nie, skąd. Większość
tych tutaj to miejscowi. Niektórzy z plemienia, które się nie lubi
z tymi, które przystały do Senussich, a reszta – Abu Asifa potarł
kciuk – to po prostu najemnicy.
- Dziękujemy… –
Scolding zawahał się, jakiego tytułu użyć – effendi. Jesteśmy
pana dłużni…
- Ach, nie ma o czym
gadać! – wąsacz machnął ręką. – Tak już jest na wojnie, że
do jednych się strzela, a drugim się pomaga, grunt w tym, żeby się
nie pomylić. Raczej powiedzcie, czego wam jeszcze trzeba.
- Sądzę, że raczej nie
ma pan tabletek od bólu głowy, więc…
- To mi się podoba! –
dowódca lotnej kolumny aż klasnął. – Prawdziwie angielski duch!
Tabletek może nie mam, ale mogę zaoferować coś w płynie na
uśmierzenie bólu.
- …więc najbardziej
chcielibyśmy wrócić na okręt – dokończył Tony.
- Już, od razu? –
zdziwił się Abu Asifa. – Nie napijecie się?
- Dość słuszny pomysł
– zgodził się Vincent. – Od kilku godzin nic nie mieliśmy w
ustach.
Gospodarz zawołał coś
po arabsku do ludzi przy drugim ognisku, gdzie szykowano coś w
kotle. Jeden z umundurowanych zerwał się i przyniósł glinianą
miskę z pieczenią, chyba z baraniny. Henry, jako najciężej
poszkodowany, dostał pierwszą porcję, posiłek dla pozostałych
przyniesiono po chwili. Przy jedzeniu Scolding i jego towarzysze
opowiadali swemu wybawcy o najnowszych wydarzeniach w Anglii. Abu
Asifa nie mówił nic o sobie, ale dyskretnie dawał do zrozumienia,
że interesują go nowiny z kraju, od których jest ostatnio całkiem
oderwany. Pytał też o Indie, ale nawet Vincent nie był na bieżąco
z wieściami z subkontynentu.
- Jesteśmy bardzo
wdzięczni za gościnę, effendi – oznajmił Tony w pewnym momencie
– ale obawiam się, że musimy już wracać.
- Oby tylko się nie
okazało, że spisali nas na straty i odpłynęli – rzekł ponuro
Henry.
- Gdyby nawet –
uspokoił go Abu Asifa – to nie ma obawy, za dwa tygodnie jestem
umówiony z okrętem podwodnym i pewnie będzie mógł was zabrać w
drodze powrotnej.
- Dwa tygodnie?! –
powtórzył Vincent z niedowierzaniem.
- A gdzie wam tak
śpieszno, poruczniku? Wojna wszędzie taka sama.
- Nie za wojną chyba
niektórzy tu tęsknią – stwierdził Braeburn. Henry spojrzał na
niego z potępieniem.
- W porządku –
powiedział gospodarz. – Raczej nie powinniście sami wracać na
wybrzeże, więc dam wam eskortę. Umiecie jeździć konno? Zwłaszcza
ranny?
- Nie jestem jakimś
wybitnym dżokejem, ale trzymam się w siodle – przyznał Vincent.
- No dobrze. Macpherson,
weźmiesz dziesięciu ludzi i odeskortujesz panów oficerów na
wybrzeże.
- Ta’est! –
odkrzyknął rudobrody, dotąd siedzący w kompletnym milczeniu, i
wstał.
Abu Asifa podniósł się
z miejsca, by pożegnać lotników.
- Bywajcie z Bogiem,
panowie. A jak już będziecie w domu, pozdrówcie wesołą Anglię.
Jeszcze przez jakiś czas jej nie zobaczę.
Gwiazdy
na niebie jasno świeciły, kiedy Scolding, Vincent i Braeburn
wyruszyli z obozowiska dywersantów ku miejscu, z którego zostali
uprowadzeni. Jechali kłusem przez piaski w towarzystwie jeźdźców
w burnusach. Wśród uzbrojenia odebranego rebeliantom lotnicy
odkryli oba lewisy z hydroplanów, kolejny koń niósł je więc
teraz na grzbiecie. Były kompletnie zapiaszczone i wymagały
gruntownego czyszczenia. Braeburn i Tony wygrzebali też ze sterty
zdobycznej broni swoje rewolwery. Henry nie mógł znaleźć własnego
webleya, więc Abu Asifa podarował mu pistolet samopowtarzalny
Mausera w drewnianej kaburze.
Kiedy zbliżali się w
miejsce, gdzie powinny się znajdować samoloty, było już po
dziewiątej. Kapitan Scolding dostrzegł z daleka jakieś światła.
Przemieszczały się w tę i z powrotem po ograniczonej przestrzeni,
więc brodaty Macpherson zahurgotał coś do swoich ludzi i wysłał
dwóch na zwiady.
Po
krótkiej wymianie okrzyków okazało się, że nie ma powodu do
obaw. To podporucznik Davies wylądował na plaży wraz z desantem z
„Evelyn”, odnalazł zdewastowane wodnosamoloty i kilkunastu
zabitych rebeliantów dookoła. Od dłuższego czasu naradzał się z
bosmanem Fredem Pickensem, co czynić dalej. Gdy w snopie latarki
pojawił się idący przodem Tony, najmłodszy z lotników eskadry
wpadł niemal w euforię.
- Co się z wami działo
przez ten cały czas, kapitanie! – wykrzyknął z radością,
zapominając nawet o pytającej intonacji.
- Tylko nie rzucaj nam
się na szyję, jesteśmy gorzej poobijani niż garnki w kambuzie –
rzucił Braeburn.
- Przez moment byliśmy
pewni, że trafiliście do niewoli! – podniecał się Davis.
- Bo trafiliśmy –
odparł Tony beznamiętnie.
- I wypuścili was? –
nie dowierzał młody obserwator. – Przecież to są wahhabici w
sufickiej skórze! Cokolwiek by to miało znaczyć.
- Gadaj, jak się czują
Dunmore i Matthews – kapitan Scolding zepchnął jego
rozgorączkowany umysł na właściwą drogę.
- Matthews dostał w udo,
Connor założył mu szwy i posłał na koję. Dunmore zdrowy, tylko
martwi się o Matthewsa. Samolot uszkodzony, ale Angus powiedział,
że wszystko naprawi.
- To niech naprawi i
nasze – Braeburn skinął ręką ku ciemnym sylwetkom shorta i
sopwitha, wyciągniętym na brzeg. – Zabieramy się stąd!
- Miał pan szczęście,
kość nie jest pęknięta – stwierdził doktor Connor, badając
twarz Tony’ego. – Czy pan wie, że ten cembał już chciał
podnosić kotwicę?
- Niemożliwe. Nawet
gdyby naprawdę miał taki zamiar, Dunmore zrobiłby awanturę jak
stąd do Gibraltaru.
- Myśli pan, kapitanie,
że Bancroft aż tak bardzo się nim przejmuje? – lekarz spojrzał
na pacjenta znad okularów. – Owszem, Dunmore’a nawet cenię,
chociaż ma zdrowego fisia, ale jako jedyny próbuje się
przeciwstawiać staremu. Co z tego, skoro…
Scolding oderwał się
na moment od paplaniny doktora. Oba samoloty zostały odholowane na
HMS „Evelyn” szalupami, w których przypłynął desant. Były w
opłakanym stanie, cud boski, że Senussim nie przyszło do głowy je
podpalić. Wymagały generalnego remontu. George Angus obiecał
wykorzystać wszystkie części zamienne, jakie tylko znajdzie w
ładowni, ale musiało to zająć sporo czasu. Wobec tego eskadrze
pozostała w tym momencie jedna sprawna maszyna, a właściwie nie
tyle sprawna, co mniej uszkodzona. I jeden sprawny obserwator w
osobie młodego Davisa. Tony nie miał zresztą zamiaru się
oszukiwać, że po tym, jak Libijczycy go stłukli, sam nie
potrzebował odpoczynku. Braeburn podobnie. Stan osobowy ograniczał
się więc w najbliższych dniach do Traylora, Dunmore’a i Davisa.
Jeden samolot na trzech? Więcej lotów to większe zużycie i lada
chwila nawet ten ostatni short będzie potrzebował remontu…
- Co z ręką Vincenta,
doktorze? – Tony wrócił do teraźniejszości.
- Musi ją oszczędzać,
więc nieźle byłoby go wysłać na urlop. Ktokolwiek go opatrywał,
był nawet niczego sobie, zdezynfekował i obandażował, ale kuli
nie wyjął. Co ja się napracowałem, żeby po nim poprawić…
- Ośli grzbiet na środku
pustyni to nie jest najlepszy stół operacyjny – zauważył
Scolding.
- Och, kapitanie, jednego
razu w Hondurasie robiłem amputację, stojąc po kolana w wodzie, a
za asystenta mając Indianina z kijem, który miał odganiać węże.
Jak trzeba operować, to się nie wybrzydza. No, koniec na dziś. Idę
się uchlać, czego i panu życzę.
Henry Vincent z trudem
otworzył drzwi kabiny. Prawą rękę, porządnie opatrzoną przez
Connora, wciąż trzymał na temblaku. Nie była złamana, ale doktor
uznał to za dobry pomysł, żeby jej nie przemęczać. W rezultacie
Henry musiał wszystko robić lewą i trochę się nie mógł
przyzwyczaić.
Mimo wszystko rana
dotkliwie bolała. Modlił się, by nie doszło do zakażenia. W
porównaniu z ręką, siniec na plecach i ślady uderzeń, jakie
pozostawili na jego ciele wściekli Senussi, wydawały się
pomijalnie małe.
Ale teraz mógł
odpocząć. Położył na stoliku pamiątki z tej
niefortunnej misji. Najpierw mauser, podarek od Abu Asify: pistolet z
gruszkowatą kolbą i magazynkiem umieszczonym z przodu, przed
spustem. Trochę dziwny, do tego ta ciężka drewniana kabura, która
podobno może służyć jako kolba… Henry sięgnął do kieszeni
munduru i wyjął niewielki przedmiot. Kula, która trafiłaby go w
plecy, gdyby nie utkwiła w kapoku, była nieco spłaszczona i
zdeformowana. Właściwie mógłby ją sobie oprawić i nosić na
łańcuszku, tak jak Davis ma swój bursztyn. Szkoda, że ciągle
jeszcze nie zdobył prezentu dla Lindy. Ale czyż po tym wszystkim
nie powinna się ucieszyć z samej jego obecności?
Z dużą trudnością –
krzywiąc się z bólu, bo jednak musiał użyć prawej ręki –
ściągnął kurtkę i koszulę. Stanął przed umywalnią i spojrzał
na siebie w lustrze. Cóż, nie chciałby, żeby Linda widziała go w
takim stanie, choć z pewnością znalazłaby w sobie masę
współczucia.
Po
skończeniu ablucji Vincent usiadł ciężko na brzegu łóżka. Czuł
się niesamowicie zmęczony, ale zanim stracił kontakt z jawą, jego
oczy pochwyciły jeszcze dolne linijki listu, który czytał rano.
Na razie
robi mi się słabo na samą myśl o wydaniu z siebie jakiegokolwiek
głośniejszego dźwięku, ale jak tylko wrócę do zdrowia, jeszcze
wszystkim pokażę. Tobie też. Bój się!
Wracaj do mnie szybko, moje powietrzno-morskie kochanie, bo inaczej oszaleję
jeszcze bardziej niż do tej pory.
Teraz
oboje byli cierpiący, szkoda tylko, że nie razem. Henry bardzo
żałował, że nie będzie mógł odpisać, dopóki ręka mu nie
wydobrzeje.
Brawo, doskonały rozdział bitewny, a bohaterowie naprawdę dostali +100 do zajebistości :)
OdpowiedzUsuńSwietny artykuł! Tony byl mega kozakiem!
OdpowiedzUsuńJakby tu się odpowiednio przywitać po miesiącu przerwy... ELO, ELO, trzy dwa zero, zostałam już spisana na straty, czy jeszcze ktoś czekał na mój komć? :D
OdpowiedzUsuńHenry, żyjesz, dostałeś w dupę (no, w plecy i w ramię), ale żyjesz! Dumna z ciebie jestem! (A spróbuj, cholero, nie żyć kiedyś, to komuś się tu krzywda stanie...) Nie powiem, żebym się takiego rozwoju spraw spodziewała, bo przede wszystkim ten rozdział to za mało. Serio, apetyt na tego typu przygody u chłopaków dopiero mi się zaostrzył, ledwo co weszliśmy w te klimaty i nie byłam zbytnio do nich przekonana, a po tym rozdziale taki mi się szalenie spodobały (i służą ci, wiesz?), że, jak naszych dzielnych lotników lubię i złego im nie życzę, to mogli trochę dłużej na tej pustyni jak dla mnie posiedzieć. :D No ale dobrze, przynajmniej choć na chwilę są teraz bezpieczni, ojezusieczekoladowy, Tony dostał w twarz, chodź, dziecko, ja cię przytulę (ale całować po ranach to będzie Emily, nie wtryniam się w cudze romanse :DDD).
- Teoretycznie można by się okopać.
- Czym? – parsknął Braeburn. – Scyzorykiem?
Vincent wzruszył ramionami. Zbliżał się wieczór, ale jemu wciąż było gorąco. Wtem nawiedziło go przeszywające wspomnienie Lindy, tak nieodpowiednie w tej sytuacji. Czy dane mu będzie jeszcze ją zobaczyć?
- Przestali strzelać – powiedział Tony. – Może dali sobie spokój.
- ALLAHU AKBAR!!!
O, to-to-to, cytuję ci, bo to jest złota kwestia, nie wiem, też się śmiejesz, jak to czytasz, czy nie masz świadomości, że się można przy tym opluć ze śmiechu, choć przedstawiona sytuacja jest jak najbardziej poważna? :D Czy to ja jestem niepoważna i się śmieję, a nie powinnam? :D
TONY, DZIECKO TY MOJE, DAJ MI SIĘ PRZYTULIĆ, jak ty się o Henry'ego troszczysz, NIE, KOCHANY, nie obwiniaj się, jak śmiesz się obwiniać o cokolwiek, NIE PŁACZ, NIE SZLOCHAJ, ooooomatkoooooooo, #feelings. (Nie mam pojęcia, co tu się odwaliło, ale doskonale opisuje to moje uczucia, więc ja to po prostu tutaj zostawię i będę mieć gdzieś, że ktoś to potem przeczyta i sobie o mnie coś dziwnego pomyśli, to so internety, tutaj żodyn nie wie, co się odwala.)
A tak poza tym – jak by zareagowała panna Knight, widząc Tony’ego z rozkwaszoną gębą, niczym zabijakę ze slumsów Londynu? I CO SIĘ GŁUPIO PYTASZ, KAPITANIE. Przecież laski na to lecą, rany wojenne i bohaterowie z pola walki. POLECIAŁABY NA NIEGO JESZCZE BARDZIEJ. (Profesjonalna opinia z tej strony!)
No, i póki co uratowani! Jak wspomniałam - trochę szybko, nie że narzekam, że są bezpieczni czy coś, ale tego, nie wiem, czy masz taką świadomość - tutaj widać, że się nieźle bawisz przy pisaniu tego. A jak się źle bawisz, to tego, możesz odczuwać dumę, bo wychodzi super. :D
Najpierw położył na stoliku pamiątki z tej niefortunnej misji. Najpierw mauser, podarek od Abu Asify: pistolet z gruszkowatą kolbą i magazynkiem umieszczonym z przodu, przed spustem. - O, ło, tutaj, powtórzenie masz.
Teraz oboje byli cierpiący, szkoda tylko, że nie razem. <333333333333333333 Henry <33333333333333333
I, cobym już powiedziała wszystko, co mam do powiedzenia: SONDA. Sprawa wygląda tak: ja głos oddaję na Emily, ALE ZAWSZE MUSI BYĆ JAKIEŚ ALE. Linda to w ogóle głupia opcja, jej wątek masz dość rozwinięty, tak uważam. Co do Josephine to właśnie zastanawiałam się między nią, a Emily, ale jak tak po tych 35 rozdziałach patrzę na tę historię i na to, jak się rozwinął wątek Henry'ego i Lindy, to nie wiem, czy by mnie koniecznie interesowało rozwijanie wątku Josephine. Wszystko oczywiście zależy, w jaką stronę by to poszło, podejrzewam taką, w której wtryniałby się z romans wszech czasów, a w tym przypadku to musiałabym cię namierzyć na mapie naszego pięknego kraju i pogrozić moim super fancy ceramicznym nożem, który jest fioletowy i bardzo lubię nim wymachiwać, bo czuję, że mam wtedy władzę. Więc wiesz... Głos dostaje Emily, ALE ZNOWU MAM JAKIEŚ ALE, podobno liczysz się z opinią czytelników, to se pozwolę, a co, jest okazja, trzeba ją wykorzystać. Nie ciśnij ty tej Emily na siłę przypadkiem, bo widać, że się przy niej i Tonym starasz, ale nie wolno się bardzo starać. Wiesz, o co mi chodzi? Spoko, ja też nie. :D No tego, czuję Emily już bardziej niż na początku, wciąż nie jest to tyle, ile bym ją czuć chciała, możesz coś z tym jeszcze zrobić i wierzę, że masz jakiś fajny pomysł, skoro już dajesz ją jako opcję przy głosowaniu.
Usuń#KONIEC
Czekał, czekał, chociaż w miarę upływu czasu z coraz mniejszą nadzieją. :D Z drugiej strony, po tym rozdziale moja wena spadła tak okrutnie, że trzeba było jej szukać w piwnicy. Dopiero teraz odzyskuję chęć do kontynuacji pisania i dalsza perspektywa mojego dziełka nie wydaje mi się już tak beznadziejna jak jeszcze tydzień temu.
UsuńZasadniczy problem polega na tym, że chyba za bardzo lubię swoich bohaterów, żeby wrzucać ich w bardziej długotrwałe kłopoty. Sądząc po reakcji na ten rozdział, wygląda jednak na to, że należało trochę mocniej ich przemłócić... Cóż, będzie jeszcze czas. :>
Co do ankiety, to w zasadzie Emily biorę pod uwagę, ale czasem wydaje mi się, że Linda jest dość jednorodna i wypadałoby, żeby czymś zaskoczyła... Z drugiej strony, chyba naprawdę mi się udała i jest postacią na tyle krwistą, że dalszego podrasowywania nie potrzebuje.
Ej no, ja zawsze prędzej czy później się pojawię. Usprawiedliwienie mam marne, bo głównie to mi się nie chciało żyć ani w życiu, ani w internetach, ale wiem, że ludzie potrzebują moich nieogarniętych komci, to mnie motywuje. :DDD
UsuńZnaczy wiesz, ta akcja na pustyni mi się podobała wyjątkowo, mam wrażenie, że to dlatego, że zeszliśmy na całkiem inny grunt, bo do tej pory to sobie przypominam głównie pokład Evelyn, pokłady samolotów (hydroplanów? wybacz, nie wiem którą nazwą się tu mogę posługiwać) i tam miasteczka, jak chłopcy sobie byli na urlopie albo mieli chwilę wolnego. Z tej całej akcji z Arabami ci wyszła taka niesamowicie ciekawa odskocznia i urozmaicenie, że aż człowiek chce więcej. Więc może nie tyle potrzebuję czytać, jak się Tony'emu i ekipie dostaje po tyłkach, co właśnie takie urozmaicenia dobrze działają i szkoda, że to się zamknęło we właściwie dwóch rozdziałów.
A ja na przykład zupełnie nie uważam, żeby Linda była jednorodna i nie mam pojęcia, skąd ci się to wzięło. Czym ty chcesz z nią zaskakiwać niby? Mnie w tym momencie by zaskoczyła tylko, jakby stwierdziła, że rzuca Henry'ego i znajduje sobie nowego gacha, ale tego nie zrobisz, bo już ci wspomniałam, że mam fioletowy, ceramiczny nóż i lubię nim wymachiwać. ;D Nad Lindą moim zdaniem jako postacią nie musisz już pracować, jest taka z krwi i kości, lepiej będzie jeśli poświęcisz teraz więcej uwagi Emily. ;) Linda póki co jest postacią, której ci zazdroszczę, tak samo Henry. Zrób to samo z Tonym i Emily, to będziesz mieć najbardziej wypaśne opko w internetach. ;)
Cóż, cieszę się, że ten kawałek był udany i do tego inny niż wszystkie (choć z mojej perspektywy nie przebija tego, kiedy Tony i Henry byli rozbitkami). Po czymś takim trudno będzie w obecnej sytuacji fabularnej przeskoczyć poprzeczkę, więc następny rozdział zapowiada się raczej bez fajerwerków.
UsuńSpokojnie, Linda nie należy do osób, które rzuciłyby Henry'ego z własnej woli. Udało się chłopakowi perfekcyjnie trafić za pierwszym razem (z niewielką pomocą Dunmore'a). Z początku miał nie mieć szczęścia w miłości, ale Linda zrobiła takie wejście smoka, że już po pierwszym spotkaniu było jasne, że Henry przy niej zostanie. Ale teraz dzielą ich setki mil...
Super rozdział! :) Polecam: http://owczeprzygody.pl/wypas-owiec/
OdpowiedzUsuńZła Miętówka, zła i niedobra. Wpadłam tutaj na początku kwietnia, przeczytałam rozdział za jednym chapsnięciem (z radości spóźniając się przy tym na zajęcia), a o komciu to już zapomniałam. Trzeba to nadrobić, koniecznie - a przy okazji mogłam sobie odświeżyć rozdział, który zapamiętałam jako fantastyczny, i taki własnie jest :D.
OdpowiedzUsuńZ rozdziału na rozdział coraz bardziej kocham Tony'ego - na początku trochę cierpiał na brak cech szczególnych i, hmmm, syndrom Tomka Wilmowskiego(?) (jakby mu zmienić narodowość i wysłać na front) W każdym razie już nie muszę się zastanawiać nad tym jak to bardziej określić, bo w tym rozdziale Tony jest cudowny. W ogóle wszyscy są cudowni. Nie wiem, co odegrało istotniejszą rolę - czy rozdziały bitewne idą Ci najlepiej (naprawdę nie obraziłabym się na jeszcze kilka porządnych tego rodzaju fragmentów), czy faktycznie bohaterowie sponiewierani dostają +100 do zajebistości ;)
Boję się, że sponiewieranie bohaterów = niestety brak akcji bitewnych w najbliższych rozdziałach? To mnie unieszczęśliwia... choć w sumie dowiedziałabym się czegoś może o naszych Paniach, zwłaszcza o Josephine, bo coś średnio intensywnie jej widmo Henry'ego prześladuje. A przecież lubisz się nad nim znęcać, widzę. :D (Serio, nawet jak wszyscy dostają po dupie, to Vincent dostaje bardziej!) Dla jasności, ja nie narzekam, wręcz przeciwnie, ja się domagam! Choć w sumie Tony'ego też by można czymś przemaglować. Albo, o, Dunmore'a! *olśnienie w rozbłysku światła, i świeżo rozbudzona żądza wymyślenia jakiegoś nieszczęścia dla Dunmore'a*
Cokolwiek stworzysz, wpadnę i entuzjastycznie pożrę (a może nawet skomciam o czasie).
Miętówka
Wygląda na to, że rozdział podnosi poprzeczkę niesamowicie. Jak ja sobie z tym poradzę?... :D Trochę się boję przesycenia akcją (oraz tego, że zacznę się powtarzać), więc sceny bitewne dozuję ostrożnie, ale po takim odzewie przyjdzie mi przemyśleć tę kwestię jeszcze raz.
UsuńCo do Tony'ego - mój główny problem często polega na tym, że główny bohater wypada mniej ciekawie niż otoczenie jego, ale od dobrych kilku miesięcy Tony wyraźnie zyskuje. Tak mi się przynajmniej wydaje, a może po prostu jego fanki wychodzą z cienia potężnego Teamu Vincent. ;)
Bohaterowie nie dość, że sponiewierani, to jeszcze latać za bardzo na czym nie mają, więc wygląda na to, że będą jakiś czas uziemieni, ale na wojnie sytuacja zmienia się dynamicznie (sprawdzić, czy nie front zachodni) i nie wiadomo, co im się przydarzy za parę następnych rozdziałów. A tu wątki romansowe też wołają: "Kontynuuj nas!" Jedno jest pewne: bohaterowie raczej nie unikną przeczołgania.
Pozdrawiam i zapraszam na nexta, który będzie zapewne za parę tygodni.
bardzo interesujący blog, czytam od jakiegoś czasu- przyznam się, nie regularnie, ale wpadam tu co jakiś czas i nigdy nie załuyje. wpadnij tez do mnie! ekologiczny wypas owiec
OdpowiedzUsuńMuszę powiedzieć, że bardzo przyjemnie się czytało, oby tak dalej :)
OdpowiedzUsuń