Rozdział 35. Abu Asifa




Sponad grzbietu wydmy wychynęły sylwetki w kefijach, rozległy się strzały. Kapitan Scolding, sięgając po rewolwer, błyskawicznie uskoczył za uziemiony samolot.
- Pieką do nas! – krzyknął Arthur Braeburn, stwierdzając oczywistość.
Zapanował osobliwy koncert, gdy Senussi starali się dosięgnąć lotników i przycisnąć ich ogniem. Gardłowemu pokrzykiwaniu akompaniował huk nowoczesnych włoskich karabinów i prastarych muszkietów. Kule świszczały dookoła, rozpryskiwały piasek wokół samolotu, a czasem trafiały prosto w niego, przebijając płótno i deski.
- Jak mi zepsują silnik, to ich zabiję! – warknął Braeburn, ładując do bębenka nowe naboje.
Wstał ostrożnie, korzystając z osłony, jaką dawał kadłub. Powoli się wychylił i oddał strzał do pierwszego przeciwnika, który mu się nawinął. Zanim opadł do parteru, znów zagrzechotała kanonada z wydm.
Tony z lękiem spojrzał na Henry’ego, leżącego o cztery kroki od samolotu. Vincent nie ruszał się i przez jedną straszną sekundę Tony’emu przemknął przez głowę najgorszy scenariusz. Wtem jednak obserwator lekko odwrócił ku niemu głowę. Nie można było tak go zostawić…
- Weź lewisa i spróbuj ich przegonić – rzucił Scolding za siebie.
- W porządku – odparł Braeburn. – Ja im zaraz urządzę pokropek!
Dopadł karabinu i wykręcając go na obrotnicy pod odpowiednim kątem, puścił szeroką serię. Napastnicy runęli na ziemię – dwaj zastygli na skraju skarpy, reszta się skryła. Tony ręką dał znak Vincentowi, który błyskawicznie przetoczył się za samolot.
- Nic ci nie jest? – upewnił się kapitan.
- Na razie nie… – Henry sam dobył webleya. – Ilu ich?
- Trudno powiedzieć. Nie tylu, żebyśmy ich wcześniej zauważyli z powietrza.
- To raczej nie ci z Zawijjat Sabah – uznał Tony. – Nie dogoniliby nas tak szybko.
- Widać czystym przypadkiem natrafiliśmy na zupełnie inny oddział. A raczej oni natrafili na nas.
Siedzieli we trójkę na ograniczonej przestrzeni, stłoczeni wokół kadłuba, by nie wystawiać się na ostrzał. Tony i Henry z rzadka odpowiadali ogniem. Nie liczyli specjalnie na trafienie przeciwnika, bo znaczna siła obalająca rewolweru swoją drogą, a niewystarczający zasięg swoją. Mogli jednak przynajmniej zniechęcać tamtych do wychylania się zza osłony. Kiedy z tamtej strony robiło się głośniej, Braeburn sięgał po kaem i krótkimi seriami uciszał nieprzyjaciela.
- Nie jest tu zbyt wygodnie – zauważył Henry.
- Lepiej tak niż całkiem bez osłony – odparł Scolding.
- Teoretycznie można by się okopać.
- Czym? – parsknął Braeburn. – Scyzorykiem?
Vincent wzruszył ramionami. Zbliżał się wieczór, ale jemu wciąż było gorąco. Wtem nawiedziło go przeszywające wspomnienie Lindy, tak nieodpowiednie w tej sytuacji. Czy dane mu będzie jeszcze ją zobaczyć?
- Przestali strzelać – powiedział Tony. – Może dali sobie spokój.
- ALLAHU AKBAR!!!
Kapitan wyjrzał znad skrzydła samolotu. Z wydm zbiegało kilkanaście sylwetek: jedni w mundurach tureckiego wzoru, drudzy w burnusach i dżelabach, niektórzy strzelali w biegu. Dwa pociski ugodziły sopwitha w uniesiony ogon. Braeburn znów zerwał się do kaemu, lecz nagle kula przeleciała dołem i wbiła się w piasek o pół cala od jego lewego buta. Nowy pilot wysyczał przekleństwo, odskakując w bok.
Tony błyskawicznie rzucił się do lewisa. Przyłożył kolbę do ramienia, z grubsza wycelował i ściągnął spust. Seria rozerwała powietrze, napastnicy padali na ziemię jeden po drugim. Nagle zabrakło amunicji: Scolding opróżnił cały magazynek. Trzej Senussi prześlizgnęli się z lewej poza zasięg karabinu. Ten na przedzie pędził ku lotnikom z nastawionym bagnetem. Vincent złożył się oburącz i trafił go prosto w pierś. Braeburn już się trochę pozbierał i z pozycji leżącej powalił dwóch pozostałych.
- Co z twoją nogą? – zapytał Scolding.
- Nie trafili – mruknął Arthur. – Mam szczęście jak sama blasfemia.
Vincent przyjrzał się zabitemu Arabowi. Przeciwnik nosił mundur obwiązany granatową szarfą i biały zawój, miał krótką czarną brodę, ale bez wąsów. Henry po raz pierwszy w życiu patrzył w oczy człowieka, którego pozbawił życia. Do tej pory widywał przeciwników z odległości setek, czasem dziesiątek stóp, aż do momentu, gdy spadali do morza i niknęli w nim na wieki. Dziwne, wydawało mu się, że powinien gorzej to znieść. Okoliczności jednak nie sprzyjały refleksji. Z wydm znów uniosło się kilka sylwetek, Vincent runął na piasek tuż obok towarzyszy.
- Co robimy? – zapytał dla pewności.
Braeburn zdjął pilotkę, nadział na lufę rewolweru i powoli wystawił poza krawędź kadłuba. Natychmiast huknęły trzy strzały.
- Uparci są, juchy! – krzyknął. – Czemu akurat na nas się tak uwzięli?
- Może chcą nas wziąć żywcem – stwierdził Vincent.
- I dlatego strzelają? Nie pasuje.
- Czy w tej sytuacji nie wszystko jedno, czego od nas chcą? – Scolding odwrócił ich uwagę od akademickich rozmyślań. – Poszukajmy wyjścia. To naprawdę już ostatni magazynek?
- Ostatni – przytaknął Braeburn ponuro. – Nabojów do rewolweru też nie ma za dużo.
Gdzie się podziewa Dunmore? Powinien chociaż rzucić okiem, czy nic im nie jest… No jasne, ma uszkodzoną maszynę. Ale „Evelyn” mogłaby podejść i ostrzelać napastników ze swojego jedynego działa, a potem wysadzić desant na brzeg.
- Masz radio na dynamo czy na baterię? – zwrócił się Tony do Braeburna.
- Na dynamo, niestety. Żeby chociaż trochę wiatru…
- A może rakietnica?
Braeburn tylko rozłożył ręce.
- Nasza została w shorcie – odpowiedział Vincent.
- To pech…
- Zaraz przyniosę.
- Nie pozwalam, za duże niebezpieczeństwo.
- W za dużym niebezpieczeństwie to już i tak jesteśmy! – rzucił Henry przez zęby. – A tam jest drugi lewis.
- Dobra, leć! – zgodził się Tony. – Będziemy cię osłaniać.
Braeburn ostrożnie, starając się nie wystawiać głowy, zdjął karabin z obrotnicy, żeby mieć większe pole manewru. Wydobył z płóciennej torby ostatni talerz, załadował i krótką serią znów zmusił Senussich do padnięcia.
Henry skoczył ku drugiemu hydroplanowi. Biegł zygzakiem, starając się zmieniać kierunki niespodziewanie, w nierównych odstępach. Był już dwadzieścia stóp od shorta, gdy nagle na jego plecach skóra płaszcza jakby się rozprysła. Vincent stracił równowagę i padł jak długi na ziemię.
Henry? O Boże, Henry dostał! Tym razem naprawdę! Scolding poczuł płynny ołów rozpaczy spływający mu do żołądka. Był gotów wystartować piorunem, nie bacząc na ostrzał, aby chwycić przyjaciela i przenieść go w jakiekolwiek bezpieczne miejsce. Prawie już rzucił się ku niemu szczupakiem, gdy wtem…
W oddali podniósł się gardłowy okrzyk. Senussi zrezygnowali z frontowego ataku po skarpie i okrążali uszkodzony samolot szerokim łukiem od prawej, byli już z dwieście metrów od niego. Zaczęli strzelać z tamtej strony, Tony musiał się nieco przesunąć, by dziób sopwitha lepiej go osłaniał. Podpuścić przeciwnika bliżej, żeby nie marnować amunicji, czy zatrzymać go na większej odległości, żeby zdążyć wyciągnąć Henry’ego? Braeburn sam podjął decyzję, posyłając ku rebeliantom serie krótkie, ale o dużym rozrzucie. Sto pięćdziesiąt metrów… Starając się zachować spokój, kapitan Scolding wycelował, nacisnął spust i zobaczył, jak wybrany przez niego przeciwnik pada.
Odwrócił się na moment. Vincent niespodziewanie zerwał się z ziemi i długim susem skoczył do shorta. Zabrzmiały kolejne strzały z wydm. Henry stracił równowagę, jakby ktoś go popchnął, padł na burtę samolotu…
Ale udało mu się! Zanurkował pod belką ogonową, od drugiej burty wdrapał się do kokpitu. Rozległ się posępny terkot karabinu maszynowego, grad kul spadł na atakujących Libijczyków z dwóch stron. Tylko kilku pozostało na nogach, wycofali się na wydmy.
- No już, wynocha! – krzyknął za nimi Braeburn.
Henry siedział w shorcie, z daleka miał lepszy widok na towarzyszy i ich sytuację. Czuł dotkliwy ból prawego ramienia, a odrzut karabinu maszynowego wręcz je rozrywał, ale on próbował nie zwracać na to uwagi. Teraz najważniejsze było wydostać się stąd. Sięgnął po pistolet sygnałowy, załadował rakietę, kiedy nagle…
Kiedy lotnicy byli zajęci odpieraniem ataku z prawej, grupa Senussich po cichu zsunęła się ze skarpy. Tony dostrzegł ich kątem oka, strzelił dwa razy bez celowania w środek grupy i powalił dwóch. Nie miał już nic w bębenku, musiał przeładować. Braeburn raczył przeciwnika krótkimi seriami, lecz ręce trzęsły mu się ze zmęczenia, karabin lekki tylko z nazwy ciążył ku ziemi. Vincent z oddali niewiele mógł pomóc, sopwith zasłaniał mu pole rażenia.
Kilku rebeliantom udało się dopaść samolotu. Braeburn zastrzelił jednego. Zebrawszy wszystkie siły, rąbnął drugiego w twarz chłodnicą kaemu. Scolding zdążył załadować dopiero trzy naboje, ale nie było już czasu. Dwa razy wystrzelił, trafił tylko raz. Wysoki, wąsaty Arab w zaokrąglonym fezie zamachnął się na niego kolbą. Tony zrobił unik, tamten uderzył muszkietem w burtę samolotu. Kapitan znów nacisnął spust, trafiając przeciwnika w udo. Arab runął na kolana, lecz Scolding popełnił błąd, skupiając w tej chwili uwagę wyłącznie na nim. Niespodziewanie poczuł silne uderzenie w twarz…


Słońce chyliło się ku zachodowi, twarz paliła żywym ogniem. Ile czasu mogło minąć? Tony nie wiedział, wpatrywał się tylko w przesuwający się pod nim piasek. Z całą pewnością miał rozwalony policzek i prawdopodobnie nos, od którego ból promieniował na całą głowę. Ledwo wytrzymywał, usiłując obrócić głowę i trochę się rozejrzeć. Czuł też ucisk w górnej części brzucha, tuż poniżej żeber, gdzie wbijał mu się kościsty kręgosłup zwierzęcia jucznego.
Skrępowali mu dłonie w nadgarstkach i przerzucili jak worek przez konia albo muła. Nie wiedział, czy nogi też były związane, w każdym razie i tak nie miał siły nimi poruszać.
Co widział? Niewiele. Senussi wieźli ich dokądś. Z perspektywy końskiego grzbietu nie widział, jak liczna jest karawana. W zasięgu wzroku dostrzegał siedmiu ludzi, słyszał rozmowy co najmniej kilku głosów, z których i tak nic nie rozumiał. Obejrzawszy się w prawo, czyli wstecz, Tony zobaczył drugie zwierzę, wiozące dla odmiany Braeburna. Nowy pilot był przytomny, choć trochę zakrwawiony. Rozglądał się wokoło z pewną obojętnością. Natrafił na wzrok kapitana i skrzywił się – Tony musiał niedobrze wyglądać.
- Co nas czeka? – zapytał Braeburn.
- Pewnie nic dobrego – odparł kapitan. Chciał powiedzieć „Oczywiście ucieczka”, ale ugryzł się w język: nie wiadomo, czy napastnicy jednak nie rozumieją po angielsku.
Szybko poczuł uderzenie w plecy, któremu towarzyszył gniewny okrzyk po arabsku. Prawdopodobnie oznaczało to: „Nie gadać!”
Gdzie Henry? Scolding z bólem szyi przekręcił głowę w lewo. Na mule z przodu rozpoznał buty i płaszcz Vincenta. Cejloński Storczyk został przerzucony głową w drugą stronę, nie dało się stwierdzić, czy jest świadomy ani czy w ogóle żyje. Ale gdyby, nie daj Boże… To przecież nie ciagnęliby go ze sobą?…
Słońce zapadało za horyzont, Arabowie coś ględzili, niektórzy nawet nucili, a piasek pod kopytami wyglądał wciąż i wciąż tak samo. Czy nie powinni przypadkiem wkrótce się zatrzymać na modlitwę?
Ból nosa i całej głowy był obezwładniający, Tony czuł się też ogólnie obolały – ze zmęczenia i od niewygodnej pozycji. Nie miał wątpliwości, że nie będzie w stanie szybko się zerwać i biec, gdyby nawet nadarzyła się okazja. Zresztą nie wiedział, w którą stronę miałby uciekać i jak wiele mil przebyli od samolotów. Jedyne, co wiedział, to że wiozą ich na południe, bo zachodzące słońce miał po prawej.
Co gorsza, Henry wciąż pozostawał zagadką. Na pewno był ranny i prawdopodobnie nieprzytomny – nie mogą go zostawić, a nieść nie zdołają. Ucieczka pozostawała nierealna..
Miał ochotę zacząć szlochać. Zawiódł wszystkich, a najbardziej Vincenta. Ale co innego można było zrobić? Gdyby wrócił na „Evelyn”, eskortując uszkodzonego Dunmore’a, pozostawiłby Braeburna na pewną śmierć. Zanim zatankowałby ponownie, by wrócić do nowego pilota, byłoby już pozamiatane. Cóż, wiadomo, w którym momencie popełnił błąd. Przed wylądowaniem można było rozpoznać teren i przepędzić ewentualnego nieprzyjaciela… Ale teraz już za późno na takie rozważania.
Słońce zaszło. Ktoś na przedzie coś krzyknął, kolumna się zatrzymała. Tony poczuł, jak jego mahometański anioł stróż manipuluje tuż obok niego, odwiązując coś od siodła. Potem klapnięcie gdzieś w dole. Ludzie, których Scolding miał w zasięgu wzroku, zzuwali buty, rozściełali na ziemi dywaniki albo skóry zwierzęce i padali na kolana zwróceni na wschód, w stronę Mekki. Rozpoczęły się wieczorne modły. Jednostajny rytm pokłonów, powtarzanych fraz i gestów sprawiał, że jeńcowi jeszcze bardziej się dłużyło, modlitwa zdawała się przedłużać w nieskończoność. Przyszła do niego niepokojąca, choć absurdalna myśl, że Senussi chcą ich złożyć w ofierze. Spokojnie, pomyślał, choć Arabowie są znani z gwałtowności, to jednak ofiar z ludzi nie praktykują. Niby tak, ale Senussi to jakaś sekta, odległa od głównego nurtu islamu, kto wie, co są zdolni wymyślić…
Rebelianci zakończyli modły i po chwili ruszyli dalej. Scolding rozglądał się co jakiś czas, choć czuł, że nie ma siły podnosić głowy na dłużej niż kilka sekund. Weszli w jakąś dolinę, może koryto wyschniętej rzeki podobne do tego, nad którym eskadra Tony’ego leciała nad Zawijjat Sabah, tylko mniejsze. Są tu w pobliżu jakieś istotne skupiska ludzkie? Próbował przypomnieć sobie z pamięci szczegóły mapy wybrzeża. Wiadomo, że sama zawijja w grę nie wchodziła, właściwie się od niej oddalali. Ale im bardziej wytężał pamięć, tym bardziej nasilał się ból głowy.
Czarne scenariusze przybierały na sile, piętrząc się jak woda przed przerwaniem tamy. Tony słyszał co nieco o tym, w jak okrutny sposób traktowali brytyjskich jeńców górale z Afganistanu. Z gazet albo od dawnych kolegów, których krewni służyli na Granicy Północno-Zachodniej, wiedział o zakopywaniu żywcem tak, aby tylko głowa pozostała na zewnątrz, wystawiona na potworny skwar, o wbijaniu gwoździ w pierś, aż utworzą wzór brytyjskiej flagi, i o jeszcze gorszych rzeczach. Co prawda ci tutaj nie byli Afgańczykami, ale także byli surowymi ludźmi wychowanymi na surowej ziemi i nie należało raczej oczekiwać od nich rozmowy o pogodzie.
Próbował zająć myśli czym innym, na przykład Emily. O właśnie, jej ojciec też służył na Granicy… Ale wspomnienie nie dodało mu otuchy. Pojawił się tylko głęboki żal, że ich wzajemne uczucie ledwie zdążyło rozkwitnąć… A tak poza tym – jak by zareagowała panna Knight, widząc Tony’ego z rozkwaszoną gębą, niczym zabijakę ze slumsów Londynu? Mimo woli uśmiechnął się boleśnie.
Nie, nie był w stanie skupić myśli na czymkolwiek. Czasami spoglądał w przód, na parę butów Vincenta, ale obserwator nie dawał znaków życia. Miałeś się nim zaopiekować i znowu skrewiłeś, człowieku!…
Czas wlókł się w niemiłosiernej monotonii. Minuty, a może nawet godziny zlewały się w jednostajną rzekę gorzkiej melasy. Tony podejrzewał, że kiedy w końcu rebelianci przywiozą ich tam, dokąd zamierzają przywieźć, i zrobią z nimi to, co zamierzają zrobić, popadnie już w takie otępienie, że będzie mu i tak wszystko jedno.
Nagle rozległy się jakieś okrzyki z dala. Odpowiedziały im gniewne głosy Senussich (chociaż jedni i drudzy zdawali się identycznie wykrzykiwać „Allahu akbar!”) i w jednej chwili zapanował zgiełk. Scolding zobaczył, jak bojownik idący obok konia, przez którego przewieszony był Henry, ściąga karabin z ramienia i biegnie gdzieś. Zaraz potem znów zaczęły brzęczeć kule. O co tu chodzi?
- Eskadra, na ziemię! – krzyknął Tony. Tylko tyle mógł zrobić dla swoich towarzyszy.
Nadludzkim wysiłkiem szarpnął skrępowane ręce w tył, nad głowę, aż zsunął się z końskiego grzbietu, uderzając boleśnie o ziemię. Pilnujący go Beduin pochylił się zirytowany, ale w tejże sekundzie trafiła go kula i padł wprost na Scoldinga. Wokół panował kompletny chaos. Wystrzały, przekleństwa, krzyki ludzi, kwik rannego muła. Tony poczuł jeszcze, jak potyka się o niego kilka osób, zanim stracił przytomność.


Kiedy wrócił do siebie, nadal leżał na ziemi, napotykając spokojne spojrzenie przykucniętego obok młodego Murzyna w turbanie i błękitnej koszuli.
- Ingliz? – zapytał nieznajomy.
- Nie, Eskimos – kapitan Scolding nie był w nastroju do uprzejmości. – W czyim jestem ręku?
Czarnoskóry wstał z kolan i zawołał coś w dal. Szybkim krokiem do Tony’ego podszedł wąsacz o oliwkowej cerze. Miał na sobie bryczesy, szarą kefiję i granatowy sweter.
- Sierżant Isa al-Dajri z żandarmerii synajskiej – przedstawił się.
- Synajskiej? Daleko was rzuciło!
- Miał pan prawdziwe szczęście, effendi – stwierdził al-Dajri. – Po południu mieliśmy ruszać w głąb pustyni, ale Abu Asifa kazał jeszcze się wstrzymać. Potem usłyszeliśmy strzelaninę.
- Ja miałem? – powtórzył Tony. – A reszta?
Z ogromnym wysiłkiem podniósł się z ziemi i rozejrzał dookoła na tyle, na ile pozwalało mu światło bijące od trzech ognisk. Tu i ówdzie leżeli zabici i ranni, ktoś zajmował się ich pochówkiem. Kilku rebeliantów w białych zawojach siedziało na ziemi bez broni, za to z niewyraźnymi minami. Opodal leżała sterta broni rozciągnięta na jakiejś płachcie. W głębi grupa jeźdźców dyskutowała o czymś przy koniach i wielbłądach. Zwierząt było więcej, co sugerowało, że tajemniczy pogromcy Senussich przybyli wierzchem. Podobnie jak tamci, mieli stroje arabskie przemieszane z elementami mundurów, w których łatwo było jednak poznać brytyjski krój.
W całej tej panoramie Braeburn szybko rzucił się Tony’emu w oczy. Siedział przy ogniu, oparty o bok odpoczywającego wielbłąda, a sam podtrzymywał porucznika Vincenta, krzywiącego się z bólu i ściskającego prawe ramię. Towarzyszył im mężczyzna ubrany całkiem na modłę arabską, ale jego broda wydawała się zbyt ruda jak na tę okolicę. Scolding podszedł w ich stronę, choć zdawało mu się, że całe ciało ma poobijane.
- Co z tobą, Henry? – zapytał z niepokojem.
- All right – Vincent wymówił to z przesadnym londyńskim akcentem, który zaczerpnął dawno temu od podwodniaka Mackaya. – To znaczy, cała prawa strona mnie boli. Dobrze cię widzieć.
- Nawzajem. Widziałem tylko twoje nogi, a nie wiedziałem, co z tobą.
- Byłem chyba nieprzytomny, dopiero strzały mnie obudziły. Muł się wystraszył i mnie zrzucił.
- Wydawało mi się, że tam, na plaży, dostałeś w plecy.
- Bo dostałem – potwierdził Cejloński Storczyk. – Kiedy będę w stanie bardziej się ruszać, zobaczysz przestrzelony płaszcz. Dobrze, że założyłem kapok pod spód.
- Sam kapok by nie wystarczył – wtrącił Braeburn.
- No to już nie wiem… – Vincent pokręcił głową. – Może strzelali ze starej rusznicy o małej sile przebicia i w dodatku byłem poza zasięgiem skutecznym, pocisk wytracił energię. Czy to ważne? Grunt, że mi się udało. Za to ręka – okropnie!
- Potrzebujecie pomocy? – upewnił się al-Dajri, podchodząc do nich.
- Macie jakiegoś znachora?
Egipcjanin skinął na jednego ze swoich ludzi, który właśnie prowadził poszkodowanego kolegę. Posadziwszy tamtego przy ognisku, jeździec pustyni zbliżył się do lotników. Nic w jego wyglądzie nie sugerowało, że może być sanitariuszem, a już na pewno nie fakt, że był uzbrojony po zęby. Miał karabin przewieszony przez ramię i pasy amunicyjne skrzyżowane na piersi, a za szeroką, wielobarwną szarfą, którą był przepasany, tkwił kindżał, dwa archaiczne pistolety skałkowe z ozdobnymi okuciami z mosiądzu i całkiem nowy rewolwer. Nosił też jednak przy boku dużą torbę, z której wyjął dużą manierkę i zwinięte bandaże. Wprawnie rozciął Vincentowi rękaw, po czym zajął się raną.
- Co z tobą, Braeburn? – upewnił się Scolding, siadając obok.
- Nie jestem ranny, tylko przylali mi kilka razy. W sumie trudno im się dziwić.
- Chyba każdego z nas dodatkowo obili. To by wyjaśniało, czemu wszystko mnie boli, jakbym stoczył się ze skalistego zbocza.
Tony dotknął nosa. Na szczęście, choć bolał, to jednak nie sprawiał wrażenia złamanego.
- Jak wyglądam? – upewnił się.
- Z tak kolorową twarzą nie wybierałbym się na tańce – odparł Braeburn. – Ale do wesela się zagoi.
Między poszczególnymi grupami ludzi przy ogniskach przemieszczał się mężczyzna w arabskiej opończy. Jego twarz była całkiem zasłonięta wzorzystą kefiją, ale w jego postawie przejawiało się coś niewątpliwie oficerskiego. Nie miał nawet karabinu, tylko coś krótkiego w kaburze u pasa. Przez chwilę rozmawiał z al-Dajrim, potem zbliżył się do ogniska, przy którym siedzieli Scolding i jego towarzysze. Zasiadł po przeciwnej stronie, a w świetle płomieni zalśniły jego niebieskie oczy.
- No dobrze, panowie! – powiedział z zaskakująco swojskim akcentem. – Czy zechcecie zaspokoić moją ciekawość i wyjawić, skąd oficerowie Royal Navy wzięli się na pustyni i co takiego zmalowaliście, że Senussi potraktowali was dosyć szorstko?
- Zanim odpowiemy, chcielibyśmy się nieco zorientować w sytuacji – powiedział Scolding. – Z kim mamy do czynienia?
Mężczyzna sięgnął do chusty i odsłonił oblicze, które nie wyglądałoby obco w jakimś londyńskim klubie dla dżentelmenów. Wyglądał na pięćdziesiąt parę lat, miał szeroką twarz o zawadiacko podkręconych jasnych wąsach.
- Nazywają mnie Abu Asifa – powiedział. – Od miesiąca szerzę zamęt na tyłach Senussich. I widzę, że nie jestem jedyny.
- Kapitan Scolding oraz porucznicy Vincent i Braeburn. Jesteśmy z morskiej służby lotniczej. Wzięli nas do niewoli po przymusowym lądowaniu.
- Przymusowym? – powtórzył gospodarz. – Aha, mieliście awarię. Daleko stąd?
- Na wybrzeżu. Już mieliśmy wracać na okręt, ale Braeburnowi zepsuła się maszyna.
- I wtedy was napadli – powiedział tajemniczy dowódca. – Czy macie jakąś hipotezę co do tego, dokąd was prowadzili i po co?
- Niestety, nic z tego – stwierdził Tony.
- Widzę, panowie, że ostrożnie dozujecie informacje – zauważył Abu Asifa. – Bardzo słusznie! Co prawda walczymy za tego samego króla i pijemy to samo piwo, ale na pustyni nigdy nie wiadomo, na kogo się trafi.
- Z początku wydawało się – stwierdził Vincent – że to bojownicy z Zawijjat Sabah, którzy chcieli nam odpłacić za bombardowanie, ale przecież nie zdążyliby nas dogonić, poza tym doprowadzili nas aż tu, w zupełnie inną stronę. To musiała być inna grupa.
Abu Asifa zagwizdał z podziwem.
- Zbombardowaliście zawijję? No proszę! Gdybym tak w waszym wieku miał tę całą technikę… Chciałem im złożyć wizytę w najbliższych dniach, wygląda na to, że dzięki wam część tej roboty mam z głowy.
Henry trzymał prawą rękę na temblaku wykonanym z żółtej jedwabnej chusty. Obracając coś w palcach, przez moment spoglądał to na egzotyczne sylwetki przy ogniskach i te ledwo widoczne jeszcze dalej, poza zasięgiem światła, to znów na człowieka, któremu on i jego towarzysze zawdzięczali ratunek.
- Naprawdę przebyliście całą drogę aż z Synaju? – zapytał z niedowierzaniem.
- Nie, skąd. Większość tych tutaj to miejscowi. Niektórzy z plemienia, które się nie lubi z tymi, które przystały do Senussich, a reszta – Abu Asifa potarł kciuk – to po prostu najemnicy.
- Dziękujemy… – Scolding zawahał się, jakiego tytułu użyć – effendi. Jesteśmy pana dłużni…
- Ach, nie ma o czym gadać! – wąsacz machnął ręką. – Tak już jest na wojnie, że do jednych się strzela, a drugim się pomaga, grunt w tym, żeby się nie pomylić. Raczej powiedzcie, czego wam jeszcze trzeba.
- Sądzę, że raczej nie ma pan tabletek od bólu głowy, więc…
- To mi się podoba! – dowódca lotnej kolumny aż klasnął. – Prawdziwie angielski duch! Tabletek może nie mam, ale mogę zaoferować coś w płynie na uśmierzenie bólu.
- …więc najbardziej chcielibyśmy wrócić na okręt – dokończył Tony.
- Już, od razu? – zdziwił się Abu Asifa. – Nie napijecie się?
- Dość słuszny pomysł – zgodził się Vincent. – Od kilku godzin nic nie mieliśmy w ustach.
Gospodarz zawołał coś po arabsku do ludzi przy drugim ognisku, gdzie szykowano coś w kotle. Jeden z umundurowanych zerwał się i przyniósł glinianą miskę z pieczenią, chyba z baraniny. Henry, jako najciężej poszkodowany, dostał pierwszą porcję, posiłek dla pozostałych przyniesiono po chwili. Przy jedzeniu Scolding i jego towarzysze opowiadali swemu wybawcy o najnowszych wydarzeniach w Anglii. Abu Asifa nie mówił nic o sobie, ale dyskretnie dawał do zrozumienia, że interesują go nowiny z kraju, od których jest ostatnio całkiem oderwany. Pytał też o Indie, ale nawet Vincent nie był na bieżąco z wieściami z subkontynentu.
- Jesteśmy bardzo wdzięczni za gościnę, effendi – oznajmił Tony w pewnym momencie – ale obawiam się, że musimy już wracać.
- Oby tylko się nie okazało, że spisali nas na straty i odpłynęli – rzekł ponuro Henry.
- Gdyby nawet – uspokoił go Abu Asifa – to nie ma obawy, za dwa tygodnie jestem umówiony z okrętem podwodnym i pewnie będzie mógł was zabrać w drodze powrotnej.
- Dwa tygodnie?! – powtórzył Vincent z niedowierzaniem.
- A gdzie wam tak śpieszno, poruczniku? Wojna wszędzie taka sama.
- Nie za wojną chyba niektórzy tu tęsknią – stwierdził Braeburn. Henry spojrzał na niego z potępieniem.
- W porządku – powiedział gospodarz. – Raczej nie powinniście sami wracać na wybrzeże, więc dam wam eskortę. Umiecie jeździć konno? Zwłaszcza ranny?
- Nie jestem jakimś wybitnym dżokejem, ale trzymam się w siodle – przyznał Vincent.
- No dobrze. Macpherson, weźmiesz dziesięciu ludzi i odeskortujesz panów oficerów na wybrzeże.
- Ta’est! – odkrzyknął rudobrody, dotąd siedzący w kompletnym milczeniu, i wstał.
Abu Asifa podniósł się z miejsca, by pożegnać lotników.
- Bywajcie z Bogiem, panowie. A jak już będziecie w domu, pozdrówcie wesołą Anglię. Jeszcze przez jakiś czas jej nie zobaczę.

Gwiazdy na niebie jasno świeciły, kiedy Scolding, Vincent i Braeburn wyruszyli z obozowiska dywersantów ku miejscu, z którego zostali uprowadzeni. Jechali kłusem przez piaski w towarzystwie jeźdźców w burnusach. Wśród uzbrojenia odebranego rebeliantom lotnicy odkryli oba lewisy z hydroplanów, kolejny koń niósł je więc teraz na grzbiecie. Były kompletnie zapiaszczone i wymagały gruntownego czyszczenia. Braeburn i Tony wygrzebali też ze sterty zdobycznej broni swoje rewolwery. Henry nie mógł znaleźć własnego webleya, więc Abu Asifa podarował mu pistolet samopowtarzalny Mausera w drewnianej kaburze.
Kiedy zbliżali się w miejsce, gdzie powinny się znajdować samoloty, było już po dziewiątej. Kapitan Scolding dostrzegł z daleka jakieś światła. Przemieszczały się w tę i z powrotem po ograniczonej przestrzeni, więc brodaty Macpherson zahurgotał coś do swoich ludzi i wysłał dwóch na zwiady.
Po krótkiej wymianie okrzyków okazało się, że nie ma powodu do obaw. To podporucznik Davies wylądował na plaży wraz z desantem z „Evelyn”, odnalazł zdewastowane wodnosamoloty i kilkunastu zabitych rebeliantów dookoła. Od dłuższego czasu naradzał się z bosmanem Fredem Pickensem, co czynić dalej. Gdy w snopie latarki pojawił się idący przodem Tony, najmłodszy z lotników eskadry wpadł niemal w euforię.
- Co się z wami działo przez ten cały czas, kapitanie! – wykrzyknął z radością, zapominając nawet o pytającej intonacji.
- Tylko nie rzucaj nam się na szyję, jesteśmy gorzej poobijani niż garnki w kambuzie – rzucił Braeburn.
- Przez moment byliśmy pewni, że trafiliście do niewoli! – podniecał się Davis.
- Bo trafiliśmy – odparł Tony beznamiętnie.
- I wypuścili was? – nie dowierzał młody obserwator. – Przecież to są wahhabici w sufickiej skórze! Cokolwiek by to miało znaczyć.
- Gadaj, jak się czują Dunmore i Matthews – kapitan Scolding zepchnął jego rozgorączkowany umysł na właściwą drogę.
- Matthews dostał w udo, Connor założył mu szwy i posłał na koję. Dunmore zdrowy, tylko martwi się o Matthewsa. Samolot uszkodzony, ale Angus powiedział, że wszystko naprawi.
- To niech naprawi i nasze – Braeburn skinął ręką ku ciemnym sylwetkom shorta i sopwitha, wyciągniętym na brzeg. – Zabieramy się stąd!


- Miał pan szczęście, kość nie jest pęknięta – stwierdził doktor Connor, badając twarz Tony’ego. – Czy pan wie, że ten cembał już chciał podnosić kotwicę?
- Niemożliwe. Nawet gdyby naprawdę miał taki zamiar, Dunmore zrobiłby awanturę jak stąd do Gibraltaru.
- Myśli pan, kapitanie, że Bancroft aż tak bardzo się nim przejmuje? – lekarz spojrzał na pacjenta znad okularów. – Owszem, Dunmore’a nawet cenię, chociaż ma zdrowego fisia, ale jako jedyny próbuje się przeciwstawiać staremu. Co z tego, skoro…
Scolding oderwał się na moment od paplaniny doktora. Oba samoloty zostały odholowane na HMS „Evelyn” szalupami, w których przypłynął desant. Były w opłakanym stanie, cud boski, że Senussim nie przyszło do głowy je podpalić. Wymagały generalnego remontu. George Angus obiecał wykorzystać wszystkie części zamienne, jakie tylko znajdzie w ładowni, ale musiało to zająć sporo czasu. Wobec tego eskadrze pozostała w tym momencie jedna sprawna maszyna, a właściwie nie tyle sprawna, co mniej uszkodzona. I jeden sprawny obserwator w osobie młodego Davisa. Tony nie miał zresztą zamiaru się oszukiwać, że po tym, jak Libijczycy go stłukli, sam nie potrzebował odpoczynku. Braeburn podobnie. Stan osobowy ograniczał się więc w najbliższych dniach do Traylora, Dunmore’a i Davisa. Jeden samolot na trzech? Więcej lotów to większe zużycie i lada chwila nawet ten ostatni short będzie potrzebował remontu…
- Co z ręką Vincenta, doktorze? – Tony wrócił do teraźniejszości.
- Musi ją oszczędzać, więc nieźle byłoby go wysłać na urlop. Ktokolwiek go opatrywał, był nawet niczego sobie, zdezynfekował i obandażował, ale kuli nie wyjął. Co ja się napracowałem, żeby po nim poprawić…
- Ośli grzbiet na środku pustyni to nie jest najlepszy stół operacyjny – zauważył Scolding.
- Och, kapitanie, jednego razu w Hondurasie robiłem amputację, stojąc po kolana w wodzie, a za asystenta mając Indianina z kijem, który miał odganiać węże. Jak trzeba operować, to się nie wybrzydza. No, koniec na dziś. Idę się uchlać, czego i panu życzę.

Henry Vincent z trudem otworzył drzwi kabiny. Prawą rękę, porządnie opatrzoną przez Connora, wciąż trzymał na temblaku. Nie była złamana, ale doktor uznał to za dobry pomysł, żeby jej nie przemęczać. W rezultacie Henry musiał wszystko robić lewą i trochę się nie mógł przyzwyczaić.
Mimo wszystko rana dotkliwie bolała. Modlił się, by nie doszło do zakażenia. W porównaniu z ręką, siniec na plecach i ślady uderzeń, jakie pozostawili na jego ciele wściekli Senussi, wydawały się pomijalnie małe.
Ale teraz mógł odpocząć. Położył na stoliku pamiątki z tej niefortunnej misji. Najpierw mauser, podarek od Abu Asify: pistolet z gruszkowatą kolbą i magazynkiem umieszczonym z przodu, przed spustem. Trochę dziwny, do tego ta ciężka drewniana kabura, która podobno może służyć jako kolba… Henry sięgnął do kieszeni munduru i wyjął niewielki przedmiot. Kula, która trafiłaby go w plecy, gdyby nie utkwiła w kapoku, była nieco spłaszczona i zdeformowana. Właściwie mógłby ją sobie oprawić i nosić na łańcuszku, tak jak Davis ma swój bursztyn. Szkoda, że ciągle jeszcze nie zdobył prezentu dla Lindy. Ale czyż po tym wszystkim nie powinna się ucieszyć z samej jego obecności?
Z dużą trudnością – krzywiąc się z bólu, bo jednak musiał użyć prawej ręki – ściągnął kurtkę i koszulę. Stanął przed umywalnią i spojrzał na siebie w lustrze. Cóż, nie chciałby, żeby Linda widziała go w takim stanie, choć z pewnością znalazłaby w sobie masę współczucia.
Po skończeniu ablucji Vincent usiadł ciężko na brzegu łóżka. Czuł się niesamowicie zmęczony, ale zanim stracił kontakt z jawą, jego oczy pochwyciły jeszcze dolne linijki listu, który czytał rano.

Na razie robi mi się słabo na samą myśl o wydaniu z siebie jakiegokolwiek głośniejszego dźwięku, ale jak tylko wrócę do zdrowia, jeszcze wszystkim pokażę. Tobie też. Bój się!
Wracaj do mnie szybko, moje powietrzno-morskie kochanie, bo inaczej oszaleję jeszcze bardziej niż do tej pory.

Teraz oboje byli cierpiący, szkoda tylko, że nie razem. Henry bardzo żałował, że nie będzie mógł odpisać, dopóki ręka mu nie wydobrzeje.




12 komentarzy:

  1. Brawo, doskonały rozdział bitewny, a bohaterowie naprawdę dostali +100 do zajebistości :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Swietny artykuł! Tony byl mega kozakiem!

    OdpowiedzUsuń
  3. Jakby tu się odpowiednio przywitać po miesiącu przerwy... ELO, ELO, trzy dwa zero, zostałam już spisana na straty, czy jeszcze ktoś czekał na mój komć? :D
    Henry, żyjesz, dostałeś w dupę (no, w plecy i w ramię), ale żyjesz! Dumna z ciebie jestem! (A spróbuj, cholero, nie żyć kiedyś, to komuś się tu krzywda stanie...) Nie powiem, żebym się takiego rozwoju spraw spodziewała, bo przede wszystkim ten rozdział to za mało. Serio, apetyt na tego typu przygody u chłopaków dopiero mi się zaostrzył, ledwo co weszliśmy w te klimaty i nie byłam zbytnio do nich przekonana, a po tym rozdziale taki mi się szalenie spodobały (i służą ci, wiesz?), że, jak naszych dzielnych lotników lubię i złego im nie życzę, to mogli trochę dłużej na tej pustyni jak dla mnie posiedzieć. :D No ale dobrze, przynajmniej choć na chwilę są teraz bezpieczni, ojezusieczekoladowy, Tony dostał w twarz, chodź, dziecko, ja cię przytulę (ale całować po ranach to będzie Emily, nie wtryniam się w cudze romanse :DDD).
    - Teoretycznie można by się okopać.
    - Czym? – parsknął Braeburn. – Scyzorykiem?
    Vincent wzruszył ramionami. Zbliżał się wieczór, ale jemu wciąż było gorąco. Wtem nawiedziło go przeszywające wspomnienie Lindy, tak nieodpowiednie w tej sytuacji. Czy dane mu będzie jeszcze ją zobaczyć?
    - Przestali strzelać – powiedział Tony. – Może dali sobie spokój.
    - ALLAHU AKBAR!!!

    O, to-to-to, cytuję ci, bo to jest złota kwestia, nie wiem, też się śmiejesz, jak to czytasz, czy nie masz świadomości, że się można przy tym opluć ze śmiechu, choć przedstawiona sytuacja jest jak najbardziej poważna? :D Czy to ja jestem niepoważna i się śmieję, a nie powinnam? :D
    TONY, DZIECKO TY MOJE, DAJ MI SIĘ PRZYTULIĆ, jak ty się o Henry'ego troszczysz, NIE, KOCHANY, nie obwiniaj się, jak śmiesz się obwiniać o cokolwiek, NIE PŁACZ, NIE SZLOCHAJ, ooooomatkoooooooo, #feelings. (Nie mam pojęcia, co tu się odwaliło, ale doskonale opisuje to moje uczucia, więc ja to po prostu tutaj zostawię i będę mieć gdzieś, że ktoś to potem przeczyta i sobie o mnie coś dziwnego pomyśli, to so internety, tutaj żodyn nie wie, co się odwala.)
    A tak poza tym – jak by zareagowała panna Knight, widząc Tony’ego z rozkwaszoną gębą, niczym zabijakę ze slumsów Londynu? I CO SIĘ GŁUPIO PYTASZ, KAPITANIE. Przecież laski na to lecą, rany wojenne i bohaterowie z pola walki. POLECIAŁABY NA NIEGO JESZCZE BARDZIEJ. (Profesjonalna opinia z tej strony!)
    No, i póki co uratowani! Jak wspomniałam - trochę szybko, nie że narzekam, że są bezpieczni czy coś, ale tego, nie wiem, czy masz taką świadomość - tutaj widać, że się nieźle bawisz przy pisaniu tego. A jak się źle bawisz, to tego, możesz odczuwać dumę, bo wychodzi super. :D
    Najpierw położył na stoliku pamiątki z tej niefortunnej misji. Najpierw mauser, podarek od Abu Asify: pistolet z gruszkowatą kolbą i magazynkiem umieszczonym z przodu, przed spustem. - O, ło, tutaj, powtórzenie masz.
    Teraz oboje byli cierpiący, szkoda tylko, że nie razem. <333333333333333333 Henry <33333333333333333

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I, cobym już powiedziała wszystko, co mam do powiedzenia: SONDA. Sprawa wygląda tak: ja głos oddaję na Emily, ALE ZAWSZE MUSI BYĆ JAKIEŚ ALE. Linda to w ogóle głupia opcja, jej wątek masz dość rozwinięty, tak uważam. Co do Josephine to właśnie zastanawiałam się między nią, a Emily, ale jak tak po tych 35 rozdziałach patrzę na tę historię i na to, jak się rozwinął wątek Henry'ego i Lindy, to nie wiem, czy by mnie koniecznie interesowało rozwijanie wątku Josephine. Wszystko oczywiście zależy, w jaką stronę by to poszło, podejrzewam taką, w której wtryniałby się z romans wszech czasów, a w tym przypadku to musiałabym cię namierzyć na mapie naszego pięknego kraju i pogrozić moim super fancy ceramicznym nożem, który jest fioletowy i bardzo lubię nim wymachiwać, bo czuję, że mam wtedy władzę. Więc wiesz... Głos dostaje Emily, ALE ZNOWU MAM JAKIEŚ ALE, podobno liczysz się z opinią czytelników, to se pozwolę, a co, jest okazja, trzeba ją wykorzystać. Nie ciśnij ty tej Emily na siłę przypadkiem, bo widać, że się przy niej i Tonym starasz, ale nie wolno się bardzo starać. Wiesz, o co mi chodzi? Spoko, ja też nie. :D No tego, czuję Emily już bardziej niż na początku, wciąż nie jest to tyle, ile bym ją czuć chciała, możesz coś z tym jeszcze zrobić i wierzę, że masz jakiś fajny pomysł, skoro już dajesz ją jako opcję przy głosowaniu.
      #KONIEC

      Usuń
    2. Czekał, czekał, chociaż w miarę upływu czasu z coraz mniejszą nadzieją. :D Z drugiej strony, po tym rozdziale moja wena spadła tak okrutnie, że trzeba było jej szukać w piwnicy. Dopiero teraz odzyskuję chęć do kontynuacji pisania i dalsza perspektywa mojego dziełka nie wydaje mi się już tak beznadziejna jak jeszcze tydzień temu.
      Zasadniczy problem polega na tym, że chyba za bardzo lubię swoich bohaterów, żeby wrzucać ich w bardziej długotrwałe kłopoty. Sądząc po reakcji na ten rozdział, wygląda jednak na to, że należało trochę mocniej ich przemłócić... Cóż, będzie jeszcze czas. :>
      Co do ankiety, to w zasadzie Emily biorę pod uwagę, ale czasem wydaje mi się, że Linda jest dość jednorodna i wypadałoby, żeby czymś zaskoczyła... Z drugiej strony, chyba naprawdę mi się udała i jest postacią na tyle krwistą, że dalszego podrasowywania nie potrzebuje.

      Usuń
    3. Ej no, ja zawsze prędzej czy później się pojawię. Usprawiedliwienie mam marne, bo głównie to mi się nie chciało żyć ani w życiu, ani w internetach, ale wiem, że ludzie potrzebują moich nieogarniętych komci, to mnie motywuje. :DDD
      Znaczy wiesz, ta akcja na pustyni mi się podobała wyjątkowo, mam wrażenie, że to dlatego, że zeszliśmy na całkiem inny grunt, bo do tej pory to sobie przypominam głównie pokład Evelyn, pokłady samolotów (hydroplanów? wybacz, nie wiem którą nazwą się tu mogę posługiwać) i tam miasteczka, jak chłopcy sobie byli na urlopie albo mieli chwilę wolnego. Z tej całej akcji z Arabami ci wyszła taka niesamowicie ciekawa odskocznia i urozmaicenie, że aż człowiek chce więcej. Więc może nie tyle potrzebuję czytać, jak się Tony'emu i ekipie dostaje po tyłkach, co właśnie takie urozmaicenia dobrze działają i szkoda, że to się zamknęło we właściwie dwóch rozdziałów.
      A ja na przykład zupełnie nie uważam, żeby Linda była jednorodna i nie mam pojęcia, skąd ci się to wzięło. Czym ty chcesz z nią zaskakiwać niby? Mnie w tym momencie by zaskoczyła tylko, jakby stwierdziła, że rzuca Henry'ego i znajduje sobie nowego gacha, ale tego nie zrobisz, bo już ci wspomniałam, że mam fioletowy, ceramiczny nóż i lubię nim wymachiwać. ;D Nad Lindą moim zdaniem jako postacią nie musisz już pracować, jest taka z krwi i kości, lepiej będzie jeśli poświęcisz teraz więcej uwagi Emily. ;) Linda póki co jest postacią, której ci zazdroszczę, tak samo Henry. Zrób to samo z Tonym i Emily, to będziesz mieć najbardziej wypaśne opko w internetach. ;)

      Usuń
    4. Cóż, cieszę się, że ten kawałek był udany i do tego inny niż wszystkie (choć z mojej perspektywy nie przebija tego, kiedy Tony i Henry byli rozbitkami). Po czymś takim trudno będzie w obecnej sytuacji fabularnej przeskoczyć poprzeczkę, więc następny rozdział zapowiada się raczej bez fajerwerków.

      Spokojnie, Linda nie należy do osób, które rzuciłyby Henry'ego z własnej woli. Udało się chłopakowi perfekcyjnie trafić za pierwszym razem (z niewielką pomocą Dunmore'a). Z początku miał nie mieć szczęścia w miłości, ale Linda zrobiła takie wejście smoka, że już po pierwszym spotkaniu było jasne, że Henry przy niej zostanie. Ale teraz dzielą ich setki mil...

      Usuń
  4. Zła Miętówka, zła i niedobra. Wpadłam tutaj na początku kwietnia, przeczytałam rozdział za jednym chapsnięciem (z radości spóźniając się przy tym na zajęcia), a o komciu to już zapomniałam. Trzeba to nadrobić, koniecznie - a przy okazji mogłam sobie odświeżyć rozdział, który zapamiętałam jako fantastyczny, i taki własnie jest :D.
    Z rozdziału na rozdział coraz bardziej kocham Tony'ego - na początku trochę cierpiał na brak cech szczególnych i, hmmm, syndrom Tomka Wilmowskiego(?) (jakby mu zmienić narodowość i wysłać na front) W każdym razie już nie muszę się zastanawiać nad tym jak to bardziej określić, bo w tym rozdziale Tony jest cudowny. W ogóle wszyscy są cudowni. Nie wiem, co odegrało istotniejszą rolę - czy rozdziały bitewne idą Ci najlepiej (naprawdę nie obraziłabym się na jeszcze kilka porządnych tego rodzaju fragmentów), czy faktycznie bohaterowie sponiewierani dostają +100 do zajebistości ;)
    Boję się, że sponiewieranie bohaterów = niestety brak akcji bitewnych w najbliższych rozdziałach? To mnie unieszczęśliwia... choć w sumie dowiedziałabym się czegoś może o naszych Paniach, zwłaszcza o Josephine, bo coś średnio intensywnie jej widmo Henry'ego prześladuje. A przecież lubisz się nad nim znęcać, widzę. :D (Serio, nawet jak wszyscy dostają po dupie, to Vincent dostaje bardziej!) Dla jasności, ja nie narzekam, wręcz przeciwnie, ja się domagam! Choć w sumie Tony'ego też by można czymś przemaglować. Albo, o, Dunmore'a! *olśnienie w rozbłysku światła, i świeżo rozbudzona żądza wymyślenia jakiegoś nieszczęścia dla Dunmore'a*
    Cokolwiek stworzysz, wpadnę i entuzjastycznie pożrę (a może nawet skomciam o czasie).

    Miętówka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wygląda na to, że rozdział podnosi poprzeczkę niesamowicie. Jak ja sobie z tym poradzę?... :D Trochę się boję przesycenia akcją (oraz tego, że zacznę się powtarzać), więc sceny bitewne dozuję ostrożnie, ale po takim odzewie przyjdzie mi przemyśleć tę kwestię jeszcze raz.
      Co do Tony'ego - mój główny problem często polega na tym, że główny bohater wypada mniej ciekawie niż otoczenie jego, ale od dobrych kilku miesięcy Tony wyraźnie zyskuje. Tak mi się przynajmniej wydaje, a może po prostu jego fanki wychodzą z cienia potężnego Teamu Vincent. ;)
      Bohaterowie nie dość, że sponiewierani, to jeszcze latać za bardzo na czym nie mają, więc wygląda na to, że będą jakiś czas uziemieni, ale na wojnie sytuacja zmienia się dynamicznie (sprawdzić, czy nie front zachodni) i nie wiadomo, co im się przydarzy za parę następnych rozdziałów. A tu wątki romansowe też wołają: "Kontynuuj nas!" Jedno jest pewne: bohaterowie raczej nie unikną przeczołgania.
      Pozdrawiam i zapraszam na nexta, który będzie zapewne za parę tygodni.

      Usuń
  5. bardzo interesujący blog, czytam od jakiegoś czasu- przyznam się, nie regularnie, ale wpadam tu co jakiś czas i nigdy nie załuyje. wpadnij tez do mnie! ekologiczny wypas owiec

    OdpowiedzUsuń
  6. Muszę powiedzieć, że bardzo przyjemnie się czytało, oby tak dalej :)

    OdpowiedzUsuń