Rozdział 38. Kurs na wschód

Z daleka pustynny brzeg wyglądał na bezludny i opustoszały jak w pierwszym dniu stworzenia. Z nieco bliższej odległości wyglądał zupełnie tak samo. Porozrzucane tu i ówdzie skały, jak szczerbate zęby padłego lewiatana, zatopione w piasku. Ani żywej duszy wokoło. Cóż, chyba przyjdzie trochę poczekać, pomyślał kapitan Scolding. Tym razem nie zabrał ze sobą obserwatora ani nawet kaemu, więc musiał zachowywać szczególną ostrożność.
Oddał wolant, schodząc do lądowania. Po chwili pływaki zetknęły się z falami, gdy short sadowił się na powierzchni morza równolegle do linii brzegowej. Tony wyrównał ogon, zmniejszył obroty i powoli, z prędkością wystarczającą ledwie do przezwyciężenia przyboju, wpłynął na płyciznę, wykonując skręt ku plaży.
W jednej chwili spoglądał na pusty brzeg, potem rzucił okiem na przyrządy, by stwierdzić, że wskazówka prędkościomierza spada do zera, a kiedy znów podniósł wzrok, spośród skał wyroiły się nagle uzbrojone sylwetki. Tony odruchowo szarpnął się w tył, uderzając plecami o oparcie siedzenia. A to dopiero „szczególna ostrożność”, daj spokój – skrytykował się w myśli.
Ludzie z kefijami na twarzach podbiegli, z rzadka wymieniając się jakimiś okrzykami, otoczyli samolot półkolem. Czterej z nich, podkasawszy opończe, weszli do wody, ustawili się za goleniami pływaków i wepchnęli shorta na piasek z wprawą nie gorszą niż u mechaników.
Scolding podniósł się z fotela i potoczył wzrokiem po ludziach pustyni. Szybko odnalazł znajomą rudą brodę.
- Czołem, panie kapitanie! – krzyknął brodaty, napotkawszy jego spojrzenie.
- Czołem, Macpherson – odpowiedział Tony i wyskoczył z kokpitu.
Arabowie patrzyli na niego z zaciekawieniem. Niektórzy wciąż jeszcze nie przyzwyczaili się do widoku samolotów i ludzi, którzy nimi podróżowali, choć z pewnością nie był to dla nich pierwszy raz. Kapitan zsunął gogle na czoło, rozpiął kurtkę, w której na pustynnym brzegu zaczęło mu być trochę gorąco, i podszedł do rudobrodego.
- Amunicja pod kadłubem, a medyczne w tylnym kokpicie – wyjaśnił.
- Tak jest, panie kapitanie – odparł małomówny Szkot.
Krzyknął coś po arabsku do tych, którzy wyciągnęli hydroplan na ląd. Bojownicy ostrożnie zaczęli odczepiać pakunek przytwierdzony do zaczepu, gdzie zwykle podwieszano bomby. Z grupy pozostałych wyłonił się mężczyzna z czymś w rodzaju noszy i dołączył do tamtych, by przetransportować zapas amunicji strzeleckiej w suche miejsce.
Tony sięgnął do kieszeni, wyjął upchnięte przed startem cztery paczki woodbine’ów.
- Przesyłka na specjalne zamówienie – powiedział, wręczając papierosy Macphersonowi.
- Dziękuję, panie kapitanie – odparł tamten i zasalutował do kefii. – Abu Asifa chce z panem porozmawiać.
Tajemniczy dowódca pustynnego oddziału rezydował w małym namiocie przytulonym do jednej ze skał. Namiot nie tylko był zasłonięty od strony brzegu, ale w dodatku zamaskowany: niejednolicie ufarbowany na kolor khaki oraz pokryty błotem i żwirem. Z odległości kilkudziesięciu jardów można było zwyczajnie go nie zauważyć. Scolding podejrzewał, że dalej w głębi lądu, na wydmach znajduje się więcej takich schronień, choć nawet z powietrza ich nie zauważył.
W namiocie Abu Asifa siedział w kucki przed metalową misą wypełnioną czymś, co wyglądało jak potrawka z mięsa i fasoli. Odziany był tak samo jak wtedy, gdy Tony zobaczył go po raz pierwszy, w dżelebę założoną na polowy mundur. Nie miał tylko chusty na głowie, dzięki czemu dało się zobaczyć, że jest całkiem łysy.
- Salam, effendi – przywitał się Scolding.
- Salam, kapitanie. Miło pana widzieć w dobrym zdrowiu. Jak się czuje porucznik Vincent?
- Całkiem już wrócił do formy.
- Miło mi to słyszeć. No, proszę usiąść. Pańscy koledzy wpadali tu jak po ogień.
- Cóż, effendi, kiedy ma się jeden samolot na czterech pilotów, nie zawsze starcza czasu na sprawy towarzyskie. Ale to już ostatni transport, więc mogę chwilę posiedzieć. Niezbyt długo, bo mam obowiązki.
Usadowił się naprzeciwko Abu Asify, wyciągnął z zanadrza plik gazet.
- Same maltańskie – wyjaśnił przepraszającym tonem. – Niestety, od angielskich gazet jestem prawie tak samo odcięty jak pan, udało mi się znaleźć jedynie „Daily Mail” sprzed dwóch tygodni.
- Stukrotne dzięki, kapitanie. Tak bardzo mi brakuje słowa drukowanego, że nawet „News of the World” bym nie pogardził.
Abu Asifa otworzył jedną z gazet, przekartkował pobieżnie.
- O naszych zwycięstwach nic nie piszą – stwierdził Scolding.
- Jak zwykle – odparł gospodarz. – Jesteśmy jak scenografowie w teatrze. Nikt nie docenia naszej ciężkiej roboty, ale to my przygotowujemy grunt dla tych, którymi zachwyca się prasa.
Podał lotnikowi blaszany kubek z czymś, co okazało się rozwodnionym winem.
- Jak pan znajduje ten pomysł z zaopatrywaniem oddziału z powietrza? – zapytał Tony.
- Ma to potencjał – przyznał Abu Asifa. – Przydałyby się tylko samoloty o większym zasięgu i udźwigu, żeby latały prosto z Malty czy Egiptu. Musiał pan przecież najpierw zapakować wszystko na okręt i przypłynąć te dwieście mil do brzegu. To dodatkowa robota i koszty…
Scolding przytaknął. Przed wyjściem „Evelyn” z portu nadszedł rozkaz dostarczenia zaopatrzenia pustynnemu oddziałowi operującemu na tyłach armii Senussich. Tony, omówiwszy sprawę z Bancroftem, postanowił do tego wykorzystać jedyny sprawny hydroplan, jaki pozostał na pokładzie. Od trzech więc dni piloci, zmieniając się kolejno za sterami, lądowali z ładunkiem na libijskiej plaży. W założeniu miało to być bardziej efektywne niż dotychczasowe dostarczanie broni, amunicji, żywności i środków medycznych okrętem podwodnym – raz, że szybsze, a dwa, że w ładowniach „Evelyn” więcej się mieściło – i faktycznie dawno już mieliby misję z głowy, ale w trakcie jej wykonywania morze się nagle rozsierdziło i trzeba było zejść z kursu, by półtora dnia czekać, aż się uspokoi. Ten lot był już ostatni i po powrocie Tony’ego okręt mógł ruszyć pierwotnym kursem na północny wschód.
- Sterowcem byłoby łatwiej – przyszło mu teraz do głowy.
- Racja – zgodził się gospodarz. – Tyle że Admiralicja ma ich za mało, żeby jeszcze skierować jeden na tak drugorzędny front, i to w dodatku taki, który mamy prawie z głowy.
- Z głowy? A więc nasze wysiłki jednak przyniosły jakiś skutek?
Abu Asifa skinął głową.
- Kiedy następnym razem znajdzie się pan w jakimś lokalu z wyszynkiem, proszę wypić zdrowie nie tylko moje, ale i ochotniczej kawalerii z Dorset. Skopali rebeliantom tyłek, aż miło. Podobno piękna szarża, szkoda, że jej nie widziałem, na dodatek wzięli do niewoli tureckiego generała. Ale cóż, nie można mieć wszystkiego. Ktoś przecież musiał zdemolować nieprzyjacielowi zaplecze, żeby ułatwić chłopakom robotę.
- Czyli z buntem Senussich już koniec? – upewnił się Scolding.
- Nie zostali całkiem złamani, ale wątpię, żeby już stanowili zagrożenie, z którym trzeba się liczyć. Zresztą, mniejsza o nich, teraz zaczyna się robić gorąco w Darfurze, ktoś tam bardzo chce zostać nowym Mahdim. Dostałem nowe rozkazy i czekałem tylko na zaopatrzenie. Teraz, dzięki panu i pańskim kolegom, mogę wreszcie wyruszać.
- Z Cyrenajki do Darfuru? – zapytał Tony z podziwem. – Tyle mil przez pustynię…
- Spokojna głowa, kapitanie, nie zamierzam się pchać w największy piasek! Ktoś musi przecież zrobić porządek w pasie oaz…
- Mnie też przenoszą – wyznał Scolding. – Jeszcze dalej od domu niż do tej pory.
- A więc domator z pana, jeśli to w ogóle możliwe w naszym fachu? To zupełnie odwrotnie niż ja. Dla mnie nie ma jak cygańskie życie. Dziś idę do Darfuru, a jutro może będę grasować na tyłach Niemców w Afryce Wschodniej? Dziwne będzie jedynie, jeśli kiedy w ciągu wojny zawędruję do Anglii…


Tony nie nadużywał gościnności Abu Asify. Poczęstował się orientalną potrawką, zamienił jeszcze parę zdań, skomentował niektóre z wydarzeń opisywanych w prasie, a potem wrócił na brzeg, gdzie Arabowie pod kierownictwem Macphersona pomogli mu wystartować. Dwie godziny później nastąpiło wodowanie u burty HMS „Evelyn” i ostatni hydroplan eskadry został wciągnięty żurawiem na pokład. Kapitan oddał maszynę pod opiekę mechaników, a sam poszedł złożyć sprawozdanie dowódcy okrętu.
Obsługa pokładowa szybko wzięła się do roboty. W hangarze było teraz dużo miejsca, bo oprócz maszyny, którą przyleciał Scolding, pozostawał jeszcze tylko drugi, uszkodzony short. Ze złożonymi skrzydłami, przykryty brezentem, stał w kącie, czekając, aż „Evelyn” trafi w miejsce, gdzie można znaleźć części zamienne.
George Angus stanął w obliczu nie lada problemu: miał więcej ludzi niż roboty dla nich, przez co Leon Hedge z maszynowni albo bosman Pickens podbierali mu podwładnych do swoich prac. Tak więc Frampton pomagał wykonywać drobne naprawy na turbinach, Driscoll obierał ziemniaki albo rozbijał mięso, Ron Boswell zakładał kombinezon i schodził pod wodę łatać kadłub, a Flynnowi przypadły nawet prace malarskie na pokładzie dziobowym koło armaty, gdzie farbę zdarły, uderzając w pokład, wyrzucane podczas dotychczasowych strzelań łuski.
- Dobra, niedługo fajrant – stwierdził Angus, gdy hydroplan opuszczono na pokład rufowy. – Ino mi odstawcie tę naszą perełkę na miejsce.
Choć tylko jeden wodnosamolot pozostawał sprawny, a piloci latali na nim na zmianę, kapitan Dunmore wciąż uważał maszynę za swoją. Kazał więc Flynnowi wykaligrafować poniżej kokpitu imię „Pearl”. Irlandczyk wykonał polecenie najlepiej, jak umiał. Nie ufając własnemu charakterowi pisma, wziął starą gazetę i po dłuższych kombinacjach wyciął z niej szablon, by w końcu błyskawicznie machnąć bardzo estetyczny napis różową farbą z białą obwódką. Nikt w hangarze nie miał zresztą świadomości, że Dunmore wyraża w ten sposób swe oddanie pannie Macnaughton, pięknej, lecz niedostępnej sąsiadce z Northumberlandu.
Calum Flynn doszedł już do siebie po przygodzie z Maltanką i wymierzonej karze, choć gdy wstrzymano mu żołd, zapożyczył się trochę u kolegów. Przed wyjściem z Malty otrzymał nowy mundur, a ten poprzedni, który mu się podarł przy upadku z dachu, prowizorycznie pozaszywał i traktował jako odzież roboczą do szczególnie brudnych prac.
- Flynn, ty ladaczniku – naśmiewał się Tim Pegg, gdy na pokładzie rufowym składali skrzydła shorta. – Nie możesz nawet panny przelecieć w taki sposób, żeby w sprawę nie wmieszały się gliny…
- Celtycka dusza! – skomentował Dave Upton, pracujący przy drugim skrzydle. – Masz szczęście, że trafił ci się taki ludzki dowódca. Wyobrażasz sobie, co by było, gdyby to Traylor albo Pickens poszli cię odebrać? Nie wykręciłbyś się samym przepadkiem żołdu.
- Daj spokój, i tak myślałem, że najmarniej pójdę do kozy – powiedział Irlandczyk. – Co to właściwie jest ta kara polowa numer 1?
- A, to armijne sposoby – wyjaśnił Pegg. – Ukrzyżowanie.
- Jak to… ukrzyżowanie?! – Flynn pobladł.
- Normalnie. – Tim Pegg chwycił szczotkę, wspiął się na drabinkę i zaczął ścierać sadze z kadłuba przy wylotach rur wydechowych. – Biorą cię i przykuwają do czegoś kajdanami. Do płotu, do wozu, do koła od armaty, wszystko jedno. I tak przez miesiąc.
- Boże drogi! To już bym chyba wolał tarzanie w smole i pierzu.
- Bez przesady, nie jest to przyjemne, ale brzmi gorzej niż w rzeczywistości. Mojego wuja na to skazali, jak służył w Zululandzie. Przez ten miesiąc przykuwają cię tylko na dwie godziny dziennie, poza tym normalnie pełnisz służbę. Idzie przywyknąć.
Złożyli samolot, oczyścili i wykonali resztę niezbędnych prac i wtoczyli do hangaru. George Angus kazał jeszcze zatankować do pełna: nigdy nie wiadomo, kiedy się przytrafi alarm bojowy.


Tony udał się do Bancrofta. Na wieść, że zadanie zakończyło się pomyślnie, komandor najpierw wydał rozkaz ruszenia na północny wschód z prędkością piętnastu węzłów, po czym wysłuchał szczegółowej relacji.
- Lotnictwo daje więcej możliwości, niż się z początku wydawało – podsumował. – Gdzieś tam na Bałkanach podobno już używali go do ewakuacji rannych z pola bitwy.
- Dawałoby jeszcze więcej, gdybyśmy mieli kilka samolotów – odparł Scolding.
Bancroft wstał zza biurka i podszedł do mapy wiszącej na ścianie.
- Jeżeli morze okaże się łaskawe, za trzy dni dotrzemy do Port Saidu. Następnie czekają nas ze dwa tygodnie wokół Półwyspu Arabskiego. Może dłużej, zależnie od pogody i tego, w jak silnym towarzystwie pójdziemy. Albo ile czasu spędzimy w Adenie.
Rozkaz przebazowania przyszedł pięć dni wcześniej, jeszcze przed poleceniem, aby dostarczyć zapasy Abu Asifie. Doktor Connor miał rację, że eskadrze nakazano przenieść się na Bliski Wschód, ale mylił się co do miejsca. Według rozkazów okręt miał dostarczyć lotników nie do Aleksandrii, lecz aż do Basry na samym końcu Zatoki Perskiej. Eskadrę kapitana Scoldinga, z uwagi na poniesione straty, czekało włączenie, wraz z obsługą techniczną i całym sprzętem, do dywizjonu wodnosamolotów, prowizorycznej jednostki, gdzie mieszali się lotnicy RNAS, RFC, a nawet, o zgrozo, Australijczycy. Żaden z kolegów Tony’ego nie przyjął tych wieści z entuzjazmem.
- Rozumiem, że odbiera pan te nowe rozkazy jako pewną degradację – powiedział Bancroft. – Do tej pory miał pan duży zakres samodzielności i wykonywał specjalne zadania dla, nie bójmy się tego słowa, wywiadu. A ta decyzja wygląda tak, jakby pana wysiłki, kapitanie, zupełnie nie doczekały się uznania.
- Cóż mogę zrobić? – zamyślił się Scolding. – Rozkaz to rozkaz. Wysłałem pilny telegram do kontradmirała Hilla, z zapytaniem, czy to aby nie pomyłka, ale zanim otrzymam odpowiedź, minie mnóstwo czasu. Skoro jestem potrzebny gdzie indziej, muszę iść tam, gdzie mnie potrzebują.
- Doceniam pańską obowiązkowość, kapitanie – stwierdził dowódca okrętu, po czym nagle uśmiechnął się kwaśno. – Tak samo doceniam pańską chęć pozostawania mimo wszystko z każdym w jak najlepszych stosunkach, ale powinien pan pamiętać, że stwierdzenia doktora Connora są jego prywatną opinią.
- Wiadomo nie od dziś, że nasz lekarz ma poglądy ugruntowane i niewzruszone – odparł Tony z dyplomatyczną ironią. – Nie mam wcale pewności, czy o mnie, kiedy nie słyszę, nie wyraża zdania równie kategorycznego jak o wszystkich innych.
- Ponoć jest pan człowiekiem bez charakteru – poinformował komandor. – Następnie jest pan za miękki dla podwładnych i traktuje ich jak panny na wydaniu. Te opinie znam co najwyżej z drugiej ręki, ale łatwo się domyślić, kto je wygłasza.
- Gdybym panny traktował tak jak marynarzy, zaoszczędziłbym sobie mnóstwa kłopotów.
Bancroft podszedł do patefonu, nakręcił go i już po chwili, wśród trzasków płyty, rozległy się pierwsze takty Rycerskości wieśniaczej.
- Żeby nie było wątpliwości, kapitanie, nie mam większych zastrzeżeń co do naszej współpracy – powiedział, siadając znów za biurkiem. – W odróżnieniu od współpracy z jednym z tychże podwładnych, na pewno pan wie, o kim mówię. Następnie powinienem, na wszelki wypadek, wypisać panu rekomendację.
- Przyjdzie nam się rozstać – stwierdził Tony. – Zostaniemy w Basrze albo będziemy bombardować Turków pod Kut al-Amara. A co z panem i „Evelyn”?
- Pewnie wrócę do Anglii i wezmę na pokład kolejnych lotników. A może wrócę na bardziej typowy okręt wojenny. Następnie co niby ma być? Albo sobie poradzimy, albo zginiemy. Dotyczy to tak nas obu, jak i wszystkich, których mamy pod rozkazami. Tak już bywa na wojnie.


Noc była chłodna, ale morze okazało się spokojne i takie pozostało, gdy nastał czwartek 9 marca. „Evelyn” szła na północny wschód, pozostawiając Cyrenajkę ze sterburty. Do soboty załoga miała nadzieję ujrzeć już deltę Nilu. Tego dnia nie działo się nic niezwykłego. Rano patrolowali Braeburn z Davisem, po obiedzie – Dunmore i Matthews. Nie dostrzeżono nieprzyjaciela, jedynie brytyjski krążownik lekki, włoskie awizo, z którym wymieniono honory, i okazjonalnie jakieś statki handlowe.
Gdy zapadł zmierzch i nie było już warunków do latania, lotnicy zebrali się z czystym sumieniem w mesie oficerskiej. Zabrakło tylko podporucznika Davisa, któremu przypadł dyżur w radiokabinie. Zajęli całą szerokość stołu, jedynie Henry Vincent stał obok i wygrywał na bambusowym flecie tradycyjną melodię Blue Bonnets over the Border, udowadniając, że jego muzyczne zainteresowania wykraczają poza niezrozumiałe dla kolegów harmonie i gamy z regionu wielkiego subkontynentu.
- Dziwnie brzmi na takim fleciku – zauważył Godric Traylor. – Jakby coś z knajpy, a nie pieśń wojenna.
- Bo dopiero na dudach wybrzmiewa to w pełnej mocy – wyjaśnił Henry, przerywając grę.
- Szkoda, że ich nie mamy – stwierdził Dunmore. – Przydałyby się, nieprawdaż, Jeffreyu?
- A skąd ja ci wezmę dudy? – zjeżył się porucznik Matthews, przeczuwając, że jego pilotowi coś podejrzanego chodzi po głowie.
- Na froncie sueskim na pewno stacjonują Szkoci – powiedział Tony. – Może dałoby się kupić.
- Tak czy inaczej grać na nich nie umiem – odparł Vincent i ponownie przytknął flet do ust, wznawiając przerwaną melodię.
- Matthews się nauczy – rzekł Northumbryjczyk. – Będzie zabierać dudy do kokpitu i grać w czasie nalotów. Turcy ze strachu posikają się szczerym octem. Tak samo jak Moffatt, kiedy wynająłem w knajpie dudziarza i złożyliśmy mu wizytę o piątej rano.
- O nie – sprzeciwił się Matthews głuchym tonem. – W żadne swoje błazeństwa mnie nie wciągniesz. Wystarczy.
Nichols, starszy steward, przeleciał przez mesę jak meteor, wymieniając opróżnione na czyste.
- W dalszym ciągu uważam, że z tą Mezopotamią to skandal – stwierdził towarzyszący lotnikom porucznik Skipworth.
- Jasne, że skandal i blasfemia! – zgodził się Braeburn. – Jakby nie mogli nas przebazować do Aleksandrii czy gdzieś na Morze Egejskie, tylko do najbardziej zabitej dechami, malarycznej dziury na całym Bliskim Wschodzie!
- Nie daruję im tego – rzucił Dunmore przez zęby. – Na najbliższym urlopie chciałem ostatecznie wyznać swe uczucia pannie Macnaughton, a tak przyjdzie mi to załatwić korespondencyjnie.
- O ile pamiętam, nie za bardzo je odwzajemniała – stwierdził Tony.
- Bo dotąd znała mnie tylko powierzchownie.
- A teraz zamierzasz oszołomić ją erupcją swej wulkanicznej osobowości?
- Wręcz rzucić ją na kolana! – dodał Braeburn.
- To dopiero potem – odparł Northumbryjczyk z kamienną twarzą. – Kiedy już zobaczy, jak bardzo się co do mnie myliła.
- A nie lepiej poszukać narzeczonej, która od razu cię doceni? – zasugerował Vincent.
- Niemożliwe! Nie każdy ma tyle uroku co ty, żeby u wszystkich napotkanych kobiet z miejsca budzić uczucia macierzyńskie, i to nawet u młodszych od siebie.
- Aleś wymyślił! – żachnął się Henry. – Nic takiego nie zauważyłem.
- Gdybym natrafił na kogoś takiego jak panna Dryden, też bym innych kobiet wcale nie zauważał – zadeklarował Dunmore. – Ale tak jest, ja się na tym znam i wszystko widzę.
- Dajcie spokój, każdy tu za kimś tęskni – mruknął Godric, ale nie udało mu się oderwać kolegów od tematu.
- Ty tak naprawdę nic do niej nie czujesz – stwierdził Matthews, nie patrząc na towarzysza. – Po prostu się uparłeś, bo nie możesz przeboleć, że już pierwszego dnia znajomości nie padła ci do nóg.
- Nie znasz się na uczuciach, Jeffreyu. Zwłaszcza na moich.
- Wręcz przeciwnie. Znam cię lepiej niż ktokolwiek inny, łącznie z tobą samym.
- Hej, Vincent! – zawołał Braeburn, przerywając im konwersację. – A Good Ship Venus kojarzysz?
- A kto nie? – odezwał się Dunmore. – Wszyscy tę piosnkę znają, tylko nikt się nie chce przyznać. Tak samo jak The Ball of Kirriemuir.
Henry z pełną finezją i lekkością zaczął grać melodię sprośnej piosenki marynarskiej.
- W każdym razie, Matthews – Dunmore, wypiwszy nieco herbaty, wrócił do tematu – kiedy wrócę do domu i pojadę się oświadczyć pannie Macnaughton, żądam, abyś mi towarzyszył, grając na dudach albo, w najgorszym razie, na puzonie.
- Jeszcze czego! – syknął obserwator. – Tak ci ta cała Pearl zawróciła w głowie, że jeśli, nie daj Boże, przyjmie twoje awanse, to już zupełnie nie będziesz miał dla mnie czasu.
- Jak możesz posądzać mnie o coś takiego? – zapytał zraniony Northumbryjczyk. – Po naszej wspólnej lipcowej eskapadzie do Yeovil?
- Milcz! – Matthews zareagował gwałtownie. – Nigdy w życiu nie byłem w Yeovil. I nie wybieram się!
- Nieprawda, mój drogi, po prostu tego nie pamiętasz. Żałuj, bo ciebie na pewno tubylcy zapamiętali.
Dłuższa wskazówka ściennego zegara była już blisko szczytu tarczy. Vincent zmęczył się graniem i zasiadł do stołu; natychmiast pojawił się Nichols, który nalał mu brandy. Kapitan Scolding nie miał większej ochoty wstawać od stołu, ale poczucie obowiązku przeważyło.
- Za dziesięć ósma – stwierdził. – Moja kolej na wachtę. Braeburn, po północy mnie zmienisz.
- To i odwiedź po drodze Davisa – zasugerował Henry. – My tu ucztujemy, a on kolejną godzinę dyżuruje przy telegrafie.

Kabina radiowa mieściła się w nadbudówce „Evelyn”, piętro niżej od pomostu bojowego, więc kapitan Scolding bez pośpiechu mógł tam zajrzeć i zamienić z Davisem parę słów przed objęciem wachty.
Rozkazy o rozformowaniu eskadry i rejsie do Mezopotamii były sporym rozczarowaniem. Po powrocie do Anglii Tony miał zamiar poświęcić więcej czasu Emily, tak, aby nieskrywana już przez żadną ze stron, deklarowana w listach wzajemna sympatia, życzliwość i zaufanie miały szansę zakwitnąć kwiatem prawdziwej namiętności. O ile oczywiście on, człowiek morza i powietrza, bez reszty poświęcający się służbie i mający kłopoty z organizowaniem sobie wolnego czasu, wszystkiego nie zepsuje. Cóż, nie tylko Dunmore jest skazany na załatwianie spraw uczuciowych listownie. A Henry i jego Linda? A narzeczona Traylora? Temu ostatniemu trzeba niechętnie przyznać rację – każdy tu za kimś tęskni, wszystkich los jednakowy.
Scolding wyszedł na pokład. W ogólnym mroku paliło się tylko kilka lamp. Kapitan odetchnął głęboko i wspiął się po schodach prowadzących do radiokabiny. Był w połowie drogi, gdy otwarte drzwi dostrzegł czapkę Davisa pochylonego nad pulpitem przy wejściu: pewnie szyfrował jakiś meldunek. Kolejny krok – i już skupiona twarz podporucznika, sylwetki innych sygnalistów zajętych swoimi obowiązkami w głębi kabiny, na tle zasłoniętych okien.
Niespodziewanie błysk. Wśród ogłuszającego huku potężna siła wprost zdmuchnęła Tony’ego ze schodni.




6 komentarzy:

  1. Elo pomelo, łapa w górę kto się mnie już tutaj nie spodziewał! Żyję, melduję się, trzy zaległe rozdziały, ale to niiiiiiiiccccc, nic się nie stało.
    Ja ci powiem, że nie byłam pewna sensowności tego wątku Flynna i jego Maltanki. Tak zupełnie nie byłam pewna, bo owszem, prawie-że-już-seksy były, ale tak jakoś wciąż nie wydaje mi się, żeby ta akcja w ogóle była fabule potrzebna. Noale, było przynajmniej wesoło i skończyło się wesoło, a z tą karą polową numer 1 to żarcik, nie? Przecież go krzyżować nie będą. :D (Nie będą, nie?)
    LOL, HENRY, NO CO TY. Znaczy, dziecko moje drogie z Cejlonu przywiezione, herbaciany chłopcze, ja jestem z ciebie naprawdę dumna, że męskie decyzje podejmujesz, tylko... Zdziwisz, się, jak powiem, że bardzo lubię wątek zawadzającej Josephine i tego, ze Henry jest (no, teraz to już praktycznie był, chyba że tego nie wyśle) wobec niej zobowiązany? Te piękne czasy, kiedy bycie zobowiązanym wobec kogoś jeszcze coś znaczyło... Nie no, nie chciałam, żeby ten wątek się już kończył, zwłaszcza, że opka końca nie widać (to dobrze!), więc... Smutno mi będzie bez powracającego co jakiś czas problemu z Josephine... Team Linda i te sprawy, ale z drugiej strony Henry, wbrew wielkiej miłości do cudownej śpiewaczki, kończący z Josephine, to jest taka rzecz, na którą po cichu sobie liczę, BO LUBIĘ JAK KTOŚ CIERPI, A NIE TYLKO WIECZNIE JA.
    CO TY MOIM DZIECIOM ROBISZ, CO? Co znowu coś mi Tony'ego zdmuchuje? CZY ON NIE MOŻE CHOĆ PRZEZ CHWILĘ SOBIE ODPOCZĄĆ? Zwłaszcza, że wciąż jestem Team Emily, a nie Team Tony i jego samolot i mam ci za złe, że Henry x Linda x Josephine to świetnie zrobiona sprawa, a Tony i Emily jak byli dosyć nijacy i średnio mnie grzali, tak dalej mnie średnio grzeją, A MAJĄ GRZAĆ MOCNO, bo na podkarpaciu zimno i wieje. Motywuję cię do zaprzestania dręczenia Tony'ego i wysłania go na odpoczynek w ramiona Emily.
    Dunmore, mordo ty moja. <3
    Dobra, zwijam się, see ya, jak coś się będzie pojawiać w trakcie wakacji to będę pewnie czytać (szukaj wejść na bloga z końcówki .nl), ale nie wiem, czy komcianie z telefonu mi siadnie.
    (Jakiś taki mocno średni ten komć, nie? Coś z wprawy wyszłam przez tę przerwę. :D)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Było tęsknione! :D Z drugiej strony ostatnio coś mnie często nachodzą myśli, że może trzeba było skończyć gdzieś na tym etapie, jak Tony z Henrym stali się rozbitkami (w okolicach 20. rozdziału). Cóż, pisanie bez szczegółowego planu ma swoje zalety, ale ma i wady. Ten rozdział miał być ze dwa razy dłuższy, ale już mi się nie chciało zwlekać z publikacją, więc z jednego będą dwa i dlatego urwany jest w kluczowym momencie :D
      Flynn generalnie jest chłopak bez sensu i jego wątek wprowadza jeno w całą opowieść element łotrzykowski. Zachciało mi się mieć w opku Irlandczyka, to mam teraz za swoje!
      Ach, Josephine... Dopiero co domagałaś się, żeby tygrys ją zeżarł :D Natomiast Tony ma poważne problemy z ogarnięciem idei odpoczynku. Ma to po mnie, niestety. A Emily przez to cierpi (ale jak bardzo?) Chyba nie obejdzie się tu bez siły wyższej.
      Dobra, przyjdzie mi wyplątać bohaterów z kolejnego cliffhangera. Oby jeszcze w wakacje...

      Usuń
    2. Tu zupełnie nie widać, że piszesz bez szczegółowego planu, możesz sobie pogratulować, że ci się wszystko klei, ja na przykład na tej metodzie srogo poległam w zeszłym roku. ;P Ale co skończyć na etapie, jak Tony i Henry byli rozbitkami? Pakowanie ich w kłopoty? Nie no, ja lubię, jak mają kłopoty, ale może one są... Za bardzo różnorodne? Znaczy jak już w coś wpadną, to to się bardzo szybko rozwiązuje, potem jest chwila spokoju, potem znowu coś się dzieje, potem wychodzą z tego cało (TO AKURAT DOBRZE) i tak leci: dzieje się, przerwa na romanse, dzieje się, przerwa na romanse. W taki trochę schemat zaczynasz popadać, mi to osobiście nie przeszkadza, bo to cały urok tego opka, ale wiesz, już nie raz wspomniałam, że wciąż pamiętam, co tu Tony wyprawiał w porologu i wiążę z tym ogromne nadzieje (z wrażenia mam spaść z krzesła, masz tu misję do spełnienia!). No i właśnie w tych miłościach Tony'ego i Henry'ego ten Flynn odwalający seksy z Maltanką nie był mi koniecznie do szczęścia potrzebny, choć przezabawny.
      BO JAK MNIE BABA WKURZA, to chcę, żeby ją zeżarło, ALE nie można powiedzieć, że Josephine tutaj nudzi, bo to, że Henry jest jakoś wobec niej zobowiązany w czasach, kiedy to jeszcze coś znaczyło bardzo mi się podoba. Wkurza i jednocześnie cieszy, baby już tak mają, nawet nie oczekuję, że to zrozumiesz. :DDD

      Usuń
  2. Opko skończyć. Tak czasami mi się wydaje, że to było emocjonalne apogeum, a od tego czasu faktycznie wkrada się schematyzm czy coś. Żeby chociaż wątków romansowych udało mi się nie spaprykować...
    Za bardzo różnorodne? Ja cały czas się obawiam, że za mało... ;P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Łe, no co ty, tak na 20 rozdziałach kończyć? :D Się nie godzi.
      Nic nie spaprykujesz, ja tylko tu przychodzę i biadolę, bo już tak mam, nie byłabym sobą, jakbym nie biadoliła. :D

      Usuń
    2. Się nie godzi, zwłaszcza że się bardzo przywiązuję do (niektórych) bohaterów i chcę, żeby ze mną byli jak najdłużej, a to wymusza pewną telenowelowatość :) Ale przynajmniej coś się dzieje, a nie jak w pierwszych rozdziałach, gdzie wydarzeniem było to, że Flynn pomalował ścianę :D

      Usuń