Z daleka
pustynny brzeg wyglądał na bezludny i opustoszały jak w pierwszym
dniu stworzenia. Z nieco bliższej odległości wyglądał zupełnie
tak samo. Porozrzucane tu i ówdzie skały, jak szczerbate zęby
padłego lewiatana, zatopione w piasku. Ani żywej duszy wokoło.
Cóż, chyba przyjdzie trochę poczekać, pomyślał kapitan
Scolding. Tym razem nie zabrał ze sobą obserwatora ani nawet kaemu,
więc musiał zachowywać szczególną ostrożność.
Oddał
wolant, schodząc do lądowania. Po chwili pływaki zetknęły się z
falami, gdy short sadowił się na powierzchni morza równolegle do
linii brzegowej. Tony wyrównał ogon, zmniejszył obroty i powoli, z
prędkością wystarczającą ledwie do przezwyciężenia przyboju,
wpłynął na płyciznę, wykonując skręt ku plaży.
W jednej
chwili spoglądał na pusty brzeg, potem rzucił okiem na przyrządy,
by stwierdzić, że wskazówka prędkościomierza spada do zera, a
kiedy znów podniósł wzrok, spośród skał wyroiły się nagle
uzbrojone sylwetki. Tony odruchowo szarpnął się w tył, uderzając
plecami o oparcie siedzenia. A to dopiero „szczególna ostrożność”,
daj spokój – skrytykował się w myśli.
Ludzie
z kefijami na twarzach podbiegli, z rzadka wymieniając się jakimiś
okrzykami, otoczyli samolot półkolem. Czterej z nich, podkasawszy
opończe, weszli do wody, ustawili się za goleniami pływaków i
wepchnęli shorta na piasek z wprawą nie gorszą niż u mechaników.
Scolding
podniósł się z fotela i potoczył wzrokiem po ludziach pustyni.
Szybko odnalazł znajomą rudą brodę.
- Czołem,
panie kapitanie! – krzyknął brodaty, napotkawszy jego spojrzenie.
- Czołem,
Macpherson – odpowiedział Tony i wyskoczył z kokpitu.
Arabowie
patrzyli na niego z zaciekawieniem. Niektórzy wciąż jeszcze nie
przyzwyczaili się do widoku samolotów i ludzi, którzy nimi
podróżowali, choć z pewnością nie był to dla nich pierwszy raz.
Kapitan zsunął gogle na czoło, rozpiął kurtkę, w której na
pustynnym brzegu zaczęło mu być trochę gorąco, i podszedł do
rudobrodego.
- Amunicja
pod kadłubem, a medyczne w tylnym kokpicie – wyjaśnił.
- Tak jest,
panie kapitanie – odparł małomówny Szkot.
Krzyknął
coś po arabsku do tych, którzy wyciągnęli hydroplan na ląd.
Bojownicy ostrożnie zaczęli odczepiać pakunek przytwierdzony do
zaczepu, gdzie zwykle podwieszano bomby. Z grupy pozostałych wyłonił
się mężczyzna z czymś w rodzaju noszy i dołączył do tamtych,
by przetransportować zapas amunicji strzeleckiej w suche miejsce.
Tony
sięgnął do kieszeni, wyjął upchnięte przed startem cztery
paczki woodbine’ów.
- Przesyłka
na specjalne zamówienie – powiedział, wręczając papierosy
Macphersonowi.
- Dziękuję,
panie kapitanie – odparł tamten i zasalutował do kefii. – Abu
Asifa chce z panem porozmawiać.
Tajemniczy
dowódca pustynnego oddziału rezydował w małym namiocie
przytulonym do jednej ze skał. Namiot nie tylko był zasłonięty od
strony brzegu, ale w dodatku zamaskowany: niejednolicie ufarbowany na
kolor khaki oraz pokryty błotem i żwirem. Z odległości
kilkudziesięciu jardów można było zwyczajnie go nie zauważyć.
Scolding podejrzewał, że dalej w głębi lądu, na wydmach znajduje
się więcej takich schronień, choć nawet z powietrza ich nie
zauważył.
W namiocie
Abu Asifa siedział w kucki przed metalową misą wypełnioną czymś,
co wyglądało jak potrawka z mięsa i fasoli. Odziany był tak samo
jak wtedy, gdy Tony zobaczył go po raz pierwszy, w dżelebę
założoną na polowy mundur. Nie miał tylko chusty na głowie,
dzięki czemu dało się zobaczyć, że jest całkiem łysy.
-
Salam, effendi
– przywitał się Scolding.
-
Salam,
kapitanie. Miło pana widzieć w dobrym zdrowiu. Jak się czuje
porucznik Vincent?
- Całkiem
już wrócił do formy.
- Miło mi
to słyszeć. No, proszę usiąść. Pańscy koledzy wpadali tu jak
po ogień.
- Cóż,
effendi,
kiedy ma się jeden samolot na czterech pilotów, nie zawsze starcza
czasu na sprawy towarzyskie. Ale to już ostatni transport, więc
mogę chwilę posiedzieć. Niezbyt długo, bo mam obowiązki.
Usadowił
się naprzeciwko Abu Asify, wyciągnął z zanadrza plik gazet.
- Same
maltańskie – wyjaśnił przepraszającym tonem. – Niestety, od
angielskich gazet jestem prawie tak samo odcięty jak pan, udało mi
się znaleźć jedynie „Daily Mail” sprzed dwóch tygodni.
- Stukrotne
dzięki, kapitanie. Tak bardzo mi brakuje słowa drukowanego, że
nawet „News of the World” bym nie pogardził.
Abu Asifa
otworzył jedną z gazet, przekartkował pobieżnie.
- O naszych
zwycięstwach nic nie piszą – stwierdził Scolding.
- Jak zwykle
– odparł gospodarz. – Jesteśmy jak scenografowie w teatrze.
Nikt nie docenia naszej ciężkiej roboty, ale to my przygotowujemy
grunt dla tych, którymi zachwyca się prasa.
Podał
lotnikowi blaszany kubek z czymś, co okazało się rozwodnionym
winem.
- Jak pan
znajduje ten pomysł z zaopatrywaniem oddziału z powietrza? –
zapytał Tony.
- Ma to
potencjał – przyznał Abu Asifa. – Przydałyby się tylko
samoloty o większym zasięgu i udźwigu, żeby latały prosto z
Malty czy Egiptu. Musiał pan przecież najpierw zapakować wszystko
na okręt i przypłynąć te dwieście mil do brzegu. To dodatkowa
robota i koszty…
Scolding
przytaknął. Przed wyjściem „Evelyn” z portu nadszedł rozkaz
dostarczenia zaopatrzenia pustynnemu oddziałowi operującemu na
tyłach armii Senussich. Tony, omówiwszy sprawę z Bancroftem,
postanowił do tego wykorzystać jedyny sprawny hydroplan, jaki
pozostał na pokładzie. Od trzech więc dni piloci, zmieniając się
kolejno za sterami, lądowali z ładunkiem na libijskiej plaży. W
założeniu miało to być bardziej efektywne niż dotychczasowe
dostarczanie broni, amunicji, żywności i środków medycznych
okrętem podwodnym – raz, że szybsze, a dwa, że w ładowniach
„Evelyn” więcej się mieściło – i faktycznie dawno już
mieliby misję z głowy, ale w trakcie jej wykonywania morze się
nagle rozsierdziło i trzeba było zejść z kursu, by półtora dnia
czekać, aż się uspokoi. Ten lot był już ostatni i po powrocie
Tony’ego okręt mógł ruszyć pierwotnym kursem na północny
wschód.
- Sterowcem
byłoby łatwiej – przyszło mu teraz do głowy.
- Racja –
zgodził się gospodarz. – Tyle że Admiralicja ma ich za mało,
żeby jeszcze skierować jeden na tak drugorzędny front, i to w
dodatku taki, który mamy prawie z głowy.
- Z głowy?
A więc nasze wysiłki jednak przyniosły jakiś skutek?
Abu Asifa
skinął głową.
- Kiedy
następnym razem znajdzie się pan w jakimś lokalu z wyszynkiem,
proszę wypić zdrowie nie tylko moje, ale i ochotniczej kawalerii z
Dorset. Skopali rebeliantom tyłek, aż miło. Podobno piękna
szarża, szkoda, że jej nie widziałem, na dodatek wzięli do
niewoli tureckiego generała. Ale cóż, nie można mieć
wszystkiego. Ktoś przecież musiał zdemolować nieprzyjacielowi
zaplecze, żeby ułatwić chłopakom robotę.
- Czyli z
buntem Senussich już koniec? – upewnił się Scolding.
- Nie
zostali całkiem złamani, ale wątpię, żeby już stanowili
zagrożenie, z którym trzeba się liczyć. Zresztą, mniejsza o
nich, teraz zaczyna się robić gorąco w Darfurze, ktoś tam bardzo
chce zostać nowym Mahdim. Dostałem nowe rozkazy i czekałem tylko
na zaopatrzenie. Teraz, dzięki panu i pańskim kolegom, mogę
wreszcie wyruszać.
- Z
Cyrenajki do Darfuru? – zapytał Tony z podziwem. – Tyle mil
przez pustynię…
- Spokojna
głowa, kapitanie, nie zamierzam się pchać w największy piasek!
Ktoś musi przecież zrobić porządek w pasie oaz…
- Mnie też
przenoszą – wyznał Scolding. – Jeszcze dalej od domu niż do
tej pory.
- A więc
domator z pana, jeśli to w ogóle możliwe w naszym fachu? To
zupełnie odwrotnie niż ja. Dla mnie nie ma jak cygańskie życie.
Dziś idę do Darfuru, a jutro może będę grasować na tyłach
Niemców w Afryce Wschodniej? Dziwne będzie jedynie, jeśli kiedy w
ciągu wojny zawędruję do Anglii…
Tony nie
nadużywał gościnności Abu Asify. Poczęstował się orientalną
potrawką, zamienił jeszcze parę zdań, skomentował niektóre z
wydarzeń opisywanych w prasie, a potem wrócił na brzeg, gdzie
Arabowie pod kierownictwem Macphersona pomogli mu wystartować. Dwie
godziny później nastąpiło wodowanie u burty HMS „Evelyn” i
ostatni hydroplan eskadry został wciągnięty żurawiem na pokład.
Kapitan oddał maszynę pod opiekę mechaników, a sam poszedł
złożyć sprawozdanie dowódcy okrętu.
Obsługa
pokładowa szybko wzięła się do roboty. W hangarze było teraz
dużo miejsca, bo oprócz maszyny, którą przyleciał Scolding,
pozostawał jeszcze tylko drugi, uszkodzony short. Ze złożonymi
skrzydłami, przykryty brezentem, stał w kącie, czekając, aż
„Evelyn” trafi w miejsce, gdzie można znaleźć części
zamienne.
George Angus stanął w obliczu nie lada problemu: miał więcej
ludzi niż roboty dla nich, przez co Leon Hedge z maszynowni albo
bosman Pickens podbierali mu podwładnych do swoich prac. Tak więc
Frampton pomagał wykonywać drobne naprawy na turbinach, Driscoll
obierał ziemniaki albo rozbijał mięso, Ron Boswell zakładał
kombinezon i schodził pod wodę łatać kadłub, a Flynnowi
przypadły nawet prace malarskie na pokładzie dziobowym koło
armaty, gdzie farbę zdarły, uderzając w pokład, wyrzucane podczas
dotychczasowych strzelań łuski.
- Dobra,
niedługo fajrant – stwierdził Angus, gdy hydroplan opuszczono na
pokład rufowy. – Ino mi odstawcie tę naszą perełkę na miejsce.
Choć tylko
jeden wodnosamolot pozostawał sprawny, a piloci latali na nim na
zmianę, kapitan Dunmore wciąż uważał maszynę za swoją. Kazał
więc Flynnowi wykaligrafować poniżej kokpitu imię „Pearl”.
Irlandczyk wykonał polecenie najlepiej, jak umiał. Nie ufając
własnemu charakterowi pisma, wziął starą gazetę i po dłuższych
kombinacjach wyciął z niej szablon, by w końcu błyskawicznie
machnąć bardzo estetyczny napis różową farbą z białą obwódką.
Nikt w hangarze nie miał zresztą świadomości, że Dunmore wyraża
w ten sposób swe oddanie pannie Macnaughton, pięknej, lecz
niedostępnej sąsiadce z Northumberlandu.
Calum Flynn
doszedł już do siebie po przygodzie z Maltanką i wymierzonej
karze, choć gdy wstrzymano mu żołd, zapożyczył się trochę u
kolegów. Przed wyjściem z Malty otrzymał nowy mundur, a ten
poprzedni, który mu się podarł przy upadku z dachu, prowizorycznie
pozaszywał i traktował jako odzież roboczą do szczególnie
brudnych prac.
- Flynn, ty
ladaczniku – naśmiewał się Tim Pegg, gdy na pokładzie rufowym
składali skrzydła shorta. – Nie możesz nawet panny przelecieć w
taki sposób, żeby w sprawę nie wmieszały się gliny…
- Celtycka
dusza! – skomentował Dave Upton, pracujący przy drugim skrzydle.
– Masz szczęście, że trafił ci się taki ludzki dowódca.
Wyobrażasz sobie, co by było, gdyby to Traylor albo Pickens poszli
cię odebrać? Nie wykręciłbyś się samym przepadkiem żołdu.
- Daj
spokój, i tak myślałem, że najmarniej pójdę do kozy –
powiedział Irlandczyk. – Co to właściwie jest ta kara polowa
numer 1?
- A, to
armijne sposoby – wyjaśnił Pegg. – Ukrzyżowanie.
- Jak to…
ukrzyżowanie?! – Flynn pobladł.
- Normalnie.
– Tim Pegg chwycił szczotkę, wspiął się na drabinkę i zaczął
ścierać sadze z kadłuba przy wylotach rur wydechowych. – Biorą
cię i przykuwają do czegoś kajdanami. Do płotu, do wozu, do koła
od armaty, wszystko jedno. I tak przez miesiąc.
- Boże
drogi! To już bym chyba wolał tarzanie w smole i pierzu.
- Bez
przesady, nie jest to przyjemne, ale brzmi gorzej niż w
rzeczywistości. Mojego wuja na to skazali, jak służył w
Zululandzie. Przez ten miesiąc przykuwają cię tylko na dwie
godziny dziennie, poza tym normalnie pełnisz służbę. Idzie
przywyknąć.
Złożyli
samolot, oczyścili i wykonali resztę niezbędnych prac i wtoczyli
do hangaru. George Angus kazał jeszcze zatankować do pełna:
nigdy nie wiadomo, kiedy się przytrafi alarm bojowy.
Tony udał
się do Bancrofta. Na wieść, że zadanie zakończyło się
pomyślnie, komandor najpierw wydał rozkaz ruszenia na północny
wschód z prędkością piętnastu węzłów, po czym wysłuchał
szczegółowej relacji.
- Lotnictwo
daje więcej możliwości, niż się z początku wydawało –
podsumował. – Gdzieś tam na Bałkanach podobno już używali go
do ewakuacji rannych z pola bitwy.
-
Dawałoby jeszcze więcej, gdybyśmy mieli kilka samolotów –
odparł Scolding.
Bancroft
wstał zza biurka i podszedł do mapy wiszącej na ścianie.
- Jeżeli
morze okaże się łaskawe, za trzy dni dotrzemy do Port Saidu.
Następnie czekają nas ze dwa tygodnie wokół Półwyspu
Arabskiego. Może dłużej, zależnie od pogody i tego, w jak silnym
towarzystwie pójdziemy. Albo ile czasu spędzimy w Adenie.
Rozkaz
przebazowania przyszedł pięć dni wcześniej, jeszcze przed
poleceniem, aby dostarczyć zapasy Abu Asifie. Doktor Connor miał
rację, że eskadrze nakazano przenieść się na Bliski Wschód, ale
mylił się co do miejsca. Według rozkazów okręt miał dostarczyć
lotników nie do Aleksandrii, lecz aż do Basry na samym końcu
Zatoki Perskiej. Eskadrę kapitana Scoldinga, z uwagi na poniesione
straty, czekało włączenie, wraz z obsługą techniczną i całym
sprzętem, do dywizjonu wodnosamolotów, prowizorycznej jednostki,
gdzie mieszali się lotnicy RNAS, RFC, a nawet, o zgrozo,
Australijczycy. Żaden z kolegów Tony’ego nie przyjął tych
wieści z entuzjazmem.
- Rozumiem,
że odbiera pan te nowe rozkazy jako pewną degradację –
powiedział Bancroft. – Do tej pory miał pan duży zakres
samodzielności i wykonywał specjalne zadania dla, nie bójmy się
tego słowa, wywiadu. A ta decyzja wygląda tak, jakby pana wysiłki,
kapitanie, zupełnie nie doczekały się uznania.
- Cóż mogę
zrobić? – zamyślił się Scolding. – Rozkaz to rozkaz. Wysłałem
pilny telegram do kontradmirała Hilla, z zapytaniem, czy to aby nie
pomyłka, ale zanim otrzymam odpowiedź, minie mnóstwo czasu. Skoro
jestem potrzebny gdzie indziej, muszę iść tam, gdzie mnie
potrzebują.
- Doceniam
pańską obowiązkowość, kapitanie – stwierdził dowódca okrętu,
po czym nagle uśmiechnął się kwaśno. – Tak samo doceniam
pańską chęć pozostawania mimo wszystko z każdym w jak
najlepszych stosunkach, ale powinien pan pamiętać, że stwierdzenia
doktora Connora są jego prywatną opinią.
-
Wiadomo nie od dziś, że nasz lekarz ma poglądy ugruntowane i
niewzruszone – odparł Tony z dyplomatyczną ironią. – Nie mam
wcale pewności, czy o mnie, kiedy nie słyszę, nie wyraża zdania
równie kategorycznego jak o wszystkich innych.
-
Ponoć jest pan człowiekiem bez charakteru – poinformował
komandor. – Następnie jest pan za miękki dla podwładnych i
traktuje ich jak panny na wydaniu. Te opinie znam co najwyżej z
drugiej ręki, ale łatwo się domyślić, kto je wygłasza.
- Gdybym
panny traktował tak jak marynarzy, zaoszczędziłbym sobie mnóstwa
kłopotów.
Bancroft
podszedł do patefonu, nakręcił go i już po chwili, wśród
trzasków płyty, rozległy się pierwsze takty Rycerskości
wieśniaczej.
- Żeby nie
było wątpliwości, kapitanie, nie mam większych zastrzeżeń co do
naszej współpracy – powiedział, siadając znów za biurkiem. –
W odróżnieniu od współpracy z jednym z tychże podwładnych, na
pewno pan wie, o kim mówię. Następnie powinienem, na wszelki
wypadek, wypisać panu rekomendację.
- Przyjdzie
nam się rozstać – stwierdził Tony. – Zostaniemy w Basrze albo
będziemy bombardować Turków pod Kut al-Amara. A co z panem i
„Evelyn”?
- Pewnie
wrócę do Anglii i wezmę na pokład kolejnych lotników. A może
wrócę na bardziej typowy okręt wojenny. Następnie co niby ma być?
Albo sobie poradzimy, albo zginiemy. Dotyczy to tak nas obu, jak i
wszystkich, których mamy pod rozkazami. Tak już bywa na wojnie.
Noc była chłodna, ale morze okazało się spokojne i takie
pozostało, gdy nastał czwartek 9 marca. „Evelyn” szła na
północny wschód, pozostawiając Cyrenajkę ze sterburty. Do soboty
załoga miała nadzieję ujrzeć już deltę Nilu. Tego dnia nie
działo się nic niezwykłego. Rano patrolowali Braeburn z Davisem,
po obiedzie – Dunmore i Matthews. Nie dostrzeżono nieprzyjaciela,
jedynie brytyjski krążownik lekki, włoskie awizo, z którym
wymieniono honory, i okazjonalnie jakieś statki handlowe.
Gdy
zapadł zmierzch i nie było już warunków do latania, lotnicy
zebrali się z czystym sumieniem w mesie oficerskiej. Zabrakło tylko
podporucznika Davisa, któremu przypadł dyżur w radiokabinie.
Zajęli całą szerokość stołu, jedynie Henry Vincent stał obok i
wygrywał na bambusowym flecie tradycyjną melodię Blue
Bonnets over the Border, udowadniając,
że jego muzyczne zainteresowania wykraczają poza niezrozumiałe dla
kolegów harmonie i gamy z regionu wielkiego subkontynentu.
- Dziwnie
brzmi na takim fleciku – zauważył Godric Traylor. – Jakby coś
z knajpy, a nie pieśń wojenna.
- Bo dopiero
na dudach wybrzmiewa to w pełnej mocy – wyjaśnił Henry,
przerywając grę.
- Szkoda, że
ich nie mamy – stwierdził Dunmore. – Przydałyby się,
nieprawdaż, Jeffreyu?
- A skąd ja
ci wezmę dudy? – zjeżył się porucznik Matthews, przeczuwając,
że jego pilotowi coś podejrzanego chodzi po głowie.
- Na froncie
sueskim na pewno stacjonują Szkoci – powiedział Tony. – Może
dałoby się kupić.
- Tak czy
inaczej grać na nich nie umiem – odparł Vincent i ponownie
przytknął flet do ust, wznawiając przerwaną melodię.
- Matthews
się nauczy – rzekł Northumbryjczyk. – Będzie zabierać dudy do
kokpitu i grać w czasie nalotów. Turcy ze strachu posikają się
szczerym octem. Tak samo jak Moffatt, kiedy wynająłem w knajpie
dudziarza i złożyliśmy mu wizytę o piątej rano.
- O nie –
sprzeciwił się Matthews głuchym tonem. – W żadne swoje
błazeństwa mnie nie wciągniesz. Wystarczy.
Nichols,
starszy steward, przeleciał przez mesę jak meteor, wymieniając
opróżnione na czyste.
- W
dalszym ciągu uważam, że z tą Mezopotamią to skandal –
stwierdził towarzyszący lotnikom porucznik Skipworth.
- Jasne, że
skandal i blasfemia! – zgodził się Braeburn. – Jakby nie mogli
nas przebazować do Aleksandrii czy gdzieś na Morze Egejskie, tylko
do najbardziej zabitej dechami, malarycznej dziury na całym Bliskim
Wschodzie!
- Nie daruję
im tego – rzucił Dunmore przez zęby. – Na najbliższym urlopie
chciałem ostatecznie wyznać swe uczucia pannie Macnaughton, a tak
przyjdzie mi to załatwić korespondencyjnie.
- O ile
pamiętam, nie za bardzo je odwzajemniała – stwierdził Tony.
- Bo
dotąd znała mnie tylko powierzchownie.
- A teraz
zamierzasz oszołomić ją erupcją swej wulkanicznej osobowości?
- Wręcz
rzucić ją na kolana! – dodał Braeburn.
- To dopiero
potem – odparł Northumbryjczyk z kamienną twarzą. – Kiedy już
zobaczy, jak bardzo się co do mnie myliła.
- A nie
lepiej poszukać narzeczonej, która od razu cię doceni? –
zasugerował Vincent.
- Niemożliwe! Nie każdy ma tyle uroku co ty, żeby u wszystkich
napotkanych kobiet z miejsca budzić uczucia macierzyńskie, i to
nawet u młodszych od siebie.
- Aleś
wymyślił! – żachnął się Henry. – Nic takiego nie
zauważyłem.
- Gdybym natrafił na kogoś takiego jak panna Dryden, też bym innych kobiet
wcale nie zauważał – zadeklarował Dunmore. – Ale tak jest, ja
się na tym znam i wszystko widzę.
- Dajcie
spokój, każdy tu za kimś tęskni – mruknął Godric, ale nie
udało mu się oderwać kolegów od tematu.
- Ty
tak naprawdę nic do niej nie czujesz – stwierdził Matthews, nie
patrząc na towarzysza. – Po prostu się uparłeś, bo nie możesz
przeboleć, że już pierwszego dnia znajomości nie padła ci do
nóg.
- Nie znasz
się na uczuciach, Jeffreyu. Zwłaszcza na moich.
- Wręcz
przeciwnie. Znam cię lepiej niż ktokolwiek inny, łącznie z tobą
samym.
- Hej,
Vincent! – zawołał Braeburn, przerywając im konwersację. – A
Good Ship Venus kojarzysz?
- A
kto nie? – odezwał się Dunmore. – Wszyscy tę piosnkę znają,
tylko nikt się nie chce przyznać. Tak samo jak The
Ball of Kirriemuir.
Henry z
pełną finezją i lekkością zaczął grać melodię sprośnej
piosenki marynarskiej.
- W każdym
razie, Matthews – Dunmore, wypiwszy nieco herbaty, wrócił do
tematu – kiedy wrócę do domu i pojadę się oświadczyć pannie
Macnaughton, żądam, abyś mi towarzyszył, grając na dudach albo,
w najgorszym razie, na puzonie.
- Jeszcze
czego! – syknął obserwator. – Tak ci ta cała Pearl zawróciła
w głowie, że jeśli, nie daj Boże, przyjmie twoje awanse, to już
zupełnie nie będziesz miał dla mnie czasu.
- Jak możesz
posądzać mnie o coś takiego? – zapytał zraniony
Northumbryjczyk. – Po naszej wspólnej lipcowej eskapadzie do
Yeovil?
- Milcz! –
Matthews zareagował gwałtownie. – Nigdy w życiu nie byłem w
Yeovil. I nie wybieram się!
- Nieprawda,
mój drogi, po prostu tego nie pamiętasz. Żałuj, bo ciebie na
pewno tubylcy zapamiętali.
Dłuższa
wskazówka ściennego zegara była już blisko szczytu tarczy.
Vincent zmęczył się graniem i zasiadł do stołu; natychmiast
pojawił się Nichols, który nalał mu brandy. Kapitan Scolding nie
miał większej ochoty wstawać od stołu, ale poczucie obowiązku
przeważyło.
- Za
dziesięć ósma – stwierdził. – Moja kolej na wachtę.
Braeburn, po północy mnie zmienisz.
- To i
odwiedź po drodze Davisa – zasugerował Henry. – My tu
ucztujemy, a on kolejną godzinę dyżuruje przy telegrafie.
Kabina
radiowa mieściła się w nadbudówce „Evelyn”, piętro niżej od
pomostu bojowego, więc kapitan Scolding bez pośpiechu mógł tam
zajrzeć i zamienić z Davisem parę słów przed objęciem wachty.
Rozkazy
o rozformowaniu eskadry i rejsie do Mezopotamii były sporym
rozczarowaniem. Po powrocie do Anglii Tony miał zamiar poświęcić
więcej czasu Emily, tak, aby nieskrywana już przez żadną ze
stron, deklarowana w listach wzajemna sympatia, życzliwość i
zaufanie miały szansę zakwitnąć kwiatem prawdziwej namiętności.
O ile oczywiście on, człowiek morza i powietrza, bez reszty
poświęcający się służbie i mający kłopoty z organizowaniem
sobie wolnego czasu, wszystkiego nie zepsuje. Cóż, nie tylko
Dunmore jest skazany na załatwianie spraw uczuciowych listownie. A
Henry i jego Linda? A narzeczona Traylora? Temu ostatniemu trzeba
niechętnie przyznać rację – każdy tu za kimś tęskni,
wszystkich los jednakowy.
Scolding
wyszedł na pokład. W ogólnym mroku paliło się tylko kilka lamp.
Kapitan odetchnął głęboko i wspiął się po schodach
prowadzących do radiokabiny. Był w połowie drogi, gdy otwarte
drzwi dostrzegł czapkę Davisa pochylonego nad pulpitem przy
wejściu: pewnie szyfrował jakiś meldunek. Kolejny krok – i już
skupiona twarz podporucznika, sylwetki innych sygnalistów zajętych
swoimi obowiązkami w głębi kabiny, na tle zasłoniętych okien.
Niespodziewanie błysk. Wśród ogłuszającego huku potężna siła
wprost zdmuchnęła Tony’ego ze schodni.
Elo pomelo, łapa w górę kto się mnie już tutaj nie spodziewał! Żyję, melduję się, trzy zaległe rozdziały, ale to niiiiiiiiccccc, nic się nie stało.
OdpowiedzUsuńJa ci powiem, że nie byłam pewna sensowności tego wątku Flynna i jego Maltanki. Tak zupełnie nie byłam pewna, bo owszem, prawie-że-już-seksy były, ale tak jakoś wciąż nie wydaje mi się, żeby ta akcja w ogóle była fabule potrzebna. Noale, było przynajmniej wesoło i skończyło się wesoło, a z tą karą polową numer 1 to żarcik, nie? Przecież go krzyżować nie będą. :D (Nie będą, nie?)
LOL, HENRY, NO CO TY. Znaczy, dziecko moje drogie z Cejlonu przywiezione, herbaciany chłopcze, ja jestem z ciebie naprawdę dumna, że męskie decyzje podejmujesz, tylko... Zdziwisz, się, jak powiem, że bardzo lubię wątek zawadzającej Josephine i tego, ze Henry jest (no, teraz to już praktycznie był, chyba że tego nie wyśle) wobec niej zobowiązany? Te piękne czasy, kiedy bycie zobowiązanym wobec kogoś jeszcze coś znaczyło... Nie no, nie chciałam, żeby ten wątek się już kończył, zwłaszcza, że opka końca nie widać (to dobrze!), więc... Smutno mi będzie bez powracającego co jakiś czas problemu z Josephine... Team Linda i te sprawy, ale z drugiej strony Henry, wbrew wielkiej miłości do cudownej śpiewaczki, kończący z Josephine, to jest taka rzecz, na którą po cichu sobie liczę, BO LUBIĘ JAK KTOŚ CIERPI, A NIE TYLKO WIECZNIE JA.
CO TY MOIM DZIECIOM ROBISZ, CO? Co znowu coś mi Tony'ego zdmuchuje? CZY ON NIE MOŻE CHOĆ PRZEZ CHWILĘ SOBIE ODPOCZĄĆ? Zwłaszcza, że wciąż jestem Team Emily, a nie Team Tony i jego samolot i mam ci za złe, że Henry x Linda x Josephine to świetnie zrobiona sprawa, a Tony i Emily jak byli dosyć nijacy i średnio mnie grzali, tak dalej mnie średnio grzeją, A MAJĄ GRZAĆ MOCNO, bo na podkarpaciu zimno i wieje. Motywuję cię do zaprzestania dręczenia Tony'ego i wysłania go na odpoczynek w ramiona Emily.
Dunmore, mordo ty moja. <3
Dobra, zwijam się, see ya, jak coś się będzie pojawiać w trakcie wakacji to będę pewnie czytać (szukaj wejść na bloga z końcówki .nl), ale nie wiem, czy komcianie z telefonu mi siadnie.
(Jakiś taki mocno średni ten komć, nie? Coś z wprawy wyszłam przez tę przerwę. :D)
Było tęsknione! :D Z drugiej strony ostatnio coś mnie często nachodzą myśli, że może trzeba było skończyć gdzieś na tym etapie, jak Tony z Henrym stali się rozbitkami (w okolicach 20. rozdziału). Cóż, pisanie bez szczegółowego planu ma swoje zalety, ale ma i wady. Ten rozdział miał być ze dwa razy dłuższy, ale już mi się nie chciało zwlekać z publikacją, więc z jednego będą dwa i dlatego urwany jest w kluczowym momencie :D
UsuńFlynn generalnie jest chłopak bez sensu i jego wątek wprowadza jeno w całą opowieść element łotrzykowski. Zachciało mi się mieć w opku Irlandczyka, to mam teraz za swoje!
Ach, Josephine... Dopiero co domagałaś się, żeby tygrys ją zeżarł :D Natomiast Tony ma poważne problemy z ogarnięciem idei odpoczynku. Ma to po mnie, niestety. A Emily przez to cierpi (ale jak bardzo?) Chyba nie obejdzie się tu bez siły wyższej.
Dobra, przyjdzie mi wyplątać bohaterów z kolejnego cliffhangera. Oby jeszcze w wakacje...
Tu zupełnie nie widać, że piszesz bez szczegółowego planu, możesz sobie pogratulować, że ci się wszystko klei, ja na przykład na tej metodzie srogo poległam w zeszłym roku. ;P Ale co skończyć na etapie, jak Tony i Henry byli rozbitkami? Pakowanie ich w kłopoty? Nie no, ja lubię, jak mają kłopoty, ale może one są... Za bardzo różnorodne? Znaczy jak już w coś wpadną, to to się bardzo szybko rozwiązuje, potem jest chwila spokoju, potem znowu coś się dzieje, potem wychodzą z tego cało (TO AKURAT DOBRZE) i tak leci: dzieje się, przerwa na romanse, dzieje się, przerwa na romanse. W taki trochę schemat zaczynasz popadać, mi to osobiście nie przeszkadza, bo to cały urok tego opka, ale wiesz, już nie raz wspomniałam, że wciąż pamiętam, co tu Tony wyprawiał w porologu i wiążę z tym ogromne nadzieje (z wrażenia mam spaść z krzesła, masz tu misję do spełnienia!). No i właśnie w tych miłościach Tony'ego i Henry'ego ten Flynn odwalający seksy z Maltanką nie był mi koniecznie do szczęścia potrzebny, choć przezabawny.
UsuńBO JAK MNIE BABA WKURZA, to chcę, żeby ją zeżarło, ALE nie można powiedzieć, że Josephine tutaj nudzi, bo to, że Henry jest jakoś wobec niej zobowiązany w czasach, kiedy to jeszcze coś znaczyło bardzo mi się podoba. Wkurza i jednocześnie cieszy, baby już tak mają, nawet nie oczekuję, że to zrozumiesz. :DDD
Opko skończyć. Tak czasami mi się wydaje, że to było emocjonalne apogeum, a od tego czasu faktycznie wkrada się schematyzm czy coś. Żeby chociaż wątków romansowych udało mi się nie spaprykować...
OdpowiedzUsuńZa bardzo różnorodne? Ja cały czas się obawiam, że za mało... ;P
Łe, no co ty, tak na 20 rozdziałach kończyć? :D Się nie godzi.
UsuńNic nie spaprykujesz, ja tylko tu przychodzę i biadolę, bo już tak mam, nie byłabym sobą, jakbym nie biadoliła. :D
Się nie godzi, zwłaszcza że się bardzo przywiązuję do (niektórych) bohaterów i chcę, żeby ze mną byli jak najdłużej, a to wymusza pewną telenowelowatość :) Ale przynajmniej coś się dzieje, a nie jak w pierwszych rozdziałach, gdzie wydarzeniem było to, że Flynn pomalował ścianę :D
Usuń