Człowiekiem
na progu nie był porucznik Vincent. To boleśnie nie był on.
– Linda Giordano. Ile to już lat?…
Wysoki,
pleczysty mężczyzna o lekko oliwkowej karnacji i z ciemną grzywką, zaczesaną w prawo
i napomadowaną, stał w drzwiach, górując nad Lindą.
– Pan mnie z kimś pomylił – odrzekła beznamiętnym
tonem. – Ja się nazywam Dryden.
– A to dobre – parsknął nocny przybysz. Akcent, z
którym mówił, budził w niej nieprzyjemny dreszcz. – Jeżeli cię z kimś
pomyliłem, to jakim cudem ty rozpoznałaś mnie?
– Czego chcesz? Masz sprawę, to przyjdź za dnia.
– Musisz być taka ordynarna wobec znajomego z
młodych lat?
Nie
czekając na odpowiedź, zrobił krok naprzód, wchodząc do przedpokoju.
– Gdzie się pchasz? – warknęła Linda. – Nie
pozwoliłam ci wejść!
– Tak, ty jesteś znana z tego, że nie pozwalasz
wejść – intruz zachichotał obleśnie. – W każdym razie dawniej tak było. A teraz
się okazało, że wobec obcych nie jesteś tak wybredna jak wobec ziomków.
– Wynoś się albo zawołam stróża.
– Stróża? – powtórzył. – Może jeszcze policję?
Bardzo chętnie im wszystko opowiem.
– Niby co? – panna Dryden udawała, że nie rozumie.
– Na przykład to, dlaczego musiałaś wyjechać z
Italii. I dlaczego już nie występujesz pod własnym nazwiskiem.
Nie
unikała jego spojrzenia. W jej wzroku kryło się wyzwanie, które przeraziłoby
Henry’ego, gdyby ją teraz zobaczył.
– Pan jesteś nietrzeźwy – powiedziała. – Wyjść!
Mężczyzna
nie zamierzał posłuchać.
– Zależy ci, żeby nikt o tym za dużo nie gadał,
prawda? To musisz zapłacić. Gotówką albo czym innym.
– Tobie, Malatesta, naprawdę źle w głowę! –
wybuchnęła Linda, odrzucając pozory i mimowolnie przechodząc z języka
angielskiego na wenecki. – Przykład
Lorenzona nic cię nie nauczył?
– Ja jestem sprytniejszy niż on – odparł. – Lepiej
cię znam. Wiem nawet, że tryniałaś się z niemieckim przemysłowcem. Ciekawe, co
by policja na to?
– Wyjdź – rzuciła zimno. – Nie jestem tą dziewczyną,
co dawniej.
Malatesta
naparł, spychając ją na ścianę przedpokoju. Linda próbowała go odepchnąć, a on złapał
ją za nadgarstek i wykręcił rękę do góry. Wolną dłonią walnęła go w twarz.
– Maiala! – wrzasnął, odruchowo dotykając rozoranego
paznokciami policzka i nosa.
Linda spróbowała się wyrwać,
ale chwycił ją za kołnierz. Z wysiłkiem wyswobodziła ramiona z rękawów i nie
zważając na nic, naga pobiegła w stronę pokoju. Potknęła się, gubiąc pantofle,
wpadła do środka i całym ciężarem ciała naparła na drzwi. Mieszkanie było małe,
Malatesta nie miał długiej drogi do pokonania i wcisnął się częściowo, zanim
zdążyła zamknąć. Jedna z jego rąk znalazła się już po tej stronie drzwi, wymachiwał
nią na ślepo, usiłując Lindę za włosy.
Odskoczyła, rzucając się w
stronę łóżka. Dlaczego nie uciekła do kuchni? Mogłaby go wtedy prześwięcić pogrzebaczem
czy szuflą do węgla, a stąd nawet nie ma jak uciec!
– Dobrze – powiedział Malatesta, wkraczając do
sypialni. – Bądź rozsądna, Lindo. Już dość biedy sobie napytałaś.
Linda
przypomniała sobie o prezencie dla Henry’ego i sięgnęła po zawiniątko na szafce
nocnej. Zaciskając dłoń na okładzinie pistoletu, panna Dryden zdała sobie
sprawę, jak trzęsie się jej ręka i jak drży ona sama.
Napastnik był zaskoczony.
– Chcesz mnie nastraszyć? – przemówił rozbawiony. –
Nie ma głupich. Odłóż to zaraz, to szybciej skończymy nasz biznes.
Huknął
strzał. Wbił się w uszy Lindy tak okrutnie, że przez moment nic nie słyszała.
Od błysku płomienia wylotowego w jej oczach unosił się pomarańczowy powidok.
Gdy po chwili ochłonęła, zostało tylko szaleńczo bijące serce, smużka dymu
unosząca się z lufy parabellum, gwałtowny tupot dobiegający z klatki schodowej
i dziura w ścianie obok framugi.
Panna
Dryden czasami zastanawiała się, czy byłaby w stanie tak po prostu strzelić do
człowieka, nie na niby, jak w czasie przedstawienia, a naprawdę, z ostrą amunicją.
Teraz w dalszym ciągu tego nie wiedziała, bo pistolet… tak jakby sam wystrzelił.
Może w przerażeniu nieświadomie za mocno zacisnęła palec na spuście, a może
doszło do awarii. Przypomniała sobie, że w magazynku jest jeszcze osiem
nabojów. Spojrzała na swoją dłoń ściskającą parabellum, jakby trzymała skorpiona,
i szybkim, pełnym odrazy ruchem odłożyła broń na szafkę.
Bez
siły usiadła na łóżku. Cała drapieżność i pewność siebie, jakimi emanowała na
scenie i w życiu codziennym, wyparowały. Jakby znów była zagubioną dziewczynką
błąkającą się z walizką po genueńskim porcie. Od tamtej pory wiele się
zmieniło. Nazywam się Linda Dryden, porca miseria! – pomyślała. Po wielu
próbach i błędach znalazła szczęście w miłości, brakowało jej tylko właściwie spełnienia
artystycznego – i akurat musiał przypełznąć ten łajdak, Bruno Malatesta! Udało
jej się uciec od przeszłości, ale przeszłość w końcu ją dogoniła.
Ktoś
zapukał do drzwi. Serce Lindy wezbrało przerażeniem, wbrew sobie znowu chwyciła
za broń. Trzeba chyba zarepetować przed następnym strzałem, ale jak to się
właściwie robiło?
– Panno Dryden? – pytanie odbiło się echem po klatce
schodowej.
Linda z ulgą rozpoznała głos
sąsiadki, pani Gardiner. Zdołała się podnieść i na drżących nogach wyszła do
przedpokoju. Pozbierała z podłogi pantofle i sponiewierany szlafrok. Właśnie w chwili,
gdy zawiązywała pasek, pani Gardiner zajrzała do środka.
– Co się stało, panno Dryden? – zapytała,
przyglądając się Lindzie z niepokojem. – Słyszałam jakiś huk, myślałam, że gaz
albo strzelają.
– Ach, to nic takiego, musiałam zabić komara –
odparła Linda, pokazując pantofel w dłoni. – Przepraszam za hałas.
– Ten komar to był chyba dwunożny, panno Dryden, bo
strasznie spierniczał po schodach.
Linda
spuściła wzrok. Czuła się zestresowana i zmęczona, z jednej strony nie miała ochoty
się zwierzać sąsiadce, z drugiej wolała nie być sama.
– Pijany łobuz – powiedziała, starając się zachować
obojętny ton. – Myślą, jeden z drugim, że nie wiadomo ile na tym śpiewaniu zarabiam.
– Nic pani nie jest?
– W porządku, pani Gardiner – odparła Linda,
odruchowo dotykając bolącego nadgarstka. – Na taką jak ja trzeba więcej niż
byle pijaka.
– Niech pani jednak pójdzie na policję.
– Oczywiście, pójdę z samego rana – zgodziła się
panna Dryden.
Gdy
sąsiadka wróciła do siebie, Linda zamknęła drzwi na klucz, zostawiła go w zamku,
żeby nie dało się nic włożyć od drugiej strony, kilka razy sprawdziła zamknięcie
i dla pewności zablokowała klamkę oparciem krzesła. Postawiła też na nim
garnek, żeby w razie włamania spadł na podłogę i od razu ją zaalarmował.
Potem uważnie skontrolowała wszystkie okna. Zrzuciła szlafrok i bez siły legła
na łóżku.
Próbowała
zasnąć, ale nie mogła. Choć zabezpieczyła się przed kolejnym najściem – nie
czuła się bezpiecznie. Ona, przyzwyczajona do życia w zgiełku orkiestry, teraz
wzdrygała się na każdy nietypowy odgłos z klatki schodowej. Gdzie jest Henry,
kiedy najbardziej go potrzeba?! Gdyby tak leżał tu obok, wtuliłaby się i w jego
ramionach znalazła uspokojenie. A może nawet… wszystko by mu wyznała.
Minął
kawał czasu, od kiedy Linda Giordano wyjechała z Włoch. Jak Malatesta ją
znalazł? Nietrudno się domyślić, w końcu była artystką, choć jeszcze nie tak
sławną, jak by pragnęła. Może nawet nie szukał jej specjalnie, tylko przyjechał
do Anglii w jakichś swoich łotrowskich interesach i przypadkiem się o niej
dowiedział. Jeżeli popytał na mieście, mógł dotrzeć do jej mieszkania. I pewne
było, że wróci. A wtedy, za drugim razem, już może jej nie starczyć siły woli,
cień przeszłości weźmie nad nią górę…
Trzeba
uciekać! Przynajmniej na krótko! Sezon dobiegł końca, teatrowi jej nieobecność nie
zrobi różnicy. Ale dokąd? Pierwsza myśl – oczywiście, że do Henry’ego! Nie
pozwolą jej zamieszkać w jednostce, ale na pewno znajdzie lokum niedaleko,
choćby w Ipswich czy Yarmouth.
Zaraz przyszła jej do głowy
niepokojąca myśl. Nikczemny Bruno jakoś się dowiedział, że przed pięciu laty
była przelotną faworytą Niemca nazwiskiem von Wildorf, o czym sama Linda zdołała
zapomnieć, zanim jeszcze poznała porucznika Vincenta. W takim razie skąd
pewność, że nie dowie się o Henrym? Co najmniej parę osób w mieście wiedziało,
że gwiazda New Theatre Royal spotyka się z subtelnym oficerem marynarki. Łajdak
może podążyć za nią, a Henry nie zasługuje, żeby wciągać go w to bagno…
Przewracając się nerwowo z
boku na bok, panna Dryden doszła do wniosku, że powinna zrobić podobnie jak
przed laty. Mając niedaleko do Wenecji, zwiała wtedy jednak do Genui. Jeżeli
ktoś może się jej spodziewać w Suffolk, to ona pojedzie zupełnie gdzie indziej,
najlepiej gdzięś, gdzie jeszcze nie była.
I tak nie mogła zasnąć, więc
zerwała się, poszła do kuchni i rozpaliła w piecu, żeby zaparzyć kawę.
Wyciągnęła walizkę z szafy i zaczęła się pakować. Kilka ubrań, ale nie tych
najbardziej ekstrawaganckich, żeby nie rzucać się w oczy. Bielizna, kosmetyki,
oszczędności schowane w kilku różnych miejscach… Spojrzała na pistolet dla
Henry’ego. Po namyśle wyjęła naboje, żeby znów nie wystrzelił sam z siebie, zawinęła
broń z powrotem w materiał i dołożyła do walizki. Dorzuciła też zdjęcie z
szafki nocnej. Była zdecydowana wyjść nawet o siódmej i wsiąść w pierwszy
pociąg dokądkolwiek. Przez moment rozważała, czy nie lepiej popłynąć do Francji
i zgubić się w Paryżu, ale doszła do wniosku, że w czasie kontroli granicznej będzie
narażona.
Miejsce przerażenia zajęła
ponura determinacja. Linda usiadła przy stole, wzięła kartkę i skreśliła parę
słów na wypadek, gdyby pod jej nieobecność zjawił się Henry. Pojedzie prosto do
swojego porucznika, gdy tylko zyska pewność, że zgubiła Malatestę. Na razie,
choć to trudne, musi przestać być sobą. Musi zniknąć!
***
Młoda,
szczupła kobieta w błękitnej sukni i kapeluszu wpatrywała się z napięciem
w perspektywę drogi. Parasolką w tym samym kolorze chroniła twarz
przed słońcem, bezlitośnie zsyłającym na ziemię swoje złote włócznie. Wokół
rozciągała się szeroka równina porośnięta kępami niskich krzewów, spośród
których miejscami wybijały się drzewa, pojedynczo lub w niewielkich grupach. W
oddali, po obu stronach drogi, granicę widoczności tworzyła ciemnozielona
ściana lasu. Przy samej drodze rósł rozłożysty, dziki bananowiec.
Panna
obejrzała się za siebie, obrzucając zmęczonym spojrzeniem zatrzymany na poboczu
ciemnoniebieski samochód z rozłożonym brezentowym dachem. Smagły, krępy
mężczyzna o czarnych wąsach i ciemnych oczach, ubrany w biały uniform szofera,
opierał się o maskę i miął czapkę w ręku.
– Długo to jeszcze potrwa? – zapytała panna z
niecierpliwością. – Usmażę się na tym słońcu!
Szofer
wzruszył ramionami. Zrobił już wszystko, co się dało.
– No, ruszże się, Vishaal – nalegała. – Za co ci
płacą moi rodzice?
– Niestety, panienko – przemówił kierowca – ale
posypały się lagi. Nie da się nic zrobić bez części zamiennych.
– To wymyśl coś! Muszę dziś dojechać do Trincomalee!
Stali
tak już pół godziny. Panowała nieznośna duchota, a nie było nawet komu
wachlować dziedziczki. Zazwyczaj zajmował się tym służący Francis, ochrzczony
Tamil, który i dziś towarzyszył pannie w wyprawie do miasta. Kiedy jednak auto
się zepsuło, a kierowca Vishaal stwierdził, że jest bezradny, Francis poszedł
do najbliższej wioski poszukać pomocy. Poszedł i nie wrócił.
Panna utknęła więc w połowie
drogi, pośrodku zupełnej dziczy, z dala od ludzkich siedzib, pod palącym
słońcem. Stała, perspirowała (bo przecież młoda kobieta z dobrego domu nie może
się tak po prostu pocić) i z minuty na minutę stawała się coraz bardziej
rozdrażniona. Miała ważne sprawy do załatwienia w mieście! Nie chodziło wyłącznie
o zakupy. Przede wszystkim musiała złożyć podanie do dowódcy sił morskich, żeby
oddał jej narzeczonego!
– Ile to jeszcze zajmie? – warknęła do Vishaala.
– Nie wiem, panienko.
– To kto ma wiedzieć?!
– O wiele pamiętam, to ze sześć mil stąd jest
poczta, stamtąd Francis zadzwoni do miasta. Przyjedzie mechanik i raz-dwa to
zrobimy.
– Zanim tamten przyjedzie z miasta, miną dwie
godziny – rzuciła przez zęby. – Całą cerę sobie zepsuję!
– Może panienka stanąć w cieniu, o tam, pod krzakiem – zasugerował Vishaal,
wskazując skinieniem bananowiec.
– Nie denerwuj mnie! – wybuchnęła.
– Najpierw chce, żebym naprawił auto bez części
zamiennych – zaterkotał pod nosem szofer w ojczystym języku, niezrozumiałym dla
panny. – Potem, żebym jej nie denerwował. Jedno i drugie tak samo łatwe.
Josephine Longbrook skrzywiła
się. Co za ordynus! Pod krzakiem? Żeby znowu ją coś użarło, jak ostatnio ptasznik
wielkości cukiernicy? Nie było to niebezpieczne dla życia, ale strasznie bolało
i zaczerwienienie utrzymywało się przez kilka dni. Henry’emu napisała, że to
był wąż, żeby mu przemówić do rozumu. Nie tylko nie przemówiła, ale w ogóle
przestał odpisywać na jej listy.
Henry… Czemu się jej trafił tak
zupełnie niepoważny narzeczony? Uciekł na wojnę, gdy powinien bywać z Josephine
w towarzystwie. Na pewno wyśmiewała ją cała okolica i do tego pół Kolombo! Ostatnio, będąc w gościach, wspomniała
mimochodem, że jest córką największego producenta herbaty w całej prowincji. A ta
nędzna Polly Newton odparła
bezczelnie, że to nie sztuka być największym plantatorem herbaty w prowincji,
gdzie uprawia się głównie ryż. Josephine wpadła w gniew, ale przecież nic
strasznego jej nie zrobiła, kawałek oberwanej falbany to żadna tragedia! A oni
wszyscy tak się na nią patrzyli, jakby nie widzieli, że to tamta prowokowała.
Panna
Longbrook tak się napawała swoim nieszczęściem, że wtem zaskoczyły ją ciężkie
krople, dudniące o parasolkę. Co znowu? Środek pory suchej, dzień od samego rana
upalny, a tu zaczyna padać? Zdarza się czasem, ale czemu akurat tego dnia,
kiedy ona musi jechać do Trincomalee? Podniósłszy wzrok, dostrzegła wielkie,
szare chmury kłębiące się po niebie. Znów zasłoniła się parasolem, gdy jedna z
kropel trafiła ją prosto w oko.
Deszcz
zaanonsował się dobitnie, a potem lunął już na całego. Odległą ścianę drzew i miejsce,
w którym droga niknęła za horyzontem, zasnuła szara zasłona wody.
Bananowiec i inne, dalsze krzewy szumiały i falowały pod wpływem kropel
rozbijających się o ich liście. Nim Josephine zdążyła zareagować, już zamókł jej
dół sukni. Vishaal, zamiast pomóc pannie, uciekł za kierownicę, więc nie miała
innego wyjścia, jak pofatygować się sama do auta. Mokra suknia kleiła się
nieprzyjemnie do nóg, buty zapadały się w błocie, w jakie błyskawicznie
zmieniła się nawierzchnia drogi.
Wreszcie panna Longbrook
wciągnęła się na tylne siedzenie i zatrzasnęła za sobą drzwi. Deszcz bębnił jednostajnie
o dach, czasami padał na nią z boku, więc przesunęła się na środek. Na zewnątrz
nie było widać prawie nic prócz najbliższych drzew. Strugi deszczu płynęły
drogą jak rzeka, wypełniając wgłębienia uczynione butami Josephine.
– Teraz to już bez słonia nie da rady! – mruknął Vishaal
sam do siebie.
Josephine siedziała na
tylnej kanapie i chciało jej się łkać ze wściekłości. Zawsze była wobec świata
bez zarzutu i oczekiwała, że świat odwzajemni się tym samym. A kiedy świat
okazywał się wobec niej nie w porządku, dlaczego miałaby dotrzymywać swojej
strony umowy? Tak jak wtedy, gdy jechała do rodziców Henry’ego, a na drodze
zatrzymała ją banda rozwścieczonych syngaleskich robotników, którzy o mało nie
zlinczowali Francisa. Te dzikusy nie doceniają, że mają pracę i w dodatku dostają
do roboty narzędzia, nie muszą przychodzić z własnymi. A mimo to chce się im
więcej!
Henry tak samo. Niedojrzały
człowiek, nie dociera do niego, że ślub z nią to najlepsze możliwe wyjście. Jego
obowiązkiem jest przecież zapewnić jej życie na godziwym poziomie, a przede
wszystkim spełnić wolę swoich i jej rodziców, aby można było utworzyć
konsorcjum. Mijał kolejny rok, a Henry nie wybierał się z powrotem. Wręcz
przeciwnie…
Po jego ostatnim liście
Josephine wpadła w taki gniew, że skrzyczała pokojówkę. Zwracał jej słowo?
Darował jej wolność? Impertynent! Oczywiście, że nie powiedziała nikomu, od
razu byłby skandal. Po zaręczynach jedna czy druga ciotka wspominała czasem
półgębkiem, że mężczyzna musi się wyszaleć, ale ona jest panną na poziomie i
będzie tak, jak sobie zażyczy. Poza tym Henry już się wyszalał, i to z nawiązką,
uciekając od niej. Kto wie, z iloma on się łajdaczy w tej Anglii?
Ale to do czasu. Z Henrym
jest tak samo jak z tym autem: utknęło, ale kiedyś w końcu ruszy, nawet jeśli trzeba
będzie sprowadzić słonia, żeby wyciągnął je z błota. Josephine będzie cierpliwa,
a osiągnie swój cel. W końcu wszystko musi być jak należy.
WITAM WITAM I O ZDROWIE PYTAM! (I nadrabiam zaległości, żeby nie było). Ze spraw generalnych: jeden post na stronę główną w przypadku bloga z opkiem w zupełności wystarczy. I spróbuj ujednolicić sobie czcionkę, jeśli notki same wariują to przy motywie w ustawieniach zaawansowanych łatwo można ustalić jedną dla całego blogaska. Jako czytelnik, który najczęściej wpada tu z komputera, najbardziej polecałaby coś pomiędzy tą, która jest w tej notce, a tą w kolejnej. Bo ta ciuta za mała, tamta ciuta za duża. A TERAZ CZYTAMY, BO PAMIĘTAM, ŻE OSTATNIO BYŁ CLIFFHANGER.
OdpowiedzUsuńCiemna i napomadowana grzywka to jeden z moich największych koszmarów. Ble.
Musisz być taka ordynarna wobec znajomego z młodych lat? - Wyszła ci dziwna mieszanka sklejona z "dawnych lat" i "młodości". Ja to bym się zdecydowana na jedno albo drugie, bo te "młode lata" jakoś krzywo brzmią. Kto tak mówi?
Gdzie się pchasz? – warknęła Linda. - KOLANEM GO, KOLANEM!!!
– Wynoś się albo zawołam stróża. - Policjanto, interwento, ortaliono pierdolnięto!
TEŻ JESTEM CIEKAWA CZEMU LINDA WYJECHAŁA Z ITALII I CZEMU NIE WYSTĘPUJE POD WŁASNYM NAZWISKIEM. Nie zawiedź mnie, ma być hot and saucy.
Oki, nie miałam pojęcia, że istnieje język wenecki. Znaczy to ma w sumie sens, ale wow. Człowiek nigdy nie przestaje się uczyć.
Ale by mu Henry przypierdolił, jakby to zobaczył.
A BO TO TA PUKAWKA CO JEJ HENRY DAŁ. AAAAAAAA. ROZUMIEM.
(Dobra, tu była jakaś taka plus-minus czterogodzinna przerwa w pisaniu komcia i czytaniu opka, więc tego, nie odpowiadam za siebie już kompletnie, zwłaszcza, że gdyby ktoś mi dziś rano powiedział, że będę dzisiaj malować w pokoju ścianę na szaro, to bym go kurwa wyśmiała, ALE OTO MAM SZARĄ ŚCIANĘ, it was an emergency.]
Pierwsza myśl – oczywiście, że do Henry’ego! - YASSSS GIRL, YASSSS, W RAMIONA TWOJEGO TRU LOVERA
To jednak dla Henry'ego ta pukawka? Chyba za długo mnie tu nie było, bo mam zaniki pamięci.
POWIEM CI SZCZERZE, że póki co to tak z dupy to wszystko się dzieje, ale w sumie to kupuję. Nie narzekam. Ale jak Linda zamierza gubić zbira i dopiero potem jechać do Henry'ego, to ja się mogę założyć, że będzie jakaś drama z zaginioną Lindą. (Drama queen mode on!)
WAIT, WHAT? Jaki bananowiec? GDZIE MY JESTEŚMY? W INDIACH? JOSEPHINE? To ty?
Panna utknęła więc w połowie drogi, pośrodku zupełnej dziczy - ZEŻRE JĄ TYGRYS?
Pod krzak to można na szybkie siku skoczyć. Co on panienkę pod krzak wysyła. Bezczelny.
Uciekł na wojnę - Żeby ta on tylko na wojnę uciekł...
NAZWIJ MNIE FRAJERKĄ, ALE JESTEM PO STRONIE JOSEPHINE. I mam szczerą nadzieję, że ona się nie da tak łatwo spławić, że dalej będzie się rzucać i o swoje walczyć, bo to jest ten dobry konflikt, który, moim zdaniem, warto by było w tym opku pociągnąć. I jak romans Henry'ego i Lindy jest śliczny, to nie chcę dla niego szczęśliwego zakończenia, bo to by było zbyt piękne i banalne, a ma być okrutnie i tragicznie, huehue. Najnowszego rozdziału pewnie już dziś nie skomciam, ale chociaż jeden mam nadrobiony. TRZYM SIĘ I SEE YA.
Miło cię widzieć znów! Malowanie ściany na szaro brzmi jak syriuszowy biznes, ja natomiast ciągle dochodzę do siebie po rozrywkach w postaci pogrzebu i wesela w ciągu jednego tygodnia. W takiej sytuacji człowiek sam czasami nie pamięta, co ponawypisywał.
UsuńMam nadzieję, że nowa sukienusia bardziej znośna od poprzedniej? Word albo Blogspot tradycyjnie się ze mną drażni, nie mam szczególnego pojęcia, dlaczego czcionka raz jest większa, raz mniejsza, ale w wolnej chwili poszukam w ustawieniach.
Może i dzisiaj mało kto mówi "młode lata", ale takie wyrażenie w ogólności istnieje, najprawdopodobniej wdrukowała mi się jedna z piosenek Mordechaja Gebirtiga.
No, o parabelce było se w poprzedniej noci. Henry przy wcześniejszym spotkaniu się żalił, że stracił na "Evelyn" mausera, co go dostał w prezencie od Abu Asify (dawno, dawno temu, kiedy to jeszcze było dobre opko), więc Linda postanowiła mu zrobić niespodziankę. Przydało się jej akurat w samyj raz.
Po stronie Josephine? Co za zaskakujący turn of events... Tej sceny miało nie być, ale pod poprzednim rozdziałem domagałaś się sceny cejlońskiej, więc mówisz i masz (połowicznie, bo bez Henry'ego).
Pozdrawiam serdecznie i zbieram siły do kolejnej noci.
Ta ściana to był taki przypał, że ekhem. Dawno nie byłam ani na żadnym weselu, ani na pogrzebie, ale pamiętam, jak z pięć po trzech pogrzebach zdarzyło się mi wesele, więc doskonale cię rozumiem.
UsuńWiesz co, od tamtej maniany to wszystko byłoby bardziej znośne XD Drażnią mnie jeszcze tylko te niebieskie linki, ale jak mówisz, że coś pogrzebiesz w ustawieniach, to może się i do nich dogrzebiesz. A z tą czcionką to mówię, na Originie miałam takie same cyrki póki nie poszłam grzebać w zaawansowanych. Wiem, że ci strasznie dupę truję o to, ale jak coś spierniczysz potem, to możesz śmiało zwalić na mnie ;D.
Ja nie mówię, że nie istnieje, na pewno ktoś kiedyś tak mówił i dzisiaj by tak powiedział, ale zwyczajnie sztucznie mi zabrzmiało. (Powiedziała Karolinka, u której postacie gadają, jakby kija połknęły, hue).
TAK, TO DOBRZE COŚ KOJARZYŁAM. Dzwoniło mi, ale nie wiadomo w którym kościele.
DOBRZE, ŻE JEDNAK BYŁA. Bo tak byliśmy u chłopaków, wpadaliśmy do Lindy, lataliśmy sobie samolocikiem, potem znowu u chłopaków, wjechaliśmy na imprezę do Emilci, znowu Linda i chłopaczki i to się zwyczajnie zrobiło powtarzalne, kiedy z tyłu głowy taka ja miałam, że JEST JESZCZE CEJLON PRZEIŻEJ. W ogóle to bardzo fajnie, że tak bierzesz pod uwagę moje sugestie (sorry że się czasem chamsko domagam, staram się nad swoim charakterem panować, ale często mi nie wychodzi). No i zwyczajnie masz tu z Josephine fajny konflikt, jak ona nie odpuści, a Henry poczuje, że jednak honor to honor i te sprawy (a Linda zwieje w cholerę, czego jej nie życzę, ale biorę pod uwagę taką możliwość ALBO SIĘ ZAWIERUSZY), to zwyczajnie będzie coś innego. Nie wiem, oglądałam ostatnio bardzo fajny film, The Guernsey Literary and Potato Peel Pie Society i strasznie mnie zabolało zakończenie, bo o ile życzyłam tym dwóm postaciom jak najlepiej, to kurde nie życzyłam im żeby skończyły razem, bo to było do bólu przewidywalne. Jakby szczęścia nie dało się znaleźć inaczej, niż w zostaniu uroczą parą. TO JEST PIĘKNE, ale ja się tyle już naoglądałam i naczytałam książek z takim zakończeniem, że zwyczajnie chcę czegoś innego. Parę dni później oglądałam Damsel (bo Gabrysia bez westernu raz na jakiś czas to nie Gabrysia) i nie dość, że film ogółem mi się podobał, to jeszcze skończył się właśnie w ten niesztampowy sposób, mimo że przez chwilę się zdawało, że wszystko weźmie w łeb i będzie pięknie i słodko. Życie nie jest piękne i słodkie.
Huh, dobra, kończę ten rant, mam ambitny plan wpaść dzisiaj jeszcze pod następną nocię, ale zobaczymy, nic nie obiecuję.
Wspieram zbieranie sił do kolejnej noci.
Niebieskie linki, you say... Jakoś mi się nie wydawało, że mogą być problematyczne. Może cóś mi się pomyliło i to najechane/kliknięte linki powinny być bardziej jaskrawsze.
UsuńTO OPKO SIĘ SKOŃCZYŁO NA ROZDZIALE DWUDZIESTYM. W ostateczności na zaręczynach Tony'ego i Emily. Teraz je ciągnę z przywiązania do bohaterów. W każdym razie taka jest moja opinia od czasu wesela, ledwo żyję po tych wszystkich tańcach. A z drugoj storony - tyle mam jeszcze w tej historii do opowiedzenia... Odpocznę, to znowu będę na nią spojrzeć inaczej.
Ależ one nie są problematyczne, one są po prostu brzydkie ;D.
UsuńA CO TY PIERNICZYSZ, NIC SIĘ NIE SKOŃCZYŁO. Wesela chyba zwyczajnie źle ci robią (nie wiem, był alkohol? bo ja po alkoholu zawsze przez tydzień rozważam potem sens istnienia i sens opek). Zjedz sobie Snickersa i naładuj baterie, a potem piszta dalej. :D
"One są po prostu brzydkie" - tak jakby cały szablon, ten i pierwszy, nie mówiąc już o poprzednim, w ogóle nie był :P
UsuńByło 10 kieliszków, w z czego 90% z górnikiem dołowym, więc jak na imprezę 12-godzinną, dość przyzwoite tempo. Bardziej problematyczne były tańce, starość nie radość, dziesięć minut ekstremalnych pląsów przełożyło się na trzy dni wykończenia fizycznego. W czasie imprezy była okazja zastanowić się nad opkiem, ale niestety nie nad tym. Z drugiej strony, koncepcja następnego rozdziału (nazwijmy go "finałem sezonu") się mi już trochę od wczoraj krystalizuje.