Rozdział 23. To, co zakryte



Gęsta warstwa ciemności zakrywała świat. Jedynym, co zdawało się istnieć pośród czarnego aksamitu nocy, był szum wiatru i warkot silnika. Ten ostatni zdawał się Tony’emu za głośny, o wiele za głośny. W istocie nie był głośniejszy niż kiedykolwiek indziej, jednak kapitan Scolding miał przed sobą zadanie wymagające szczególnej dyskrecji, więc tym większe było jego wrażenie, że jest słyszalny na dziesiątki mil. Ale cóż uczynić, skoro niesłyszalnego samolotu jeszcze nie wynaleziono.
Nie było łatwo latać nocą, bez widoczności tego, co na dole, kiedy należało orientować się według przyrządów i kapitan tylko czasami mógł liczyć na litościwe światło księżyca i gwiazd. Tej nocy, bezksiężycowej, brak punktów orientacyjnych poza kokpitem pozwalał się skupić na wysokościomierzu i kompasie, ale i tak Tony żałował, że nie ma przy sobie Vincenta z jego niesamowitymi zdolnościami nawigacyjnymi. Wśród załogi „Evelyn” powiadano, że Vincent, lecąc na spotkanie okrętu idącego w odległości dwustu mil morskich, potrafi z góry nakierować maszynę na taki kurs, żeby przelecieć nad dowolnie wybranym kominem. Noc nie była Henry’emu straszna, nie po tym, co razem z Tonym przeżyli po awarii na pełnym morzu; zresztą opowiadał kiedyś, że jeszcze na Cejlonie zdarzało mu się wychodzić nocą w las i nigdy nie mylił drogi.
A tej nocy nie dość, że było całkiem ciemno, to jeszcze samolot pożyczony, a za plecami siedział zupełnie obcy człowiek. Tony nie znał nawet jego nazwiska. Pasażer kazał mówić na siebie „Manuel”, ale na pewno nie było to jego prawdziwe imię. Strzelać raczej nie umiał, zresztą przed lotem Angus zdemontował karabin, żeby hydroplan był możliwie jak najlżejszy.
Gdzieś w oddali, po lewej z ukosa, zabłysła słaba, migocząca plama: to światła miasta. Oznaczało to, że misja dobiega końca. Początkowo Tony zamierzał wylądować wprost w basenie portowym, żeby ułatwić sprawę pasażerowi, a prawdę mówiąc, i sobie, bo przy oświetleniu portu miałby trochę lżej, ale później poszedł po rozum do głowy. Wszystkie znaki na niebie, ziemi i mapie wskazywały, że znajduje się z górą dziesięć mil od miasta. To powinno wystarczyć, dalej Manuel sam sobie poradzi.
Zaczął schodzić do wodowania, w myślach prosząc Boga o to prawie, aby się nie okazało, że źle obliczył odległość od brzegu albo że gdzieś w tych ciemnościach czają się nieoznaczone na mapie skały. Obserwując spadającą w lewo wskazówkę wysokościomierza, poczuł, jak zimny pot występuje mu na skroniach pod pilotką. Ale udało się. Short rozorał fale, wytracając prędkość.
Tony zmniejszył obroty do minimum, żeby zatrzymać samolot w miejscu bez gaszenia silnika, bo potem mógłby mieć kłopot z jego uruchomieniem. Obrócił się do Manuela, który już zaczął zdejmować pilotkę.
- Należą się dwie gwinee i piętnaście szylingów – powiedział żartobliwie.
- Rachunek proszę przesłać dowódcy sił morskich w Irlandii – pasażer uśmiechnął się w ciemności.
Zrzucił czapkę z goglami i skórzany płaszcz, odkładając je na podłogę kokpitu. Sam został w doskonale nijakiej cywilnej marynarce, pod którą miał golf.
- No to miłej drogi powrotnej – powiedział, nakładając rybacką czapkę z daszkiem.
Wyszedł z kokpitu i zwiesił się przez burtę, stając na prawym pływaku. Samolot trochę się zachwiał, ale Scolding, wciąż z sercem bijącym w poczuciu ryzyka, wychylił się w lewo.
Tajemniczy pasażer tymczasem przykucnął i sięgnął do zaczepu dla bomb. Tym razem był tam przymocowany niewielki, pudełkowaty kształt. Z ledwo słyszalnym pluskiem uderzył o wodę, gdy Manuel go odczepił. Następnie odwiązał od goleni pływaka krótkie wiosło, wsiadł do brezentowego pudełka i zaczął nieśpiesznie wiosłować, wykorzystując falę.
- Adios! – zawołał do Tony’ego, już niewidoczny w ciemności.
Kapitan Scolding odczekał jeszcze chwilę, aby się upewnić, że tamten już się oddalił i kilwater hydroplanu nie przyczyni mu kłopotów. Zwiększył obroty i jak najszybciej wystartował. Teraz pozostaje wrócić do swoich…
Miał nadzieję, że Hiszpanie nie zorientowali się, że troszeczkę naruszył ich neutralność. Cóż, spółka „Ibero-Deutsch AG” z siedzibą w Santander w dalszym ciągu pozostawała główną podejrzaną, jeżeli chodzi o tajną bazę dla nieuchwytnego rajdera. Jeżeli obława na pełnym morzu przeistaczała się w beznadziejną zabawę w kotka i myszkę, należało zaczaić się u źródła…
Dlatego też kilka dni wcześniej komodor Titcombe przyprowadził na nabrzeże na wyspie Haulbowline człowieka, który kazał nazywać się Manuelem, po czym rozkazał ochotnikom wystąpić. Tony zgłosił się natychmiast. Jego samolot wciąż oczekiwał na nowy silnik, ale Scolding uważał, że jako jedyny będzie w stanie przeprowadzić tak dyskretną misję jak przerzut szpiega do obcego kraju w środku nocy. Poza tym był już tak sfrustrowany brakiem sukcesów w pościgu za korsarzem, że miał ochotę zrobić coś, co przynajmniej dałoby mu poczucie, że sprawa posuwa się do przodu.
W tej chwili Manuel, czy jak tam mu było naprawdę, zmierzał już ku hiszpańskiemu lądowi. Wyjdzie na brzeg, schowa gdzieś swą miniaturową łódkę, dotrze do miasta i wtopi się w tłum. Teraz pozostanie czekać na jego meldunki. Tony zaś musi wrócić na okręt. Miał nadzieję, że zdoła po ciemku odnaleźć „Evelyn”, zanim skończy mu się paliwo. A potem, za kolejne półtorej doby, wrócą na ląd. Dziwnie było lecieć bez Vincenta, oj dziwnie…


***

- Aaa! On tu był! Widziałam go! – krzyknęła Flora Joliffe z ekscytacją zmieszaną z przerażeniem.
Stała na korytarzu na piętrze swej willi, spoglądając w otwarte drzwi łazienki, naprzeciwko gabinetu jej zmarłego męża, uznanego producenta blachy ocynowanej.
Szczęknęły drzwi jednego z pokojów gościnnych i na korytarz wychynęła Emily Knight. Zaniepokojona patrzyła na ciotkę, jej niemal atletyczną sylwetkę, lekką cytrynową suknię i siwiejące włosy, w których pozostawało jeszcze sporo dawnej rudości.
- Ach, spóźniłaś się! – rzuciła pani Jolliffe z rozczarowaniem. – Wyszłabyś chwilę wcześniej i sama byś go zobaczyła!
- Kogo, ciociu? – zapytała Emily zmęczonym głosem.
- No jak to kogo? – wyrzuciła z siebie kipiąca poruszeniem ciotka. – Oczywiście, że ducha!
Tego tylko Emily brakowało. Coś zdradzieckiego zaległo w jej brzuchu, miała poczucie, że dostaje gęsiej skórki, a im bardziej się obawiała, że nogi zaczną się pod nią uginać, tym bardziej rzeczywiście zaczynały. Rozejrzała się po korytarzu, rzuciła okiem za plecy ciotki Flory, w obawie, że istotnie zobaczy coś niewytłumaczalnego. Gdzie laska? – przemknęło jej przez myśl, chociaż eterycznego bytu nie dało się zdzielić przez głowę. Wzięła głęboki oddech i zrobiła krok na długi, wąski chodnik, którym wyścielony był korytarz.
- Jest ciocia pewna? – zapytała ostrożnie.
- Jak najbardziej, dziecko drogie! – Flora Jolliffe patrzyła na siostrzenicę jak na ostatniego niedowiarka. – A któżby inny to mógł być?
- I jak wyglądał? – upewniła się Emily. – Jak człowiek?
- Gdzie tam człowiek! Normalnie, jak autentyczny duch! Świetliste tchnienie! Smuga eteru!
- A może to po prostu był odblask od świetlika? – panna Knight zaciekle broniła swojej racjonalności.
- Zaraz tam od świetlika! – żachnęła się ciotka. – Dziecko drogie, wy tam na wsi myślicie tak przyziemnie… Ciągle tylko się przejmujecie cenami na ziarno albo na wełnę, to i jesteście całkiem oderwane od duchowości. Na wszystko byście chciały mieć jasne wytłumaczenie, a tymczasem świat jest ogromny. No, sama powiedz, czy nauka potrafi wyjaśnić wszystko? Tak naprawdę wszystko?
- Wszystkiego jeszcze nie potrafi – zgodziła się Emily. – Ale to kwestia czasu.
- To nie jest kwestia czasu – pani Jolliffe miała ugruntowane zdanie. – To jest, dziecko drogie, kwestia przyjęcia innych narzędzi. Kontakty z zaświatami są możliwe od wieków, trzeba tylko wiedzieć jak!
Weszła do łazienki, rozejrzała się.
- Ani widu, ani słychu – zauważyła. – A jeszcze chwilę temu na pewno tu był. No, chodź i sama zobacz.
Dziewczyna, utykając i powłócząc biodrem, zbliżyła się do łazienki. Serce biło jej mocniej, niż powinno.
- Co mam zobaczyć? – zapytała, przesuwając wzrokiem po kafelkach, wannie, umywalce i białych ręcznikach. – Brak ducha?
W łazience nie było zwykłego okna, tylko świetlik w suficie. Przedpołudniowe światło padało na liliowy chodnik przed wanną.
- Gdybyś przyszła chwilę wcześniej, miałabyś dowód czarno na białym – stwierdziła autorytatywnie ciotka Flora.
- Dziękuję, ciociu, teraz będę do łazienki za każdym razem schodzić na parter.
- Szkoda gadać, taka inteligentna, a taka niemądra – westchnęła starsza pani. – Nasza rzeczywistość jest pełna sygnałów z tamtego świata. Gdyby tak wszystkie duchy miały wobec nas złe zamiary, to już zupełnie… A tak w ogóle, dziecko drogie, dlaczego właściwie miałyby mieć?
Odwróciła się i poszła w stronę schodów.
- Trudno się mówi. Jak pojawił się raz, to może będzie i drugi. Chodź do salonu, kazałam wstawić obiad.

Chyba sam diabeł podpowiedział pani Knight pomysł, by na czas remontu piętra wysłać córkę akurat do ciotki Flory. Emily zaproponowała, że pojedzie do domu w Londynie, ale matka nie zgodziła się. Ze względu na remont nie mogła oddelegować nikogo ze służby, więc Emily musiałaby tam siedzieć sama, a na to nie można było pozwolić: od czasu wypadku matka wolała dmuchać na zimne.
Spośród wszystkich krewnych cioteczna siostra ojca była najbardziej nawiedzona, i to w sensie dosłownym. Owdowiała przed paroma laty, a jej córki jedna po drugiej, jakby się zmówiły, powychodziły za mąż i rozjechały się po świecie – jedna do Kanady, druga do Londynu, a trzecia tylko do Heolycyw. Mildred Knight nalegała więc, aby Emily odwiedziła ciotkę, której strasznie doskwiera samotność, co tłumaczy jej różne dziwactwa. Na miejscu Emily przekonała się jednak, że ciotka Flora bynajmniej nie narzeka na niedobór towarzystwa. To ostatnie okazało się niespecjalnie żywotne i zdecydowanie niematerialne, ale za to gadatliwe było aż do przesady. Przynajmniej tak utrzymywała wdowa Jolliffe.
Ciotka Flora była zapaloną spirytystką, czy tam spirytualistką – twierdziła, że to zasadnicza różnica. We wszystkim dopatrywała się jeżeli nie bardzo ważnych wiadomości z zaświatów – tak jakby zmarli z jakiegoś powodu musieli komunikować się z żyjącymi za pomocą plamy na szybie albo durszlaka spadającego niespodziewanie z haczyka w kuchni, zamiast stosować bardziej jednoznaczne w interpretacji metody w rodzaju starych, dobrych napisów na ścianie – to w każdym razie działań innych sił nadprzyrodzonych. Poza tym wierzyła w horoskopy i różne przepowiednie, prenumerowała ezoteryczne czasopisma, a co środę jeździła do Mumbles, gdzie odbywały się seanse spirytystyczne pod przewodnictwem znanej wróżki i medium z Paryża, madame Letourneau. Wracała z nich w bardzo egzaltowanym nastroju i całymi godzinami opowiadała o tym, czego się dowiedziała.
Pierwsze dni po przyjeździe Emily także zeszły pani Jolliffe na próbach zarażenia siostrzenicy swoją pasją. Nawet gdy rozmowa schodziła na temat działań wojennych, ciotka Flora zaraz dosiadała ulubionego konika.
- „Zadkiel’s Almanac” napisał, że wojna skończy się przyszłej jesieni – oznajmiała na przykład. – Najwyższa pora by była. Na przyszłe święta twój ojciec do domu wróci…
- A skąd ten Zadkiel ma takie dokładne informacje?
- Tu jasnowidzenie wchodzi w grę, dziecko drogie – odpowiadała na to z pełnym wyższości przekonaniem pani Jolliffe. – Jeszcze wspomnisz moje słowa.
- Tak? A przecież dopiero wczoraj mówiła ciocia, że będzie koniec świata!
Dezorientacja ciotki trwała ledwie chwilę, zaraz powiązała jedno z drugim.
- To zupełnie co innego – stwierdziła. – Najpierw będzie wojna, a potem koniec świata. Wiem dokładnie! Rosyjski mistyk Sołowjow napisał, że na końcu świata zjednoczą się protestanci, katolicy i prawosławni i staną razem z Żydami przeciw Antychrystowi. No to akurat będzie, Anglia, Francja i Rosja z tym tam kongresem syjonistów w Szwajcarii, a Antychryst, dziecko drogie, to jak raz Niemcy i Turcja, wszystko się zgadza. A tuż przed samym końcem Chińczycy pójdą na Europę. I wiesz co? Widziałam w zeszłym tygodniu Chińczyka na ulicy w Mumbles!
- Jeżeli w Mumbles, to podejrzewam, że można tam spotkać nie tylko Chińczyka, ale nawet Szkota – Emily pozostawała sceptyczna.
Ciotka Flora bardzo się przejęła kalectwem Emily i kilka razy wypytywała ją szczegółowo o wszelkie okoliczności jej wypadku. Nie minęło wiele czasu, aby dziewczyna zorientowała się, że indagacje ciotki zmierzają ku wpleceniu tego zdarzenia we własną, mistyczną wizję świata.
- Przyznajesz więc, że było to zdarzenie z pogranicza życia i śmierci? – zapytała pewnego razu, gdy Emily nieopatrznie wymknęło się, że miała szczęście, że w ogóle żyje.
- Tak, ale nie mam pojęcia, co by z tego miało…
- Dziecko drogie, w przyrodzie nic nie ginie. Jeżeli po tym strasznym wypadku straciłaś władzę w nodze, to w zamian mogłaś zyskać inne talenta, z których nawet nie zdajesz sobie sprawy…
- Chce ciocia powiedzieć, że mogę być medium? – upewniła się Emily. – Jakoś nie widzę siebie w tej roli. Nie zauważyłam, żebym od tamtego czasu słyszała jakieś głosy. Zresztą, mamy teraz wojnę, gazety co trochę piszą, że ten czy ów poległ na froncie. Gdybym teoretycznie była medium, głowa powinna mi pękać od ogólnego szumu.
- Tu nie chodzi jedynie o słyszenie głosów – odparła z przekonaniem ciotka Flora. – Oni tam, po tamtej stronie, mają różne metody, żeby się z nami porozumiewać. Słyszałaś kiedy o wirujących stolikach?
- Oczywiście, opowiada mi ciocia o nich co najmniej raz dziennie – westchnęła Emily.
- No właśnie! – potwierdziła ciotka z uznaniem. – Więc mówię ci o tym, żebyś była świadoma istnienia świata duchowego, bo może się okazać, dziecko drogie, że otrzymałaś dar widzenia tego, co zakryte dla zwykłych śmiertelników…
Im dłużej Emily wysłuchiwała ezoterycznych bajęd ciotki, tym bardziej nachodziły ją, wraz z zimnym dreszczem, myśli, że coś w nich rzeczywiście może być na rzeczy. I to wcale nie było dobrze. Kto inny uznałby zainteresowania Flory Jolliffe za mniej lub bardziej nieszkodliwe dziwactwo, ale Emily czuła się przez nie naprawdę nieswojo. Była racjonalistką i czysto rozumowo nie wierzyła w duchy, jednak skłębione głęboko we wnętrzu lęki coraz odważniej drapały jej duszę pazurami, czekając na odpowiedni moment, żeby wyrwać się na wolność.
Ciotka Flora, zupełnie nieświadoma dyskomfortu, jaki sprawia siostrzenicy, ignorując jej nieśmiałe protesty albo traktując je jako przejawy „wiejskiej przyziemności”, ze szczególnym upodobaniem opowiadała o własnych spotkaniach z siłami nadprzyrodzonymi.
- To było w tamtą sobotę, jakoś po ósmej. Siedziałam wtedy w fotelu, czytałam książkę i przy czytaniu zasnęłam. No i nagle ktoś mnie szarpie za ramię i woła z takim, wiesz, oburzeniem: „Co, już śpisz?!” Otwieram oczy, a tu nikogo! Pusty pokój! Służącej dałam wychodne, zresztą jej głos znam…
Emily doszła do wniosku, że sytuacja zaczyna ją przytłaczać. Perspektywa mieszkania pod jednym dachem z osobami zmarłymi jakiś czas temu budziła w niej skurcze żołądka i drżenie nóg. W tym miejscu granice jej racjonalizmu wystawione były na próbę. Po prostu nie mogła się oprzeć, czuła, że fala strachu jest blisko. Nieważne, jak usilnie tłumaczyłaby sobie w sposób racjonalny, że nic jej nie grozi, serce wiedziało lepiej.
I co prawda nie słyszała głosów na jawie, ale stało się coś jeszcze gorszego: głosy zaczęły przychodzić we śnie. I to był ON. Wyzierał ku Emily spośród ciemnych drzew, machając do niej przegniłą dłonią, mrugając pustymi oczodołami… „Ja już od dawna nie żyję, ale przecież potrafisz się kontaktować z zaświatami, prawda?” Innej nocy, idąc we śnie przez miasto, zobaczyła go, złowrogi szczątek człowieka w sparciałych łachmanach, pośród tłumu przechodniów, i choć myślała, że przejdzie spokojnie, że nie da mu się zauważyć, to on i tak za każdym razem ją dostrzegał i zaczynał iść za nią. Im bardziej przyśpieszała kroku, tym bardziej utykała na okaleczoną nogę, a on był coraz szybszy… Błagała przechodniów o pomoc, ale oni nie widzieli w całej sytuacji nic nadzwyczajnego, aż wreszcie upiór wyciągał ku niej tkniętą rozkładem dłoń… Emily budziła się cała zlana zimnym potem.
Nie mogła spać. Długie nocne godziny spędzała przy świetle lampy w zamkniętym na klucz pokoju gościnnym. Ciotka też zresztą nie wysypiała się nocami, ale z innych powodów. Przy śniadaniu opowiadała, że budziły ją straszne hałasy dochodzące ze strychu, niewątpliwie świadczące o tym, że nad willą sprawują pieczę przyjazne duchy, a może nawet aniołowie. Emily absolutnie nic nie słyszała, ale pani Jolliffe twierdziła, że dziewczyna tylko się z nią drażni, żeby za wszelką cenę postawić na swoim.
Trzeba było się czymś zająć, więc Emily pisała listy. Do matki w Aberlogwyn, do ojca na froncie, do kuzyna Erniego w internacie, do jakichś innych wujostw i kuzynostw, z którymi na ogół nie utrzymywała kontaktów, do pewnej Belgijki, z którą utrzymywała znajomość korespondencyjną, a nawet do redakcji „Modern Herald” – od paru numerów panna Eleonora Partridge wracała do normy, w jej felietonach było coraz mniej patosu, a coraz więcej humoru.
Poprzedniego wieczoru, kiedy samotność w obliczu zwariowanej ciotki i być może nieistniejących, ale wcale przez to nie mniej przerażających istot nadprzyrodzonych sięgnęła punktu szczytowego, Emily, skulona pośrodku gościnnego łóżka, które nagle okazało się jakoś zbyt szerokie, podjęła ważną decyzję. Postanowiła napisać w końcu do kapitana Scoldinga.
Nad listem siedziała długo, padając na twarz i podpierając się nosem, trzy razy zasnęła z piórem w dłoni – na szczęście nic się jej wtedy nie śniło. Wreszcie skończyła, przejrzała jeszcze raz, przepisała na czysto. Schowała do koperty i jak najszybciej zapieczętowała, żeby rano się nie rozmyślić.
Skutek był taki, że po śniadaniu całe przedpołudnie wracały do niej uporczywe obawy, czy nie nawypisywała do Tony’ego (w myślach już nazywała go po imieniu) jakichś strasznych bredni, przez które przestanie ją lubić. Było to uciążliwe, ale i tak lepsze niż myślenie o trupach.
A teraz nagle ciotka wyskoczyła jak filip z konopi z tym duchem w łazience…

- Chyba wiem, o co chodzi – powiedziała ciotka Flora, gdy spożywały obiad w jadalni na parterze. – We środę byłam na seansie i Doris Howell próbowała przywołać swoją córkę, tę, co się utopiła. Próbowałyśmy z pismem automatycznym, wiesz, duchy pokazują na tabliczce litery po kolei. No ale zamiast córki Doris przyzwałyśmy nie wiadomo kogo. I myślę, dziecko drogie, że to właśnie on mi się ukazał w łazience. To może być jakaś starożytna osobistość!
- Skąd ciocia wie, że starożytna?
- Duch twierdził, że nazywa się Htmn-sp – stwierdziła z przejęciem pani Jolliffe. – Moim zdaniem to po staroegipsku. Nie mogłabyś, dziecko drogie, napisać do ojca i poprosić, żeby mi to wytłumaczył?
- Ależ ciociu, ojciec jest oficerem i hodowcą, nie egiptologiem.
- Ale służy w Indiach, więc na pewno się na tym zna. Przecież z Egiptu do Indii to kamieniem dorzucić.
- O, właśnie – Emily zręcznie wykorzystała pretekst. – Wybrałabym się na pocztę, mam kilka listów do wysłania.
- Cóż… Dobrze, zrób sobie przejażdżkę do miasta, zaraz każę Saundersowi przygotować auto.
W czasie, gdy szofer się gotował, Emily przebrała się do wyjścia, założyła obszerny szary żakiet, właściwie półpłaszcz, oraz jesienny kapelusz. Było pochmurno, więc zamiast laski zabrała tym razem parasolkę, wykonaną na specjalne zamówienie przez parasolnika Jonesa z Caerphilly, z pozoru filigranową, lecz na tyle mocną, żeby wytrzymywała nawet mocne przeciążenia, gdyby właścicielka musiała nagle chronić się przed upadkiem.
Mając jeszcze trochę czasu, wróciła do salonu i zaczęła przeglądać prasę leżącą na stoliku w rogu. Przerzuciwszy „Glamorgan Gazette”, z niesmakiem stwierdziła, że i ta redakcja powołuje się na rewelacje tajemniczego Zadkiela. Jej wzrok prześlizgnął się po liście mieszkańców hrabstwa zabitych, rannych i urlopowanych w ciągu ostatniego miesiąca, po artykułach o obniżkach czynszu i wzroście cen węgla, po materiale o sukcesach lokalnego chóru męskiego na występach w USA, po notatkach o tym, kogo ukarano grzywną za pijaństwo, kogo za hazard, a kogo za jazdę na rowerze bez przedniego światła. Następnie otworzyła „Modern Herald”. Poniżej najnowszego tekstu panny Partridge widniało sprostowanie:
„W numerze „MH” z 22 października do mojego fejletonu wkradł się błąd. Napisałam mianowicie: Pewien dżentelmen zapytał mnie kiedyś: „Dlaczego nienawidzi pani mężczyzn, panno Partridge?” Odpowiedziałam: „Ależ ja bardzo szanuję mężczyzn i właśnie dlatego chcę, żeby traktowali mnie i inne kobiety poważnie”. Z jakichś powodów fragment ten został zniekształcony i poszedł do druku w brzmieniu następującym: …żeby oni i inne kobiety traktowali mnie poważnie. Nie podejrzewam redakcji ani tym bardziej korektora „Modern Herald” o złą wolę, jednak tego rodzaju przekręcenie w zasadniczy sposób zniekształca wymowę opublikowanego materiału.”
Emily uśmiechnęła się krzywo. Eleonora Partridge najwyraźniej tylko dlatego nie podejrzewała korektora o złą wolę, że nie podejrzewała także, aby w ogóle myślał.
- Pani kazała powiedzieć, że samochód gotowy – głos służącej przerwał lekturę.

Kierowca Saunders bez trudu podrzuciłby Emily pod sam budynek poczty przy Wind Street, ona jednak kazała mu się zatrzymać wcześniej, nieopodal dawnego zamku. Miała ochotę spędzić kilka godzin poza domem, z dala od całego tego spirytyzmu.
Szła ulicą powoli, wspierając się na parasolce. Prawy but, wykonany na miarę przez specjalistę, sprawował się bardzo dobrze, mimo to nie był w stanie zastąpić pełnej sprawności. Stopa wykrzywiona pod nienaturalnym kątem sprawiała, że zmęczenie przychodziło szybciej. Emily nie miała zamiaru się poddawać, ale musiała robić przerwy. Zatrzymywała się, oglądała witryny sklepów, omiatała spojrzeniami przechodniów, wrzuciła parę miedziaków do puszki jakiejś damy kwestującej na Belgów.
W dalekiej perspektywie ulicy dostrzegała już smukły, zakończony ostrą attyką budynek poczty głównej, gdy coś nagle kazało jej się znowu zatrzymać.
Z naprzeciwka nadchodził oficer marynarki wojennej. Nie wyglądał, jakby mu się śpieszyło, jednak bez trudu wyprzedzał innych przechodniów zmierzających w tym samym kierunku. W jego sylwetce i sprężyście rozkołysanym kroku dało się dostrzec coś znajomego. Oczywiście niepodobieństwem było, aby akurat teraz kapitan Scolding pojawił się w Swansea, jednak Emily nie mogła oprzeć się wrażeniu, że widzi właśnie jego. Im bliżej zaś był oficer, tym bardziej niemożliwe stawało się możliwe.

Tony spędził nieco czasu na poczcie, wysyłając cały pakiet listów w imieniu własnym i kolegów. Tylko Vincentowi nie był w stanie pomóc, bo ten przez ostatnie dni w nieskończoność poprawiał swój list do Lindy, darł, wyrzucał strzępy za burtę albo zaglądał do kambuza, bezceremonialnie pakował zapisane kartki pod fajerkę i stał nad piecem, czekając, aż spłoną do końca, po czym zaczynał kolejną wersję.
Po nocnym locie zakończonym wysadzeniem na hiszpański brzeg agenta mającego dyskretnie obserwować podejrzaną spółkę handlową, HMS „Evelyn” wzięła kurs na Walię. Transportowiec „Bowland” zdążył w międzyczasie odebrać z bazy lotniczej w Pembroke nowy silnik do samolotu Tony’ego i poruszał się wzdłuż wybrzeża w oczekiwaniu na resztę zespołu. Spotkanie obu jednostek wyznaczono właśnie w Swansea, gdzie załogi otrzymały nieco wolnego. Scolding miał jeszcze dwie godziny do powrotu na pokład, więc postanowił urządzić sobie spacer po mieście.
Szedł więc Wind Street ku ruinom zamku będącego ongi siedzibą baronów Gower, starając się nie myśleć o swoim wciąż niewykonanym zadaniu, o nieuchwytnych niemieckich korsarzach. Wczuwał się w atmosferę miasta, rozglądał, starał się dostrzegać różne szczegóły. I wtem jego spojrzenie natrafiło na znajome oczy… Zatrzymał się gwałtownie.
- Dzień dobry, kapitanie – powiedziała Emily Knight. – Co pana przywiało w te strony?
- Służba, jak zwykle – Tony ukłonił się, trochę zdezorientowany. – To dość niespodziewane spotkanie, ale bardzo miłe.
Przez chwilę tkwili w milczeniu, nie zwracając uwagi na przechodniów dookoła. W końcu Emily zdecydowała się przełamać ten stan.
- Nie widział mnie pan jeszcze w jesiennym stroju, prawda? Gdybym wiedziała, że pana spotkam, założyłabym coś bardziej uroczystego.
- Dla mnie najbardziej uroczyste są pani oczy, Emily – odparł kapitan bez zastanowienia i z pewną satysfakcją wsłuchał się w jej cichy, pełen zakłopotania śmiech.
- To wspaniały komplement – przyznała. – Bardzo się panu śpieszy?
- Niezupełnie. Akurat złapałem chwilę wolnego czasu na lądzie, więc postanowiłem zrobić sobie spacer po mieście.
Emily rzuciła okiem przez ramię Tony'ego, w stronę odległego gmachu. Poczta poczeka, nic się nie stanie, jeżeli te wszystkie listy zostaną wysłane następnego dnia.
- Cóż, ja też właściwie tak sobie tylko spaceruję – ułatwiła mu sprawę. – Musiałam w końcu wyjść z domu.
- W takim razie moglibyśmy się przejść razem – zaproponował Scolding zgodnie z jej oczekiwaniami. – Mam jeszcze dwie godziny.
Ruszyli ulicą przed siebie, ona wsparta na jego ramieniu, tak samo jak wtedy, gdy odwiedził ją w rodzinnym majątku. Poczta była coraz bliżej, ale Emily już nie zwracała na nią uwagi, co innego było dla niej ważniejsze. Tony z początku nie mógł się przyzwyczaić do powolnego tempa, które narzucała jego urocza towarzyszka – z natury był raczej szybki, do tego miejska atmosfera też wzbudzała w człowieku jakiś pośpiech – ale już po chwili przypomniał sobie spacer po starym parku.
- Jak się panu podoba w Abertawe?
- Gdzie? – nie zrozumiał Tony.
- No, w Swansea – Emily odniosła wrażenie, że lekko się czerwieni od chybionej próby zrobienia wrażenia. – Tak się nazywa po walijsku. Ujście rzeki Tawe.
- Wszystkie nadmorskie miasta mają pewien wspólny mianownik – powiedział Scolding dyplomatycznie. – Pochodzę z Eastbourne, więc to dla mnie znajome warunki. Ale tu jest dla mnie zbyt prowincjonalnie. Wolę skrajności: albo wielkie miasto jak Londyn czy Edynburg, albo od razu wieś.
- Wieś? Czyli, dajmy na to, Aberlogwyn?
- Gdybym miał wybierać pomiędzy Swansea a pani Aberlogwyn, nie wahałbym się ani chwili.
Kierowali się na południowy wschód, jak droga prowadziła. Emily opowiadała o wydarzeniach w gospodarstwie i najbliższej okolicy. Patrząc na jej pogodną twarz, obserwując wytrwałość, z jaką dziewczyna stawiała czoła ograniczeniom własnego ciała, rzucając okiem na delikatne, lecz pewne siebie palce wczepione w jego rękaw, Tony czuł, jak coś w głębi niego rozgrzewa się i topnieje. Wiedział, że dwie godziny miną prędzej, niż mógłby się spodziewać, o wiele szybciej niż w czasie każdego lotu patrolowego.
Emily tymczasem, z zewnątrz subtelnie radosna, przeżywała rozterki. Nie ulegało wątpliwości, że oboje, ona i on, nie spodziewali się spotkania i nie przygotowali się, za przeproszeniem, duchowo. Nawyobrażała sobie w ostatnich miesiącach nie wiadomo czego, a teraz rzeczywistość okazała się nie przystawać do jej wizji. Spacer z Tonym był przyjemny, ale ona oczekiwała niebosiężnego porywu… Przy tym deprymował go jakiś niejasny dystans z jego strony. Kapitan Scolding owszem, posłużył jej ramieniem, dbał o to, by nie przyspieszać zanadto kroku, ale… zachowywał się zbyt poprawnie. Poza tym czuła wstyd za swoją zuchwałość, kiedy to pocałowała go znienacka w starym parku. Pamiętał to? Miał jej za złe? Nie dawał do zrozumienia nic w tym rodzaju, a ona nie miała odwagi pytać.
- A może poszlibyśmy na plażę? – zaproponowała nagle. Swansea miało najpopularniejszą plażę w całej Walii, jednak panna Knight w czasie pobytu w mieście nie bywała tam zbyt często.
- To bardzo dobry pomysł, na wypadek, gdybym miał w najbliższym czasie zatęsknić za widokiem morza – uśmiechnął się Tony.
- A za moim? – zaryzykowała Emily.
- Na taką tęsknotę już nie ma siły…
Minęło pół godziny niespiesznego spaceru, gdy Scolding i panna Knight dotarli na miejską plażę. Listopadowego popołudnia nie cieszyła się ona tak szaloną popularnością jak latem. Szeroki dywan piasku, złoty w pogodne dni, tym razem zdawał się wyblakły, prawie biały. Fale zjeżone białymi pióropuszami smagały go ze skraju, nie wdzierając się daleko. Słońce nie ukazywało swego złotego oblicza, emanując tylko gęstą poświatę w miejscu, gdzie zasłona ciężkich, ołowianych chmur była nieco cieńsza. Było pusto i cicho, sam szum morza i krzyki mew. Jedyny wyjątek stanowił jakiś długowłosy młodzieniec w rozpiętym płaszczu, który brodził wśród fal, nie przejmując się mokrymi nogawkami. Patrzył w niebo, wywijał rękoma i wykrzykiwał rytmicznie jakieś wyrazy, jakby układał wiersz i miał problemy ze znalezieniem rymu. Tony i Emily pozostawili go z tyłu, kierując się w stronę wody.
- Zachowajmy pewną odległość, żeby nie przemoczyć butów – zaproponowała dziewczyna. – Byłoby niedobrze, gdybyśmy się przeziębili.
Użyta przez Emily liczba mnoga nieoczekiwanie sprawiła Tony’emu przyjemność.
- Ma pani całkowitą rację – odrzekł. – Wody morskiej i tak mam na co dzień pod dostatkiem.
Wędrowali wzdłuż brzegu, oddaleni na dwa jardy od najdalszego zasięgu fal. W grząskim piasku podpieranie się parasolką wcale nie gwarantowało zachowania równowagi, więc Emily rozłożyła ją, osłaniając się od strony pleców, niby to przed wiatrem. Ramię kapitana stanowiło tu dla niej wystarczającą podporę, a on sam przyzwyczaił się wreszcie do wspólnego tempa spaceru. Chwilami miał ochotę zatrzymać się, spojrzeć jej w oczy i objąć z maksymalną czułością, na jaką było go stać, jednak powstrzymał się przed taką zuchwałością, czekając na jakiś znak z jej strony.
- No, teraz mamy trochę spokoju – zauważyła Emily. – Tylko my dwoje i wiatr.
- O ile nie dogoni nas tamten nawiedzony poeta – stwierdził Scolding. – Czy to jest jedno z tych miast, w których wszyscy wszystkich znają i za chwilę całe Swansea zacznie o nas gadać?
- Jeżeli nawet, nie przejmuję się takimi opiniami – odrzekła. – Zresztą oboje tu jesteśmy tylko przelotnie. Ja może nieco dłużej, ale nie spodziewam się prędko wrócić.
- Dlaczego? Ponieważ spotkała tu pani mnie? – zapytał Tony podchwytliwie, oczekując zaprzeczenia.
- Gdyby chodziło o pana, sama namawiałabym matkę, żeby kupiła tu jakąś nieruchomość. Ale to ta ciotka, u której mieszkam. Nie daje mi spokoju, ciągle żyje w świecie spirytualiów.
- Tak dużo pije?
- Nie, nie – wyjaśniła Emily. – Spirytualiów w innym znaczeniu. Wywołuje duchy i inne takie. Wierzy w przepowiednie, kontakty ze zmarłymi i bliski koniec świata, a nawet próbowała zrobić ze mnie medium. Proszę powiedzieć, kapitanie, czy ja wyglądam na medium?
- Jest pani tak zagadkowa, że i tego można się spodziewać.
Emily uśmiechnęła się.
- A ja właśnie staram się stąpać twardo po ziemi. I na ogół mi się udaje – po czym, zorientowawszy się, jak to zabrzmiało, dodała: – Nawet jeśli krokiem lekko nierównym.
- W takim razie co pani sądzi o mnie, który od ziemi bywam bardzo daleko?
- Lubię pana, kapitanie – odrzekła wprost. – Chyba raczej nic więcej, ale za to bardzo, naprawdę ogromnie.
- To więcej, niż zasłużyłem – odpowiedział Tony, nie zdradzając rozczarowania, które właśnie zaczęło podgryzać jego dobry nastrój.
- Pamiętam, jak był pan przekonany, że zamierzam porachować panu kości – przypomniała Emily. – To i tak postęp, prawda? Dlaczego ma pan o sobie tak niskie mniemanie?
- Nie, ja po prostu… – kapitan nie do końca wiedział, w jakim kierunku zmierza rozmowa.
Tymczasem Emily dostrzegła w oddali leżący na piasku okorowany pień, przytaszczony przez kogoś, komu się nie chciało szukać leżaka, może przez jakichś nocnych biesiadników.
- Usiądźmy – zaproponowała. – Jednak przeceniłam swoje siły. Jak zwykle zresztą.
I nie czekając na odpowiedź Scoldinga, puściła jego ramię i skręciła ku potencjalnemu siedzisku. W sypkim piasku zachwiała się na moment, a niesforny wiatr, przelatując, zaplątał się w jej rozpięty parasol, potrząsnął nim. Szybko odzyskała równowagę, lecz w pewnej chwili tak bardzo przechyliła się w przód, że skraj jej spódnicy uniósł się, przez sekundę mignął nie tylko czarny, wąski pantofel, ale i kostka przyobleczona w jeszcze czarniejszą pończochę. Na widok tego, co zazwyczaj zakryte, Tony’emu zakręciło się w głowie… Zresztą kostka jak kostka, ale te dłonie! I oczy, te oczy! Nie były wprawdzie zakryte, nie były też zresztą fiołkowe, jak oczy z jego snu, ale teraz zrozumiał, że fiołkowość we śnie była tylko substytutem czegoś głębszego na jawie…
Przysiadła, poprawiając płaszcz z tyłu, parasolkę zamknęła i wbiła w piasek przed sobą, wspierając na niej prawą dłoń. Kapitan Scolding dosiadł się obok.
- Ciągle myślę o tym, o co prosiła mnie pani ostatnio – odezwał się po chwili milczenia. – Chciałbym kiedyś znowu panią odwiedzić w rodzinnym gnieździe.
- Byłaby to dla mnie oczywista przyjemność – zgodziła się Emily. – Pomijając wszystko inne, lubię samotność, ale do pewnych granic. A teraz nawet z kuzynem Erniem nie mam kiedy porozmawiać, bo pojechał do szkoły z internatem w Caerphilly i do domu przyjeżdża raz w miesiącu.
- A co nowego u rotmistrza Miakiszewa?
- Cóż może być nowego? Siedzą w Roddbwlch z wujem Robertem, piją whisky i filozofują. Jakieś dwa tygodnie temu trafił się ładny dzień, więc siedzieli we dwóch na werandzie i snuli te swoje plany wielkiego interesu. Wie pan, hodowla nowej rasy koni, dostawy dla wojska. Coraz bardziej się zapalali do tego pomysłu, a im więcej pili, tym bardziej im się wszystko mieszało. Po południu przechodził okolicą oficer z oddziałem terytorialnych. Zarządził odpoczynek przy dworskiej drodze i wstąpił do Roddbwlch na herbatę. A wuj i Miakiszew byli już wtedy tak pijani, że przedmiot rozmowy pomieszał im się z rzeczywistością i próbowali siłą sprzedać oficerowi siedemdziesiąt koni.
- Aż siedemdziesiąt?
- Chyba mówili o tych, które się dopiero mają urodzić. Próbował im tłumaczyć, że to nie do niego z takimi ofertami i w ogóle on jest z piechoty, a skończyło się na tym, że obaj poczuli się ciężko urażeni. Tak ten oficer opowiadał, bo w końcu przyszedł na tę herbatę do nas. Źle się czułam tego dnia i leżałam u siebie, ale wszystko słyszałam z piętra. Chcieli nawet pisać do dowódcy pułku, czy tam batalionu, ale następnego dnia jakoś im się odwidziało, mieli inne problemy na głowie.
Tony słuchał opowieści swej towarzyszki ze spokojem, nie przerywając, czasem tylko kiwał głową. W pewnej chwili zdjął na moment czapkę. Emily dostrzegła bliznę na czole.
- Co się panu stało, kapitanie? – zapytała zaniepokojona.
- To pamiątka z najtrudniejszego patrolu, na jakim kiedykolwiek byłem – wyjaśnił. – Drobnostka, trzeba było szyć, ale dobrze się zagoiła.
- Proszę mi o tym opowiedzieć! – nalegała Emily. – Czy pan nie wie, że się o pana martwię? Tylko niech pan nie mówi, że to nieodpowiedni temat dla młodych panien. Po wypadku nie ma dla mnie nieodpowiednich tematów. Poza tym mamy wojnę, cały naród jest w ten czy inny sposób dotknięty, więc jeśli da mi pan na krótką chwilkę założyć swoją koronę cierniową, będzie to dla mnie prawdziwy zaszczyt.
Zawstydziła się nagle, że pewnie straszliwie bredzi, i odwróciła wzrok.
- Przepraszam, to chyba moja ciotka. Ten jej cały mistycyzm mi się udziela…
- To nie korona cierniowa – Scolding udawał, że nie zrozumiał metafory. – Uderzyłem czołem w owiewkę.
I opowiedział jej, jak razem z Vincentem stoczyli walkę z nieprzyjacielskimi samolotami, zostali rozbitkami i spędzili wiele godzin unieruchomieni na pełnym morzu, bez prowiantu i bez łączności. Starał się, żeby to nie zabrzmiało ani jak użalanie się nad złym losem, ani jak przechwałka, w końcu czymże jest rozcięcie czoła i lekka rana przedramienia w porównaniu z wielokrotnym złamaniem. Mimo wszystko Emily i tak lekko pobladła, jej urzekające oczy rozszerzyły się z przejęcia. Dotarło do niej z całą jaskrawością, że każde spotkanie z Tonym mogło potencjalnie być ostatnim. Na moment wręcz zabrakło jej tchu.
- Cieszę się, że wyszedł pan z tego, kapitanie – wykrztusiła wreszcie. – Dużo myślę o panu, modlę się za pana…
Nie odpowiedział. Wyciągnął rękę i nakrył szczupłą dłoń Emily spoczywającą na bambusowej rączce parasola. Ale nie patrzył na nią, tylko na horyzont.
- Przejmuje się pan tym, co powiedziałam przed chwilą? – upewniła się. – Proszę tego nie brać do siebie! Jest pan najlepszym przyjacielem, jakiego w życiu miałam. To tylko ja jestem taka niezdolna, z kamiennym sercem. Czasami myślę, że świat namiętności jest dla mnie całkiem zakryty.
Teraz już bredziła dokumentnie. Przecież tak często o nim myślała, praktycznie każdego dnia i każdej nocy, pisała listy, czasem nawet wyobrażała sobie, że on na nią patrzy – a tu nieoczekiwane spotkanie ją zaskoczyło. Przeżyła rozczarowanie, że nie czuje tego ciepłego dreszczu, którego tak gorąco wyczekiwała od pamiętnej wizyty Tony’ego w Aberlogwyn. Sama do siebie miała pretensje, że jej reakcja nie okazała się tak gwałtowna. Z jednej strony cieszyła się, że go widzi, czuła się szczęśliwa, mogąc po prostu posiedzieć z nim i porozmawiać. Pragnęła, aby ta chwila, gdy oboje siedzą przy plaży, wpatrując się w miejsce ponad ołowianymi falami, gdzie za chmurami powinno się kryć zmierzające ku zachodowi słońce, trwała w nieskończoność. A z drugiej strony miała poczucie, że z każdym zdaniem coraz bardziej się pogrąża. Tyle tęsknoty, tyle marzeń i nagle jej się zachciało zgrywać niedostępną!
- Przepraszam, co pan mówił? Zamyśliłam się – przemówiła.
- Mówiłem, że też czasem mam takie wrażenie. Mój przyjaciel Henry ostatnio wręcz chorował z miłości, a ja nie przypominam sobie, żebym w życiu przeżywał takie objawy. Dla mnie to po prostu kwestia bycia z kimś blisko…
- Vincent? – przerwała mu Emily. – Ma złamane serce? Z tego, co pan mówi o obowiązkach obserwatora, nieszczęśliwy człowiek na tym stanowisku może zagrażać całej załodze…
- Trudno powiedzieć – przyznał Scolding. – Zakochał się w śpiewaczce z Portsmouth, kiedy byliśmy na przedstawieniu w teatrze. Wygląda na cierpiącego, ale twierdzi, że ma u niej szanse.
- Śpiewaczka? Wysoko mierzy, oby mu się udało.
- A czy pani umie śpiewać, Emily?
- Nie lubię swojego głosu, wydaje mi się jakiś niezgrabny, za niski – przyznała. – Czasem próbowałam śpiewać i za każdym razem czułam, że się kompromituję. Gdyby słoń w składzie porcelany mógł śpiewać, brzmiałby zupełnie jak ja.
- Skoro tak, nie będę nalegał, aby pani dla mnie zaśpiewała – powiedział kapitan. – Ale lubię pani grę na fortepianie. W ogóle chciałbym móc spędzać z panią więcej czasu.
Bezpośrednie wyznanie, choć nie tak bardzo bezpośrednie, o jakim by marzyła, ugodziło ją w serce niczym gorąca, puchata strzała. Mimo to nagle jej odwaga ściągnęła wodze i zamiast się odnieść do słów kapitana, Emily zmieniła temat.
- I w ogóle, jak pan sam dzisiaj widzi, chwilami ciężko mi się wysłowić. Zawsze lepiej mi wychodziło formułowanie myśli na piśmie – stwierdziła i dyskretnym ruchem wetknęła mu do ręki kopertę. Zaskoczony Scolding uniósł ją do oczu, spojrzał na adresata.
- Redaktor naczelny „Modern Herald?” – przeczytał z narastającą dezorientacją.
Emily wybuchnęła nagłym śmiechem, dławiąc się zażenowaniem.
- To nie ten… Przepraszam. Szłam na pocztę, miałam do wysłania kilka listów w różne strony…
- O, cóż za zbieg okoliczności! – Tony rozpromienił się. – Zanim się spotkaliśmy, właśnie szedłem z poczty. Wysłałem do pani list, może po powrocie do Aberlogwyn już go pani zastanie.
Panna Knight podała mu właściwą kopertę. Westchnęła, zapatrzyła się w chmury. Coś w nią wstępowało, coś ją opanowywało. Duch? A może i duch. Silniejszy od tych, które czaiły się, albo i nie czaiły, w domu ciotki Flory. Emily wiedziała jedno: myliła się co do tego, co pozostaje dla niej zakryte. Teraz już na pewno wiedziała.
- Jestem już zmęczona – odezwała się.
- Będziemy wracać? – upewnił się Tony.
- Nie, kapitanie. Jestem zmęczona tym całym kluczeniem, tymi podchodami. Przejdźmy do rzeczy: kim dla pana jestem?
- Jak by to zgrabnie wyrazić… Tamtej nocy, kiedy z Vincentem unosiliśmy się na falach w rozbitym hydroplanie, byłem głodny, zmęczony, obolały i do tego ranny, wiele godzin w ciemności, w chłodzie, bez rozsądnych szans na ratunek. A potem nadeszła jutrzenka i wraz z nią nadzieja, że nowego dnia pomoc wreszcie nadejdzie i znów wszystko będzie dobrze. Pani jest dla mnie jak tamta jutrzenka.
Emily wprost zaniemówiła, nie spodziewała się ze strony Tony'ego takiej poetyczności. Scolding poczuł, jak jej dłoń kurczowo zaciska się na głowicy parasolki, a potem wyślizguje się spod jego dłoni i to ona jest teraz na górze, ściskając go pomiędzy kciukiem a palcem wskazującym. Spojrzał wreszcie w jej oczy, nagle przepełnione ciepłem. Na krótką, efemeryczną chwilę ich usta zetknęły się delikatnie i z osobliwą nieśmiałością.
- Myślę, że nie ma sensu, abyśmy to dłużej ukrywali wobec siebie nawzajem – stwierdziła.
- Racja – odparł Scolding i nie powiedział nic więcej, tylko znów nachylił się do niej.
Kiedy wreszcie ich usta oderwały się od siebie, Tony dostrzegł zmianę w twarzy Emily. Zazwyczaj poważna, może trochę melancholijna i oszczędna w okazywaniu uczuć, tym razem wydawała się rozświetlona od wewnątrz, uśmiechała się szeroko, jej oczy lśniły.
- To było dość miłe – zauważyła. – Zechciałby pan to powtórzyć, kapitanie?
Kapitan zechciał. Panna Knight przycisnęła się do niego, posunęła się nawet do takiej zuchwałości, że jej prawa, zniekształcona noga przez krótką chwilę spoczywała na jego kolanie. Uniosła rękę, by zrzucić kapelusz, uwalniając tym samym dłoń Tony'ego, ściskaną dotąd tak mocno, jakby Emily lękała się, że bohaterski lotnik lada chwila jej odleci na pełne morze. Dotknęła jego głowy i przycisnęła usta do blizny na czole. Kapitan Scolding zaś z pełną swobodą objął jej plecy, wyczuwając dotykiem falbany sukienki, którą miała pod płaszczem.
Pozbawiona podpory parasolka majstra Jonesa z Caerphilly jeszcze przez sekundę trzymała się pionowo. Potem ona padła na piasek, a Emily w ramiona Tony'ego.



6 komentarzy:

  1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. NO I TO TO JA ROZUMIEM!

      <33333333333333333333333333333333

      AŻ KURDE NIE WIEM CO NAPISAĆ. Normalnie to wiesz, spodziewałam się, że w końcu weźmiesz sobie moje pitolenie do serca i postanowisz mnie zadowolić (choćby po to, żebym w końcu przestała pod każdym rozdziałem biadolić XD), ALE, SIOSTRO, TO BYŁO SZYBKIE. I dobrze, w sumie to już dwudziesty trzeci rozdział, dość się naczekałam!
      BOŻE, JAKIE TO BYŁO PIĘKNE. BOŻE, JAKI TEN BLOG JEST PIĘKNY. BOŻE, JAK DOBRZE, ŻE TU W OGÓLE KIEDYKOLWIEK TRAFIŁAM. Moje życie byłoby takie niekompletne, gdyby nie Tony, Henry, Linda, Emily i chłopaki z "Evelyn".
      W ogóle coś czuję, że powinnam też jakoś skupić się na pierwszej części rozdziału, bo jak Cię znam, to pewnie coś kombinujesz i tak specjalnie krótko o tym napisałaś. MAM TAKIE PRZECZUCIE.
      I ciotka Flora. Kobieta zagina system, dosłownie. Serio, uśmiałam się przy jej tekstach, ale teraz to tak sobie myślę, że jednak Emily i te jej sny, to też będzie coś ciekawego.
      A CHOLERA, NIE POTRAFIĘ SIĘ NA NICZYM INNYM NIŻ NA TONYM I EMILY SKUPIĆ. Możesz być z siebie dumna. :DDDDDD
      Sorka, że dwa razy, zmaściłam linkowanie za pierwszym podejściem, a chciałam, żeby ładnie wyglądało. :D

      Usuń
    2. Satysfakcja jest tu podwójna: po pierwsze ze szczególnie udanego rozdziału, po drugie - z reakcji czytelniczej :DDDD
      A tak w ogóle przyznam Ci się, że bohaterowie trochę wymknęli mi się spod kontroli, widocznie wszystkie osoby zainteresowane miały już dość tego całego owijania w bawełnę :D
      Tylko martwię się o Tony'ego, bo im bardziej próbuję go ożywić, tym lepiej wychodzi nie on, a jego otoczenie. Znowu. Tym razem też chyba był trochę za bardzo bierny...
      Teraz czeka mnie kilka dni doła z cyklu "jak mam jeszcze napisać coś równie dobrego?" :DDD

      Usuń
    3. Stara, no ale nie mów, że był za bardzo bierny znowu... Gdyby nagle od gadania przeszedł do macania, to coś by było nie tak, bo to nie w jego stylu. Już by mnie to przy Henrym nie zdziwiło, on w końcu na golasa lubi po dżungli latać, więc wiesz. Ale Tony? Nie, on nie z tych. Toż to dżentelmen (DAJCIE MI TAKIEGO, JA TEŻ CHCĘ). Emily już wtedy w tym ogródku, parku (ludzie, co to było... mam słabą pamięć, wybacz) przejęła inicjatywę, tutaj też zdecydowanie gdyby nie ona, to by nic nie wynikło, więc wiesz. Tony jest opiekuńczy, dobrze wychowany i jest brawym kapitanem. Popracujesz nad nim jeszcze troszeczkę i będzie dobrze. ;)
      Cieszę się, że moja reakcja Cię ucieszyła. :3 Będę trzymać kciuki, żeby kolejne rozdziały były już tylko lepsze. I będą, bo wiem, że potrafisz. :D

      Usuń
  2. Heheheeh nowa ankieta. <3 Użyłam sobie. :3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cóż, nowy rozdział nadchodzi tak powoli, a coś się chce robić na blogu, to wymyślam ankiety... :D

      Usuń