Gęsta warstwa
ciemności zakrywała świat. Jedynym, co zdawało się istnieć
pośród czarnego aksamitu nocy, był szum wiatru i warkot silnika.
Ten ostatni zdawał się Tony’emu za głośny, o wiele za głośny.
W istocie nie był głośniejszy niż kiedykolwiek indziej, jednak
kapitan Scolding miał przed sobą zadanie wymagające szczególnej
dyskrecji, więc tym większe było jego wrażenie, że jest
słyszalny na dziesiątki mil. Ale cóż uczynić, skoro
niesłyszalnego samolotu jeszcze nie wynaleziono.
Nie było łatwo latać
nocą, bez widoczności tego, co na dole, kiedy należało orientować
się według przyrządów i kapitan tylko czasami mógł liczyć na
litościwe światło księżyca i gwiazd. Tej nocy, bezksiężycowej,
brak punktów orientacyjnych poza kokpitem pozwalał się skupić na
wysokościomierzu i kompasie, ale i tak Tony żałował, że nie ma
przy sobie Vincenta z jego niesamowitymi zdolnościami nawigacyjnymi.
Wśród załogi „Evelyn” powiadano, że Vincent, lecąc na
spotkanie okrętu idącego w odległości dwustu mil morskich,
potrafi z góry nakierować maszynę na taki kurs, żeby przelecieć
nad dowolnie wybranym kominem. Noc nie była Henry’emu straszna,
nie po tym, co razem z Tonym przeżyli po awarii na pełnym morzu;
zresztą opowiadał kiedyś, że jeszcze na Cejlonie zdarzało mu się
wychodzić nocą w las i nigdy nie mylił drogi.
A
tej nocy nie dość, że było całkiem ciemno, to jeszcze samolot
pożyczony, a za plecami siedział zupełnie obcy człowiek. Tony nie
znał nawet jego nazwiska. Pasażer kazał mówić na siebie
„Manuel”, ale na pewno nie było to jego prawdziwe imię.
Strzelać raczej nie umiał, zresztą przed lotem Angus zdemontował
karabin, żeby hydroplan był możliwie jak najlżejszy.
Gdzieś
w oddali, po lewej z ukosa, zabłysła słaba, migocząca plama: to
światła miasta. Oznaczało to, że misja dobiega końca. Początkowo
Tony zamierzał wylądować wprost w basenie portowym, żeby ułatwić
sprawę pasażerowi, a prawdę mówiąc, i sobie, bo przy oświetleniu
portu miałby trochę lżej, ale później poszedł po rozum do
głowy. Wszystkie znaki na niebie, ziemi i mapie wskazywały, że
znajduje się z górą dziesięć mil od miasta. To powinno
wystarczyć, dalej Manuel sam sobie poradzi.
Zaczął
schodzić do wodowania, w myślach prosząc Boga o to prawie, aby się
nie okazało, że źle obliczył odległość od brzegu albo że
gdzieś w tych ciemnościach czają się nieoznaczone na mapie skały.
Obserwując spadającą w lewo wskazówkę wysokościomierza, poczuł,
jak zimny pot występuje mu na skroniach pod pilotką. Ale udało
się. Short rozorał fale, wytracając prędkość.
Tony
zmniejszył obroty do minimum, żeby zatrzymać samolot w miejscu bez
gaszenia silnika, bo potem mógłby mieć kłopot z jego
uruchomieniem. Obrócił się do Manuela, który już zaczął
zdejmować pilotkę.
- Należą się dwie
gwinee i piętnaście szylingów – powiedział żartobliwie.
- Rachunek proszę
przesłać dowódcy sił morskich w Irlandii – pasażer uśmiechnął
się w ciemności.
Zrzucił czapkę z
goglami i skórzany płaszcz, odkładając je na podłogę kokpitu.
Sam został w doskonale nijakiej cywilnej marynarce, pod którą miał
golf.
- No to miłej drogi
powrotnej – powiedział, nakładając rybacką czapkę z daszkiem.
Wyszedł z kokpitu i
zwiesił się przez burtę, stając na prawym pływaku. Samolot
trochę się zachwiał, ale Scolding, wciąż z sercem bijącym w
poczuciu ryzyka, wychylił się w lewo.
Tajemniczy pasażer
tymczasem przykucnął i sięgnął do zaczepu dla bomb. Tym razem
był tam przymocowany niewielki, pudełkowaty kształt. Z ledwo
słyszalnym pluskiem uderzył o wodę, gdy Manuel go odczepił.
Następnie odwiązał od goleni pływaka krótkie wiosło, wsiadł do
brezentowego pudełka i zaczął nieśpiesznie wiosłować,
wykorzystując falę.
- Adios! –
zawołał do Tony’ego, już niewidoczny w ciemności.
Kapitan Scolding
odczekał jeszcze chwilę, aby się upewnić, że tamten już się
oddalił i kilwater hydroplanu nie przyczyni mu kłopotów. Zwiększył
obroty i jak najszybciej wystartował. Teraz pozostaje wrócić do
swoich…
Miał
nadzieję, że Hiszpanie nie zorientowali się, że troszeczkę
naruszył ich neutralność. Cóż, spółka „Ibero-Deutsch AG” z
siedzibą w Santander w dalszym ciągu pozostawała główną
podejrzaną, jeżeli chodzi o tajną bazę dla nieuchwytnego rajdera.
Jeżeli obława na pełnym morzu przeistaczała się w beznadziejną
zabawę w kotka i myszkę, należało zaczaić się u źródła…
Dlatego
też kilka dni wcześniej komodor Titcombe przyprowadził na nabrzeże
na wyspie Haulbowline człowieka, który kazał nazywać się
Manuelem, po czym rozkazał ochotnikom wystąpić. Tony zgłosił się
natychmiast. Jego samolot wciąż oczekiwał na nowy silnik, ale
Scolding uważał, że jako jedyny będzie w stanie przeprowadzić
tak dyskretną misję jak przerzut szpiega do obcego kraju w środku
nocy. Poza tym był już tak sfrustrowany brakiem sukcesów w pościgu
za korsarzem, że miał ochotę zrobić coś, co przynajmniej dałoby
mu poczucie, że sprawa posuwa się do przodu.
W
tej chwili Manuel, czy jak tam mu było naprawdę, zmierzał już ku
hiszpańskiemu lądowi. Wyjdzie na brzeg, schowa gdzieś swą
miniaturową łódkę, dotrze do miasta i wtopi się w tłum. Teraz
pozostanie czekać na jego meldunki. Tony zaś musi wrócić na
okręt. Miał nadzieję, że zdoła po ciemku odnaleźć „Evelyn”,
zanim skończy mu się paliwo. A potem, za kolejne półtorej doby,
wrócą na ląd. Dziwnie było lecieć bez Vincenta, oj dziwnie…
***
- Aaa! On tu był!
Widziałam go! – krzyknęła Flora Joliffe z ekscytacją zmieszaną
z przerażeniem.
Stała
na korytarzu na piętrze swej willi, spoglądając w otwarte drzwi
łazienki, naprzeciwko gabinetu jej zmarłego męża, uznanego
producenta blachy ocynowanej.
Szczęknęły drzwi
jednego z pokojów gościnnych i na korytarz wychynęła Emily
Knight. Zaniepokojona patrzyła na ciotkę, jej niemal atletyczną
sylwetkę, lekką cytrynową suknię i siwiejące włosy, w których
pozostawało jeszcze sporo dawnej rudości.
- Ach, spóźniłaś się!
– rzuciła pani Jolliffe z rozczarowaniem. – Wyszłabyś chwilę
wcześniej i sama byś go zobaczyła!
- Kogo, ciociu? –
zapytała Emily zmęczonym głosem.
- No jak to kogo? –
wyrzuciła z siebie kipiąca
poruszeniem ciotka. – Oczywiście, że ducha!
Tego tylko Emily
brakowało. Coś zdradzieckiego zaległo w jej brzuchu, miała
poczucie, że dostaje gęsiej skórki, a im bardziej się obawiała,
że nogi zaczną się pod nią uginać, tym bardziej rzeczywiście
zaczynały. Rozejrzała się po korytarzu, rzuciła okiem za plecy
ciotki Flory, w obawie, że istotnie zobaczy coś
niewytłumaczalnego. Gdzie laska? – przemknęło jej przez myśl,
chociaż eterycznego bytu nie dało się zdzielić przez głowę.
Wzięła głęboki oddech i zrobiła krok na długi, wąski chodnik,
którym wyścielony był korytarz.
- Jest ciocia pewna? –
zapytała ostrożnie.
- Jak najbardziej,
dziecko drogie! – Flora Jolliffe patrzyła na siostrzenicę
jak na ostatniego niedowiarka. – A któżby inny to mógł być?
- I jak wyglądał? –
upewniła się Emily. – Jak człowiek?
- Gdzie tam człowiek!
Normalnie, jak autentyczny duch! Świetliste tchnienie! Smuga eteru!
- A może to po prostu
był odblask od świetlika? – panna Knight zaciekle broniła swojej
racjonalności.
- Zaraz tam od świetlika!
– żachnęła się ciotka. – Dziecko drogie, wy tam na wsi
myślicie tak przyziemnie… Ciągle tylko się przejmujecie cenami
na ziarno albo na wełnę, to i jesteście całkiem oderwane od
duchowości. Na wszystko byście chciały mieć jasne wytłumaczenie,
a tymczasem świat jest ogromny. No, sama powiedz, czy nauka potrafi
wyjaśnić wszystko? Tak naprawdę wszystko?
- Wszystkiego jeszcze nie
potrafi – zgodziła się Emily. – Ale to kwestia czasu.
- To nie jest kwestia
czasu – pani Jolliffe miała ugruntowane zdanie. – To jest,
dziecko drogie, kwestia przyjęcia innych narzędzi. Kontakty z
zaświatami są możliwe od wieków, trzeba tylko wiedzieć jak!
Weszła do łazienki,
rozejrzała się.
- Ani widu, ani słychu –
zauważyła. – A jeszcze chwilę temu na pewno tu był. No, chodź
i sama zobacz.
Dziewczyna, utykając i
powłócząc biodrem, zbliżyła się do łazienki. Serce biło jej
mocniej, niż powinno.
- Co mam zobaczyć? –
zapytała, przesuwając wzrokiem po kafelkach, wannie, umywalce i
białych ręcznikach. – Brak ducha?
W łazience nie było
zwykłego okna, tylko świetlik w suficie. Przedpołudniowe światło
padało na liliowy chodnik przed wanną.
- Gdybyś przyszła
chwilę wcześniej, miałabyś dowód czarno na białym –
stwierdziła autorytatywnie ciotka Flora.
- Dziękuję, ciociu,
teraz będę do łazienki za każdym razem schodzić na parter.
- Szkoda gadać, taka
inteligentna, a taka niemądra – westchnęła starsza pani. –
Nasza rzeczywistość jest pełna sygnałów z tamtego świata. Gdyby
tak wszystkie duchy miały wobec nas złe zamiary, to już zupełnie…
A tak w ogóle, dziecko drogie, dlaczego właściwie miałyby mieć?
Odwróciła się i
poszła w stronę schodów.
- Trudno się mówi. Jak
pojawił się raz, to może będzie i drugi. Chodź do salonu,
kazałam wstawić obiad.
Chyba
sam diabeł podpowiedział pani Knight pomysł, by na czas remontu
piętra wysłać córkę akurat do ciotki Flory. Emily zaproponowała,
że pojedzie do domu w Londynie, ale matka nie zgodziła się. Ze
względu na remont nie mogła oddelegować nikogo ze służby, więc
Emily musiałaby tam siedzieć sama, a na to nie można było
pozwolić: od czasu wypadku matka wolała dmuchać na zimne.
Spośród
wszystkich krewnych cioteczna siostra ojca była najbardziej
nawiedzona, i to w sensie dosłownym. Owdowiała przed paroma laty, a
jej córki jedna po drugiej, jakby się zmówiły, powychodziły za
mąż i rozjechały się po świecie – jedna do Kanady, druga do
Londynu, a trzecia tylko do Heolycyw. Mildred Knight nalegała więc,
aby Emily odwiedziła ciotkę, której strasznie doskwiera samotność,
co tłumaczy jej różne dziwactwa. Na miejscu Emily przekonała się
jednak, że ciotka Flora bynajmniej nie narzeka na niedobór
towarzystwa. To ostatnie okazało się niespecjalnie żywotne i
zdecydowanie niematerialne, ale za to gadatliwe było aż do
przesady. Przynajmniej tak utrzymywała wdowa Jolliffe.
Ciotka
Flora była zapaloną spirytystką, czy tam spirytualistką –
twierdziła, że to zasadnicza różnica. We wszystkim dopatrywała
się jeżeli nie bardzo ważnych wiadomości z zaświatów – tak
jakby zmarli z jakiegoś powodu musieli komunikować się z żyjącymi
za pomocą plamy na szybie albo durszlaka spadającego
niespodziewanie z haczyka w kuchni, zamiast stosować bardziej
jednoznaczne w interpretacji metody w rodzaju starych, dobrych
napisów na ścianie – to w każdym razie działań innych sił
nadprzyrodzonych. Poza tym wierzyła w horoskopy i różne
przepowiednie, prenumerowała ezoteryczne czasopisma, a co środę
jeździła do Mumbles, gdzie odbywały się seanse spirytystyczne
pod przewodnictwem znanej wróżki i medium z Paryża, madame
Letourneau. Wracała z nich w bardzo egzaltowanym nastroju i całymi
godzinami opowiadała o tym, czego się dowiedziała.
Pierwsze
dni po przyjeździe Emily także zeszły pani Jolliffe na próbach
zarażenia siostrzenicy swoją pasją. Nawet gdy rozmowa schodziła
na temat działań wojennych, ciotka Flora zaraz dosiadała
ulubionego konika.
- „Zadkiel’s Almanac”
napisał, że wojna skończy się przyszłej jesieni – oznajmiała
na przykład. – Najwyższa pora by była. Na przyszłe święta
twój ojciec do domu wróci…
- A skąd ten Zadkiel ma
takie dokładne informacje?
- Tu jasnowidzenie
wchodzi w grę, dziecko drogie – odpowiadała na to z pełnym
wyższości przekonaniem pani Jolliffe. – Jeszcze wspomnisz moje
słowa.
- Tak? A przecież
dopiero wczoraj mówiła ciocia, że będzie koniec świata!
Dezorientacja ciotki
trwała ledwie chwilę, zaraz powiązała jedno z drugim.
- To zupełnie co innego
– stwierdziła. – Najpierw będzie wojna, a potem koniec świata.
Wiem dokładnie! Rosyjski mistyk Sołowjow napisał, że na końcu
świata zjednoczą się protestanci, katolicy i prawosławni i staną
razem z Żydami przeciw Antychrystowi. No to akurat będzie, Anglia,
Francja i Rosja z tym tam kongresem syjonistów w Szwajcarii, a
Antychryst, dziecko drogie, to jak raz Niemcy i Turcja, wszystko się
zgadza. A tuż przed samym końcem Chińczycy pójdą na Europę. I
wiesz co? Widziałam w zeszłym tygodniu Chińczyka na ulicy w
Mumbles!
- Jeżeli w Mumbles, to
podejrzewam, że można tam spotkać nie tylko Chińczyka, ale nawet
Szkota – Emily pozostawała sceptyczna.
Ciotka Flora bardzo się
przejęła kalectwem Emily i kilka razy wypytywała ją szczegółowo
o wszelkie okoliczności jej wypadku. Nie minęło wiele czasu, aby
dziewczyna zorientowała się, że indagacje ciotki zmierzają ku
wpleceniu tego zdarzenia we własną, mistyczną wizję świata.
- Przyznajesz
więc, że było to zdarzenie z pogranicza życia i śmierci? –
zapytała pewnego razu, gdy Emily nieopatrznie wymknęło się, że
miała szczęście, że w ogóle żyje.
- Tak, ale nie mam
pojęcia, co by z tego miało…
- Dziecko drogie, w
przyrodzie nic nie ginie. Jeżeli po tym strasznym wypadku straciłaś
władzę w nodze, to w zamian mogłaś zyskać inne talenta, z
których nawet nie zdajesz sobie sprawy…
- Chce ciocia powiedzieć,
że mogę być medium? – upewniła się Emily. – Jakoś nie widzę
siebie w tej roli. Nie zauważyłam, żebym od tamtego czasu słyszała
jakieś głosy. Zresztą, mamy teraz wojnę, gazety co trochę piszą,
że ten czy ów poległ na froncie. Gdybym teoretycznie była medium,
głowa powinna mi pękać od ogólnego szumu.
- Tu nie chodzi jedynie o
słyszenie głosów – odparła z przekonaniem ciotka Flora. – Oni
tam, po tamtej stronie, mają różne metody, żeby się z nami
porozumiewać. Słyszałaś kiedy o wirujących stolikach?
- Oczywiście, opowiada
mi ciocia o nich co najmniej raz dziennie – westchnęła Emily.
- No właśnie! –
potwierdziła ciotka z uznaniem. – Więc mówię ci o tym, żebyś
była świadoma istnienia świata duchowego, bo może się okazać,
dziecko drogie, że otrzymałaś dar widzenia tego, co zakryte dla
zwykłych śmiertelników…
Im dłużej Emily
wysłuchiwała ezoterycznych bajęd ciotki, tym bardziej nachodziły
ją, wraz z zimnym dreszczem, myśli, że coś w nich rzeczywiście
może być na rzeczy. I to wcale nie było dobrze. Kto inny uznałby
zainteresowania Flory Jolliffe za mniej lub bardziej nieszkodliwe
dziwactwo, ale Emily czuła się przez nie naprawdę nieswojo. Była
racjonalistką i czysto rozumowo nie wierzyła w duchy, jednak
skłębione głęboko we wnętrzu lęki coraz odważniej drapały jej
duszę pazurami, czekając na odpowiedni moment, żeby wyrwać się
na wolność.
Ciotka Flora, zupełnie
nieświadoma dyskomfortu, jaki sprawia siostrzenicy, ignorując jej
nieśmiałe protesty albo traktując je jako przejawy „wiejskiej
przyziemności”, ze szczególnym upodobaniem opowiadała o własnych
spotkaniach z siłami nadprzyrodzonymi.
- To było w tamtą
sobotę, jakoś po ósmej. Siedziałam wtedy w fotelu, czytałam
książkę i przy czytaniu zasnęłam. No i nagle ktoś mnie szarpie
za ramię i woła z takim, wiesz, oburzeniem: „Co, już śpisz?!”
Otwieram oczy, a tu nikogo! Pusty pokój! Służącej dałam
wychodne, zresztą jej głos znam…
Emily
doszła do wniosku, że sytuacja zaczyna ją przytłaczać.
Perspektywa mieszkania pod jednym dachem z osobami zmarłymi jakiś
czas temu budziła w niej skurcze żołądka i drżenie nóg. W tym
miejscu granice jej racjonalizmu wystawione były na próbę. Po
prostu nie mogła się oprzeć, czuła, że fala strachu jest blisko.
Nieważne, jak usilnie tłumaczyłaby sobie w sposób racjonalny, że
nic jej nie grozi, serce wiedziało lepiej.
I co prawda nie słyszała
głosów na jawie, ale stało się coś jeszcze gorszego: głosy
zaczęły przychodzić we śnie. I to był ON. Wyzierał ku Emily
spośród ciemnych drzew, machając do niej przegniłą dłonią,
mrugając pustymi oczodołami… „Ja już od dawna nie żyję, ale
przecież potrafisz się kontaktować z zaświatami, prawda?” Innej
nocy, idąc we śnie przez miasto, zobaczyła go, złowrogi szczątek
człowieka w sparciałych łachmanach, pośród tłumu przechodniów,
i choć myślała, że przejdzie spokojnie, że nie da mu się
zauważyć, to on i tak za każdym razem ją dostrzegał i zaczynał
iść za nią. Im bardziej przyśpieszała kroku, tym bardziej
utykała na okaleczoną nogę, a on był coraz szybszy… Błagała
przechodniów o pomoc, ale oni nie widzieli w całej sytuacji nic
nadzwyczajnego, aż wreszcie upiór
wyciągał ku niej tkniętą rozkładem dłoń… Emily budziła się
cała zlana zimnym potem.
Nie
mogła spać. Długie nocne godziny spędzała przy świetle lampy w
zamkniętym na klucz pokoju gościnnym. Ciotka też zresztą nie
wysypiała się nocami, ale z innych powodów. Przy śniadaniu
opowiadała, że budziły ją straszne hałasy dochodzące ze
strychu, niewątpliwie świadczące o tym, że nad willą sprawują
pieczę przyjazne duchy, a może nawet aniołowie. Emily absolutnie
nic nie słyszała, ale pani Jolliffe twierdziła, że dziewczyna
tylko się z nią drażni, żeby za wszelką cenę postawić na
swoim.
Trzeba
było się czymś zająć, więc Emily pisała listy. Do matki w
Aberlogwyn, do ojca na froncie, do kuzyna Erniego w internacie, do
jakichś innych wujostw i kuzynostw, z którymi na ogół nie
utrzymywała kontaktów, do pewnej Belgijki, z którą utrzymywała
znajomość korespondencyjną, a nawet do redakcji „Modern Herald”
– od paru numerów panna Eleonora Partridge wracała do normy, w
jej felietonach było coraz mniej patosu, a coraz więcej humoru.
Poprzedniego
wieczoru, kiedy samotność w obliczu zwariowanej ciotki i być może
nieistniejących, ale wcale przez to nie mniej przerażających istot
nadprzyrodzonych sięgnęła punktu szczytowego, Emily, skulona
pośrodku gościnnego łóżka, które nagle okazało się jakoś
zbyt szerokie, podjęła ważną decyzję. Postanowiła napisać w
końcu do kapitana Scoldinga.
Nad
listem siedziała długo, padając na twarz i podpierając się
nosem, trzy razy zasnęła z piórem w dłoni – na szczęście nic
się jej wtedy nie śniło. Wreszcie skończyła, przejrzała jeszcze
raz, przepisała na czysto. Schowała do koperty i jak najszybciej
zapieczętowała, żeby rano się nie rozmyślić.
Skutek był taki, że po
śniadaniu całe przedpołudnie wracały do niej uporczywe obawy, czy
nie nawypisywała do Tony’ego (w myślach już nazywała go po
imieniu) jakichś strasznych bredni, przez które przestanie ją
lubić. Było to uciążliwe, ale i tak lepsze niż myślenie o
trupach.
A teraz nagle ciotka
wyskoczyła jak filip z konopi z tym duchem w łazience…
- Chyba wiem, o co chodzi
– powiedziała ciotka Flora, gdy spożywały obiad w jadalni na
parterze. – We środę byłam na seansie i Doris Howell próbowała
przywołać swoją córkę, tę, co się utopiła. Próbowałyśmy z
pismem automatycznym, wiesz, duchy pokazują na tabliczce litery po
kolei. No ale zamiast córki Doris przyzwałyśmy nie wiadomo kogo. I
myślę, dziecko drogie, że to właśnie on mi się ukazał w
łazience. To może być jakaś starożytna osobistość!
- Skąd ciocia wie, że
starożytna?
- Duch twierdził, że
nazywa się Htmn-sp – stwierdziła z przejęciem pani Jolliffe. –
Moim zdaniem to po staroegipsku. Nie mogłabyś, dziecko drogie,
napisać do ojca i poprosić, żeby mi to wytłumaczył?
- Ależ ciociu, ojciec
jest oficerem i hodowcą, nie egiptologiem.
- Ale służy w Indiach,
więc na pewno się na tym zna. Przecież z Egiptu do Indii to
kamieniem dorzucić.
- O, właśnie – Emily
zręcznie wykorzystała pretekst. – Wybrałabym się na pocztę,
mam kilka listów do wysłania.
- Cóż… Dobrze, zrób
sobie przejażdżkę do miasta, zaraz każę Saundersowi przygotować
auto.
W czasie, gdy szofer się
gotował, Emily przebrała się do wyjścia, założyła obszerny
szary żakiet, właściwie półpłaszcz, oraz jesienny kapelusz.
Było pochmurno, więc zamiast laski zabrała tym razem parasolkę,
wykonaną na specjalne zamówienie przez parasolnika Jonesa z
Caerphilly, z pozoru filigranową, lecz na tyle mocną, żeby
wytrzymywała nawet mocne przeciążenia, gdyby właścicielka
musiała nagle chronić się przed upadkiem.
Mając
jeszcze trochę czasu, wróciła do salonu i zaczęła przeglądać
prasę leżącą na stoliku w rogu. Przerzuciwszy „Glamorgan
Gazette”, z niesmakiem stwierdziła, że i ta redakcja powołuje
się na rewelacje tajemniczego Zadkiela. Jej wzrok prześlizgnął
się po liście mieszkańców hrabstwa zabitych, rannych i
urlopowanych w ciągu ostatniego miesiąca, po artykułach o
obniżkach czynszu i wzroście cen węgla, po materiale o sukcesach
lokalnego chóru męskiego na występach w USA, po notatkach o tym,
kogo ukarano grzywną za pijaństwo, kogo za hazard, a kogo za jazdę
na rowerze bez przedniego światła. Następnie otworzyła „Modern
Herald”. Poniżej najnowszego tekstu panny Partridge widniało
sprostowanie:
„W
numerze „MH” z 22 października do mojego fejletonu wkradł się
błąd. Napisałam mianowicie: Pewien dżentelmen zapytał mnie
kiedyś: „Dlaczego nienawidzi pani mężczyzn, panno Partridge?”
Odpowiedziałam: „Ależ ja bardzo szanuję mężczyzn i właśnie
dlatego chcę, żeby traktowali mnie i inne kobiety poważnie”. Z
jakichś powodów fragment ten został zniekształcony i poszedł do
druku w brzmieniu następującym: …żeby oni i inne kobiety
traktowali mnie poważnie. Nie podejrzewam redakcji ani tym
bardziej korektora „Modern Herald” o złą wolę, jednak tego
rodzaju przekręcenie w zasadniczy sposób zniekształca wymowę
opublikowanego materiału.”
Emily uśmiechnęła
się krzywo. Eleonora Partridge najwyraźniej tylko dlatego nie
podejrzewała korektora o złą wolę, że nie podejrzewała także,
aby w ogóle myślał.
- Pani kazała
powiedzieć, że samochód gotowy – głos służącej przerwał
lekturę.
Kierowca Saunders bez
trudu podrzuciłby Emily pod sam budynek poczty przy Wind Street, ona
jednak kazała mu się zatrzymać wcześniej, nieopodal dawnego
zamku. Miała ochotę spędzić kilka godzin poza domem, z dala od
całego tego spirytyzmu.
Szła ulicą powoli,
wspierając się na parasolce. Prawy but, wykonany na miarę przez
specjalistę, sprawował się bardzo dobrze, mimo to nie był w
stanie zastąpić pełnej sprawności. Stopa wykrzywiona pod
nienaturalnym kątem sprawiała, że zmęczenie przychodziło
szybciej. Emily nie miała zamiaru się poddawać, ale musiała robić
przerwy. Zatrzymywała się, oglądała witryny sklepów, omiatała
spojrzeniami przechodniów, wrzuciła parę miedziaków do puszki
jakiejś damy kwestującej na Belgów.
W dalekiej perspektywie
ulicy dostrzegała już smukły, zakończony ostrą attyką budynek
poczty głównej, gdy coś nagle kazało jej się znowu zatrzymać.
Z
naprzeciwka nadchodził oficer marynarki wojennej. Nie wyglądał,
jakby mu się śpieszyło, jednak bez trudu wyprzedzał innych
przechodniów zmierzających w tym samym kierunku. W jego sylwetce i
sprężyście rozkołysanym kroku dało się dostrzec coś znajomego.
Oczywiście niepodobieństwem było, aby akurat teraz kapitan
Scolding pojawił się w Swansea, jednak Emily nie mogła oprzeć się
wrażeniu, że widzi właśnie jego. Im bliżej zaś był oficer, tym
bardziej niemożliwe stawało się możliwe.
Tony
spędził nieco czasu na poczcie, wysyłając cały pakiet listów w
imieniu własnym i kolegów. Tylko Vincentowi nie był w stanie
pomóc, bo ten przez ostatnie dni w nieskończoność poprawiał swój
list do Lindy, darł, wyrzucał strzępy za burtę albo zaglądał do
kambuza, bezceremonialnie pakował zapisane kartki pod fajerkę i
stał nad piecem, czekając, aż spłoną do końca, po czym zaczynał
kolejną wersję.
Po
nocnym locie zakończonym wysadzeniem na hiszpański brzeg agenta
mającego dyskretnie obserwować podejrzaną spółkę handlową, HMS
„Evelyn” wzięła kurs na Walię. Transportowiec „Bowland”
zdążył w międzyczasie odebrać z bazy lotniczej w Pembroke nowy
silnik do samolotu Tony’ego i poruszał się wzdłuż wybrzeża w
oczekiwaniu na resztę zespołu. Spotkanie obu jednostek wyznaczono
właśnie w Swansea, gdzie załogi otrzymały nieco wolnego. Scolding
miał jeszcze dwie godziny do powrotu na pokład, więc postanowił
urządzić sobie spacer po mieście.
Szedł więc Wind Street
ku ruinom zamku będącego ongi siedzibą baronów Gower, starając
się nie myśleć o swoim wciąż niewykonanym zadaniu, o
nieuchwytnych niemieckich korsarzach. Wczuwał się w atmosferę
miasta, rozglądał, starał się dostrzegać różne szczegóły. I
wtem jego spojrzenie natrafiło na znajome oczy… Zatrzymał się
gwałtownie.
- Dzień dobry, kapitanie
– powiedziała Emily Knight. – Co pana przywiało w te strony?
- Służba, jak zwykle –
Tony ukłonił się, trochę zdezorientowany. – To dość
niespodziewane spotkanie, ale bardzo miłe.
Przez chwilę tkwili w
milczeniu, nie zwracając uwagi na przechodniów dookoła. W końcu
Emily zdecydowała się przełamać ten stan.
- Nie widział mnie pan
jeszcze w jesiennym stroju, prawda? Gdybym wiedziała, że pana
spotkam, założyłabym coś bardziej uroczystego.
- Dla mnie najbardziej
uroczyste są pani oczy, Emily – odparł kapitan bez zastanowienia
i z pewną satysfakcją wsłuchał się w jej cichy, pełen
zakłopotania śmiech.
- To wspaniały
komplement – przyznała. – Bardzo się panu śpieszy?
- Niezupełnie. Akurat
złapałem chwilę wolnego czasu na lądzie, więc postanowiłem
zrobić sobie spacer po mieście.
Emily rzuciła okiem
przez ramię Tony'ego, w stronę odległego gmachu. Poczta poczeka,
nic się nie stanie, jeżeli te wszystkie listy zostaną wysłane
następnego dnia.
- Cóż, ja też
właściwie tak sobie tylko spaceruję – ułatwiła mu sprawę. –
Musiałam w końcu wyjść z domu.
- W takim razie
moglibyśmy się przejść razem – zaproponował Scolding zgodnie z
jej oczekiwaniami. – Mam jeszcze dwie godziny.
Ruszyli ulicą przed
siebie, ona wsparta na jego ramieniu, tak samo jak wtedy, gdy
odwiedził ją w rodzinnym majątku. Poczta była coraz bliżej, ale
Emily już nie zwracała na nią uwagi, co innego było dla niej
ważniejsze. Tony z początku nie mógł się przyzwyczaić do
powolnego tempa, które narzucała jego urocza towarzyszka – z
natury był raczej szybki, do tego miejska atmosfera też wzbudzała
w człowieku jakiś pośpiech –
ale już po chwili przypomniał sobie spacer po starym parku.
- Jak się panu podoba w
Abertawe?
- Gdzie? – nie
zrozumiał Tony.
- No, w Swansea – Emily
odniosła wrażenie, że lekko się czerwieni od chybionej próby
zrobienia wrażenia. – Tak się nazywa po walijsku. Ujście rzeki
Tawe.
- Wszystkie nadmorskie
miasta mają pewien wspólny mianownik – powiedział Scolding
dyplomatycznie. – Pochodzę z Eastbourne, więc to dla mnie znajome
warunki. Ale tu jest dla mnie zbyt prowincjonalnie. Wolę skrajności:
albo wielkie miasto jak Londyn czy Edynburg, albo od razu wieś.
- Wieś? Czyli, dajmy na
to, Aberlogwyn?
- Gdybym miał wybierać
pomiędzy Swansea a pani Aberlogwyn, nie wahałbym się ani chwili.
Kierowali się na
południowy wschód, jak droga prowadziła. Emily opowiadała o
wydarzeniach w gospodarstwie i najbliższej okolicy. Patrząc na jej
pogodną twarz, obserwując wytrwałość, z jaką dziewczyna
stawiała czoła ograniczeniom własnego ciała, rzucając okiem na
delikatne, lecz pewne siebie palce wczepione w jego rękaw, Tony
czuł, jak coś w głębi niego rozgrzewa się i topnieje. Wiedział,
że dwie godziny miną prędzej, niż mógłby się spodziewać, o
wiele szybciej niż w czasie każdego lotu patrolowego.
Emily tymczasem, z
zewnątrz subtelnie radosna, przeżywała rozterki. Nie ulegało
wątpliwości, że oboje, ona i on, nie spodziewali się spotkania i
nie przygotowali się, za przeproszeniem, duchowo. Nawyobrażała
sobie w ostatnich miesiącach nie wiadomo czego, a teraz
rzeczywistość okazała się nie przystawać do jej wizji. Spacer z
Tonym był przyjemny, ale ona oczekiwała niebosiężnego porywu…
Przy tym deprymował go jakiś niejasny dystans z jego strony.
Kapitan Scolding owszem, posłużył jej ramieniem, dbał o to, by
nie przyspieszać zanadto kroku, ale… zachowywał się zbyt
poprawnie. Poza tym czuła wstyd za swoją zuchwałość, kiedy to
pocałowała go znienacka w starym parku. Pamiętał to? Miał jej za
złe? Nie dawał do zrozumienia nic w tym rodzaju, a ona nie miała
odwagi pytać.
- A może poszlibyśmy na
plażę? – zaproponowała nagle. Swansea miało najpopularniejszą
plażę w całej Walii, jednak panna Knight w czasie pobytu w mieście
nie bywała tam zbyt często.
- To bardzo dobry pomysł,
na wypadek, gdybym miał w najbliższym czasie zatęsknić za
widokiem morza – uśmiechnął się Tony.
- A za moim? –
zaryzykowała Emily.
- Na taką tęsknotę już
nie ma siły…
Minęło pół godziny
niespiesznego spaceru, gdy Scolding i panna Knight dotarli na miejską
plażę. Listopadowego popołudnia nie cieszyła się ona tak szaloną
popularnością jak latem. Szeroki dywan piasku, złoty w pogodne
dni, tym razem zdawał się wyblakły, prawie biały. Fale zjeżone
białymi pióropuszami smagały go ze skraju, nie wdzierając się
daleko. Słońce nie ukazywało swego złotego oblicza, emanując
tylko gęstą poświatę w miejscu, gdzie zasłona ciężkich,
ołowianych chmur była nieco cieńsza. Było pusto i cicho, sam szum
morza i krzyki mew. Jedyny wyjątek stanowił jakiś długowłosy
młodzieniec w rozpiętym płaszczu, który brodził wśród fal,
nie przejmując się mokrymi nogawkami. Patrzył w niebo, wywijał
rękoma i wykrzykiwał rytmicznie jakieś wyrazy, jakby układał
wiersz i miał problemy ze znalezieniem rymu. Tony i Emily
pozostawili go z tyłu, kierując się w stronę wody.
- Zachowajmy pewną
odległość, żeby nie przemoczyć butów – zaproponowała
dziewczyna. – Byłoby niedobrze, gdybyśmy się przeziębili.
Użyta przez Emily
liczba mnoga nieoczekiwanie sprawiła Tony’emu przyjemność.
- Ma pani całkowitą
rację – odrzekł. – Wody morskiej i tak mam na co dzień pod
dostatkiem.
Wędrowali wzdłuż
brzegu, oddaleni na dwa jardy od najdalszego zasięgu fal. W grząskim
piasku podpieranie się parasolką wcale nie gwarantowało zachowania
równowagi, więc Emily rozłożyła ją, osłaniając się od strony
pleców, niby to przed wiatrem. Ramię kapitana stanowiło tu dla
niej wystarczającą podporę, a on sam przyzwyczaił się wreszcie
do wspólnego tempa spaceru. Chwilami miał ochotę zatrzymać się,
spojrzeć jej w oczy i objąć z maksymalną czułością, na jaką
było go stać, jednak powstrzymał się przed taką zuchwałością,
czekając na jakiś znak z jej strony.
- No, teraz mamy trochę
spokoju – zauważyła Emily. – Tylko my dwoje i wiatr.
- O ile nie dogoni nas
tamten nawiedzony poeta – stwierdził Scolding. – Czy to jest
jedno z tych miast, w których wszyscy wszystkich znają i za chwilę
całe Swansea zacznie o nas gadać?
- Jeżeli nawet, nie
przejmuję się takimi opiniami – odrzekła. – Zresztą oboje tu
jesteśmy tylko przelotnie. Ja może nieco dłużej, ale nie
spodziewam się prędko wrócić.
- Dlaczego? Ponieważ
spotkała tu pani mnie? – zapytał Tony podchwytliwie, oczekując
zaprzeczenia.
- Gdyby chodziło o pana,
sama namawiałabym matkę, żeby kupiła tu jakąś nieruchomość.
Ale to ta ciotka, u której mieszkam. Nie daje mi spokoju, ciągle
żyje w świecie spirytualiów.
- Tak dużo pije?
- Nie, nie – wyjaśniła
Emily. – Spirytualiów w innym znaczeniu. Wywołuje duchy i inne
takie. Wierzy w przepowiednie, kontakty ze zmarłymi i bliski koniec
świata, a nawet próbowała zrobić ze mnie medium. Proszę
powiedzieć, kapitanie, czy ja wyglądam na medium?
- Jest pani tak
zagadkowa, że i tego można się spodziewać.
Emily uśmiechnęła
się.
- A ja właśnie staram
się stąpać twardo po ziemi. I na ogół mi się udaje – po czym,
zorientowawszy się, jak to zabrzmiało, dodała: – Nawet jeśli
krokiem lekko nierównym.
- W takim razie co pani
sądzi o mnie, który od ziemi bywam bardzo daleko?
- Lubię pana, kapitanie
– odrzekła wprost. – Chyba raczej nic więcej, ale za to bardzo,
naprawdę ogromnie.
- To
więcej, niż zasłużyłem – odpowiedział Tony, nie zdradzając
rozczarowania, które właśnie zaczęło podgryzać jego dobry
nastrój.
- Pamiętam, jak był pan
przekonany, że zamierzam porachować panu kości – przypomniała
Emily. – To i tak postęp, prawda? Dlaczego ma pan o sobie tak
niskie mniemanie?
- Nie, ja po prostu… –
kapitan nie do końca wiedział, w jakim kierunku zmierza rozmowa.
Tymczasem Emily
dostrzegła w oddali leżący na piasku okorowany pień,
przytaszczony przez kogoś, komu się nie chciało szukać leżaka,
może przez jakichś nocnych biesiadników.
- Usiądźmy –
zaproponowała. – Jednak przeceniłam swoje siły. Jak zwykle
zresztą.
I nie czekając na
odpowiedź Scoldinga, puściła jego ramię i skręciła ku
potencjalnemu siedzisku. W sypkim piasku zachwiała się na moment, a
niesforny wiatr, przelatując, zaplątał się w jej rozpięty
parasol, potrząsnął nim. Szybko odzyskała równowagę, lecz w
pewnej chwili tak bardzo przechyliła się w przód, że skraj jej
spódnicy uniósł się, przez sekundę mignął nie tylko czarny,
wąski pantofel, ale i kostka przyobleczona w jeszcze czarniejszą
pończochę. Na widok tego, co zazwyczaj zakryte, Tony’emu
zakręciło się w głowie… Zresztą kostka jak kostka, ale te
dłonie! I oczy, te oczy! Nie były wprawdzie zakryte, nie były też
zresztą fiołkowe, jak oczy z jego snu, ale teraz zrozumiał, że
fiołkowość we śnie była tylko substytutem czegoś głębszego na
jawie…
Przysiadła, poprawiając
płaszcz z tyłu, parasolkę zamknęła i wbiła w piasek przed sobą,
wspierając na niej prawą dłoń. Kapitan Scolding dosiadł się
obok.
- Ciągle myślę o tym,
o co prosiła mnie pani ostatnio – odezwał się po chwili
milczenia. – Chciałbym kiedyś znowu panią odwiedzić w rodzinnym
gnieździe.
- Byłaby to dla mnie
oczywista przyjemność – zgodziła
się Emily. – Pomijając wszystko inne, lubię samotność, ale do
pewnych granic. A teraz nawet z kuzynem Erniem nie mam kiedy
porozmawiać, bo pojechał do szkoły z internatem w Caerphilly i do
domu przyjeżdża raz w miesiącu.
- A
co nowego u rotmistrza Miakiszewa?
-
Cóż może być nowego? Siedzą w Roddbwlch z wujem Robertem, piją
whisky i filozofują. Jakieś dwa tygodnie temu trafił się ładny
dzień, więc siedzieli we dwóch na werandzie i snuli te swoje plany
wielkiego interesu. Wie pan, hodowla nowej rasy koni, dostawy dla
wojska. Coraz bardziej się zapalali do tego pomysłu, a im więcej
pili, tym bardziej im się wszystko mieszało. Po południu
przechodził okolicą oficer z oddziałem terytorialnych.
Zarządził odpoczynek przy dworskiej drodze i wstąpił do Roddbwlch
na herbatę. A wuj i Miakiszew byli już wtedy tak pijani, że
przedmiot rozmowy pomieszał im się z rzeczywistością i próbowali
siłą sprzedać oficerowi siedemdziesiąt koni.
- Aż siedemdziesiąt?
- Chyba mówili o tych,
które się dopiero mają urodzić. Próbował im tłumaczyć, że to
nie do niego z takimi ofertami i w ogóle on jest z piechoty, a
skończyło się na tym, że obaj poczuli się ciężko urażeni. Tak
ten oficer opowiadał, bo w końcu przyszedł na tę herbatę do
nas. Źle się czułam tego dnia i leżałam u siebie, ale wszystko
słyszałam z piętra. Chcieli nawet pisać do dowódcy pułku, czy
tam batalionu, ale następnego dnia jakoś im się odwidziało, mieli
inne problemy na głowie.
Tony słuchał opowieści
swej towarzyszki ze spokojem, nie przerywając, czasem tylko kiwał
głową. W pewnej chwili zdjął na moment czapkę. Emily dostrzegła
bliznę na czole.
- Co się panu stało,
kapitanie? – zapytała zaniepokojona.
- To pamiątka z
najtrudniejszego patrolu, na jakim kiedykolwiek byłem – wyjaśnił.
– Drobnostka, trzeba było szyć, ale dobrze się zagoiła.
- Proszę mi o tym
opowiedzieć! – nalegała Emily. – Czy pan nie wie, że się o
pana martwię? Tylko niech pan nie mówi, że to nieodpowiedni temat
dla młodych panien. Po wypadku nie ma dla mnie nieodpowiednich
tematów. Poza tym mamy wojnę, cały naród jest w ten czy inny
sposób dotknięty, więc jeśli da mi pan na krótką chwilkę
założyć swoją koronę cierniową, będzie to dla mnie prawdziwy
zaszczyt.
Zawstydziła się nagle,
że pewnie straszliwie bredzi, i odwróciła wzrok.
- Przepraszam, to chyba
moja ciotka. Ten jej cały mistycyzm mi się udziela…
- To nie korona cierniowa
– Scolding udawał, że nie zrozumiał metafory. – Uderzyłem
czołem w owiewkę.
I opowiedział jej, jak
razem z Vincentem stoczyli walkę z nieprzyjacielskimi samolotami,
zostali rozbitkami i spędzili wiele godzin unieruchomieni na pełnym
morzu, bez prowiantu i bez łączności. Starał się, żeby to nie
zabrzmiało ani jak użalanie się nad złym losem, ani jak
przechwałka, w końcu czymże jest rozcięcie czoła i lekka rana
przedramienia w porównaniu z wielokrotnym złamaniem. Mimo wszystko
Emily i tak lekko pobladła, jej urzekające oczy rozszerzyły się z
przejęcia. Dotarło do niej z całą jaskrawością, że każde
spotkanie z Tonym mogło potencjalnie być ostatnim. Na moment wręcz
zabrakło jej tchu.
- Cieszę się, że
wyszedł pan z tego, kapitanie – wykrztusiła wreszcie. – Dużo
myślę o panu, modlę się za pana…
Nie odpowiedział.
Wyciągnął rękę i nakrył szczupłą dłoń Emily spoczywającą
na bambusowej rączce parasola. Ale nie patrzył na nią, tylko na
horyzont.
- Przejmuje się pan tym,
co powiedziałam przed chwilą? – upewniła się. – Proszę tego
nie brać do siebie! Jest pan najlepszym przyjacielem, jakiego w
życiu miałam. To tylko ja jestem taka niezdolna, z kamiennym
sercem. Czasami myślę, że świat namiętności jest dla mnie
całkiem zakryty.
Teraz już bredziła
dokumentnie. Przecież tak często o nim myślała, praktycznie
każdego dnia i każdej nocy, pisała listy, czasem nawet wyobrażała
sobie, że on na nią patrzy – a tu nieoczekiwane spotkanie ją
zaskoczyło. Przeżyła rozczarowanie, że nie czuje tego ciepłego
dreszczu, którego tak gorąco wyczekiwała od pamiętnej wizyty
Tony’ego w Aberlogwyn. Sama do siebie miała pretensje, że jej
reakcja nie okazała się tak gwałtowna. Z jednej strony cieszyła
się, że go widzi, czuła się szczęśliwa, mogąc po prostu
posiedzieć z nim i porozmawiać. Pragnęła, aby ta chwila, gdy
oboje siedzą przy plaży, wpatrując się w miejsce ponad ołowianymi
falami, gdzie za chmurami powinno się kryć zmierzające ku
zachodowi słońce, trwała w nieskończoność. A z drugiej strony
miała poczucie, że z każdym zdaniem coraz bardziej się pogrąża.
Tyle tęsknoty, tyle marzeń i nagle jej się zachciało zgrywać
niedostępną!
- Przepraszam, co pan
mówił? Zamyśliłam się – przemówiła.
- Mówiłem, że też
czasem mam takie wrażenie. Mój przyjaciel Henry ostatnio wręcz
chorował z miłości, a ja nie przypominam sobie, żebym w życiu
przeżywał takie objawy. Dla mnie to po prostu kwestia bycia z kimś
blisko…
- Vincent? – przerwała
mu Emily. – Ma złamane serce? Z tego, co pan mówi o obowiązkach
obserwatora, nieszczęśliwy człowiek na tym stanowisku może
zagrażać całej załodze…
- Trudno powiedzieć –
przyznał Scolding. – Zakochał się w śpiewaczce z Portsmouth,
kiedy byliśmy na przedstawieniu w teatrze. Wygląda na cierpiącego,
ale twierdzi, że ma u niej szanse.
- Śpiewaczka? Wysoko
mierzy, oby mu się udało.
- A czy pani umie
śpiewać, Emily?
- Nie lubię swojego
głosu, wydaje mi się jakiś niezgrabny, za niski – przyznała. –
Czasem próbowałam śpiewać i za każdym razem czułam, że się
kompromituję. Gdyby słoń w składzie porcelany mógł śpiewać,
brzmiałby zupełnie jak ja.
- Skoro tak, nie będę
nalegał, aby pani dla mnie zaśpiewała – powiedział kapitan. –
Ale lubię pani grę na fortepianie. W ogóle chciałbym móc spędzać
z panią więcej czasu.
Bezpośrednie wyznanie,
choć nie tak bardzo bezpośrednie, o jakim by marzyła, ugodziło ją
w serce niczym gorąca, puchata strzała. Mimo to nagle jej odwaga
ściągnęła wodze i zamiast się odnieść do słów kapitana,
Emily zmieniła temat.
- I w ogóle, jak pan sam
dzisiaj widzi, chwilami ciężko mi się wysłowić. Zawsze lepiej mi
wychodziło formułowanie myśli na piśmie – stwierdziła i
dyskretnym ruchem wetknęła mu do ręki kopertę. Zaskoczony
Scolding uniósł ją do oczu, spojrzał na adresata.
- Redaktor naczelny
„Modern Herald?” – przeczytał z narastającą dezorientacją.
Emily
wybuchnęła nagłym śmiechem, dławiąc się zażenowaniem.
- To nie ten…
Przepraszam. Szłam na pocztę, miałam do wysłania kilka listów w
różne strony…
- O, cóż za zbieg
okoliczności! – Tony rozpromienił się. – Zanim się
spotkaliśmy, właśnie szedłem z poczty. Wysłałem do pani list,
może po powrocie do Aberlogwyn już go pani zastanie.
Panna Knight podała mu
właściwą kopertę. Westchnęła, zapatrzyła się w chmury. Coś w
nią wstępowało, coś ją opanowywało. Duch? A może i duch.
Silniejszy od tych, które czaiły się, albo i nie czaiły, w domu
ciotki Flory. Emily wiedziała jedno: myliła się co do tego, co
pozostaje dla niej zakryte. Teraz już na pewno wiedziała.
- Jestem już zmęczona –
odezwała się.
- Będziemy wracać? –
upewnił się Tony.
- Nie, kapitanie. Jestem
zmęczona tym całym kluczeniem, tymi podchodami. Przejdźmy do
rzeczy: kim dla pana jestem?
- Jak by to zgrabnie
wyrazić… Tamtej nocy, kiedy z Vincentem unosiliśmy się na falach
w rozbitym hydroplanie, byłem głodny, zmęczony, obolały i do tego
ranny, wiele godzin w ciemności, w chłodzie, bez rozsądnych szans
na ratunek. A potem nadeszła jutrzenka i wraz z nią nadzieja, że
nowego dnia pomoc wreszcie nadejdzie i znów wszystko będzie dobrze.
Pani jest dla mnie jak tamta jutrzenka.
Emily wprost
zaniemówiła, nie spodziewała się ze strony Tony'ego takiej
poetyczności. Scolding poczuł, jak jej dłoń kurczowo zaciska się
na głowicy parasolki, a potem wyślizguje się spod jego dłoni i to
ona jest teraz na górze, ściskając go pomiędzy kciukiem a palcem
wskazującym. Spojrzał wreszcie w jej oczy, nagle przepełnione
ciepłem. Na krótką, efemeryczną chwilę ich usta zetknęły się
delikatnie i z osobliwą nieśmiałością.
- Myślę, że nie ma
sensu, abyśmy to dłużej ukrywali wobec siebie nawzajem –
stwierdziła.
- Racja – odparł
Scolding i nie powiedział nic więcej, tylko znów nachylił się do
niej.
Kiedy wreszcie ich usta
oderwały się od siebie, Tony dostrzegł zmianę w twarzy Emily.
Zazwyczaj poważna, może trochę melancholijna i oszczędna w
okazywaniu uczuć, tym razem wydawała się rozświetlona od
wewnątrz, uśmiechała się szeroko, jej oczy lśniły.
- To było dość miłe –
zauważyła. – Zechciałby pan to powtórzyć, kapitanie?
Kapitan zechciał. Panna
Knight przycisnęła się do niego, posunęła się nawet do takiej
zuchwałości, że jej prawa, zniekształcona noga przez krótką
chwilę spoczywała na jego kolanie. Uniosła rękę, by zrzucić
kapelusz, uwalniając tym samym dłoń Tony'ego, ściskaną dotąd
tak mocno, jakby Emily lękała się, że bohaterski lotnik lada
chwila jej odleci na pełne morze. Dotknęła jego głowy i
przycisnęła usta do blizny na czole. Kapitan Scolding zaś z pełną
swobodą objął jej plecy, wyczuwając dotykiem falbany sukienki,
którą miała pod płaszczem.
Pozbawiona podpory
parasolka majstra Jonesa z Caerphilly jeszcze przez sekundę trzymała
się pionowo. Potem ona padła na piasek, a Emily w ramiona Tony'ego.
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńNO I TO TO JA ROZUMIEM!
Usuń<33333333333333333333333333333333
AŻ KURDE NIE WIEM CO NAPISAĆ. Normalnie to wiesz, spodziewałam się, że w końcu weźmiesz sobie moje pitolenie do serca i postanowisz mnie zadowolić (choćby po to, żebym w końcu przestała pod każdym rozdziałem biadolić XD), ALE, SIOSTRO, TO BYŁO SZYBKIE. I dobrze, w sumie to już dwudziesty trzeci rozdział, dość się naczekałam!
BOŻE, JAKIE TO BYŁO PIĘKNE. BOŻE, JAKI TEN BLOG JEST PIĘKNY. BOŻE, JAK DOBRZE, ŻE TU W OGÓLE KIEDYKOLWIEK TRAFIŁAM. Moje życie byłoby takie niekompletne, gdyby nie Tony, Henry, Linda, Emily i chłopaki z "Evelyn".
W ogóle coś czuję, że powinnam też jakoś skupić się na pierwszej części rozdziału, bo jak Cię znam, to pewnie coś kombinujesz i tak specjalnie krótko o tym napisałaś. MAM TAKIE PRZECZUCIE.
I ciotka Flora. Kobieta zagina system, dosłownie. Serio, uśmiałam się przy jej tekstach, ale teraz to tak sobie myślę, że jednak Emily i te jej sny, to też będzie coś ciekawego.
A CHOLERA, NIE POTRAFIĘ SIĘ NA NICZYM INNYM NIŻ NA TONYM I EMILY SKUPIĆ. Możesz być z siebie dumna. :DDDDDD
Sorka, że dwa razy, zmaściłam linkowanie za pierwszym podejściem, a chciałam, żeby ładnie wyglądało. :D
Satysfakcja jest tu podwójna: po pierwsze ze szczególnie udanego rozdziału, po drugie - z reakcji czytelniczej :DDDD
UsuńA tak w ogóle przyznam Ci się, że bohaterowie trochę wymknęli mi się spod kontroli, widocznie wszystkie osoby zainteresowane miały już dość tego całego owijania w bawełnę :D
Tylko martwię się o Tony'ego, bo im bardziej próbuję go ożywić, tym lepiej wychodzi nie on, a jego otoczenie. Znowu. Tym razem też chyba był trochę za bardzo bierny...
Teraz czeka mnie kilka dni doła z cyklu "jak mam jeszcze napisać coś równie dobrego?" :DDD
Stara, no ale nie mów, że był za bardzo bierny znowu... Gdyby nagle od gadania przeszedł do macania, to coś by było nie tak, bo to nie w jego stylu. Już by mnie to przy Henrym nie zdziwiło, on w końcu na golasa lubi po dżungli latać, więc wiesz. Ale Tony? Nie, on nie z tych. Toż to dżentelmen (DAJCIE MI TAKIEGO, JA TEŻ CHCĘ). Emily już wtedy w tym ogródku, parku (ludzie, co to było... mam słabą pamięć, wybacz) przejęła inicjatywę, tutaj też zdecydowanie gdyby nie ona, to by nic nie wynikło, więc wiesz. Tony jest opiekuńczy, dobrze wychowany i jest brawym kapitanem. Popracujesz nad nim jeszcze troszeczkę i będzie dobrze. ;)
UsuńCieszę się, że moja reakcja Cię ucieszyła. :3 Będę trzymać kciuki, żeby kolejne rozdziały były już tylko lepsze. I będą, bo wiem, że potrafisz. :D
Heheheeh nowa ankieta. <3 Użyłam sobie. :3
OdpowiedzUsuńCóż, nowy rozdział nadchodzi tak powoli, a coś się chce robić na blogu, to wymyślam ankiety... :D
Usuń