Rozdział 2. Skok do stawu


Brighton, lipiec 1914

- No i gdzie ten dworzec?
- Spokojnie, Foy. Zaraz go znajdziemy.
- Znajdziemy? A jak to w ogóle możliwe, że go zgubiliśmy?
      Dwaj oficerowie Royal Navy szybkim krokiem przemierzali ulicę. Był ładny, słoneczny dzień lipca. Bardzo gorącego lipca dla całej Europy.
- Jestem prawie pewien, że zobaczymy dworzec lada chwila – powiedział kapitan Thomas Dunmore. – Trudno go pomylić z czymkolwiek innym.
Wysoki na ponad sześć stóp, z kasztanowatymi włosami, ponurym spojrzeniem omiatał domy po obu stronach, starając się znaleźć jakikolwiek szczegół, który zapamiętał, gdy wychodzili z dworca w kierunku centrum.
- Na litość boską, Dunmore – westchnął jego kolega, płowowłosy James Foy. – Jesteśmy w małym mieście letniskowym, nie w Londynie! To jak zabłądzić na prostej drodze! Jeżeli ty w nawigacji jesteś równie zdolny, to się nie dziwię, że cię wysłali na kurs lotniczy. Po prostu woleli, żebyś się nie zbliżał do okrętów!
       Dunmore wcześniej służył w Scapa Flow na Orkadach, głównej bazie Grand Fleet, dumy brytyjskiej marynarki wojennej. Któryś z jego przełożonych był na tyle rozsądny, żeby znaleźć mu inne zajęcie.
- Człowieku małej wiary! – powiedział, a w jego głosie rozbrzmiewały ślady northumberlandzkiego akcentu. – W odróżnieniu od ciebie, ja chociaż ukończyłem ten kurs.
      Foy na słowa kolegi tylko wzruszył ramionami. Wkrótce przecież przekonał się, że jego nerwy były całkowicie zbędne. Obaj oficerowie skręcili w prawo i przed ich oczami wyrósł brightoński dworzec kolejowy, łukowato wygięty, gdyby spojrzeć nań z lotu ptaka, co Foy miał ostatnio okazję czynić kilkakrotnie.
      Parowóz, a za nim skład pasażerski, właśnie wjeżdżał na dworzec ze zgrzytem hamulców, para buchała z komina. Kiedy prędkość pociągu wreszcie osiągnęła zero i otworzyły się drzwi wagonów, na peron wylał się tłum pasażerów. Mężczyźni, kobiety, dzieci. Biznesmeni, urzędnicy, żołnierze, klasa robotnicza. Anglicy, Szkoci, Irlandczycy, przede wszystkim jednak mieszkańcy Londynu (wśród których można było znaleźć przedstawicieli wszystkich powyższych grup). Wszyscy oni przybywali właśnie do Brighton na urlop czy choćby na weekend, aby wypocząć na plaży, pospacerować po molo, a może nawet wybrać się w rejs jednym z licznych statków kursujących po Kanale. Nieco mniejsza grupa właśnie z urlopu wracała – załogi tychże statków, obsługa hotelowa czy po prostu ludzie, którzy nie jeździli na wywczas do Brighton, bo już tu mieszkali.
     Wysoki Dunmore bez trudu dostrzegł wśród podróżnych białą czapkę oficera marynarki, taką, jak sam nosił, i wyszedł nowo przybyłemu na spotkanie.
      Tony Scolding przywitał się z kolegami. Korzystając z urlopu, odwiedził rodziców, a teraz wpadł do Brighton. Chodziło głównie o spotkanie z Dunmore’em i Foyem. Samo miasto nie było dla Tony’ego niczym nadzwyczajnym. Wychowywał się wszak w niewiele mniej popularnym Eastbourne, a w ramach służby odwiedzał i Brighton, i inne miejsca wypoczynku nad Kanałem: Weymouth, Torquay, wyspę Wight, południową Kornwalię…
- Udało ci się wreszcie skończyć? – zdziwił się na widok pozłacanego orła nad lewym mankietem Foya. – Przecież odesłali cię w połowie szkolenia.
    Foy wzruszył ramionami.
- Nie odesłali, tylko przenieśli, bo odkryli we mnie inne talenty – wyjaśnił z uśmiechem. – Teraz będę dowodził sterowcem. To jest dopiero maszyna!
- Dla mnie zbyt wolno lata – powiedział Dunmore.
- Twoja opinia na temat szybkości się nie liczy – odparł Tony. – Nie po tym, jak polowałeś na zająca.
- Zdarza się – parsknął Thomas, niezadowolony, że znowu mu to przypominają. – Nie ma co trzymać się tego zdarzenia jak pijany płota.
James Foy wyjął z kieszeni fajkę, nabił i zapalił. Miała długi, łagodnie wygięty cybuch. Ten fason nazywano chyba „Churchwarden” albo fajką huzarską.
- Nie zawsze szybko znaczy dobrze, mój drogi Dunmore! Miałem okazję pilotować całkiem świeży egzemplarz. Nie taki wielki jak te niemieckie zeppeliny, za gondolę robi kadłub od samolotu, ale płynie jak szkuner!
      Wyszli z dworca i udali się spokojnym krokiem w stronę centrum.
- A ciebie dokąd rzucili, Tony? – zapytał Foy.
- Dostałem przydział do Chopham – przyznał Scolding. – To całkiem nowa baza w Suffolk, tworzona właściwie od zera. Teraz tam jest bałagan, ale myślę, że do wesela się jakoś zorganizujemy.
- Pilotów wam przypadkiem nie brakuje? – zainteresował się Dunmore.
- Żartujesz? Mamy trzy samoloty, i to każdy innego typu. B.E.2, Avro i jakiś kundel ze śmigłem pchającym, chyba poskładany z luźnych części. A ty gdzie masz przydział?
- Na razie nigdzie – Dunmore z ciekawością obejrzał się za jakąś letniczką. – Jeszcze nie dostałem, formalnie ciągle jestem w Eastchurch. Byłem teraz w Scapa, pozbierać klamoty i oddać dług w kantynie. Jakbyście potrzebowali pilota, pisz na mój stary adres, to się coś wykombinuje. No chyba, że wcześniej coś dostanę.
- Zgoda – rzekł Tony. – Ale tego Avro już sobie zaklepałem.

       Wybrali się do restauracji. Zasiedli przy stolikach, poprosili o kartę. Przez okna, w oddali, widać było plażę i morze. Do portu zmierzał parowiec. Tony od razu rozpoznał jego sylwetkę. „Evelyn”, pasażerski tramp kursujący wzdłuż południowego wybrzeża Anglii, od Londynu aż do wysp Scilly. Często go widywał zarówno w Portsmouth, jak też w czasie rejsów, kiedy jeszcze służył na krążowniku. Sympatyczna krypa.
       Foy siedział z fajką w zębach i chyba wpatrywał się w jakąś młodą kobietę siedzącą przy sąsiednim stoliku z oficerem huzarów. Dunmore studiował menu. Tony sięgnął po prasę.
Jego uwagę przykuł sławetny „Blast”, budzące ostatnio spore kontrowersje pismo grupy artystycznej wortycystów. Przekaz zawarty w tej publikacji był dość, eee…, gęsty, jednakże Scolding mógł się zgodzić z przynajmniej jednym stwierdzeniem – „Słonie są bardzo duże”. Potem zajrzał do dziennika. Znowu coś się działo w Indiach, a już szczególnie w Irlandii, gdzie lada chwila mogła polać się krew: oranżyści do tego stopnia sprzeciwiali się Home Rule, że byli gotowi wystąpić przeciw niej zbrojnie, i to nawet wbrew Londynowi. W rubryce listów do redakcji ktoś oburzał się na upadek obyczajów. Jego przykładem było opublikowane w „Daily Mirror” zdjęcie, przedstawiające pewnego boksera odzianego jedynie w stanowczo zbyt wąski pas materiału cielistej barwy, wokół pięściarza siedziały zaś modnie ubrane kobiety i z niekłamanym zachwytem wpatrywały się w tenże pas materiału.           
         Poza tym, rzecz jasna, dziennikarze prześcigali się w komentarzach, opiniach i interpretacjach na temat najnowszego zatargu imperium Habsburgów z Serbią.
- Co o tym myślisz, Tony? – zagadnął go Foy. – Moim zdaniem ten zamach to niemiecka prowokacja. Niemcy specjalnie tak urządzili, żeby Austriacy zagarnęli całą Serbię i Czarnogórę, a wtedy oni sami będą mogli mocniej ścisnąć Rumunię i Bułgarię, w których już i tak mają nieliche wpływy, bo tamtejsi królowie…
- To jest jakaś kompletna dzicz – przerwał Dunmore. – Mój kolega ze szkoły służy w gwardii. Parę lat temu był z jakąś tam wizytą w Petersburgu i poznał kilku oficerów gwardii carskiej. To nie byli sami Rosjanie, trafiło się też paru Polaków i Serbów. Człowieku, ależ tam mieli ochlaj! Gwardia Grenadierów to przy nich abstynenci. Kolega wytrzymał tylko dlatego, że oszukiwał przy piciu. Wylewał wódkę do doniczki albo przekazywał swoją kolejkę komuś, kto był już tak naprany, że nie kojarzył, co się dzieje. Późno w nocy Polacy już leżeli pod stołem, Rosjanie w większości tak samo, a Serbowie jeszcze się trzymali. Znowu będzie wojna, tak jak w zeszłym roku.
- Ciekawe, co na to Turcy? – zastanawiał się Foy.
     Doczekali się wreszcie kelnera. Dunmore zamówił smażoną wątróbkę, a dwaj pozostali – pieczeń baranią. W trakcie posiłku kontynuowali rozmowę o zaognionej sytuacji na Bałkanach. Nie przewidywali, że tym razem, inaczej niż w poprzednich latach, będzie to o wiele poważniejsza sprawa, za której sprawą już za dwa tygodnie zostaną postawieni w stan gotowości…

     Po obiedzie oficerowie postanowili się przejść. Zajrzeli na molo, gdzie Thomas w dalszym ciągu wypatrywał interesująco się prezentujących osób płci żeńskiej. „Evelyn” wyładowała pasażerów i zdążyła już wypłynąć w kolejny rejs, na zachód, pewnie do Portsmouth. Na wodach Kanału widać było dwa inne statki pasażerskie, a nieco dalej jeszcze frachtowiec i jakiś niszczyciel na patrolu; Tony nie rozpoznał jego sylwetki.
     Podjęta została decyzja o wstąpieniu do jakiegoś pubu na kolejkę. James zaproponował lokal mieszczący się na północnym wschodzie, bo po drodze chciał na własne oczy zobaczyć nowy dom bankiera Greenmana, którego ornamenty ponoć stanowiły obrazę dla wszelkiego cywilizowanego gustu. Poszli więc na skróty przez park.
Gorące lipcowe słońce w dalszym ciągu świeciło, zieleniła się trawa oraz liście lip, wierzb, katalp i miłorzębów. A może modrzewi… Mniejsza o to, w rodzinie Scoldingów od stu trzydziestu lat nie trafił się żaden botanik. Górą przelatywały gawrony zza linii kolejowej, a na dole, na trawce i ławce, zasiadali lub przemieszczali się wypoczywający w letni piątek poddani króla Jerzego. Niektórzy zresztą zasiadali i przemieszczali się równocześnie – byli to cykliści zmierzający na pobliski welodrom. W oddali na tle nieba wyróżniały się cebulaste kopuły i minarety Królewskiego Pawilonu wyciosanego w czasach regencji; uchodził on za jeden z najbardziej ekstrawaganckich budynków Wielkiej Brytanii, choć Tony uważał go za nędzną podróbkę Tadż Mahal.
Oficerowie zbliżali się właśnie do niewielkiego stawu, gdy zauważyli zbiegowisko nad brzegiem. Stało tam kilkoro ludzi, wyraźnie czymś zafrapowanych. Gałęzie pobliskiej wierzby zasłaniały scenę i trzeba było podejść bliżej, aby zorientować się, o co chodzi.
- O Boże, on nie umie pływać!
- Ratunku!
    W stawie widać było górną połowę jakiegoś dzieciaka, rozpaczliwie starającego się utrzymać na powierzchni. Młócił rękami i skowyczał z przerażeniem. Co on wyprawia, pomyślał Tony. Przecież wystraszył już chyba wszystkie kaczki.
Mimo że na brzegu zebrało się kilka osób, chyba żadna z nich również nie umiała pływać. Widać było, że ogarnęła ich panika większa nawet niż samego tonącego. Kobieta w stroju służącej leżała bezwładnie na trawie, jeden z pantofelków poniewierał się przy jej nodze. Młoda dziewczyna w szafirowej sukni wydawała się jakby sparaliżowana – stała tylko, drżała i bezsilnie patrzyła na tonącego chłopaka. Szczupła pani w średnim wieku miotała się w panice między jedną a drugą, aż zgubiła kapelusz.
Facet w roboczym stroju, wyglądający na ogrodnika, podbiegł do brzegu i wyciągnął w stronę tonącego styl od grabi, ale ręce tak mu się trzęsły, że niechcący dał chłopakowi po głowie. Tamten, z przerażeniem w oczach, skrył się pod wodą.
- Potrzymaj – powiedział Scolding, wręczając Dunmore’owi czapkę, i zanim ktokolwiek zdążył się zorientować, z rozbiegu rzucił się do stawu. Zimna woda nakryła go, w ustach poczuł odrażający dotyk rzęsy wodnej, ale szybko puścił się kraulem ku miejscu, gdzie zniknął młody człowiek.
Tony zanurkował, łapiąc chłopaka jedną ręką za kołnierz, a drugą za pasek od spodni. Poszkodowany nie stawiał oporu, gdy porucznik wyciągnął go na powierzchnię i wynurzywszy jego twarz, zaczął go holować do brzegu. Dunmore, Foy i ogrodnik wyszli mu naprzeciw. Ten ostatni dalej wystawiał ku niemu drżące grabie, ale Scolding nie miał ochoty oberwać, więc go ominął.
Niedoszłego topielca przejął Foy i podjął niezbędne czynności, by wytrząsnąć z niego wodę i w ogóle przywrócić w stu procentach do świata żywych. Kobieta w seledynowej sukni podbiegła ku nim, lamentując. Za nią, nieco sztywnym, a zarazem roztrzęsionym krokiem, podążała dziewczyna, trzymając się za obojczyk. Jej zachowanie przypominało Tony’emu kotkę, która za bardzo się objadła i przeżywa rewolucje żołądkowe. Nieprzytomną służącą nikt się nie zainteresował, nadal leżała tam, gdzie padła. Dopiero ogrodnik jako pierwszy zbliżył się i trącił ją grabiami.
            Chłopak, na oko dwunastoletni, o czarnych, kompletnie mokrych włosach i w równie przemoczonej tweedowej marynarce, doszedł do siebie i rozglądał się zmieszany.
- Ty mały barbarzyńco! – pomstowała matrona w chwilach przerwy między wybuchami histerii albo euforii. – Z życiem byś się pożegnał przez własną lekkomyślność! I gdzie jest twoja czapka?
- A gdzie jest moja czapka? – Tony skinął rozkazująco ku Dunmore’owi.
        Zbiegowisko momentalnie stopniało. Wszyscy żyją, nic ciekawego. Można wracać do swoich spraw.
     Kiedy porucznik Scolding założył czapkę, znowu przyjął pozę niewzruszonego oficera Royal Navy i udawał, że jego mundur w żadnym wypadku nie jest kompletnie przemoczony. Nadrabiał miną z dużym powodzeniem, bo kobieta, która także już odzyskała kapelusz, podeszła do Tony’ego, nie widząc chyba nic niestosownego w stanie, w jakim znalazła się jego odzież.
- Bardzo panu dziękuję, poruczniku – powiedziała. – Uratował mu pan życie. Policjantów nigdy nie ma, kiedy są naprawdę potrzebni…
         Tony spojrzał w jej oczy w odcieniu jasnego błękitu, czy może raczej seledynu, idealnie pasującego do jej sukni. Ponad jej ramieniem złowił wzrok dziewczyny, w dalszym ciągu niepewny. Foy wyglądał, jakby zamierzał ją emablować.
- To nic nadzwyczajnego – odrzekł skromnie. – Jestem marynarzem, kontakt z wodą to dla mnie rzecz zupełnie normalna…
- Ależ niech pan nie gada – kobieta nie tyle się uśmiechnęła, co wykonała uśmiech. – Jesteśmy panu niezmiernie wdzięczni.
      Gestem skłoniła oboje swoich towarzyszy, aby podeszli bliżej.
- Jestem Mildred Knight – przedstawiła się. – To moja córka Emily, a ten niecnota to mój bratanek Ernie. Zawsze się wpakuje w kłopoty. Ma to po ojcu, niestety.
- Chciałem się z bliska przyjrzeć kaczce – odpowiedział Ernie z wyrzutem. – Jeszcze takiej nie widziałem.
- Ktoś cię pytał o zdanie? – syknęła pani Knight, a potem zwróciła się do oficerów. – Nie wiem, jak się panom za to odwdzięczę, ale…
- Nie ma takiej potrzeby – Scolding uśmiechnął się pojednawczo.
        Mildred Knight przyjrzała się jego mundurowi.
- Sam pan wie, jaka jest sytuacja międzynarodowa – powiedziała. – Anglia oczekuje, że każdy wykona swój obowiązek. Pan zaś jest cały przemoczony, jeszcze pana zawieje i jak pan potem będzie służył Brytanii? Koniecznie musi się pan wysuszyć i rozgrzać.
      To był pewien problem. Gdyby Tony wpadł do wody w czasie rejsu, najnormalniejsza rzecz pod słońcem. Ale jak zdjąć choćby kurtkę w obecności trzech kobiet, i to jeszcze w miejscu publicznym? Już należy pominąć taki drobny fakt, że nie miał w co się przebrać, bo nie przewidział, że będzie musiał skakać do stawu.
- Nie jestem cały przemoczony – zaprzeczył. – Czapkę mam suchą.
- Lottie, dziewczyno, rusz się – pani Knight pogoniła służącą. – Przynieś no koc, butelkę i kieliszki. Na jednej nodze!
     Emily podeszła nieco bliżej. Była wysoka, dość chuda, o ciemnych włosach. Mogła mieć koło siedemnastu lat. Na szyi nosiła aksamitkę ze sporym szmaragdem. Po jej twarzy błądził nieśmiały, lekko zakłopotany uśmiech.
- Niech się pan nie przejmuje – wyartykułowała, korzystając z faktu, że rodzicielka jej zabrała się za ochrzanianie służby. – Moja matka czasem bywa nadmiernie opiekuńcza. Dla wszystkich.
      Tymczasem Dunmore rozmawiał z paniczem Erniem, który już zapomniał o swojej niebezpiecznej przygodzie i z zachwytem wpatrywał się w jego pozłacane guziki i oficerskie galony.
- No więc tak, młody człowieku – rzekł kapitan. – Gdybyś w przyszłości planował iść do marynarki, dobrze jest nauczyć się pływać. To nie jest obowiązkowe, ale się przydaje.
- I zresztą nie tylko w marynarce, jak miałeś okazję się przekonać – rzucił Foy, nabijając faję po raz kolejny.
- Tak, panie kapitanie – zgodził się chłopak, wyżymając poły marynarki. – Chociaż raczej pójdę do kawalerii, bardzo lubię jeździć konno.
- Jego ojciec hoduje kuce górskie – wyjaśniła Emily. – Jesteśmy z Glamorgan, tylko na lipiec przyjechaliśmy do Londynu i zrobiliśmy sobie wycieczkę.
       Wróciła pani Mildred ze służącą i szoferem. Ona miała koc przerzucony przez ramię, a on – nos spuszczony na kwintę. O ile Tony rozumiał, kierowca właśnie dostał opeer, że nie przybiegł ratować panicza.
- Widzisz, to jest człowiek, który wie, co znaczy obowiązek! – wykrzyknęła Knight, wskazując Scoldinga. Dunmore i Foy zdawali się bardzo rozbawieni całą sytuacją, niech ich szlag. – Proszę, panie poruczniku. Oto pierwszorzędna walijska whisky, rozgrzeje pana.
- To w Walii w ogóle się wytwarza takie trunki? – zdziwił się Dunmore.
- Już nie – stwierdziła Mildred Knight. – Ale mamy jeszcze w domu spory zapas. W każdym razie mieliśmy, kiedy wyjeżdżałam. Daj Boże, żeby mój brat się do niego nie dobrał…
- A czym się zajmuje mąż pani, jeżeli wolno spytać? – zaciekawił się Scolding po wypiciu pierwszego kieliszka. – Bo o bracie wiem, że hoduje konie…
- Kuce – sprecyzowała. – Natomiast mój mąż jest w wojsku na granicy północno-zachodniej. 33. Pendżabski, jeśli to panu coś mówi. Do kraju przyjeżdża raz na pół roku. Lottie, dziewczyno, no proszę ja ciebie!
       Służąca pospieszyła z kocem, którym Tony się okrył, chociaż było to cokolwiek bez sensu, skoro pozostawał cały czas w ubraniu. Wymyślił, że wykorzysta koc jako bibułę, aby wchłonął wodę z munduru. Karkołomny pomysł, ale i tak teraz nie wymyśli nic lepszego.
- Ciociu, ja też przemokłem – odezwał się Ernie.
- I co w związku z tym? – Knight spojrzała na niego podejrzliwie.
- No, też muszę się napić whisky.
- Jeszcze czego! Mało kłopotów mam z tobą…
- Niech mu się pani da napić – poradził Foy. – Ma całkowitą rację, musi się rozgrzać.
- Ale to jeszcze dziecko…
- W takiej sytuacji alkohol jest lekarstwem, nie używką.
      Mildred Knight dała się przekonać i młody Ernie raz-dwa wychylił kieliszek. Co prawda zaniósł się kaszlem, bo nie spodziewał się czegoś tak mocnego, ale od razu stwierdził, że już mu nie zimno.
- To teraz marsz do auta! – rozkazała jego ciotka i chłopak posłusznie odmaszerował pod eskortą szofera. Ten ostatni w dalszym ciągu wyglądał na mocno zrezygnowanego.
- Mam prośbę, szanowna pani – powiedział nagle Dunmore, próbując imitować szkocki akcent. – Czy skoro nasz kolega miał zaszczyt spróbować pierwszorzędnej walijskiej whisky, nie będzie zuchwałością z naszej strony, abyśmy i my dwaj poprosili o poczęstunek?
- Ależ oczywiście! – rozpromieniła się pani Knight. – Lottie, dziewczyno, na co jeszcze czekasz?
      Scolding przestąpił z nogi na nogę, gdy jego koledzy pili. Czuł się niezręcznie wobec niezwykle otwartego zachowania pani Mildred, a z drugiej strony ciążyło mu spojrzenie jej córki, tajemnicze i niejednoznaczne.
- Pani życzliwość dla nas jest doprawdy ogromna, zwłaszcza w porównaniu z moim skromnym wyczynem – powiedział. – Jestem bardzo zobowiązany, jednak wydaje mi się, że aby się nie przeziębić, powinienem zmienić strój, a w tym celu muszę się oddalić.
- Poruczniku, szanuję pański czas – oznajmiła Walijka. – I to ja jestem bezdennie zobowiązana za uratowanie mojego bratanka. Czy gdybym w najbliższym czasie urządzała przyjęcie w naszym domu w Londynie, mogę liczyć na obecność pana i pańskich kolegów?
- To zależy w dużej mierze od tego, kiedy będziemy mieli wolny czas – odpowiedział Tony. – Sama pani wie, że ostatnio jest gorąco, i nie chodzi mi o pogodę.
       Pożegnali się z dużą serdecznością, po czym trzej oficerowie odeszli w stronę Królewskiego Pawilonu, gdzie spodziewali się znaleźć krzaki odpowiednio gęste, aby bez obrazy moralności osuszyć odzież. Gdy szli alejką, Scolding na moment odwrócił głowę w kierunku nowych znajomych i jego spojrzenie pochwycił magnetyczny wzrok małomównej Emily…

8 komentarzy:

  1. Cieszy mnie, że wreszcie znalazłam jakieś ciekawe opowiadanie o tematyce historycznej. A że traktuje o brytyjskiej marynarce wojennej, to już trafiło mi się jak tej przysłowiowej ślepej kurze. Co nie znaczy, że jestem ekspertem w tej dziedzinie. Nie bardzo. Aczkolwiek temat mnie interesuje i przeczytałam prolog i pierwsze dwa rozdziały z przyjemnością.
    Dostałam się tutaj, ponieważ szukałam interesujących mnie pozycji w katalogu opowiadań. Przyciągnęła mnie nazwa bloga, chociaż dopiero po przeczytaniu pierwszego rozdziału zorientowałam się, że nawiązuje do hymnu Royal Navy. Spodobał mi się ten pomysł.
    Przejdę może jednak do rzeczy, ponieważ mam tendencje do rozpisywania się nie na temat. Pokrótce o moich wrażeniach:
    Prolog wydawał mi się na początku zwyczajny, myślałam, że zawrzesz w nim jedynie przedstawienie bohaterów. Okazało się jednak, że mógłby być samodzielnym opowiadaniem. Bardzo podobało mi się zakończenie. Tak to już bywa, że ludzie wolą wierzyć w bardziej dramatyczną i nieprawdopodobną wersję wydarzeń, niż w tę prawdziwą.
    Pierwszy rozdział potraktowałam jako szybki rzut oka na postać Tonego. Na razie nie mogę powiedzieć o nim zbyt wiele, jednak wydaje mi się, że polubię tę postać. Przynajmniej na razie nie mam go za co nie lubić.
    Uwielbiam za to Dunmore'a! Szeroko uśmiechałam się, kiedy czytałam o jego wypadku podczas polowania na zająca. Cóż, tym razem niekonwencjonalny sposób nie równał się sukcesowi. No i ucierpiała stodoła.
    Co do ostatniego rozdziału - dziwię się, dlaczego ma tak niewiele komentarzy (żadnych >.<). Bo jest jak na razie najlepszy. Działo się, były najfajniejsze dialogi, czytało się szybko i miło (chociaż krótko). Miód na moje serce. (Ale następnym razem sugeruję dodanie rozdziału, który powyżej dziesięciu stron. Będę bardziej usatysfakcjonowana.)
    A tak - i pojawiło się widmo wątku romantycznego. (Ja wiedziałam! Wiedziałam, wiedziałam, wiedziałam, że on się obejrzy i na siebie spojrzą! ...Czekałam na to.)
    No i oczywiście Tony pokazał się jako człowiek czynu. Jak dobrze, bo ten facet z grabiami mógłby przypadkiem wykluć topiącemu się dzieciakowi oko.
    Co do moich ogólnych wrażeń - dużo wiesz o tym, co piszesz. Lubię Twoje wstawki, zawsze miło się czegoś dowiedzieć.
    I oczywiście nie przeoczyłam anegdotki o Rosjanach, Polakach i Serbach, którzy wspólnie pili. No cóż. Ponoć narody mieszkające na wschodzie Europy są bardziej odporne na alkohol. Mamy to w genach.
    Chętnie przeczytam następny rozdział.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za opinię i cieszę się, że Ci się podobało. Zachęcam do równie wyczerpujących komentarzy w przyszłości!
      A co do wielkości - ten rozdział już ma nieco ponad 10 stron, ale obiecuję, że następnym razem postaram się dodać coś większego.

      Usuń
  2. Ależ proszę. Co do długości komentarzy, to moje zwykle wyglądają właśnie w ten sposób. Wychodzę z założenia, że skoro już decyduję się skomentować, to porządnie i z pożytkiem dla autorki/autora opowiadania ;)
    Czyli to było dziesięć stron? Hm. Ale i tak bardzo zachęcam do pisania dłuższych rozdziałów! Bo (chociaż ukazują się rzadziej) są bardziej sycące i czytelnik nie zostaje poczęstowany jedynie próbką tekstu, którą może cieszyć się przez góra pięć minut ;) Aczkolwiek jeśli normą będzie taka długość jak powyżej, to i tak nie mam na co narzekać.
    Czekam na rozdział trzeci ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Widocznie trochę inaczej liczymy strony, bo ja używam przeliczeniowej (1800 znaków), w Wordzie wychodzą sporo większe. Mimo wszystko postaram się pisać dłuższe rozdziały :) Generalnie mam skłonność raczej do cięcia tekstu niż do jego rozbudowywania, ale staram się z tym walczyć :)
      Dziś zresztą mam wenę (częściowo to Twój komentarz okazał się bardzo motywujący - dzięki!) i udało mi się już stworzyć około jednej trzeciej kolejnego rozdziału. Ale nie potrafię powiedzieć, kiedy wreszcie będzie gotowy do publikacji.

      Usuń
    2. W takim razie czekam na kolejny rozdział ;) Powiadomię się sama, nie trzeba mi o niczym przypominać. Może się czasem zdarzyć, że mój komentarz będzie spóźniony, ale na pewno się pojawi.
      Życzę weny ;]

      Usuń
  3. Wyczuwam romans, romans wyczuwam. I się z tego cieszę, a co! Podoba mi się bardzo, że cała trójka wesołych oficerów dostaje mniej więcej po równo czasu ekranowego, a same postacie nie są osadzone w próżni, mają jakąś historię, jak choćby przeniesienie Dunmore'a ze Scapa Flow. Muszę przyznać, że na widok tej nazwy od razu na myśl przyszedł mi "HMS Ulisses" MacLeana. Dziwne skojarzenia są dziwne.
    Widać też, że dbasz o odpowiednią oprawę akcji, bo mamy tu Brighton i oczywiście molo i ten szkaradny Pawilon, więc czytelnik od razu wie, co, gdzie i jak.
    Zgrzytnęła mi tylko jedna rzecz, mianowicie użycie słowa "ochrzanianie".

    OdpowiedzUsuń
  4. Z jednej storny górnolotne "emablował" a z drugiej matrona "ochrzania" służbę. A potem jeszcze "dostał opeer". Tak jakby narrator nie mógł się zdecydować, czy posługuje się językiem współczenym sobie, czy swoim bohaterom.

    " chociaż było to cokolwiek bez sensu, skoro był cały czas w ubraniu. Wymyślił, że wykorzysta koc jako bibułę, aby wchłonął wodę z munduru. Bez sensu, ale i tak teraz" - dwa razy bez sensu.

    " Czy skoro nasz kolega miał zaszczyt spróbować pierwszorzędnej walijskiej whisky, nie będzie zuchwałością z naszej strony, abyśmy i my dwaj poprosili o poczęstunek?" - mam wrażenie, że to potężny nietakt, ale nie jestem pewna.

    " jestem bezdennie zobowiązana" - whut?

    " Sama pani wie, że ostatnio jest gorąco, i nie chodzi mi o pogodę." nie jestem pewna przecinka przed i

    Ogólnie tekstowi przydałaby się korekta. Na razie nie bardzo umiem się wciągnąć w fabułę, ale jeszcze będę próbować :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ad 1. Główny bohater, a za nim narrator, jest z jednej strony wyrafinowany, a z drugiej szorstki. Określenie "opeer" datuje się co najmniej od II wojny światowej. Wolno sądzić, że funkcjonowało wcześniej, a poza tym bohaterowie i tak nie są nosicielami języka polskiego.

      Ad 2. Dziękuję, jest już poprawiono.

      Ad 3. Oczywiście, że to nietakt, ale Dunmore ma nierówno pod sufitem.

      Ad 4. Ludzie popełniają błędy językowe, bohaterowie literaccy też. Mildred w dodatku była w stanie silnego wzburzenia.

      Ad 5. Przecinek ma być, mam tego pewność.

      Za uwagi dziękuję, pozdrawiam i zachęcam do dalszej lektury, kiedy już coś się napisze.

      Usuń