Rozdział 6. Szczerbaty Fraser


Pojedynek z niemieckim hydroplanem i przymusowe lądowanie na jednym pływaku przyniosły Tony’emu podziw i uznanie kolegów. Jako pierwszy starł się z Hunami w powietrzu i zwyciężył! Nawet Dunmore był pod wrażeniem.
Mniej powodów do zadowolenia miał Henry Vincent, którego chyba zawiało gdzieś na plaży, bo po kilku dniach źle się poczuł. Mimo wszystko próbował wytrwać na posterunku i w dalszym ciągu pełnił służbę wachtową. Pewnego ranka obudził się jednak na tyle słaby, że ledwo dał radę zejść na śniadanie. Przy posiłku Fastly wyznaczył oficerom zadania na najbliższy dzień, a Vincentowi udzielił reprymendy, ponieważ ten go nie słuchał. Obserwator jednak był cierpiący i nie mógł się skupić.
Po śniadaniu należało wyjść na dwór i przeprowadzić obchód bazy. Wtedy też Tony zauważył, że Vincent dygoce, i kazał mu wracać do środka; obchód dokończył z Cornwellem. W salonie Henry siedział na wprost kominka, a i tak narzekał, że mu zimno. Skarżył się na ból głowy, a kiedy kaszlał, wydawało się, że zaraz wypluje płuca.
- Cejlończyk naszej pogody niezwyczajny – zauważył Sinclair.
Z Felixstowe przyjechał oficer medyczny. Ku uldze wszystkich stwierdził, że to nie grypa ani w ogóle cokolwiek bardziej poważnego. Vincent miał jednak zapalenie krtani, więc lekarz stanowczo zabronił mu opuszczać łóżko. Henry leżał przykryty dwiema kołdrami, z szyją owiniętą tym samym szalikiem, którego na co dzień używał do lotów. Był blady na twarzy, napady kaszlu rzucały nim brutalnie po łóżku.
Tak, porucznik Vincent był w złym stanie, ale w jeszcze gorszym był samolot, nad którym obsługa naziemna musiała się mocno nabiedzić. Tony Scolding w tej sytuacji nie miał zbyt wiele do roboty poza codzienną, nużącą służbą pokładową. Zdążył się przyzwyczaić do swojego hydroplanu i jego charakterystycznych narowów, więc korzystanie z pozostałych maszyn, z których każda miała swoje humory, przyjmował z pewnym dyskomfortem.
Nie musiał zresztą mieć z nimi wiele do czynienia, bo nadeszły dni pochmurne i deszczowe. Przez najbliższy tydzień latał tylko trzy razy. najpierw z Davisem, później sam, a wreszcie z dowódcą, który zapragnął osobiście zlustrować sytuację w sektorze. „Stary Ploppy” nie był za bardzo uciążliwy, ale i tak Tony czuł się w jego towarzystwie jak szofer.
Brak samolotu i fatalna pogoda sprawiły, że Scolding spędzał większość czasu w bazie. Doglądał chorego Vincenta i regularnie przynosił mu herbatę z rumem albo grzane wino. Siadał też przy jego posłaniu i czytał na głos artykuły z gazety „Clacton Messenger”, która trafiała do bazy za pośrednictwem Felixstowe. Naśmiewali się z marnej gramatyki i piramidalnych metafor redaktora i felietonisty, opatrując artykuły złośliwymi komentarzami. W końcu jak tu zachować powagę, gdy dziennikarzyna opisuje przybycie do portu „Evelyn”, zwykłego trampa przybrzeżnego, z takim patosem, jakby chodziło o Wielką Białą Flotę prezydenta Roosevelta, i do tego jeszcze z psującymi cały podniosły nastrój bykami? Henry przy tej rozrywce dostawał gwałtownych napadów śmiechu, które jednak niepostrzeżenie zmieniały się w ataki głębokiego, męczącego kaszlu, więc Tony musiał w końcu ograniczyć tego rodzaju posiedzenia.

        Kilka dni później do Chopham przybyła specjalna dostawa. Cornwell wyjechał do Ipswich po nowy piec żelazny do kwatery marynarzy, na miejsce starego, który był już miejscami przerdzewiały. Wrócił nie tylko z piecem, ale w dodatku z oficerem służby uzbrojenia, który dostarczył do jednostki trzy karabiny maszynowe.
- Jeden ciężki, dwa lekkie – powiedział do dowódcy. – Proszę pokwitować, panie kapitanie.
Po walce Scoldinga z hydroplanem Fastly w końcu napisał do dowództwa z prośbą o dozbrojenie jednostki. Jak się właśnie okazało, jego pismo zostało załatwione pozytywnie. Kiedy już formalności stało się zadość, a karabiny wypakowano ze skrzyń, oficerowie wybrali się na wydmy, aby przetestować nową broń. Towarzyszyli im George Angus oraz starszy marynarz Dave Upton, który wcześniej miał już styczność z karabinami maszynowymi. W międzyczasie z koszarów wyniesiono stary piec. Inni członkowie załogi wynieśli go również na wydmy, aby służył jako cel.
- Dlaczego to my musimy przestrzeliwać tę broń, a nie marynarze? – narzekał Matthews.
- Może dlatego, że to przede wszystkim my będziemy jej używać? – zauważył Tony.
Ciężki karabin maszynowy systemu Vickers, potężny, niezgrabny, na równie ciężkiej podstawie, nie nadawał się do montażu na tylnym stanowisku w samolocie, jednak można go było użyć do ochrony bazy i ustawić, przykładowo, przy bramie. Henry Vincent, który z powodu choroby nie uczestniczył w testach, wspomniał jednak, gdy Scolding odwiedził go z herbatą, że zamierza prowadzić próby z kaemem jako bronią przeciwlotniczą.
W każdym razie Upton i Angus rozstawili trójnóg na piasku, umieścili na nim vickersa i jakiś czas manipulowali, cały czas obserwowani przez oficerów. Dave włożył taśmę nabojową, zamknął zamek. Potem położył się na brzuchu, wycelował w piec, w odległości stu jardów rysujący się czarną sylwetką okopconego żeliwa na tle ciemnoszarego nieba, i puścił serię. Powietrze wypełnił donośny terkot karabinu, połączony z brzękiem połykanej taśmy i wypluwanych łusek. Akompaniował mu metaliczny stukot przebijanej blachy.
- Dobrze, wystarczy – powiedział Fastly. – Teraz zobaczymy te pozostałe. Upton, leć no zobaczyć, czy pies zamknięty, niech mi się tu nie wałęsa w trakcie strzelania.
      Tony wziął jeden z dwóch lekkich karabinów maszynowych Lewis, z szeroką rurą chłodnicy wokół lufy. Przeniósł broń w miejsce, które uznał za dogodne do prowadzenia ognia, ustawił dwójnóg stabilnie na piasku. Angus podał mu z płóciennej torby magazynek talerzowy i pokazał, jak ładować i rozładowywać. Scolding przećwiczył te czynności, spojrzał na piec w perspektywie celownika. Nacisnął spust. Odrzut był silny, Tony miał kłopot ze skupieniem ognia na jednym punkcie. Cóż, pierwsze koty za płoty, zresztą i tak to nie on będzie na co dzień strzelać.
- I jak? – zapytał Sinclair, kiedy Scolding wstał.
- Nieźle, tylko strasznie boli mnie ramię – przyznał Tony. – Trzymaj, Matthews.
       Podał karabin młodszemu koledze, a ten, ledwo przejął broń, aż zgiął się wpół od jej ciężaru.
- Chryste Panie! – stęknął. – To ma być lekki karabin maszynowy? Z której strony on lekki?
- On jest lekki w porównaniu z ciężkim – zauważył Tony.
     Matthews ukląkł, przymierzył się, wystrzelił kilka pocisków i akurat wyczerpał magazynek. Angus pomógł założyć nowy, obserwator Dunmore’a znów puścił serię.
- „Porady praktycznej gospodyni: jak zrobić sito z pieca” – skomentował Scolding.
- Dajcie i mnie postrzelać – odezwał się Dunmore.
- Wszyscy padnij! – zawołał Cornwell, słysząc te słowa. Upton i Davis wzięli je na poważnie.
- Dobra już, bez wygłupów, wstać – powiedział komandor Fastly. – Dunmore, weź w końcu ten drugi karabin.
       Zgodnie stwierdzono, że broń jest w dobrym stanie technicznym i sprawna. Problem polegał na tym, że lewisy były tylko dwa, a więc jeden hydroplan musiał na razie pozostać nieuzbrojony. Dunmore od razu zaklepał sobie jeden z karabinów. Tony, pełen obaw po pierwszym kontakcie bojowym z Niemcami, miał ochotę na drugi, jednak Fastly, ku jego rozczarowaniu, nakazał oddać kaem Sinclairowi i Davisowi.
- Scolding, przecież i tak w tej chwili nie masz sprawnego samolotu, a twój obserwator jest chory – zauważył na protesty Tony’ego.
- No właśnie – wciął się Dunmore. – Może by mu zanieść, niech sobie strzeli przez okno.
       Dowódca obrzucił go spojrzeniem, jakim zwykle obdarza się ludzi, których stan zdrowia umysłowego pozostawia szerokie pole dla wątpliwości.
- Na razie, Scolding, będziesz latać na zmianę z Sinclairem – zdecydował. – A jak dostaniemy trzeci karabin, to się zobaczy.

    Prace nad naprawą samolotu Tony’ego przedłużały się, spowolnione opóźnieniem w dostawie odpowiedniego gatunku drewna. Marynarz Flynn, należący do zespołu odpowiedzialnego za maszynę, zajmował się więc urządzaniem „mostka” na poddaszu. Nikt go szczególnie nie poganiał, bo Vincent, pomysłodawca przebudowy, nie mógł na bieżąco doglądać postępu prac. Flynn jednak radził sobie całkiem nieźle. Po tym, jak przestrzeń przeznaczona do zagospodarowania została opróżniona i wyporządkowana, a podłoga oczyszczona, zręcznie wykonał ścianki działowe z desek i ustawił je w taki sposób, by z wielkiego, chłodnego strychu wydzielić mniejsze, przytulniejsze pomieszczenie. W ściankach miał zamiar zamontować drzwi, umożliwiające dostęp do reszty poddasza, ale na razie brakowało mu zawiasów. Oficerowie, którzy czasem zaglądali na budowane stanowisko wachtowe, chwalili jego robotę, więc Flynn poczuł się zmotywowany do dalszego urządzania. Nie pracował zresztą sam – pomagali mu marynarze Durrow i Pyle, a czasami wpadał także Angus i pomagał przy trudniejszych czynnościach.
Pewnego czwartku Angus i Flynn dostali wychodne do następnego dnia. Postanowili więc wybrać się do Ipswich i zażyć trochę rozrywki. Kiedy Cornwell wyjeżdżał po prowiant, wskoczyli na pakę ciężarówki i dojechali do samego miasta.
- I jak, Flynn? – pytał Angus, gdy spacerowali nabrzeżem rzeki Orwell. – Dobrze zejść czasem na ląd, prawda?
- Tak jest, bosmanie – odparł Flynn. – Od czasu przybycia nie opuszczałem bazy.
      Postanowili jak najlepiej wykorzystać czas wolny. poszli więc najpierw na zakupy. Wędrowali po sklepach, szczegółowo oglądali towar, mierzyli, zastanawiali się nad wyborem, czasem zmieniali decyzję, czasem próbowali się targować.
Calum Flynn kupił worek gipsu, kilka puszek farby beżowej do malowania ścianek działowych na poddaszu oraz nowy pędzel, bo te, których używał w bazie do malowania samolotów, były już mocno zużyte. Po namyśle, w drugim sklepie, wyposażył się jeszcze w puszkę srebrnej farby oraz szablon do malowania wzorków. W tym czasie Angus zdobył kilka rodzajów zawiasów, szczotkę do czyszczenia pieca, paczkę gwoździ, duży śrubokręt, a także sześć stóp wąskiego stalowego kątownika, kilka prętów i trzystopowy arkusz blachy. Na koniec Flynn kupił sobie brzytwę.
Stać ich było. Obaj przez ostatnie tygodnie służby uskładali sobie z żołdu sporą sumę, szczególnie zaś Angus, który miał dodatki za wysługę lat i za specjalizację techniczną. Flynn natomiast powiadomił zawczasu kwatermistrza, jakiego rodzaju zakupy planuje, więc dostał kwotę z „funduszu mostkowego”, w którego ramach oficerowie składali się dobrowolnie na remont poddasza.
Po wszystkim odnaleźli ciężarówkę z Chopham i wrzucili swoje zakupy na pakę, aby kierowca zabrał je z powrotem, gdy będzie wracał do jednostki z Cornwellem i żywnością. Sami zaś poszli w dalszym ciągu wykorzystywać urlop.
     Wstąpili do pubu. Klientów nie brakowało: robotnicy z zakładów włókienniczych, dokerzy, jakiś Somalijczyk w kącie. Marynarze z floty handlowej, narzekający, jak to żegluga stała się ostatnio bardzo niebezpieczna. Angus rozpoznał z daleka znajomą twarz z Felixstowe, machnął ku niej dłonią. Usiedli przy stoliku, zdjęli czapki i zamówili po ciemnym piwie.
- To jak tam u was będzie? – zapytał Angus w pewnym momencie. – Podobno, jak Home Rule wejdzie w życie, to oranżystów będą palić na stosie?
       Calum Flynn skrzywił się.
- My tylko chcemy sami decydować w swoich sprawach – zadeklarował dobitnie. – A oranżyści wyobrażają sobie nie wiadomo co. Mają mojra jak stąd do Kapsztadu i to oni zaczęli całą awanturę, a teraz ją cały czas podsycają. Ja tam do Jego Królewskiej Mości nic nie mam, ale niech uważa, żeby się znowu nie przejechał, tak jak jego przodek z Ameryką.
        Pił swój porter w posępnym milczeniu. Najwyraźniej Angus niechcący poruszył drażliwy temat.
- No, już ino nie pij na smutno, bo to najgorszy rodzaj picia – odezwał się pojednawczo. – Pomyślałeś już, jak pomalujesz tamto poddasze?
- Tymi farbami, co pan bosman widział – poinformował go Flynn. – I zrobię srebrne wzorki na ścianach.
- A gdyby wymalować taki sam deseń na samolotach? – zastanawiał się bosman. – Chyba dowódca nie będzie miał nic przeciwko.
- Jak wrócimy, trzeba będzie się wziąć do naprawy – zauważył Calum. – Znaczy, maszyny porucznika Scoldinga.
- Jasne – zgodził się Angus. – Dasz radę załatać tamto skrzydło? Jak nie wyrobisz sam, to weź se Durrowa do pomocy. Ale to jutro. Dziś musimy się rozerwać.
       Wypili piwo, bosman rzucił banknot na kontuar i wyszli z pubu.
- To dokąd teraz pójdziemy? – zapytał Flynn.
- Znam jedno miejsce – uśmiechnął się George Angus.
       Kilka przecznic dalej skręcili w lewo, weszli do kolejnej knajpy. W ciemnym, zadymionym wnętrzu, przy stolikach, relaksowali się robotnicy portowi. Angus natychmiast skierował się do kontuaru.
Na wysokich stołkach siedziałydwie kobiety w tak mocnym makijażu, że Flynn, jako malarz pokojowy, był pod wrażeniem. Pierwsza z nich, chyba koło czterdziestki, chociaż przy takim wykończeniu fizjonomii można było spokojnie zakładać przedział rozciągający się na dziesięć lat w jedną i drugą stronę, odwróciła się ku przybyszom, rozciągając w uśmiechu karminowe wargi.
- O, witamy dzielnych żeglarzy! – zawołała. – A skąd to do nas płyniecie?
- Z Singapuru – rzucił Angus. – Zastałem Rudą Ethel?
- Nie ma jej.
- A kiedy przyjdzie?
- Bo ja wiem? Nie ma jej w mieście.
- To co się z nią stało? – bosman był wyraźnie rozczarowany.
- Pojechała do Francji, dzióbeczku.
- Nie mów, że do wojska.
- W pewnym sensie – kobieta uśmiechnęła się. – Wiesz, gdzie popyt, tam i podaż. Tylu żołnierzom w obcym kraju z pewnością przydadzą się jej zdolności językowe.
- Noż pierzyna kandego – zaklął Angus. – Co ja teraz zrobię?
       Spojrzał z pewnym zakłopotaniem na Flynna, który, jeszcze bardziej zakłopotany, stał z rękami w kieszeniach trzy kroki od nich.
- Ja też niejedno potrafię, dzióbeczku – powiedziała nierządnica.
         Bosman spojrzał na nią podejrzliwie.
- A pan doktor co mówił? – spytał, przechylając głowę.
- Do prac doustnych nie trzeba pozwolenia doktora – panna uliczna uśmiechnęła się szeroko.
- No, nie byłbym taki pewien – zauważył Angus, albowiem uzębienie rozmówczyni zrobiło na nim wrażenie odwrotne do zamierzonego. – Żujesz może betel?
- Dostaniesz zniżkę, dziesięć procent – kusiła ladacznica. – A twojemu koledze za pół ceny.
        To mówiąc, skinęła ku młodszej koleżance, obserwującej całą rozmowę z wyżyn swego stołka. Tamta, o okrągłej twarzy, wyglądała z kolei na dwadzieścia, ale Angus był pewien, że została umyślnie postarzona.
- Dziękuję, chyba nie skorzystamy – powiedział głucho i odwrócił się. – Przywiązałem się do Ethel.
        Gdy zmierzali do wyjścia, od stolika wstał nieogolony typ w brązowej cyklistówce.
- Co jest, przyjacielu? – zapytał, trącając Angusa kułakiem w pierś. – Nie podoba ci się moja kuzynka?
- Znajdź swojej kuzynce uczciwe zajęcie – odparł bosman. – I nie tyrpej mnie. Przyjacielu.
       Osobnik w cyklistówce poczuł się jednak niezrozumiany i jeszcze raz trącił Angusa, tym razem otwartą dłonią w ramię.
- Słuchaj no, ryży – warknął. – My tu Ipswich się nie patyczkujemy z takimi, którzy nie szanują kobiet.
- My je szanujemy bardziej niż ty – Angus odwrócił się z pogardą. – Zejdź mi z drogi, mamlasie.
         Próbował wyminąć nachała, ten jednak ponownie złapał go za kołnierz.
- Mówiłem, nie tyrpej – rzekł bosman i znienacka zaprawił alfonsa głową prosto w nos. Facet zgiął się w pół, Flynn podbiegł, żeby pomóc podoficerowi, ale Angus już zmierzał do wyjścia.
- Ty, majtek!krzyknął typ w cyklistówce, trzymając się za zakrwawiony nos. – Pożałujesz, jak Szczerbaty Fraser się dowie!
- Niech ten twój Fraser uważa, jeśli nie chce być jeszcze bardziej szczerbaty – odparł Angus i wyszedł.

      Zajrzeli jeszcze do kilku innych lokali w pobliżu portu, ale wszędzie Angus słyszał to samo: Ethel wyjechała z miasta, poszła do Francji. Był mocno niepocieszony, że ta niezwykle utalentowana grzesznica zdradziła ludzi morza na rzecz armii lądowej. Jednak nie miał zamiaru zrezygnować z zaplanowanych rozrywek. Po dłuższym poszukiwaniu natrafili w końcu na którymś rogu ulicy na dwie dziewczyny w miarę wyględne, pewne pod względem zdrowotnym i oferujące marynarzom korzystne opłaty za przepłynięcie przez kanał. Weszli we czwórkę w bramę i skierowali się na piętro do niewielkiego mieszkania.
- Nie jestem pewien, czy nie przesadzamy z tą rozrywką  – rzekł Flynn, gdy już znaleźli się na górze.
- Już się tak nie kryguj – powiedział Angus. – Jesteś cieśla, to powinieneś rżnąć!
      Irlandczyk udał się więc z ciemnowłosą panną do sąsiedniego pomieszczenia, Angus zaś został z blondynką, która od razu zaczęła wyłuskiwać się z gorsetu.
- Ty, nie wiesz przypadkiem, dlaczego Ruda Ethel wyjechała? – zagadnął.
- Wiadomo, we Francji jest dużo klientów – odrzekła nierządnica. – Poza tym miała dość Szczerbatego Frasera, więc uciekła.
- O co chodzi z tym Fraserem? – zainteresował się Angus.
- Och, to nasz nowy opiekun – blondynka wzruszyła ramionami. – Bierze dziesięć funtów na każde dwanaście, które zarobimy, a do tego rządzi głównie za pomocą pięści. Nieważne. Nie gadaj, tylko bierz się do roboty, albatrosie.
       George Angus zaczął więc odbębniać swoje pośród skrzypu sprężyn łóżka pamiętającego jeszcze rządy Williama Gladstone’a. Dźwięki z drugiego pokoju pozwalały sądzić, że Flynn również nieźle się bawi. Panna nie dorównywała Ethel, ale też nie była najgorsza, z jaką mu się w życiu trafiło. Gdzieś od drzwi wejściowych rozległy kroki na schodach, jednak Angus się tym nie przejmował. Należało mu się po tak długim pobycie z dala od lądu…
      I nagle, w krytycznym momencie czynności wykonywanej przez bosmana, drzwi od mieszkania trzasnęły o ścianę. Do środka wparowali dwaj mężczyźni. Angus nie widział ich nigdy wcześniej, ale nie uszło jego uwagi, że jeden dzierżył miedzianą rurkę z kolankiem.
- Aha, znaleźliśmy ptaszka! – zawołał. – Ned, idź po tego drugiego.
      Towarzysz „hydraulika” poszedł do sąsiedniego pokoju. Niemal natychmiast zaczął stamtąd dochodzić krzyk kobiety (ale tylko krzyk dochodził, nie ona sama) z akompaniamentem hałasu tłuczonego szkła i przewracanych mebli.
Zbir z rurką podszedł do łóżka, na którym Angus chwilowo jeszcze trwał w zespoleniu z ladacznicą. Aby zyskać na czasie, bosman rzucił w napastnika lampą z szafki nocnej. Zerwał się, zdecydowanym ruchem odsunął dziewkę na bok, wstał. Błyskawicznie wciągnął na siebie spodnie i podskoczył kilka razy na łóżku niczym akrobata na batucie. Kiedy opryszek był tuż obok, Angus odbił się energicznie, przeskoczył nad przeciwnikiem i zanim ten zdążył się zorientować, zdzielił go taboretem.
       Z drugiego pokoju wypadł Flynn, wciągając bluzę przez głowę. Ciemnowłosa, rozczochrana ladacznica goniła go z krzykiem i z rozbitą butelką.
- Odwrót, Flynn! – zarządził Angus, wypadając przez drzwi.
       Na klatce wpadli na dwóch kolejnych oprychów, którzy wspinali się, aby udzielić kompanom wsparcia, lecz Angus bez trudu utorował sobie drogę, wywijając stołkiem.
- Tośmy się wpakowali – mruknął Flynn, gdy wypadli na ulicę.
       Jednak dopiero gdy się rozejrzał, ocenił rzeczywistą skalę kłopotów. Wyjście z bramy otoczyła grupa siedmiu bandytów: zakazane gęby, nieświeże koszule, łańcuchy, pałki, kastety. Był wśród nich typ w cyklistówce, którego Angus bodnął w pubie. Mężczyzna w meloniku z podciętym z przodu rondem spoglądał wrogo na obu marynarzy. Patrząc na niego, Angus odniósł niepokojące wrażenie, że skądś go zna, ale nie potrafił ustalić, skąd.
Herszt bandy uśmiechnął się szeroko, ujawniając brak zęba na przedzie.
- Widzę, że ktoś tu szuka kłopotów – powiedział z wyraźnym szkockim akcentem. – Będziemy musieli nauczyć wilki morskie, że w Ipswich rządzi Szczerbaty Fraser.
- Co znowu za Fraser? – zdziwił się Angus. – Nie z Dundee czasem?
- Może i z Dundee – skrzywił się bandyta. – A co?
- Niech zgadnę… - bosmanowi zaczęło coś świtać, spojrzał uważnie na sutenera. – Hilltown?
- Skąd wiesz? – Fraser zdenerwował się.
- Tak mi się kojarzy, że to chyba ty wybijałeś okna staremu Murdochowi z Bonnybank Road.
       Szczerbaty Fraser poczerwieniał na twarzy. Angus chyba miał rację, rozpoznając w nim chuligana z sąsiedztwa.
- Zróbcie z nimi porządek – rozkazał Fraser.
       Na Angusa natychmiast rzuciło się trzech chłopa, lecz bosman zakręcił taboretem, zmuszając ich, by trzymali się na dystans. Z bramy wyskoczyli tamci dwaj, którzy wcześniej czaili się na schodach. Jeden podbiegł do Flynna i trafił go kichaczem w pięść, aż zemdlał. Flynn odwrócił się, uskoczył przed dwoma kolejnymi opryszkami i na odlew przywalił jednemu w plery. Tymczasem Angus, młócąc dookoła stołkiem, odpierał ataki przeważających sił elementu przestępczego. Jeden z mętów wyrwał mu w końcu ową straszliwą broń, ale nie zdążył zrobić nic więcej, bo Angus zaszedł go z boku i kopnął w żebra.
Flynn walił kolejno każdego bandytę i odskakiwał. Pięścią rąbał w szczękę, rozkwaszał nos, dźgał palcami w oczy, a kiedy do opryszka podbiegał któryś z kumpli, Flynn natychmiast się wycofywał, unikając kontaktu z przewagą liczebną. Nagle skoczył do niego sam Fraser. Błysnął scyzoryk, szybując prosto między żebra marynarza… I zatrzymał się z nagłym brzękiem. Flynn zablokował ostrze kluczem płaskim, który w międzyczasie znalazł w kieszeni.
Tego się sutener nie spodziewał. Calum szarpnął kluczem, wyrywając przeciwnikowi scyzoryk, po czym złapał Frasera za kołnierz i cisnął nim o najbliższą latarnię. Brązowy melonik smętnie potoczył się pod nogi jednego z kolegów bandyty i padł, przezeń zdeptany. W tym czasie George Angus dawał dokładkę zbirowi w cyklistówce, który wycofywał się pod jego ciosami. Z najbliższego domu wyszedł dozorca, ale widząc, co się dzieje, niezwłocznie uciekł z powrotem.
Bosman cofnął się, przepuszczając bandytę, który leciał na niego z pałką, i profilaktycznie zaserwował mu kopa w tyłek, aż chłopina rozciągnął się na ziemi.
- Ha! Ty nędzny szkarłupniu! – krzyknął Angus w euforii. Samozachwyt okazał się jednak dla niego zgubny, bo kolejny męt smagnął go łańcuchem. Podoficer z zakrwawionym czołem padł na kolana. Dwaj bandyci dopadli go i zaczęli kopać, lecz w tym czasie na odsiecz przybył Flynn, tłukąc kluczem każdego, kto się nawinął. Jednemu z oprawców Angusa rozbił łuk brwiowy, drugiemu ożenił kopniaka w brzuch, a potem podał bosmanowi rękę, pomagając mu wstać. Kiedy już Angus był na nogach, typ z pałką zamachnął się na Flynna. Marynarz uchylił się i zamiast paść z rozwaloną głową, dostał tylko w bark, chociaż zdecydowanie nie bezboleśnie. Angus dopadł bandyty i bezlitośnie przysunął mu łokciem.
       Ten z łańcuchem próbował znów uderzyć Flynna, ale chybił. Calum złapał za łańcuch, pociągnął i trzasnął zbója kluczem w karczycho. Zanim zdążył się odwrócić, ktoś inny rozciął mu policzek kastetem. Angus podłożył któremuś nogę. Tym razem nie podziwiał, jak malowniczo oprych rozkłada się na bruku, lecz zauważywszy, że Fraser wraca do gry, podbiegł do niego i zadał cios podbródkowy.
- Naszych biją! – krzyknął ktoś.
        Na ulicy nagle zaroiło się od granatowych mundurów. Marynarze wracający z jakiegoś baru zauważyli bijatykę i ochoczo włączyli się do walki w obronie kolegów przeciw lokalnym żulikom. Był wśród nich Somalijczyk, którego Angus widział wcześniej w pubie. Na ulicy zapanowało jeszcze większe zamieszanie niż do tej pory. Jedni drugim kładli po mordzie, kopali w rzepki, lała się krew. Bandyci szarpali marynarzy za kołnierze, członkowie Royal Navy i floty handlowej pokazywali, czego nauczyły ich starcia w obcych portach. W powietrzu latały przekleństwa, wyzwiska i kamienie brukowe. Co jakiś czas pękała szyba w jakimś oknie.
      W końcu bandyci uznali, że mają już dość. Rzucili się do ucieczki, a kilku marynarzy pobiegło ich jeszcze gonić. Upewniwszy się, że element został pobity i rozproszony, grupa ludzi morza zaczęła podążać w stronę kolejnej knajpy.
- To jest dobra bitka! – rzekł z uznaniem George Angus, ocierając krew z twarzy. – Teraz wiadomo, jak kończą ci, którzy zadzierają z Royal Navy! Prawda, Flynn?
- Chętnie wysłucham od początku, jak to było – powiedział jakiś starszy, jowialny podoficer, którego Angus nie zauważył wcześniej.
       W perspektywie ulicy pojawiły się sylwetki policjantów.

- By a lonely prison wall I heard a young girl calling…
- Nie przesadzaj – powiedział George Angus. – To tylko areszt. Normalna rzecz w życiu marynarza.
- Siedział pan już wcześniej? – zapytał Flynn.
- Widzisz tu naszywki za wzorową służbę? – Angus dotknął lewego rękawa poniżej podoficerskich dystynkcji.
- Nie widzę…
- No właśnie.
      Flynn wyjrzał przez zakratowane okno. Jacyś cywile powiadomili policję o bijatyce, a gliny przybyły wraz z profosem marynarki, który odstawił mundurowych uczestników zajścia do aresztu w bazie Felixstowe.
- Chyba nas nie przeniosą do jednostki karnej? – zmartwił się Irlandczyk.
- Opowiadasz – zaprzeczył Angus. – Za takie coś? Niedługo przyjedzie któryś z naszych oficerów i odpękamy całą karę w Chopham. Za to od razu pogódź się z przepadkiem żołdu przez najbliższe dwa tygodnie. Grogu zresztą też.
- W sumie nic takiego – Flynn usiadł na pryczy. – Po tym wszystkim nie mam ochoty w najbliższym czasie opuszczać bazy. A do braku pieniędzy jestem przyzwyczajony.
       George Angus wyciągnął się, założył ręce za głowę.
- Ale wrzepiliśmy temu Fraserowi – powiedział z uznaniem. – Mam nadzieję, że do nich też policja się dobierze.
      Nagle zerwał się zirytowany.
- Pierzyna kandego! – uderzył się dłonią w czoło. – Myśmy tym dziewczynom nie zapłacili!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz