Rozległ się nosowy ryk pokładowej
syreny. Nabrzeże rosło w oczach, zbliżało się coraz bardziej do burty statku. Na
pokładzie zapanowało poruszenie, gdy żołnierze zaczęli gotować się do wyjścia.
– Miło znów zobaczyć dom, nie uważa pan, poruczniku?
– zapytał wąsaty kapitan pułku piechoty Northamptonshire.
Henry
Vincent skinął głową i wstał od okna, żeby wyjść z kajuty na pokład. Miał
na sobie mundur khaki, jaki powszechnie noszono w Dunkierce. Tylko czarny otok
czapki i galony na rękawach odróżniały go na pierwszy rzut oka od oficera
armii. Za bagaż służyła mu niewielka walizka.
Opuszczono
trap. Żołnierze, ustawieni w dwurzędową kolumnę, zaczęli nieco zmęczonym,
lecz nienagannie równym krokiem schodzić na ląd. Uginali się pod ciężarem plecaków, karabinów, ekwipunku i okopowych przeżyć. Maszerowali wzdłuż frontu stojącej
w karnym szeregu kompanii świeżych rekrutów, którzy czekali na załadunek, pełni
jeszcze energii i entuzjazmu, nie w pełni świadomi tego, co ich czeka we
Flandrii.
Vincent wyszedł inną drogą, po
trapie dla oficerów. Faktycznie, czuł się, jakby wracał do domu. Rzadko odwiedzał Portsmouth, ale za
każdym razem wywoził stąd nadzwyczajne wspomnienia. Nie poczuje jednak w pełni,
że to jego miejsce, dopóki nie poczuje na sobie ciepła rąk Lindy.
– Czy mogę prosić o dokumenty, panie poruczniku? –
zapytał żandarm w czapce z czerwonym pokrowcem.
– Chwileczkę. – Henry wyciągnął z kieszeni dokumenty,
w tym skierowanie na urlop i zezwolenie na podróż.
Żandarm
przez chwilę przyglądał się papierom.
– W porządku, panie poruczniku. Życzę miłego
wypoczynku – odpowiedział, salutując.
Natychmiast
odszedł na bok, aby dla odmiany przetrzepać jakiegoś kaprala, a Vincent ruszył przed
siebie.
Słońce
zachodziło, niebo od strony Gosport zrobiło się czerwone, przypominając wielu
pasażerom o krwi, jaka lała się tymczasem na drugim brzegu kanału. Henry wyjechał
z Dunkierki wcześnie rano, pociągiem do Calais. Tam po kilku godzinach udało
mu się wsiąść na statek transportowy do Portsmouth. Z bazy miałby rzut
kamieniem do Dover, ale stamtąd czekałaby go jeszcze jazda koleją przez całe wybrzeże
południowej Anglii, więc skorzystał z okazji i wybrał połączenie może
dłuższe, ale za to bezpośrednie. Sprawiło to, że kiedy w końcu znalazł się w
mieście, dzień już się kończył.
Szedł
więc przez Portsmouth i nie mógł powściągnąć swojego serca. Zaraz się dowie, czemu
Linda tyle czasu nie odpowiadała na listy. Na pewno wszystko sobie wyjaśnią i tej
nocy ich uczucie rozkwitnie raz jeszcze . Nie może być inaczej, Linda jest bez
cienia wątpliwości miłością jego życia i wielokrotnie mówiła, że jej na nim zależy.
Dotarł
pod właściwy adres, wszedł do bramy i wspiął się po schodach na drugie piętro. Zapukał
do drzwi. Odpowiedzi nie było, więc otworzył sobie kluczem.
W
środku zastał ciemność, nigdzie nie paliła się lampa. Henry szybko się
zorientował, że panny Dryden nie ma w domu. Pewnie poszła na próbę, szykowała
się do przedstawienia albo załatwiała inne sprawy. Przed paroma dniami zapowiedział
w liście swój przyjazd, ale widocznie poczta nie zdążyła jeszcze dostarczyć.
Kazała
mu się czuć jak w domu. Czapkę i kurtkę odwiesił Vincent na wieszak w przedpokoju.
Po chwili jednak stwierdził, że wieczór przyniósł ze sobą chłód. Napalił w piecu,
a potem pod kuchnią, nastawił wodę na herbatę i usiadł na kanapie. Podróżne zmęczenie
zaczęło dawać się we znaki. Przymknął powieki, rozluźnił się.
W pewnym momencie ujrzał
przed sobą pannę Dryden w koronkowej koszuli nocnej, jej promienny uśmiech gwiazdy
rozświetlający wszystko wokół, a już szczególnie jego serce, usta łaskawej
drapieżczyni, która wzięła go pod opiekę tu, w kraju dalekim od dżungli Cejlonu.
Linda wyciągnęła ku niemu ręce. Czuł już stopniowo wszystko, co powinien: żar bijący od jej odsłoniętych
ramion, wirującą w głowie rozkosz, jaką dawał smak jej warg, smukły, umięśniony
brzuch śpiewaczki pod palcami…
Gwizdek
czajnika przywołał go do rzeczywistości. Henry zerwał się i pobiegł do kuchni,
żeby zrobić herbatę. Dziwnie to wszystko wyglądało. Wszystkie sprzęty stały tam,
gdzie kiedyś, ale bez Lindy wydawało się, że to jednak nie to samo mieszkanie.
Ile jeszcze będzie musiał na nią czekać?
Spektakl
coś się przeciągał, bo nie przyszła do ósmej, o dziewiątej, ani nawet o wpół
do dziesiątej. Vincent rozebrał się i poszedł zażyć szybkiej kąpieli, a potem położył
się pod kołdrą. Wtem zauważył, że na szafce nocnej przy lampie nie było oprawionego
zdjęcia. Ich wspólnej fotografii. A przecież stała tam, kiedy ostatnim razem odwiedzał
Lindę! Dość się zaniepokoił, aż doszedł do wniosku, że widać je przestawiła. A
może zabrała do teatru i postawiła na toaletce w swojej garderobie. Nie
będzie przecież rozliczał ukochanej z tego, gdzie co stawia w domu. Mimo
wszystko łóżko wydawało się dziwnie chłodne, puste i rozległe, ale po jakimś czasie
Henry’emu udało się zasnąć.
Tym
razem obudził go dzwonek do drzwi. W mieszkaniu było ciemno, tylko przez okno wpadała
odrobina światła z lamp ulicznych. Nareszcie przyszła! Długo jej to zajęło,
może po spektaklu był jakiś bankiet. Porucznik Vincent wyskoczył spod kołdry w
samym podkoszulku i kalesonach, popędził do drzwi, przekręcił klucz i z
rozmachem otworzył.
Na
progu, zamiast Lindy, stał jakiś zupełnie obcy jegomość – wysoki, o oliwkowej
cerze i z brylantyną na czarnych włosach. Wpatrywał się w Henry’ego z pewnym
zaskoczeniem.
– Pan do kogo? – zapytał podejrzliwie Vincent.
– Przepraszam, pomyliłem piętra – odpowiedział tamten
potulnym tonem i zszedł po schodach na dół.
Henry
śledził go wzrokiem, a gdy nieznajomy zniknął mu z oczu, wówczas zamknął drzwi
i nasłuchiwał. Potem wrócił do sypialni. Po drodze wyjął z kieszeni kurtki służbowy
rewolwer, sprawdził, czy nabity i położył na szafce nocnej.
O
co tu chodziło? Fluorescencyjne wskazówki zegarka pokazywały pół godziny po
północy. Linda nie odpowiada na listy, sama nie pisze, nie ma jej w domu. Zdjęcie
z Henrym zniknęło, za to w środku nocy dobijał się do mieszkania jakiś dziwny
gość, który twierdził, że pomylił piętra, ale potem słychać było, że poszedł
prosto do wyjścia. Im bardziej Vincent się nad tym zastanawiał, tym bardziej mu
się to nie podobało. Rozgorączkowany umysł podpowiadał mu coraz to kolejne wersje
zdarzeń, jedną bardziej przerażającą od drugiej. Najgorsze było to, że żadnej
nie mógł zweryfikować, bo nic nie wiedział.
Na
razie trzeba było się przespać, zmęczenie to zły doradca. Jak mawiają, ranek jest
mądrzejszy niż wieczór. Henry raz jeszcze sprawdził, czy drzwi są zamknięte, skontrolował
okna i na wszelki wypadek przykrył webleya serwetką. Sen nie chciał nadchodzić,
porucznik czuł się zanadto zdenerwowany. Musiał się uspokoić. Wyjął z walizki flet, ze skrzyżowanymi nogami usiadł na
kołdrze grał łagodne melodie, aż nie rozległo się walenie w ścianę. Cóż, była prawie
pierwsza w nocy.
Położył się znowu, próbując nie
myśleć za dużo o tym, co jego zdaniem mogło się stać z Lindą. Wtulił twarz w
poduszkę, żałując, że to nie jej ciało. Po chwili zaczął przesuwać dłońmi po poduszce
i prześcieradle. Może natrafi na włos albo cokolwiek innego, co dałoby mu poczucie
realności panny Dryden. Zajęcie to zaabsorbowało go na tyle, że w końcu zasnął.
Kiedy Henry się obudził, było już
widno. Linda nie wróciła, więc łóżko zdawało się jeszcze zimniejsze i bardziej
niegościnne niż wieczorem. Ścienny zegar pokazywał dwadzieścia po czwartej,
choć na zegarku porucznika widniała za dziesięć siódma. Porucznik uświadomił
sobie, że w takim razie jego ukochanej nie było tu co najmniej od doby.
Niepokój skłonił go do zerwania się
z łóżka. Henry wstał, zrobił kilka kroków. Nagle syknął z bólu, nadepnąwszy bosą
stopą na jakiś twardy przedmiot. Schylił się, żeby to podnieść… i zdębiał. To
była łuska od naboju.
Ktoś tu strzelał! Może nawet… aż
strach pomyśleć… zranił Lindę! Z szaleńczo bijącym sercem Vincent odsłonił
story. Przy dziennym świetle rozejrzał się po ścianach i dopiero wtedy dostrzegł
brudnobiałą dziurę w tapecie, na lewo od futryny. Podbiegł bliżej. W ścianie wciąż
tkwiła kula. Wprost szalał z niepokoju.
Henry przyjrzał się podłodze. Na
dywanie ani na deskach nie widział śladów krwi czyszczególnie intensywnego mycia.
Oznaczało to nadzieję, że ktokolwiek strzelał, chybił. Z drugiej strony, próżno
było szukać odłupanego pociskiem kawałka tynku albo skrawków tapety, a więc ktoś
przynajmniej pozamiatał. Po namyśle Vincent doszedł do wniosku, że strzał padł z
wnętrza sypialni ku drzwiom, a więc może to Linda sama strzelała. Ale z czego?
Do kogo? I przede wszystkim – dlaczego?
Spojrzał pod światło na łuskę. Była krótka, a
więc pistoletowa, nie karabinowa. Podniósł z szafki webleya, wysunął bębenek,
wyjął jeden z nabojów i spróbował wsunąć do komory znalezioną łuskę. Miała za
mały kaliber, a oznakowanie wybite na spodzie też nie przypominało tego na
nabojach, które pobierał do służbowej broni. To odkrycie wprawiło go w jeszcze
większą konsternację. Czyżby ktoś tu używał niemieckiego pistoletu?
Porucznik postanowił się rozejrzeć
po mieszkaniu. Na dobry początek otworzył szafę. Nigdy nie przypuszczał, że
Linda może mieć aż tak dużo ubrań, ale szybko się zorientował, że ani tam, ani
na wieszaku nie było szarego płaszcza, który czasem zakładała na spotkania z
nim. Nie spostrzegł też paru innych części garderoby, na pewno widzianych
kiedyś na pannie Dryden. Do długiej, bordowej sukni ze złotymi brokatowymi obszyciami
przypięta była szpilką karteczka z przypomnieniem: „Iść do krawcowej”, ale poza
tym Henry na nic szczególnego nie zwrócił uwagi. W kuchni znalazł psujące się warzywa.
Zapas węgla w skrzynce też był nie za duży, od dawna nie uzupełniany. Nigdzie
żadnego listu, żadnej notatki. Miłość jego życia zniknęła bez śladu.
W domu nic już nie pozostało do
odkrycia. Henry założył mundur, dopiął pas, schował rewolwer i wyszedł na
klatkę. Uważał, czy nie rzuci mu się w oczy nieznajomy, ale nie spotkał nikogo.
Skrzynkę na listy otworzył kluczykiem znalezionym w szufladzie szafki nocnej. Była
po brzegi nabita korespondencją, a ponad połowę z tego stanowiły listy od niego,
najstarszy jeszcze z początku sierpnia. Reszta nie budziła niepokoju – były to
pisma z teatru, z wodociągów, elektrowni i jakichś towarzystw dobroczynnych.
Pocieszał się wątłą myślą, że tego dnia przynajmniej
nie padało. Koledzy z eskadry twierdzili wręcz, że to najcieplejszy październik
od dawna. Henry poszedł zapytać kogoś w New Theatre Royal, ale pora była
jeszcze wczesna. Teatr zastał zamknięty na głucho, ani żywej duszy, nawet
bileterki. Przejrzał afisze przedstawień bieżącego sezou. Na żadnym z nich nie figurowała
Linda Dryden, choć na kilku wymieniono niesławną Adelę Blakeley. A może to
ona, z zawiści… Nie, już bez przesady.
Porucznik Vincent udał się do restauracji hotelu
Speedwell. Zamówił herbatę i jakieś śniadanie. Czuł się słaby i zmęczony. Im
dłużej szukał, tym mniej wiedział, a tym więcej pojawiało się pytań, na które
nie mógł znaleźć odpowiedzi. Co się właściwie stało? Zostawiła go dla innego
mężczyzny? Niemożliwe, po tym wszystkim, co ich łączyło. Przyjmując, że chciała
go więcej widzieć – czemu nie wymieniła zamków w mieszkaniu? A nawet gdyby
miała taki zamiar, nie zrobiłaby pewnie czegoś takiego bez słowa wyjaśnienia.
A co, jeżeli tamten nocny natręt coś wie? Może to on
miał coś wspólnego ze zniknięciem Lindy? Chociaż z drugiej strony, wyglądał na
autentycznie zaskoczonego widokiem Vincenta, jakby spodziewał się spotkać pod
tym adresem kogo innego. Czyli Lindę. Nie zastał Lindy, więc uciekł… A ona? To jest
jakaś chińszczyzna.
Chyba już wiedział, jak czuł się Tony w swoim najgorszym
okresie, kiedy Henry lękał się, by przyjaciel nie zrobił sobie krzywdy. Teraz
to dla niego przyszła pora, gdy rzeczywistość stała się szara i przygnębiająca.
Był przecież zakochany do szaleństwa, i co najważniejsze – z wzajemnością.
Dla Lindy praktycznie zerwał z całym dotychczasowym życiem. A teraz, kiedy jej
zabrakło – nie miał już nic. Chyba tylko Tony’ego, ale ten miał dość własnych problemów,
żeby Vincent wkładał mu na barki jeszcze swoje nieszczęścia.
Apatycznie przeglądał
gazetę: nowiny z frontu, notatki o wykroczeniach, nekrologi, felieton o bęcwałach
z Izby Gmin, pomoc domową zatrudnię, w listach do redakcji spór o jakieś miejskie
sprawy personalne. Nic na temat zaginionej śpiewaczki. Nagle w oczy rzuciło mu
się ogłoszenie:
Suknie wieczorowe,
Suknie ślubne,
Kostiumy sceniczne,
Przeróbki krawieckie,
oferuje Szanownym Klientkom pani Emma Munro,
krawcowa portsmouthskiego New Theatre Royal
To przypomniało Henry’emu, jak Linda
napisała mu kiedyś, że w czasie choroby opiekowała się nią córka teatralnej
krawcowej. Jenny albo Jessie, tak jej było. Musiała być z panną Dryden bliżej
zaznajomiona, więc może to będzie źródło, z którego Vincent się w końcu czegoś
dowie.
Zanim dotarł do pracowni pani Munro,
wybiła dziesiąta. W warsztacie, wśród manekinów, luster i bel materiału, obok
maszyny do szycia, siedziała przy stole kobieta o siwiejących włosach związanych
w kok. Przez druciane okulary wpatrywała się w kawałek czarnej tkaniny w
fioletowe kwiaty, który ze skupieniem obmierzała calową miarką.
–
Dzień dobry – przywitał się Vincent. – Czy to pani jest Emmą Munro, krawcową
teatru?
–
A owszem, panie oficerze – potwierdziła krawcowa, unosząc na niego spojrzenie. –
Czym mogę służyć?
–
Chciałbym zapytać… Wie pani może, czy panny Lindy Dryden nie ma w mieście?
Przez moment pani Munro nie odpowiadała,
uważnie mierząc go wzrokiem.
–
Pan jest porucnik Vinson, prawda? – upewniła się.
–
Vincent, szanowna pani.
–
Racja. Panna Dryden czasem o panu wspominała.
–
Doprawdy? – Henry nie krył zaskoczenia. – Co mówiła?
– Podobno
bardzo sympatycznie się państwo witaliście. Jakiś taki całus… Pamięta pan?
– Tak,
w czubek nosa – odparł tęsknie. – Ale co to właściwie panią…
– Tak,
pan jest naprawdę Henry Vincent – przerwała Emma Munro, kiwając głową.
– Pani
mnie sprawdzała? – zapytał oburzony. – Będę wdzięczny, jeżeli pani albo
ktokolwiek inny mi wytłumaczy, co tu się właściwie dzieje. Czy może całe Portsmouth
zmieniło się w jeden wielki teatr i to jest jakieś groteskowe przedstawienie,
tylko ja o niczym nie wiem?
Krawcowa ciężko westchnęła.
–
Panna Dryden… musiała wyjechać – oznajmiła.
–
Dokąd? Na litość boską, od dwóch miesięcy umieram z niepokoju!
–
Tego nie wiem. Nikt nie wie, szczególnie policja. Pytali o nią nawet mnie, ale
nic im nie mogłam powiedzieć.
–
A czy pani w ogóle coś wie?
–
Proszę usiąść, panie poruczniku. – Pani Munro wskazała mu sfatygowany beżowy
fotel, odwrócony oparciem do wysokiego lustra.
– Szanowna
pani, od wczoraj chodzę po mieście – oświadczył, zająwszy już miejsce – i szukam
jakiegokolwiek okrucha wiadomości o tym, co się stało z panną Dryden. Naprawdę wolałbym,
żeby powiedziała pani prosto z mostu, co wie, a w najgorszym razie,
że nic nie wie, to oboje zaoszczędzimy sobie czasu.
Emma Munro lekko wysunęła szufladę
biurka.
– Przyszła
do mnie jakoś ze dwa miesiące temu, ubrana jak do podróży. Wyglądała na bardzo nerwową,
jakby gdzieś się jej spieszyło. Potem powiedzieli mi w teatrze, że tego samego
dnia była u dyrektora i zażądała wypłaty wszystkich zaległych honorariów. I
tyle.
–
Czy coś mówiła?
–
Nie powiedziała, dokąd jedzie. Ale kazała przechować coś dla pana.
–
Dla mnie? – Henry nie sądził, że może osiągnąć jeszcze większe oszołomienie. – Skąd
wiedziała, że tu przyjdę?
– Nie
wiem, pewnie po prostu miała nadzieję. Moja Jessie była trochę jej przyjaciółką,
wiedziała, że jest pan… blisko z naszą primadonną.
–
Czy mógłbym porozmawiać z pani córką?
– Nie
ma jej tu, panie poruczniku. Zresztą nic nowego by panu nie miała do powiedzenia.
Rozmawiałam z nią nieraz o wyjeździe panny Dryden i już dawno się zgodziłyśmy, że obie jesteśmy w tej sprawie tak samo mądre. Niech pan lepiej
przeczyta ten list.
Wyjęła z szuflady prostą kopertę i
podała porucznikowi. Na kopercie napisane było tylko „Henry Vincent – do rąk własnych”.
–
Czytała to pani? – upewnił się.
– Ależ
co pan! – oburzyła się krawcowa. – Nie rozumiem tego wszystkiego bardziej niż
pan, poruczniku, ale panu nasza Linda przynajmniej zostawiła wiadomość.
Ledwo Henry wyszedł na ulicę, już w
drzwiach pracowni krawieckiej niecierpliwie rozpruł kopertę. A rozprostowawszy
złożoną na pół kartkę, po raz kolejny tego dnia poczuł, jakby siły rządzące
wszechświatem stroiły sobie z niego złośliwe żarty. Na kartce były same kropki i
kreski. Linda napisała list alfabetem Morse’a! Dlaczego?
Najdroższy
Henry,
Przepraszam, że zniknęłam, ale
musiałam. Przepraszam Cię też raz jeszcze za moją reakcję na wieść o Josephine,
skoro sama nie powiedziałam o swojej przeszłości. Udało mi się o niej
zapomnieć, ale niestety, ona mnie dogoniła. Szkoda, że nie było Cię wtedy przy
mnie.
Nie mogę napisać, gdzie jestem, aby
Przeszłość tego nie przeczytała. Kiedy poczuję się bezpieczniej, dostaniesz ode
mnie list.
Linda
– Twoja na wieki
Porucznik stał w drzwiach i raz po razie
odczytywał zaszyfrowaną wiadomość, aż klientka w zielonej sukni uprzejmie, ale
stanowczo zwróciła mu uwagę, żeby nie tarasował przejścia. Odstąpił parę
kroków. Czuł się pijany ze zmęczenia i dezorientacji, a było przecież dopiero przed
południem.
Ruszył ulicą i zaczął zastanawiać
się nad sensem tego listu. Przeszłość ją dogoniła? To brzmiało naprawdę
niepokojąco. Linda mogła sprawiać wrażenie, jakby wiedziała, co robi, ale i tak
nie mógł przestać się o nią martwić. Wiadomość była mocno ogólnikowa, a panna
Dryden nie dość, że napisała ją Morsem, to jeszcze zostawiła u krawcowej,
zamiast w mieszkaniu. No i zniknęła szybko i bez śladu, a dwa miesiące
później wciąż jeszcze nie dawała znaku życia. „Kiedy poczuję się bezpieczniej…”
Ktoś ją musiał porządnie nastraszyć. Gdyby tylko Henry wiedział, kto to taki, to
znalazłby delikwenta, przywiązałby do słupa, a potem sięgnął po scyzoryk.
Nagle
spostrzegł znajomą sylwetkę. Z naprzeciwka szedł prosto ku niemu, jak gdyby
nigdy nic, oficer marynarki. Vincent patrzył nań z zastanowieniem, już prawie
za bardzo zmęczony, żeby się czemuś jeszcze bardziej dziwić. To było przecież
zupełnie niemożliwe, żeby on tutaj coś… To musiało świadczyć o tym, że popada w
obłęd. Szedł ku niemu, we własnej osobie, kapitan Thomas Dunmore.
– Przecież miałeś być w Paryżu! – zawołał zaszokowany
Henry.
– Pssst! – Northumbryjczyk położył palec na ustach.
– Nic nie widziałeś! Mnie tu wcale nie ma!
Minął
Vincenta i zniknął za rogiem, strzepnąwszy z rękawa długi złoty włos.
Henry westchnął głęboko, po czym powlókł się do miejskiego
parku. Musiał przysiąść na ławce i się zastanowić, ułożyć sobie wszystko w głowie.
Nie potrafił powiedzieć z całą pewnością, czy Dunmore to był faktycznie Dunmore,
czy tylko jakaś halucynacja. Jedno tylko wiedział z całą pewnością. Lindy nie
było w mieście.
Wyjechała. Wykorzystał urlop, ni razu nie sycąc oczu
blaskiem jej radosnego spojrzenia, nie słysząc jej aksamitnego głosu, z którym
tak niesamowite rzeczy umiała robić na scenie. Mieszkanie było do jego
dyspozycji, ale co z tego, skoro nikt tam na niego nie czekał? A choć zostawiła
mu liścik, to całe okoliczności zniknięcia panny Dryden – ten pośpiech, ta cała
tajemnica, natręt dobijający się do drzwi w środku nocy, kula w ścianie – nie stawały
się przez to ani odrobinę mniej niepokojące. Miał ochotę wrócić do łóżka, porządnie
odpocząć i wziąć się do dalszych poszukiwań, choćby miał szukać Lindy aż w
Lerwick na Szetlandach, ale został mu tylko dzień urlopu i nazajutrz musiał już
wracać do Francji.
Cóż, przynajmniej wiedział, że żyła. Wciąż go kochała,
zamierzała do niego wrócić, kiedy sprawy się ułożą. A kiedy to będzie? Trzeba
jej zaufać. Porucznik marynarki Henry Vincent wstał z ławki i ruszył przez park,
nie bez zaskoczenia stwierdzając, że po policzku spływa mu mimowolnie pierwsza
łza.
MUSZĘ IŚĆ ZARAZ DO ROBOTY, ale zaklepuję sobie miejsce na komcia.
OdpowiedzUsuńNo i wszystkiego najlepszego. :D
Okej, najadłam się jak dziki wieprz, mogę siadać do czytania i komciania. (No i jeszcze zmotywował mnie twój komć u mnie, coś się rozleniwiłam przez ten grudzień).
UsuńLMAO, no to się porobiło. Spodziewałam się tego, przecież właściwie się tego domagałam i w sumie jestem usatysfakcjonowana, jakkolwiek źle to może brzmieć, ba, ja nawet liczę, że Linda jednak się nie znajdzie, bo to opko, moim zdaniem oczywiście (a moje zdanie można śmiało zignorować) potrzebuje niespełnionej miłości. Bohater tragiczny ze złamanym sercem to mój ulubiony typ bohatera, ale też moja playlista na Spotify to love songs about necromancy, więc wiesz.
Wydarzyło się tu dużo i zarazem niedużo, sama nie wiem, co ci jeszcze powiedzieć. Ogółem jest ładnie, optuję za wielkim wejściem Josephine, wielkim nieszczęściem Henry'ego i utraconą miłością. Albo lepiej, może odnaleźć Lindę, ale z jakiegoś powodu nie będą mogli już być razem. JESZCZE WIĘKSZA TRAGEDIA. Jestem okropna, chcę wiedzieć, co dalej szykujesz w tym wątku i jak to z nimi zrobisz. W sumie fajnie sobie to ułożyłeś, że masz dwie pary, które tak dadzą się lubić. No z tym, że póki nie było Toncia i Emilci to całą uwagę zgarniali Henry z Lindą, a jak Tony znalazł miłość i szczęście, to wolę tę jego miłość i to jego szczęście.
Głupoty strasznie opowiadam, wiem. :D
wysoki, o oliwkowej cerze i z brylantyną na czarnych włosach. - Aż mi się przypomniało, jak Rudolph Valentino chodził z takimi perfekcyjnie ulizanymi czarnymi włosami i nazywali go "Vaselino" :D.
Ani na dywanie, ani na deskach nie widział śladów krwi ani szczególnie intensywnego mycia. - Jakoś tak wybija mnie z rytmu to trzecie "ani".
Zwłaszcza, że dwa zdania dalej masz kolejne.
Chociaż z drugiej strony, wyglądał na autentycznie zaskoczonego widokiem Vincenta, jakby spodziewał się spotkać pod tym adresem kogo innego. Czyli Lindę. Nie zastał Lindy, więc uciekł… A ona? To jest jakaś chińszczyzna. - Jestem głupia, ale nie rozumiem tego z chińszczyzną. Znaczy, że to nie ma sensu, tak? Ale to w ogóle nie idzie z tym, że strasznie mieszasz czasy. Albo jesteś w przeszłym, albo w teraźniejszym, robisz to dosyć często, ale tutaj szczególnie rzuca się w oczy.
że po policzku spływa mu mimowolnie pierwsza łza. - Byleby nie samotna męska łza. :D
See ya.
Ten rozdział to był poniekąd mój rekord - udało mi się go praktycznie obmyślić w ciągu jednego dnia spędzonego w podróży (jakieś 670 km) i potem pozostało go tylko napisać. Z następnym już nie pójdzie tak łatwo, choć np. dzisiaj udało mi się ulepić półtorej strony.
UsuńNaprawdę tak mieszam czasy? Wydawało mi się, że teraźniejszy wrzucam jedynie tylko do monologów wewnętrznych. Chociaż dobrze, że już tak bardzo nie nadużywam wielokropków jak dawniej...
Ale z ciebie podróżnik. :O W sumie jak jeszcze dojeżdżałam na uni to za tę godzinę w autobusie też mi się udało wiele plot twistów i nie-plot twistów wymyślić.
UsuńNo troszku mieszasz. Na tyle, że to zauważam, ale nie czepiam się, bo ja też to robię i nie chcę, żeby było przyganiał kocioł garnkowi. Tu się przywaliłam, bo szczególnie mi się rzuciło w oczy.