Rozdział 29. Tydzień szczęścia



      Linda Dryden w kremowej koszuli nocnej podeszła do okna i rozsunęła brunatnożółte zasłony, wpuszczając do pokoju poranne światło, z trudem gramolące się przez dachy budynków po drugiej stronie ulicy. Przez moment obserwowała blade niebo i pełznące ku niemu smugi dymu z kominów. Wreszcie odwróciła się i kolejną chwilę poświęciła spoglądaniu z rozczuleniem na zwiniętego w pościeli Henry’ego. Bez namysłu wślizgnęła się pod kołdrę i przywarła do jego pleców.
- Czołem, poruczniku! – szepnęła, całując go w szyję.
         Vincent nie odpowiedział. Czuł się zasadniczo szczęśliwy i nie zamierzał przerywać tego stanu. Jednak kiedy dłoń panny Dryden zaczęła błądzić po jego piersi, chwycił ją i przytrzymał.
- Jak się spało? – zamruczał mu do ucha zmysłowy głos, nie całkiem podobny do epickiego sopranu, jaki prezentowała na scenie.
- Spało? – powtórzył półprzytomnym tonem. – To chyba jakiś eufemizm…
- Och, mój słodki, niewinny poruczniku – westchnęła Linda. – To znaczy, już nie tak całkiem niewinny.
        Dotknęła jego ust i pozwoliła kolejno ucałować czubki palców. Było wprost niewyobrażalne, jak ktoś zdolny okazać taką delikatność potrafi wytrzymywać niedogodności służby na pełnym morzu.
Henry też patrzył na Lindę z głębokim uczuciem. Gdy ułożyła się przy nim na boku i wyciągnęła, z przymrużonymi powiekami, błogim uśmiechem i włosami rozsypanymi na poduszce, zupełnie nie przypominała scenicznego demona, jakiego znała publiczność z New Theatre Royal.
- No, poruczniku, podejmij jakąś męską decyzję – odezwała się. – Wstajemy czy leżymy?
- Nigdzie nam się chyba nie śpieszy.
- A nie jesteś głodny? Mogę zrobić jajecznicę na bekonie.
            Zachichotała autoironicznie.
- Prawdziwie operowy posiłek, nieprawdaż? Czekam, aż ktoś napisze liryczną pieśń o jajecznicy, rozpisaną na całą orkiestrę. Chętnie bym ją wtedy zaśpiewała.
            Objęła Henry’ego ramieniem i wtuliła się w niego mocno.
- Powiedz, kochany, kiedy ostatni raz ci się udało leżeć do tak późnej godziny? Na morzu na pewno zrywasz się jeszcze przed świtem.
- Nie jest tak źle – sprostował Henry. – Zależy od tego, która wachta mi się trafi. Czasem przed świtem dopiero chodzę spać. Tony, to znaczy kapitan Scolding, uważa, że lotnicy powinni być zawsze w formie, więc od jakiegoś czasu większość wacht po północy pełnią oficerowie pokładowi. Ale dowódca okrętu nie chce, żebyśmy się wykręcali od tego obowiązku, więc co jakiś czas jednak muszę oglądać wschód słońca.
- Na razie wachtami się nie przejmuj – Linda podciągnęła się, by spojrzeć na niego z góry i przy okazji dać mu się podziwiać. – Ten tydzień będzie nasz.
- Czyli teoretycznie możemy tak leżeć cały dzień? – upewnił się Vincent.
- Teoretycznie tak – potwierdziła, całując go przelotnie w czubek nosa. – Ale, jak ustaliliśmy wczoraj, samą miłością się nie najemy, więc przynajmniej na jakiś posiłek należałoby wstać.
Było im dobrze ze sobą, ale w którymś momencie nieubłaganie przychodzi chwila, w której nawet z najwygodniejszego łóżka trzeba się wreszcie podnieść. O wpół do dziesiątej Henry z Lindą doszli do wniosku, że powinni zjeść śniadanie.
Gdy ona udała się do kuchni, Vincent zaczął nieśpiesznie zakładać ubranie, wyglądając przez okna. W tej okolicy nie było żadnych szczególnych widoków do podziwiania, on jednak, zapinając koszulę, spokojnie wpatrywał się w szare elewacje kamienic po drugiej stronie i rekapitulował w głowie wszystkie zmiany, jakie zaszły w jego życiu przez ostatni rok.
W kuchni Linda przykucnęła przy kaflowym piecu, otworzyła żeliwne drzwiczki, szuflą wygarnęła wczorajszy popiół do wiadra. Potem wstała, by nasypać węgla.
- No to klops, poruczniku, zupełny klops – zanuciła melancholijnie do wtóru szorstkiego zgrzytu fajerki odsuwanej pogrzebaczem. – Struny głosowe sobie przez ciebie nadwyrężyłam. Dobrze, że mam wolne przez najbliższe dni…
        Vincent nic na to nie powiedział. Usiadł przy stole, pogładził dłonią obrus. Jeszcze nie do końca ogarniał umysłem wszystko, co zdarzyło się tej nocy. Nic nie przygotowało go na spotkanie z wulkanem namiętności, jaki kryło drobne ciało Lindy. A co do jej głosu – nie widział większej różnicy, ale w końcu była śpiewaczką, chyba wiedziała lepiej.
- No, co mi się tak przyglądasz? – zagadnęła zalotnie. – Myślałam, że tego wieczoru wyoglądałeś mnie dość dokładnie.
- Ciągle mi ciebie mało.
            Panna Dryden roześmiała się życzliwie i pogodnie.
- Masz mnie taką, jaka jestem naprawdę – odparła. – Bez kostiumu, bez charakteryzacji i bez roli. To wyjątkowe wyróżnienie, mam nadzieję, że je doceniasz.
- Nigdy w życiu nie czułem się bardziej szczęśliwy – przyznał.
Lindzie udało się w końcu rozpalić ogień. Postawiła czajnik na piecu i odwróciła się do Henry’ego. Patrzyła na niego z czystą przyjemnością. Wyglądało na to, że po latach prób i błędów wreszcie napotkała mężczyznę swojego życia.
Nie obchodziło jej, jakie miał wcześniej doświadczenia z kobietami. Był tak uroczo nieporadny, że wydawało się całkiem prawdopodobne, że nie miał żadnego, ale w związku z tym nie miał też i wrednych przyzwyczajeń. Mogła z nim robić, co chciała, zapisała go jak czystą kartę. Po niepewnych początkach Henry okazał się mieć całkiem rącze biodra, czym sprawił pannie Dryden wiele radości. Kiedy tylko zrozumiał, czego się od niego oczekuje, Linda wręcz zobaczyła Aldebarana. Również i pod tym względem był dla niej idealny.
Dotychczasowi wielbiciele dbali przede wszystkim o to, żeby nasycić żądze. Lindy jako osoby nie traktowali poważnie, nawet jeżeli jeden na piętnastu autentycznie miał pojęcie o muzyce i zachwycał się jej śpiewem. A Henry? Z nim dało się z przyjemnością rozmawiać na każdy temat, a czasami można było po prostu go przytulić. Nie wyobrażała sobie nic lepszego niż zatracić się w jego uściskach, a następnego ranka stanąć przed lustrem, zrzucić koszulę i podziwiać siniaki niczym prestiżowe odznaczenia. Linda musiała przyznać, że nie jest całkiem normalna, ale wcale to nie przeszkadzało ani jej, ani jej Henry’emu.
- Pójdziemy do kościoła? – zapytał niepewnie.
- A po co? – zamrugała. – Możemy sobie odprawić niezgorsze nabożeństwo we dwoje, i to bez żadnego nudnego kazania.
- Zresztą kto by nas wpuścił do kościoła po tym, jak nagrzeszyliśmy…
- To jeszcze nic! – Linda uśmiechnęła się szeroko. – Skoro mamy czas do Nowego Roku, zdążymy jeszcze nagrzeszyć za cały rok. I za te wszystkie dni, kiedy nie było cię ze mną.
- Czy masz na myśli jakieś konkretne grzechy?
- Jeśli chodzi o zazdrość i gniew, to raczej możemy sobie odpuścić.
- A pychę?
- Jaką pychę? Przecież to obiektywny fakt, że jestem wspaniała, chyba nie zaprzeczysz.
- Najwspanialsza – uściślił Henry.
- No właśnie. Mów mi to jak najczęściej, to jest jedna z rzeczy, których pragnę.


Drugiego dnia świąt jednak nie wytrzymali w czterech ścianach. Kiedy się trochę wypogodziło, wykorzystali okazję, by pójść na popołudniowy spacer.
W mieście było chłodno i wilgotno, ale świąteczny nastrój unosił się i tak. Przechadzali się ulicami, starannie omijając okolice New Theatre Royal, Linda bowiem stwierdziła, że kiedy ma wolne, to nie życzy sobie nawet widzieć tej prowincjonalnej budy. Postawiła kołnierz płaszcza, ukryła twarz pod rondem dużego kapelusza – nie chciała się natknąć na żadnych znajomych i tego dnia się jej udało.
Wstąpili do cukierni na herbatę i ciastko, poszli nad zatokę karmić kaczki i łabędzie śrutą i suchym chlebem. Zawędrowali też do parku miejskiego, gdzie wśród szarych, bezlistnych drzew kontemplowali szczęście, jakie dawali sobie nawzajem swoją bliskością. Na widok pomnika marynarzy poległych w Pekinie, zbudowanego na kształt chińskiej świątyni, panna Dryden na moment posmutniała. Stanęła na palcach, wczepiła się w Henry’ego i obdarzyła go gorącym, chaotycznym, rozpaczliwym wręcz pocałunkiem.
Poza tym jednym epizodem wzajemne czułości były przepełnione radością i entuzjazmem. Zaczadzona miłością Linda przy każdej możliwej okazji całowała Vincenta i głaskała po twarzy. Dawał jej przecież wszystko, czego mogła pragnąć, oczywiście z wyjątkiem pieniędzy, ale diabła tam pieniądze, i tak zawsze się rozejdą. Gdzieś w głębi duszy zdawała sobie sprawę, że za jakiś czas słodki czad zakochania wywietrzeje, a potęga uczuć może zostać wystawiona na próbę wyzwań dnia powszedniego. Ale nie przejmowała się tym zbytnio. Od najmłodszych lat wolała cieszyć się chwilą i nie myśleć, co będzie później. Bo może jednak nie będzie.
I tak mniej więcej wyglądały kolejne dni. Nie odstępowali siebie nawzajem na krok, obiad jedli w domu albo szli do restauracji, a potem na spacer. We środę Linda musiała wrócić do teatru, bo miała wieczorny spektakl, więc Henry został na jakiś czas w mieszkaniu, aby spokojnie poćwiczyć grę na nowym flecie. Dopiero wieczorem poszedł zobaczyć swą ukochaną w naturalnym środowisku pracy. Jej występ urzekł go tak bardzo, że po wszystkim nawet nie pamiętał fabuły przedstawienia. Cóż, jakaś tam operetka…
Potem wracali do mieszkania i resztę wieczoru mieli tylko dla siebie. Na białym oceanie pościeli budowali z siebie tratwę unoszącą się po spienionych falach pożądania. A po tym, jak namiętność eksplodowała z mocą salwy burtowej, leżeli przytuleni i spędzali długie godziny na rozmowach.
- Henry, Henry… Jakie to wszystko piękne, że na siebie trafiliśmy. Nie czułam się tak od… Zresztą wiesz, co chcę powiedzieć.
- Od Werony – trafnie odgadł Vincent.
- Tylko ogromnie cię proszę, a nawet błagam… Nawet nie próbuj mi się oświadczać. Już kilku próbowało i nie wyszli na tym dobrze.
- Co to znaczy „nie wyszli dobrze”? – zaniepokoił się Henry, chociaż właściwie myśl o oświadczynach nie przemknęła mu jeszcze przez głowę, i bardzo dobrze, bo razem z nią musiałoby przemknąć wspomnienie Josephine.
- Każdemu odmówiłam – odparła Linda. – Z tego wynika, że ci, którzy mi się oświadczają, mają wyjątkowego pecha.
            Vincent pokiwał głową z uznaniem dla przewrotnej logiki ukochanej.
- A tak poza tym – położyła ciepłą dłoń na jego piersi – wyobrażasz sobie tutaj obrączkę? Jestem artystką, stworzoną do cygańskiego trybu życia, a to nie sprzyja stabilizacji życiowej.
- Jednak od miesięcy siedzisz w Portsmouth.
- I mam już wyżej uszu tej dziury! – uniosła się. – Nie ma tu nic ciekawego oprócz ciebie!
            Henry westchnął.
- Ja też nie będę tu wiecznie – zauważył. – Wróble ćwierkają, że po Nowym Roku przeniosą nas gdzie indziej. Może do Dunkierki.
- Wiesz, to chyba nie najgorszy pomysł, żebym spróbowała się w końcu wyrwać do Paryża. Tylu żołnierzy z różnych krajów jeździ tam na urlopy, będzie popyt na przedstawienia.
- Tylko czy ja tam kiedykolwiek dotrę? – powątpiewał Vincent. – Kiedy ostatnio sprawdzałem na mapie, Paryż ciągle jeszcze nie leżał nad morzem.
       Linda jednym zwinnym ruchem usiadła mu na udach, a potem pochyliła się, zbliżając twarz w taki sposób, by ich czoła się zetknęły. Jej włosy zasłoniły twarz Henry’ego gęstą, czarną kurtyną.
- Cóż, w razie czego są pociągi – zauważyła. – Przyjedziesz do mnie albo, nie wiem, ja do ciebie. Możemy już zgasić lampę?


     Wszystko na świecie kiedyś dobiega końca, a już w szczególności okres bożonarodzeniowo-noworoczny. Choć z czasu spędzonego z Lindą Vincent ani minuty nie uważał za straconą, to gdy wybił nowy rok 1916, z ciężkim sercem przyszło mu jednak wrócić na służbę. Drugiego stycznia w samo południe. Poza wszystkim innym musiał dopilnować, żeby Tony też wykorzystał swój urlop.
        Panna Dryden od samego świtu była podenerwowana, wręcz sama siebie nie poznawała. Na zewnątrz jednak tego nie zdradzała, pragnąc zaprezentować się Henry’emu w jak najlepszym nastroju. Na razie muszą się rozstać, ale przecież za jakiś czas znowu będą razem. Prawda?… Nie ma innego wyjścia!
         Jeszcze raz poszli na spacer przez Portsmouth. Linda założyła swój najlepszy płaszcz – jedyny, który pozostał jej z lepszych czasów, zanim została wyrolowana przez impresaria – i nawet lekko się umalowała; tym razem nie obchodziły jej spojrzenia przechodniów. Spokojnym krokiem, bez pośpiechu, dotarli pod samą bramę bazy Royal Navy. Gdy jednak przyszła chwila rozstania, okazało się jednak, że ani porucznik Vincent, ani śpiewaczka, z którą połączyła go nić uczucia i wzajemnego oddania, nie są w stanie zrobić pierwszego kroku, który rozłączy ich na nie wiadomo jak długo…
- Kocham cię, Henry – powiedziała bez histerii, bez łez czy drżenia policzków, ale ze spokojem, godnością i jakąś dziwną determinacją.
- Ja też cię kocham – wykrztusił Vincent, doskonale zdając sobie sprawę, że bardziej banalnej odpowiedzi nie można było wymyślić.
- I masz do mnie często pisać, żebym wiedziała, że wszystko z tobą dobrze – dodała panna Dryden i nagle odwróciła głowę, bo jednak już nie mogła dłużej utrzymać kamiennej twarzy.
Henry dotknął dłonią jej policzka, tak samo, jak ona tyle razy w ostatnich dniach dotykała jego twarzy, i pocałował Lindę na pożegnanie…



12 komentarzy:

  1. Cześć. Hehehehe. Z poślizgiem, ale jestem, lepiej późno niż wcale jak to mówią. ;D
    W sumie na temat tego rozdziału wiele do powiedzenia nie mam - przeczytałam go parę dni temu, spodobał mi się i dałam sobie jeszcze trochę czasu żeby skleić na jego temat jakąś w miarę składną wypowiedź, ale jak mi to wyjdzie, to zobaczymy.
    Linda i Henry to urocza para, dawno już tak mocno nie kibicowałam żadnej, a znana jestem z tego, że shipuję kogo się da i z kim się da. Zawsze i wszędzie, o każdej porze dnia i nocy. Co tutaj widać - ano to, że pisanie o nich sprawia ci przyjemność i to uczucie udziela się czytelnikom. Serce się topi, a ciche 'ojejku" razem z rozmarzonym westchnieniem wyrywa z ust, jak o nich czytam, naprawdę, już się któryś raz złapałam na tym, że siedzę i robię "ooooooch". Męczy mnie trochę sprawa Josephine, bo w sumie skoro już Henry i Linda zdecydowali się, że się nawzajem kochają (no, czekałam, aż sobie to powiedzą), to nie bardzo widzę inne wyjście niż spektakularne zerwanie zaręczyn z laską, która siedzi na drugim końcu świata, ale to... To byłoby zbyt proste. Zupełnie nie wiem co mam myśleć o przeszłości Henry'ego i jego zobowiązaniach, które za sobą zostawił przed wyjazdem do Anglii, nie mam pojęcia, co z tego może wyniknąć, kibicuję związkowi z Lindą, małżeństwu i gromadce pięknych i uroczych dzieci, ale... No kurde, ta Josephine mnie męczy. Nie wiem, wyślij ją może do dżungli, niech ją tygrys zje czy coś. Będzie spokój chociaż.
    No i mamy już rok 1916, jeszcze tylko dwa lata tej okropnej wojny! Znaczy dwa i pół, ci co mieli niefart to nawet w dzień ogłoszenia pokoju ginęli, ale no, wierzę głęboko, że naszym lotnikom nic się złego nie stanie. Z DRUGIEJ STRONY w prologu, który też mi nie daje spokoju, ale w tym lepszym sensie niż Josephine, jest wpisany luty 1917 I JA UMIERAM Z CIEKAWOŚCI, żeby się dowiedzieć, co tam się podziało i co do tego doprowadziło.
    No, widzę, że komuś tu wena dopisuje. :D Niech dopisuje dalej! Trzymaj się i do następnego rozdziału (albo do odpowiedzi na komentarz, bo wiesz, jak ja lubię dyskutować i spamować :D).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miło cię widzieć - as always :D
      Cóż, w ogóle trudno na temat tego rozdziału cokolwiek konkretnego powiedzieć. W sumie to jest całość z poprzednim (chociaż powstał znacznie wcześniej), podzielona ze względów dramaturgicznych... Dobrze, okej, bredzę, wena wieje, kędy chce, a Henry jest do przytulania tak bardzo, amen. :D Teraz tylko Tony'ego i Emily jeszcze ożywić - może nie aż do tak "gorącego" stopnia, bo w końcu nasze dwie pary czymś się od siebie muszą różnić...
      Aż tak sugestywna jest moja pisanina? Ojejku :))) Przywracasz mi wiarę w sens tego bloga (czasami ona sobie gdzieś znika).
      Ale mi się porobiło z tym prologiem... Powstał on na samym początku, kiedy zupełnie nie było wiadomo, co z tego opka wyrośnie. W ogóle pierwsze rozdziały wydają mi się czasami trochę do przeróbki i odchudzenia... Ale wychodzi na to, że prolog dużo obiecuje, a teraz będę mieć problem z odpowiednio epickim doprowadzeniem do tego zdarzenia. W ogóle czasem mi się chce przyśpieszyć akcję, ale, jak mawiają złodzieje - nic na siłę, wszystko młotkiem, lepiej mi pisać we własnym tempie, przed (niemożliwym) wydaniem drugim i tak się najwyżej przerobi. Wysłanie Josephine do dżungli wymagałoby napisania rozdziału z jej punktu widzenia, a to mogłoby być troszeczkę ponad moje siły. No bo co w końcu - rozdział z perspektywy tygrysa? :D W każdym razie ten wątek zdecydowanie kwalifikuje się do rozwiązania, tylko jeszcze nie udało mi się zdecydować, z jakim stopniem gwałtowności.
      Cóż, wena dopisywała mi przez wakacje, a teraz trochę siadła, do tej pory wciąż jeszcze odzyskuję. Ale wstępny szkielet nowego rozdziału już mam i może jeszcze we wrześniu opublikuję go. To będzie już trzydziesty :D

      Usuń
  2. Jakby mnie o zdanie ktoś pytał - ja lubię ten kontrast, że Henry i Linda to taka bardziej gorąca para (hot romans, hehehe), a Tony i Emily są bardziej stateczni. Jak ich ożywiać, to tak delikatnie, wiesz, co mam na myśli.
    Powiem ci tak: prolog to ty masz, kobieto, cholernie obiecujący. Już ci wspominałam na początku mojej przygody tutaj, że długo zbierałam się, żeby w ogóle zacząć czytać tego bloga. Bardzo długo. Prolog był tym, co kazało mi się tutaj zatrzymać na dłużej i czytać dalej, choć rzeczywiście, pierwsze rozdziały w porównaniu do tego, co jest teraz, są trochę słabsze i drobne poprawki by im nie zaszkodziły. Ale to ten prolog cały czas nakręcał mnie do czytania, bo ja tak bardzo chcę wiedzieć, co do niego doprowadziło, czemu Tony zachował się tak, a nie inaczej. Więc tego, niechcący chyba napisałaś jeden z najlepszych wstępów, jakie kiedykolwiek widziałam. :D
    Trzydzieści rozdziałów, upiekę ci tort! (piekę chujowe torty, ale liczy się zaangażowanie ;D)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Prawdę mówiąc, jak patrzę na statystyki bloga, to większość czytelników czyta prolog, rozdział pierwszy, czasem drugi i daje sobie spokój. Gdzieś tam jest chyba coś do wyostrzenia.
      Zanim podprowadzę akcję do prologu, będzie wystarczająco dużo czasu, żeby odpowiednio spiętrzyć napięcie. Oby mi się to nie posypało...

      Usuń
  3. dziejestnocia
    dziejesttrzydziestyrozdział
    dziejestpowódżebyżyć
    ???

    Z pozdrowieniami naczelny komentator.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo przepraszam, ale jakoś mi nie idzie, od ostatniego rozdziału mam kompletny brak weny i jeśli nawet udaje mi się coś pisać, to są to skrawki do rozdziałów znacznie późniejszych... Mam nadzieję, że chociaż w tym tygodniu mi się uda.

      Usuń
  4. Okej, to będzie prawdopodobnie nieprzyzwoicie długi komć, także, droga Autorko, brace yourself.

    Zacznę od niepotrzebnego rysu autobiograficznego: okropnie długo zbierałam się do czytania Twojego bloga. Natrafiłam na niego dość dawno, ale jakoś odłożyłam na później, wybyłam z internetów, zapomniałam... A teraz znowu na niego wpadłam, przeczytałam "SŁOWO O BRAWYM KAPITANIE", umarłam, po czym wciągnęłam prawie trzydzieści rozdziałów ciurkiem.
    No, i nie żałuję, tak bardzo, bardzo nie żałuję!

    Dobra, to po kolei. Zacznę od fabuły. I tutaj znowu mały wtręt autobiograficzny: jako mała dziewczynka marzyłam o tym, żeby zostać pilotem i walczyć na epickich wojnach. Potem (trochę) dorosłam i zobaczyłam, że nadaję się do wielu rzeczy, ale lotnictwo, szczególnie na szczeblu wojskowym, nie jest jedną z nich. Został mi szalony sentyment, szczątkowa wiedza i jeszcze więcej sentymentu. Mogę być więc momentami stronnicza, jeśli chodzi o linię fabularną, bo łykam bez popity wszystko, co się dzieje w powietrzu. *.* (Emotikonuję = silne emocje).

    Jestem urzeczona i kupiona w całości Twoim pomysłem i jego wykonaniem. Bardzo mi się podoba tempo, w jakim prowadzisz opowiadanie - jak po tych szalonych, zapierających dech w piersiach scenach walk (o Boże, jak świetnie napisanych!) przechodzisz płynnie do codziennego-niecodziennego życia w czasie wojny. Wychodzi ci to naturalnie i jest bardzo dobrze wyważone. Szczególnie dobrze czuć to, gdy czyta się całość na raz, a nie fragmentami, kiedy dodajesz następny rozdział. Oczywiście, blog rządzi się swoimi prawami, Twoja wena na pewno też, także to tylko taka luźna uwaga i delikatna sugestia, że jeśli BRAWY KAPITAN ukaże się kiedyś drukiem, to jestem pierwsza w kolejce w dniu premiery.
    To, co piszesz, naprawdę wciąga i pasjonuje - w czasie walk po prostu rwę fotel z nerwów, co nie zdarza mi się tak często podczas scen batalistycznych. U Ciebie to wszystko jest takie plastyczne, a bohaterowie są tak bliscy czytelnikowi (a przynajmniej jednej czytelniczce), że bardzo przeżywa się wszystko, co ich dotyka.

    Uwielbiam, jak tworzysz nastrój. To znaczy - nie mam pojęcia, jak to robisz, ale robisz to przezajeświetnie. Teraz uświadomiłam sobie, że przecież pierwsze rozdziały rozgrywały się jeszcze przed wojną i na samiutkim jej początku i z perspektywy widzę, jak inaczej się je czytało, jak inaczej czuło się świat przedstawiony i bohaterów. Zupełnie różnie wspominam też klimat Chopham niż to, co dzieje się na Evelyn, i to nie tylko sprawa ilości epickich walk i niebezpieczeństw - chodzi mi o takie ogólne odczucia, wrażenie, które pozostaje, no, klimat jednym słowem. Mam nadzieję, że udało mi się to trochę wyjaśnić, bo jakoś nie mogę znaleźć odpowiednich słów - może to fala ekscytacji po przeczytaniu jeszcze nie skończyła przygniatać mojego mózgu do ziemi.
    (O Cejlonie w tym miejscu nawet nie będę wspominać, bo to, jak go oddałaś w tych nielicznych, krótkich fragmentach, da się podsumować tylko: chapeau bas!! (Antyinterpunkcyjna interpunkcja = emocje się trzymają).).

    Uwielbiam, jak tworzysz bohaterów - powoli, niespiesznie budujesz ich obraz poprzez ich zachowania, nigdy nie dajesz narratorowi zabrać się za charakterystyki, nawet na moment. Uwielbiam to, serio.
    Widzę, że Henry ma silny fanbase, co jest absolutnie zrozumiałe - jest świetny, jako bohater i jako człowiek. Widać jego wycofanie, introwersję, ale też wielkie serce, odwagę i wytrwałość. Miodna postać, do której mam tylko jedno "ale", którego chyba sama jesteś świadoma - często przyćmiewa głównego bohatera.

    CDN

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A to mi bardzo przeszkadza, bo (sama nie wiem, kiedy to odkryłam) wolę Tony'ego. Do pewnego czasu byłam zakochana w Henrym, bo BRAWY KAPITAN (tak, już zawsze będę to pisać wielkimi literami, bo tak. I już) wydawał mi się trochę bezbarwny, sztywny, mało żywy. Ale nagle zorientowałam się, że w tym jest coś więcej. Widzę go jako człowieka silnego duchem, niezłomnego, odważnego, odpowiedzialnego, autorytatywnego, może trochę zaborczego i lubiącego rządzić, kogoś, kto polega na swoim rozumie, lubi mieć wszystko pod kontrolą (co kochany Henry potwierdził mi w poprzednim rozdziale - pozdrów go ode mnie), ale jednocześnie jako osobę raczej wycofaną, bardziej obserwatora niż czynnego działacza, milczącego, myślącego, dosyć poważnego, nieskłonnego do ryzykanctwa, ale gotowego do działania i koordynowania innych. I, cholera, pokochałam go za to. Wielki człowiek, który nie wychyla się ze swoją wielkością. Nie wiem, czy jego kreacja od początku miała tak wyglądać, ale to jest mistrzostwo.
      Resztę załogi można w sumie określić zaledwie kilkoma cechami i niewiele więcej o nich wiadomo, ale są żywym, prawdziwym i pozbawionym bezmyślnie powielanych typów czy oczywistych sylwetek tłem dla głównych bohaterów.

      Przechodząc do strony językowej - uwielbiam (czy ja nie nadużywam tu tego słowa? Ech, nieważne, zasłużyłaś) to, jak różnicujesz język postaci. To znaczy nie do końca, zazwyczaj sprowadza się to do jakiejś charakterystycznej maniery u niektórych (u Marmaduke'a jest to cudnym akcencikiem ożywiającym dosyć płaską postać z entego planu). Zabawnie, choć czasem zbyt przesadnie wychodzi ci to z Mildred - od razu widać, kto mówi, nie trzeba nawet określać! Majstersztykiem jest dla mnie, oczywiście, Miakiszew (BRAWY KAPITAN, anyone?), ale też Angus ze swoimi powiedzonkami i akcentem - świetnie się o nim czyta. Jak już przy nim jestem, to dodam, że bardzo go lubię razem z Flynnem - są zabawni, ale nie przerysowani; dobrze dobrana para.

      A propos par, nie wspomniałam o Twoich kobitkach (ten komentarz chyba się nie skończy)! Co do Lindy - mam wrażenie, że skrywa parę sekretów i jeszcze nas czymś zadziwi. Byłoby cudownie, bo jakkolwiek jest ciekawa i barwna, to wydaje mi się dosyć typowa i, przynajmniej na razie, zupełnie niezaskakująca. A po wyśmienicie złożonym Tonym czy naprawdę głębokim i pełnokrwistym Henrym jest to trochę rozczarowujące. Ale wierzę, że ona coś tam jeszcze szykuje!
      A Emily - to zupełnie inna para kaloszy. Raczej wycofana (chyba masz jakiegoś nieuczciwie nabytego skilla "Tworzenie przefantastycznych introwertyków"!) i wrażliwa, a przy tym spontaniczna, uparta i troszkę nieokrzesana - mieszanka wybuchowa, ale jaka fascynująca! Dodatkowo to chyba jedyna postać, która tak bardzo się zmieniła przez czas trwania tej historii - od nieśmiałej, milczącej, trochę ciekawskiej dziewczyny z dobrego domu do pewnej siebie młodej kobiety, która postawi na swoim, jeśli tylko się uprze. A uprze się. Chyba że może to ty tak powoli odkrywałaś jej charakter przed czytelnikami? Nie jestem pewna, ale skłaniam się raczej ku ewolucji zapoczątkowanej przez wypadek (BTW - heroina-kuternoga <3).

      Dobra, chaotyczny komć wraca do warstwy językowej. Która jest nierówna, bardzo. Kontrast między pierwszymi a ostatnimi rozdziałami to... może nie niebo a ziemia, ale różnica kilku sfer niebieskich na pewno. Na początku brakuje tej gładkości, której potem nabierasz. Przydałoby się je trochę poprawić, bo ludzie, którzy się nimi zniechęcą, nie dotrą do tych cudów, które są dalej, a to dla nich wielka strata. Zadbaj o pomyślność i szczęście rasy ludzkiej!
      Z czasem jest coraz lepiej, coraz płynniej, widać Twój rozwój jako pisarki i to, jak potrafisz bawić się słowem, operujesz komizmem językowym. Miewasz też naprawdę genialne teksty - jeden z ostatnich, który mnie urzekł, to "nagłe ataki literatury" w 27. Piękna perełka, jedna z wielu zresztą!

      CDN

      Usuń
    2. To, co mi trochę zgrzyta, to mocno wybujałe momentami metafory i porównania. Nie jestem pewna, czy i na ile są one celowe i stanowią element humorystyczny albo satyryczny. Nawet jeśli tak jest, to nie do końca to do mnie trafia, ale to już chyba wyłącznie moje subiektywne odczucie.

      I właściwie teraz mogę tylko dodać, że naprawdę uwielbiam Twoje opowiadanie (jakbym nie zaznaczyła tego wystarczająco mocno w moim nieskładnym komciu) i nie mogę się doczekać ciągu dalszego. A żeby nie umrzeć z tęsknoty w czasie oczekiwania... No nie wiem, chyba będę tu siedzieć i odświeżać stronę, aż umrę.
      Pozdrawiam Cię tak serdecznie, jak tylko potrafię i życzę (samolubnie) mnóstwa, mnóstwa weny.
      Licho

      PS. Wybacz tak familiarny ton komentarza (i ten straszny słowotok. Mam ogromną nadzieję, że coś z tego będzie się dało zrozumieć i że nie palnęłam niczego głupiego, jak mam to w zwyczaju w okolicach pierwszej w nocy...), ale po lekturze bloga, razem z komentarzami, ciężko byłoby mi pisać komentarz jak do zupełnie obcej osoby. Za bardzo uwielbiam (muszę iść na jakiś słowny odwyk) to, co stworzyłaś, żeby nie przenieść moich uczuć na osobę Autorki. ^^

      Usuń
    3. Zacznę od końca: nie, nie palnęłaś niczego głupiego. Wręcz przeciwnie, Twój komentarz leje się żywym miodem na moje serce. Dla takich chwil warto przeżywać męki związane z procesem twórczym. Takie jak momenty zwątpienia, które napadają mnie co jakiś czas, ostatnio nie dalej jak jakiś tydzień temu... Do długości też nie mam żadnych zastrzeżeń, więcej takich komentarzy! :D

      Jeżeli chodzi o pierwsze rozdziały... Początkowo BRAWY KAPITAN :) miał stanowić zaledwie odskocznię od innego, zdecydowanie już niepoważnego bloga, a więc po pierwsze miał niższy priorytet, a po drugie nie bardzo się mi chciało ryzykować z odlotami w narracji, zresztą tak już mam, że się powoli rozkręcam. Pierwsze rozdziały w ogóle były pisane na wariata, nieledwie bez planu i bez pomysłu, co dalej (było kiedyś o tym w komentarzach). Od którego momentu, Twoim zdaniem, widać wyraźną różnicę jakościową? Bo według mnie przełomowy był rozdział 7, nie tylko w życiu Emily, ale i w ogóle na skalę całego utworu. Pamiętam, że jego tworzeniu towarzyszyło poczucie "no, to teraz się wyjaśni, czy ta cała pisanina w ogóle ma sens".

      Piramidalne metafory to po prostu element mojego stylu, w niektórych przypadkach istotnie mają na celu wrzucić trochę humoru, w innych chodzi o wzmocnienie plastyczności narracji. W każdym razie sytuacja jest pod kontrolą!

      Niezwykle też cieszy mnie Twoja opinia na temat samego Tony'ego oraz Emily - ciągle mam kompleksy na punkcie tworzenia głównych bohaterów, od których całe otoczenie jest ciekawsze. No ale cóż, rozwijam się... Tak samo jak Tony, zaczynał przecież jako jeden z kilku pilotów, a w tym momencie jest już dowódcą eskadry i drugim co do ważności człowiekiem na "Evelyn".

      O właśnie - Angus i Flynn, mam wrażenie, że ostatnio są za mało widoczni, zwłaszcza ten drugi. Powinien się wziąć w garść, aby nie zostać kandydatem na najbardziej zmarnowany wątek...

      Serdecznie pozdrawiam znad wieczornej herbaty (cejlońskiej!) Stay tuned!


      Usuń
    4. Yay, udało mi się porządnie skomentować! Ronię łzy wzruszenia!

      Znaczy poważniejszy blog był odskocznią od mniej poważnego? To w sumie dosyć nieoczywista hierarchia... ;)

      Trudno mi chyba określić jakąś wyraźną granicę, bo wydaje mi się, że ten styl ewoluował z każdym kolejnym rozdziałem. Ale chyba rzeczywiście wskazałabym gdzieś za połową pierwszej księgi - siódemkę albo szóstkę. Tam zmiany były już zauważalne, gdyby porównać te dwa rozdziały z pierwszym. Musiałabym jeszcze raz przeczytać początki, skupiając się na stylu. Jak Bóg i uczelnia pozwolą, to mój czas wolny służy pomocą.
      A tak w ogóle jeszcze podzielę się refleksją, że to dla mnie zupełnie niesamowite, że BRAWY KAPITAN (nigdy mi się to nie znudzi!) jest pisany zupełnie bez planu. To znaczy - wszystkie dobre kawałki prozy z sensowną fabułą pisane bez planu są dla mnie czymś niepojętym. Ale tutaj jest jeszcze ten prolog, który wydaje się leżeć w jakimś konkretnym miejscu osi fabularnej, dawno wymyślonej. Tyle że jej jeszcze nie ma. Pełen podziw, ja bez planu dostaję tików nerwowych i odruchowo zaczynam je skrobać w połowie pisania opka.

      Tony rzeczywiście może sprawiać takie niepozorne wrażenie, ale o Emily chyba nie musisz się bać, bo robi się całkiem charakterna.
      (Teraz tak patrzę, jaką analizę strzeliłam bohaterom i myślę, że stopień nachalnej interpretacji cudzego życia i charakteru potwierdza, że psychologia to kierunek dla mnie. >.< Yay).

      Pozdrawiam i, wcale nie pospieszając (chyba że tak troszkę), życzę siły i weny.

      Usuń
    5. Tak właśnie, poważniejszy był odskocznią od mniej poważnego, jakkolwiek dziwnie by to brzmiało. Nie bez znaczenia pozostawała też pewna moja znajoma, która twierdziła, że poczytałaby sobie jakieś opko wojenne, ale prawie żadnych porządnych nie ma... No to teraz już jedno jest.

      Tak zupełnie całkiem bez planu to nie jest. Jakiś tam plan mam, choć bardzo ogólny i czasami jakieś wątki, postacie i zdarzenia wyłaniają się znikąd. Całkiem bez planu to było wtedy, na samym początku, kiedy zręby się dopiero wykuwały. Teraz zaś - ogólny przebieg zdarzeń gdzieś sobie jest, ale pozostawia mi duże pole manewru. Prolog istotnie umieszczon jest w konkretnym miejscu fabuły, ale droga, która do niego wiedzie, pozostaje mglista...

      Pozdrawiam i zachęcam do czujności - niebawem nowy rozdział!

      Usuń