Burza
nie nadeszła nad wzgórza i doliny Glamorgan bez zapowiedzi.
Niebo na zachodzie przybrało złowróżbnie atramentowy odcień,
a monumentalne, ciemne kłębowiska chmur, miejscami
w fantastyczny sposób podświetlone, przybrały kształty
przedpotopowych behemotów i lewiatanów, zwiastujących
nadejście apokalipsy. Najpierw w dusznym czerwcowym powietrzu
zaczęły walić się na ziemię pierwsze ciężkie krople, a potem
bezceremonialnie lunęło i już nie tylko wzgórza czy doliny,
lecz w ogóle cały świat skrył się za białą zasłoną deszczu.
Emily
siedziała na kanapie w salonie, zajęta szydełkowaniem.
Czasami podnosiła głowę, spoglądając za okno, gdzie korony drzew
starego parku szumiały i falowały jak ciemnozielone morze.
Deszcz bębnił o szyby, szumiał na dachu, chlupotał w rynnach. Od
czasu do czasu z dala dobiegał stłumiony ścianą wody grzmot.
“Indra wali w gong” – tak mawiał ojciec, choć Mildred Knight
krzywo patrzyła na męża, gdy nawiązywał do “tych hinduskich
zabobonów”. Za oknem nic a nic nie zachęcało do wychodzenia, a
zresztą nie było nawet takiej konieczności.
Szydełkowanie
nie było ulubioną rozrywką Emily. Oczywiście, jakoś dawała
sobie radę i z szydełkiem, drutami czy igłą, ale nikt jej
właściwie do robótek nie zmuszał, więc nie miała szczególnej
wprawy. W ostatnich jednak dniach tak tonęła w papierach i
atramencie, że potrzebowała odmiany. Wprowadzanie poprawek
w “Edykcie wielkiego peszwy”, notatki do ewentualnej drugiej
powieści, korespondencja z wydawcą, redaktorem i “Modern
Herald”, listy do Tony’ego… Musiała się w końcu zająć
czymś innym, bo już matka zaczęła się niepokoić, że Emily tyle
czasu siedzi w swoim pokoju i prawie nie widuje świata białego,
pewnie chora z miłości.
Na pomysł zrobienia szalika dla kapitana Scoldinga
wpadła jeszcze zimą, ale dopiero na początku czerwca zdecydowała
się wcielić go w życie. Tego południa zupełnie jej nie szło,
sploty układały się krzywo i nieforemnie. W którymś
momencie panna Knight odłożyła robótkę na bok, otuliła się
kocem i odchyliła głowę na oparcie kanapy. Przymykając oczy,
chciała się tylko na chwilę odprężyć, a nawet nie spostrzegła,
kiedy zasnęła.
Obudziła
ją rozmowa dobiegająca z przedpokoju. Emily rozpoznała głosy
matki i Cordelii Harris. Ta ostatnia właśnie wróciła z
Cardiff, gdzie spędziła trzy dni: po dłuższym czasie siedzenia na
wsi stęskniła się za wielkim światem, a poza tym narzekała
na bóle pleców, więc musiała się wybrać do lekarza. Panna
Knight z wysiłkiem podniosła się z kanapy i rzuciwszy okiem
na zegar – okazało się, że przespała prawie półtorej godziny
– powlekła się do przedpokoju przywitać kuzynkę.
– Nie
bałaś się jechać w taką burzę? – pytała pani Mildred ze
zdumieniem. – Przecież pioruny waliły jak z cebra!
– Udało
się ją obejść bokiem, proszę cioci. Co prawda widziałam po
drodze połamane drzewa, a za Caerphilly jedno nawet zatarasowało
drogę i musieliśmy zrobić objazd. Ale teraz już nie pada tak
mocno, może za godzinę się przejaśni.
– Oby!
Trzeba będzie wysłać ogrodnika, żeby pozbierał gałęzie.
– Chłodny
nam się zdarzył czerwiec, nieprawdaż? Pójdę się przebrać, a
potem usiadłabym sobie przy kominku.
Pani
Knight zawołała Iris i kazała jej trochę napalić. Zarządziła
też herbatę i konfitury. Cordelia wkrótce zjawiła się w salonie,
przebrana po podróży w lekką, miętowozieloną sukienkę. Od razu
zajęła fotel najbliżej kominka, Hopper dostawił stolik i jeszcze
dwa fotele, a potem poszedł do ogrodnika powiedzieć mu, że jest
robota do wykonania.
– Powiedz,
byłaś u lekarza? – zapytała Emily.
– Doktor
Llewellyn mnie zbadał. Zapisał mi maść i powiedział, że muszę
się oszczędzać, dźwigać mniej ciężarów. Masz pojęcie? Czy ja
w ogóle wyglądam na kogoś, kto dźwiga ciężary?
– Dlaczego
nie? Teraz się wiele mówi o pracy kobiet na roli.
– Daj
spokój – roześmiała się Cordelia. – Po jednym dniu chodzenia
za pługiem albo kopania ziemniaków wyglądałabym jak ostatni
dzikus. To jest ciężka robota fizyczna!
– A myślisz, że mężczyznom w okopach jest lekko? Albo że wszyscy są
czyści, schludni i gładko ogoleni, jak na pocztówkach?
– Wszystko
jedno. W takiej formie, jak o tym piszą w gazetach, to mi się
wydaje zupełnie niekobiece.
– Zależy
dla kogo. Kobiety z ludu albo z klasy robotniczej od zawsze pracują
równie ciężko jak mężczyźni. A jeśli raz na jakiś czas panna
z wyższych sfer pomacha sobie łopatą, to wyjdzie jej to tylko na
zdrowie! Sama bym się zgłosiła, gdybym nie była kaleką.
– Bój
się Boga, Emily, co to za herezje? – wybuchnęła matka. – Znowu
czytasz Eleonorę Partridge?
– To
nie panna Partridge, proszę mamy, tylko zwykła kalkulacja. Jeżeli
iluś tam mężczyzn zniknęło z przemysłu i rolnictwa,
to ktoś ich musi zastąpić. Przecież nawet nasze gospodarstwo ma w
ostatnich miesiącach niższe obroty. Dopiero co się mama
zastanawiała, czy nie sprzedać paru owiec, bo robotników za mało,
żeby wszystkie obrobić. To samo u wuja Roberta, a przecież
jego i tak potraktowali ulgowo, bo hoduje konie dla wojska!
– Tfu,
jeszcze tego by brakowało, żeby do Roddbwlch przysłali do roboty
młode dziewczyny! – stwierdziła zaszokowana pani Knight. – Już
i bez tego panuje tam stodoła i gomora! Miejmy nadzieję,
że wojna się szybko skończy i nie będzie potrzeby stawiania
wszystkiego na głowie.
– No
właśnie – Emily zwróciła się do Cordelii. – Co mówią w
Cardiff o sytuacji na frontach? Przywiozłaś może jakieś gazety?
Panna
Harris istotnie miała ze sobą dziennik, który rozłożyła na
stoliku.
– Była
jakaś straszna bitwa na Morzu Północnym – stwierdziła poważnym
tonem. – Podobno Royal Navy zmusiła Niemców do odwrotu, ale
poniosła przy tym ciężkie straty. Pancernik “Queen Mary”
wyleciał w powietrze z całą załogą!
Emily
poczuła kłucie w piersi, zaczęło jej brakować tchu.
– Był
tam ktoś z naszych? – wykrztusiła.
Cordelia
przerzuciła strony gazety, utkwiła oczy w odpowiedniej kolumnie.
– Nie,
z lotników wymieniony jest tylko jakiś Rutland.
– Rutland?
To niedaleko Nottingham – zauważyła pani Mildred.
– Kapitan
Rutland, nazwisko takie. Wykazał się męstwem. Całe szczęście,
Emilko, że nasi narzeczeni na razie nie musieli się wykazywać,
nieprawdaż?
Opowiedziawszy
nowiny z wielkiego miasta Cardiff, Cordelia poszła odpocząć.
Deszcz wkrótce przestał padać i Mildred Knight udała się na
zewnątrz, by sprawdzić, jakie szkody poczyniła burza w
posiadłości.
Emily wróciła do siebie na górę i zasiadła
przy biurku. Zupełnie straciła ochotę do szydełkowania, za to
w trakcie rozmowy z panną Harris przyszedł jej do głowy
kawałek dialogu, który rozwiązałby kilka jej problemów za jednym
zamachem. Dopisała go na przysłanym przez wydawcę maszynopisie
powieści, tak jak wszystkie inne poprawki.
Ach, gdyby też w końcu sprawiła sobie maszynę do
pisania… Fakt, udało jej się odłożyć pewną niewielką sumę
dzięki uprzejmości “Modern Herald”, dostała też zaliczkę
z wydawnictwa, ale sporą część swoich skromnych zarobków
oddawała na fundusz pomocy belgijskim uchodźcom, a reszta schodziła
na opłaty pocztowe i inne drobne wydatki. Odkładała sobie też
pewną sumę jako nieoficjalny posag, oczywiście oprócz tego, który
dostanie od matki.
Oderwała się od maszynopisu i wyciągnęła spod
sterty innych papierów list, który poprzedniego dnia nadszedł od
redaktora. William Skelton był sceptycznie nastawiony do pomysłu,
który Emily ostatnio zasugerowała.
Być może ma Pani rację, że przetłumaczenie
“Edyktu wielkiego peszwy” na hindustani zwiększyłoby wyniki
sprzedaży. Obawiam się jednak, że krok taki mógłby zostać
uznany za działalność wywrotową, zwłaszcza w obecnych
wojennych czasach. Biali ludzie uwielbiają czytać o tym, jak
bardzo są paskudni wobec innych ras, co najmniej tak samo jak o tym,
że są wspaniałymi nosicielami kultury i cywilizacji. Lecz
biada temu, kto do tych pierwszych wniosków chciałby przekonywać
rasy podległe.
Poza tym redaktor Skelton wyrażał obawę, że jakkolwiek panna Knight
zdradza wyraźny talent, to na drodze popularności “Edyktu” stoi
potoczne przekonanie, że powieść awanturniczo-przygodowa jest
gatunkiem mało kobiecym. Zastrzegając, że on sam tego poglądu nie
podziela, ale prawa rynku są bezlitosne, sugerował więc przybranie
przez autorkę pseudonimu. Emily nie miała nic przeciwko temu, w
końcu pisanie pod pseudonimem do prasy nie było jej obce, ale
teraz, u progu prawdziwej kariery, nie mogła się na żaden
zdecydować.
Otworzyła szufladę. Przed paroma dniami doszła
wreszcie do wniosku, że nie ma siły chodzić do altany za każdym
razem, kiedy ma ochotę coś zanotować. Wiele spostrzeżeń uleciało
jej w minionych miesiącach z pamięci tylko dlatego, że nie czuła
się na siłach wyjść do starego parku i wygrzebać pamiętnik
ze skórzanej torby wepchniętej do dołka pod ławką, albo też
pogoda była do tego nieodpowiednia. Teraz spoczywał on w szufladzie
biurka. Sądziła, że bezpiecznie: miała tam przecież tyle
rozmaitych zapisków, że nikomu by się nie chciało w nich
grzebać, a dla dodatkowego kamuflażu jej intymny zeszyt
obłożony był identycznym pobeżowiałym papierem jak ten, którym
wyścielono wnętrze szuflady.
Emily liczyła na to, że opisując swoje dzisiejsze
problemy, wpadnie na ich rozwiązanie. Przebiegła wzrokiem ostatnie
parę stron.
21 V. I znów czuję w całej jaskrawości, czym
jest zakochanie. Człowiek nieustannie balansuje na cienkiej linie
pomiędzy niebem a piekłem… Tonyyy!! Radości moja!
22 V. Pomiędzy miłością a zakochaniem istnieje
pewna dyskretna różnica. Ta pierwsza jest jednym z najpiękniejszych
zjawisk w ogóle, to drugie zaś jest chorobą umysłową. Osoby
zorientowane w temacie (czytaj: Cordelia) twierdzą, że najlepszym
lekarstwem na tę chorobę jest poznać obiekt westchnień bliżej.
26 V. Dziś widziałam w Abertillery pocztówki z
zakochanymi siedzącymi na łódce, na murku, na huśtawce, z
gołąbkami, łabądkami etc. Idiotyczne ponad wszelką miarę, ale i
tak zaczęła mnie brać melancholia i (rzecz niesłychana!) zebrało
mi się na płacz, więc kupiłam kilka sztuk. I co teraz z nimi
począć? Najprościej byłoby coś napisać i wysłać do T.S., ale
wystarczy już kompromitacji. Wiem! Wypiszę lewą ręką i
porozsyłam imiennie do pismaków z “Modern Herald”, dałabym
wiele, aby zobaczyć ich miny.
27 V. To się staje nie do wytrzymania. Ciągle o
NIM myślę. O jego oczach, jego ustach, jego… Nie mogę tak
dłużej. Chyba rzeczywiście komuś przyłożę kijem (zacznij od
siebie, głupia dziewucho!)
28 V. Poszłam do altany przynieść pamiętnik, nie
ma już sensu tak go ukrywać. Chodząc po starym parku, dostrzegam
trasy naszych spacerów, potrafię je odtworzyć z dokładnością do
jednego drzewa. To były piękne chwile, tylko my dwoje, drzewa i
krzewy… Zupełnie jak Adam i Ewa. A w ogóle to skąd wiadomo, że
Adam i Ewa mówili po angielsku – może mówili po walijsku?
29 V. Szósty wpis z rzędu i znowu o kapitanie
S.? Strasznie monotonna się zrobiłam, więc lepiej nie będę na
razie pisać. A pocztówkę mu wyślę i tak.
Nie
dało się ukryć, że wkrótce po wyjeździe Tony’ego zaczęła
potwornie tęsknić. To właśnie wtedy pani Knight nabrała
podejrzeń, że córka zachorowała z miłości, zresztą całkiem
trafnych. Sytuacja była kompletnie niedorzeczna, jakby Emily dopiero
przed kilkoma dniami poznała kapitana i zakochała się w nim
bez pamięci, a nie spędziła z nim właśnie blisko dwóch tygodni
i nie planowała wspólnego życia! Ale jednak było jej bez niego
tak źle, jak gdyby Scolding, wracając na wojnę, boleśnie oderwał
część jej jestestwa i zabrał ze sobą. Dopiero kiedy do
Aberlogwyn przyszedł pierwszy list, poczuła lekką ulgę. Za to
przez czas “choroby” narobiła sobie zaległości w pracach i to
właśnie dlatego w ostatnich dniach prawie nie opuszczała pokoju.
A gdyby tak pojechać do Londynu, żeby mieli z Tonym do siebie bliżej?
Teraz, jako narzeczonym, uchodziło im trochę więcej. Wprawdzie w
stolicy może być niebezpiecznie, ale i tak byłaby w komfortowej
sytuacji w porównaniu z tym, co on musi przeżywać. Zresztą to wcale
nie musi być Londyn. Skoro kapitan Scolding
stacjonuje teraz w Norfolk, to można by poszukać nadmorskiego
pensjonatu w tamtym regionie. Nie na długo, tylko na dwa-trzy
tygodnie. Zrobić sobie małe wakacje, w końcu nadchodzi lato. Tylko
czy matka się zgodzi?
– Przywiozłam ci prezent – odezwała się nagle
Cordelia.
Na
dźwięk jej głosu Emily prawie podskoczyła na krześle. Z głośnym
trzaskiem zamknęła pamiętnik, odłożyła go pod blat i odwróciła
się ku drzwiom. Kuzynka stała wsparta o framugę i patrzyła na
pannę Knight z życzliwym rozbawieniem.
– O,
to bardzo miło z twojej strony – odparła Emily. – Cóż to
takiego?
– Skoro
zamierzasz się zajmować pisarstwem, mam dla ciebie prawdziwą
literaturę, niech ci służy jako inspiracja.
Prezentem była książka kieszonkowego formatu,
oprawiona w bladoróżowe płótno z tłoczonym złotymi
literami tytułem: “Lawendowa pończocha”. Pełna złych
przeczuć, Emily otworzyła ją na chybił trafił i po przeczytaniu
zaledwie paru linijek poczuła, że się czerwieni. Potem otworzyła
w innym miejscu, zamknęła ją równie ostentacyjnie jak przed
chwilą pamiętnik i przygwoździła krewną wzrokiem do futryny.
– No
co, droga Emilko? Czemu się tak na mnie gapisz, jakbyś zobaczyła
TO?
– Co
to, droga Cordelio, właściwie jest? – wykrztusiła Emily.
Panna
Harris usiadła na łóżku, za plecami kuzynki.
– Świetna
francuska powieść – wyjaśniła – o biednej wiejskiej
dziewczynie, która wodzi za nos wszystkich mężczyzn w okolicy. No,
między innymi za nos. Jest z niższej warstwy, ale wszystko i
tak jej uchodzi na sucho. Doskonała lektura, bardzo inspirująca.
– Na
jakiej podstawie uznałaś, że zainteresuje mnie… tego rodzaju
twórczość?
– To
naprawdę wciągająca książka, świetnie napisana. A w dodatku
pokazuje bez ogródek, czego tak naprawdę pragną mężczyźni i w
jaki sposób im to dawać, żeby zachować nad nimi kontrolę. Gorąco
polecam, na pewno ci się przyda. Jako pisarce i jako kobiecie.
– Przeczytać mogę – przyznała z rezerwą panna
Knight. – Ale to, o czym mówisz, ma się nijak do mojej
pisaniny, jak i do życia osobistego.
– Ach,
Emilko… Masz usta pełne haseł o poprawie sytuacji kobiet,
cytujesz tę swoją pannę Partridge, a przecież można żyć
prościej. Zamiast tracić czas i nerwy na walkę o to, czego
mężczyźni i tak dobrowolnie nam nie dadzą, czyż nie lepiej
pokierować nimi w taki sposób, żeby sami zagłosowali według
naszej woli? Jeśli biały człowiek posłucha Hindusa, to prędzej
takiego w garniturze niż w przepasce biodrowej. Z kobietami jest tak
samo.
– No chyba nie oczekujesz ode mnie, żebym nosiła garnitur?!
– To taka metafora – odparła Cordelia. – W świecie mężczyzn
musimy grać na zasadach stworzonych przez mężczyzn i wykorzystywać
je do oporu. Wierzaj mi, że można na tym całkiem dobrze wyjść, i
to z pełną satysfakcją.
– Tylko gdzie w tym wszystkim miejsce na przyjaźń?
–
Przyjaźń? Między kobietą a mężczyzną? Naprawdę
zabawna z ciebie dziewczyna. Wydaje ci się to możliwe?
– Moje
doświadczenie wskazuje, że jak najbardziej.
– Twoje
doświadczenie jest niewielkie. Właściwie go nie masz.
– Nie
potrzebuję doświadczenia, kiedy mam Tony’ego.
Cordelia
wybuchnęła nieopanowanym śmiechem z głębi samych trzewi,
odrzucając głowę do tyłu. Wstała i podeszła do biurka.
– Właściwie ci trochę zazdroszczę – stwierdziła. –
Kapitan Scolding to rzeczywiście mężczyzna nietuzinkowy i nie
sądzę, żeby sprawiał ci zbytnie problemy. Ale na wszelki wypadek…
przyda ci się trochę wiedzy teoretycznej.
Emily
spojrzała wilkiem na kuzynkę .
– Radziłabym ci pilnować własnego narzeczonego.
– Ach,
Ricky… Obawiam się, że już niebawem stanie się dla
przeszłością.
– Co
się stało? – zapytała wstrząśnięta Emily.
– Przestał
być zabawny.
Kiedy
Cordelia poszła w swoją stronę, Emily odstawiła “Lawendową
pończochę” na regał, chowając ją w najgłębszym rzędzie. Nie
odważyła się ponownie zajrzeć do książki, w obawie, że
pod wpływem tej jakże pouczającej lektury na następnym spotkaniu
z Tonym zacznie… zachowywać się niewłaściwie, przez co straci w
jego oczach.
Kładąc się spać, rozmyślała o rozmowie z kuzynką.
Czy Cordelia nie staje się bezczelna? Nie, przecież zawsze taka
była! W dodatku jak dotąd wychodziło jej to na dobre. Czyżby
idea damsko-męska zawarta w skandalicznej francuskiej powieści była
jednak słuszna? Nie, droga kuzynko, pomyślała Emily, na nic twoje
starania. Doskonale umiem się niewłaściwie zachować w obecności
oficera Royal Navy! I to według własnego systemu, a nie jakimiś
francuskimi metodami. Ty masz swoją filozofię życiową, ja mam
swoją.
Rozpuściła
włosy, położyła się do łóżka, a potem sięgnęła do szafki
nocnej. Spomiędzy dwóch książek wyciągnęła portret Tony’ego.
Przed odjazdem kapitan dał jej na pamiątkę to zdjęcie, zrobione u
fotografa w Caerphilly w czasie długiego i szczęśliwego urlopu.
– Kocham
cię – powtórzyła, jak co wieczór. – Najtrudniej powiedzieć
to za pierwszym razem, potem już idzie z górki.
Zgasiła lampę i przytuliła się do ściany. Wolałaby
Tony’ego, ale w tym momencie nie miała wyboru.
Karolinko jeszcze żyje. Nie będę wciskać baji, że leżałam dwa miesiące w szpitalu, bo nie leżałam. Trochę nie miałam czasu, trochę miałam wstręt do życia, trochę mi się nie chciało i trochę sobie mówiłam, że jutro już na pewno coś zrobię. Zimowa depresja czy coś. Definitywnie powinnam zapadać w sen zimowy. #potwierdzoneinfo
OdpowiedzUsuńSPÓŹNIONA, ALE NADCHODZĘ.
Wprowadzanie poprawek w “Edykcie wielkiego peszwy”, notatki do ewentualnej drugiej powieści - Ja ledwo jedno opko piszę, a ta już drugą powieść planuje. Emiluś, złote dziecko, jestem z ciebie dumna. <3
pewnie chora z miłości. - Ale ze szczęśliwej, więc to dobrze!
Tego południa zupełnie jej nie szło, sploty układały się krzywo i nieforemnie. - Hehehe, pamiętam, jak się uczyłam robić na drutach (szydełko zbyt ambitne). Nauczyłam się tylko pruć to, co zrobiła już moja babcia.
po dłuższym czasie siedzenia na wsi stęskniła się za wielkim światem - To co ja mam powiedzieć, całe życie na wsi. :P
Teraz się wiele mówi o pracy kobiet na roli. - Jako kobieta pracująca (od czasu do czasu, ale wciąż) na roli - mówcie. Pochwalam. Nienawidzę wykopków.
Po jednym dniu chodzenia za pługiem albo kopania ziemniaków wyglądałabym jak ostatni dzikus. - Lol, zostaję jasnowidzem.
to mi się wydaje zupełnie niekobiece. - Dziena.
Przecież nawet nasze gospodarstwo ma w ostatnich miesiącach niższe obroty. - Ależ ta Emilka ogarnięta. Pochwalam. Moja krew.
Już i bez tego panuje tam stodoła i gomora! - XDDDDDDD Dobre, zapamiętam sobie.
Odkładała sobie też pewną sumę jako nieoficjalny posag - Uehehehe, I'M EXCITED!
Dziennik intymny Emily - złoto. Przypomniał mi, że powinnam zniszczyć moje. Tak, zdecydowanie, tak trzeba.
Lawendowa pończocha, umieram.
– Nie potrzebuję doświadczenia, kiedy mam Tony’ego. - YASSSS, GIRL, POWIEDZ JEJ!
Co za słodziaśny rozdział. Emilkę już chyba lubię totalnie, cała sympatia, jaką miałam do Lindy, przeszła mi teraz na Emkę i aż sama się sobie dziwię.
Nadrobione. Aż mi lepiej.
Z tą zimową depresją musi coś być na rzeczy, bo u mnie też od początku roku kompletna susza, jeśli chodzi o pisanie. Może się w najbliższym czasie coś poprawi.
Usuńa ta już drugą powieść planuje - no bo jak się idzie w profesjonały, to warto mieć jakiś długofalowy plan! XD
Co jest nie tak z Lawendową pończochą? (nawiasem mówiąc, to jest tytuł, który mi się przyśnił).
Trzymaj kciuki, żeby udało się mi w najbliższym czasie odzyskać wenę na jakimś przyzwoitym poziomie.
Daj spokój, ta zima to się do niczego nie nadaje. Mam zamiar wrócić do nauki hiszpańskiego, więc spadam do Argentyny.
UsuńU mnie z długofalowych planów na pisanie wychodzi tyle, że potem nic nie realizuję, ja tu Emilcię podziwiam!
Wszystko jest tak z Lawendową pończochą. Umarła mnie, ale tak pozytywnie.
Mogę za ciebie trzymać, ale kto będzie trzymał za mnie? :D
No wiesz, ja na przykład dość regularnie sprawdzam, czy się na Tonopah nic nie pojawiło.
Usuń