Linda Dryden marzyła o La
Scali.
Opera
w Mediolanie, jedna z najsłynniejszych na świecie, od dzieciństwa była dla niej
punktem odniesienia. Miejscem, gdzie trafiają najlepsi śpiewacy z najlepszych.
Jej matka, Francesca Giordano, miała okazję dwa razy tam wystąpić i od
kiedy tylko Linda postanowiła pójść w jej ślady, była pewna, że któregoś
dnia wyjdzie na scenę w La Scali, albo przynajmniej w weneckiej La Fenice.
W ostatnich
latach jej przekonanie trochę osłabło. La Scala była mekką całego operowego świata,
trafiała tam sama elita śpiewaków. Linda natomiast, z pewnością lepsza niż
większość, nie uważała się jeszcze za jedną z najlepszych. Po kilku latach
życia w Wielkiej Brytanii nie miała za to wątpliwości, że bez ochyby rzuciłaby
na kolana Covent Garden. Gdyby tylko miała dość pieniędzy, żeby dotrzeć do Londynu
i tam się utrzymać. Musiało jej wystarczyć, że została gwiazdą prowincji. A
teraz nie była nawet nią.
– Pobudkaa! – rozległ się ochrypły okrzyk.
Linda
zrzuciła koc, spuściła nogi na drewnianą podłogę i przeciągnęła się. Dziewczyny
z sąsiednich prycz też już wstawały.
– Kolejny piękny dzień, kolejne dziesięć godzin
pracy dla ojczyzny! – mruknęła Isobel naprzeciwko. Była szeroką, przysadzistą
brunetką o nieco podniszczonych włosach.
– Dziesięć? Optymistka! – rzuciła Linda, wzuwając wytarte
czarne pantofle.
Dzień
pracy w Duncoinne Works trwał dwadzieścia godzin i nie zawsze dzieliły się
one na dwie równe zmiany. Isobel twierdziła, że przed majowym strajkiem i
tak było gorzej.
Panna
Dryden wyszła na korytarz i przepchnęła się pomiędzy innymi kobietami, żeby skorzystać
z umywalni. Potem przywdziała pończochy, prostą koszulę i równie prostą
sukienkę, na nią narzuciła szary fartuch. Włosy przykryła czepkiem z tego
samego materiału. Wyglądała zupełnie nijako, ale chodziło właśnie o to, żeby diva podbijająca serca publiczności
zmieniła się na jakiś czas w kobietę-nikogo.
Isobel
czekała przy wyjściu z baraku. Listopadowy dzień był ponury i pełen
wilgoci unoszącej się w powietrzu. Przeszły obie przez błotnisty dziedziniec, do
wtóru obleśnego mlaskania butów, pozostawiających głębokie ślady w brązowym
błocie, z którego z rzadka wystawały kępki rachitycznej trawy. Na podwórzu powoli
zaczęły się zbierać pracownice. Czy były wysokie, czy niskie, szczupłe czy
przysadziste, panny czy mężatki – ich profesję niemylnie zdradzała niezdrowy,
żółtawy odcień cery.
W niższym
budynku mieściła się jadalnia. Kucharka wydała Lindzie jajka na bekonie, dwie
kromki chleba oraz kawę w blaszanym garnczku. Zasiadła na ławie przy dużym
stole, obok Isobel. Naprzeciwko siedziały dziewczyny z gór i rozmawiały w języku,
z którego panna Dryden nic a nic nie rozumiała. Isobel była przed
wojną pokojówką na zamku księcia Atholl, więc trochę władała ich barbarzyńskim
narzeczem.
– W piątek po południu nasza drużyna ma grać ze
stocznią – powiedziała. – Przyjdziesz zobaczyć mecz?
– A kto gra w ataku? – zainteresowała się Linda,
choć piłka nożna nie należała do jej ulubionych rozrywek.
– Libby i Helen Douglas.
– Helen? – panna Dryden uniosła brwi. – Atak to
odpowiednie dla niej miejsce.
– Myślisz, że się na ciebie uwzięła? – Isobel pozostawała
pogodna. – Ona tak do wszystkich.
– Ma mi za złe, że nie chodziłam całe życie za
pługiem. I tak pracuję ciężej niż weekendowe damy!
– Lżej od nich to już się nie da.
Uwinęły
się ze śniadaniem w kilkanaście minut i poszły do głównej hali fabrycznej.
Pracownice wchodziły do hali pojedynczo, podczas gdy strażniczka, skwaszona
kobieta z lepszym pochodzeniem wypisanym na twarzy, obmacywała każdą z osobna,
żeby sprawdzić, czy nie wnosi czegoś zabronionego, jak na przykład zapałki. Która
z załogi paliła papierosy, musiała przezwyciężyć tytoniowy głód i wytrzymać
aż do fajrantu.
Hala
była przestronna, ale ciemna i duszna, pomimo dużych, brudnych okien w górnej
części ścian i świetlików w dachu. Wszystko przesiąkała jednolita woń, przez którą
już po kilku godzinach wydawało się, że na świecie nie pozostały już żadne inne
zapachy. Daleko stąd było do Covent Garden, a jeszcze dalej do La Scali.
Linda
właściwie od zawsze chciała być śpiewaczką. Dorastała przecież wśród muzyki, kostiumów
i aplauzu. Matka, ceniony alt, zabierała ją na swoje tournée: Rzym, Wenecja, Mediolan,
Wiedeń, Paryż, Londyn… Podobno nawet Sankt Petersburg, choć Linda zupełnie nic stamtąd
nie pamiętała. Dobrze za to wspominała Londyn, gdzie całą rodziną spędzili kilka
lat. Ojciec, angielski artysta malarz, jeszcze wtedy żył.
Francesca Giordano wcześnie zapewniła
córce lekcje śpiewu i niebawem przekonała się, że wydała na świat talent,
który po oszlifowaniu mógł się okazać ogromny. Linda podjęła naukę z wielkim
entuzjazmem i szybko zrozumiała, jak zapisane na papierze nuty przekładać na dźwięk
budzący w słuchaczu emocje (i nie paść przy tym z wyczerpania). Nie zdołały
jednak wystąpić obie – matka z córką – na którejś z najsłynniejszych scen Italii.
Francesca zapadła na malarię i umarła, pozostawiając szesnastoletnią córkę
pod opieką dwóch ekscentrycznych ciotek z Werony. Od tej pory Linda śpiewała, by
przeżyć. Nie było wyjścia: aby utrzymać się na powierzchni i nie zwariować
z żalu i osamotnienia, musiała być najlepsza i najwspanialsza. Wyszła
z tego koncertowo. Ledwo skończyła osiemnaście lat, a już całe miasto ją podziwiało.
Co gorsza, podziwiał ją też Matteo Dutto.
Był synem jednego z werońskich bankierów, a sam prowadził interesy w branży marmurowej. Roztaczał wokół siebie atmosferę mrocznej,
pierwotnej przystojności oraz specyficznej gburowatości, którą naiwne gąski – Linda
była wówczas jedną z nich – myliły z tajemniczością. Spotkali się kilka razy:
na przyjęciach, na bankietach po spektaklu i w innych sytuacjach towarzyskich.
Uważała go za dość przystojnego, ale nie czuła się na tyle urzeczona, żeby
chcieć go poznać bliżej.
Któregoś dnia Matteo przyszedł
do jej garderoby.
– Podobało się przedstawienie? – zapytała, obdarzając
gościa spojrzeniem pełnym przyjaznej ironii.
– Będziesz moja – wymruczał, a jego wzrok wydawał
się gęsty od namiętności.
– Zastanowię się – odparła Linda.
– Ja cię nie pytam, gołąbku. Ja zapowiadam.
– Przekonaj mnie.
Bez
słowa chwycił ją w talii, przechylił do tyłu i pocałował prosto w usta. Lindzie
zabrakło tchu, a przez głowę przebiegały sprzeczne uczucia: oburzenie i obawa, przemieszane
z dusznym podnieceniem i ciekawością nowych przeżyć. W końcu zaczęła
niezdarnie odwzajemniać pocałunek.
– Już cię przekonałem? – zapytał po chwili, gdy
ciężko łapała oddech. – Jeżeli nie, to mogę powtórzyć.
Od
tej pory widywali się częściej. Pochlebiało jej, młodej dziewczynie u progu
scenicznej kariery, że ma wielbiciela, i to aż tak oddanego. Czuła się doceniona
i potrzebna. Jak bardzo się myliła…
Minęło wiele czasu, zanim zaczęła
sama wybierać spośród wielbicieli. A po latach, gdy zjawił się Henry, dziękowała
Bogu, że Matteo jednak nie zatruł na wieki jej poglądu na mężczyzn.
– Co, szanowna panienka nie narobiła sobie jeszcze odcisków
na ręcach?
Linda
podniosła głowę znad blatu. Po drugiej stronie stała Helen Douglas, sucha
blondynka z bordową plamą na policzku, i uśmiechała się kpiąco.
– Te ręce robiły już rzeczy, o których wolałabyś nie
wiedzieć! – Linda wyciągnęła ku niej dłonie z rozpostartymi palcami.
– Ale już nie masz białych rączek, tylko żółte, jak każda
inna! – w głosie Helen rozległa się złośliwa satysfakcja.
Panna
Dryden obejrzała dłonie. Rzeczywiście przybrały żółtawy odcień. Podobno
to przechodziło, ale dopiero po jakimś czasie. W każdym razie miała taką
nadzieję.
– Jeszcze trochę, a wsadzimy cię do skrzyni i wyślemy
pocztą do Chin! – drażniła się Helen.
– Coś ci powiem, słonko. Lepiej na Cejlon, mniej
zapłacisz za przesyłkę.
– Przestańcie gadać i do roboty! – skarciła je brygadzistka,
pani Aynsley. – Douglas, wracaj na miejsce.
Linda wznowiła pracę. Tyle
różnych zawodów do wyboru, a ona poszła akurat do fabryki amunicji! Już praca
na roli byłaby lepsza, przynajmniej świeże powietrze… Cóż, to się stało samo. Znalazłszy
się w Glasgow, z braku lepszego pomysłu Linda poszła na giełdę pracy i akurat
szukali robotnic do zakładu zbrojeniowego. Gazety zachwycały się ostatnio pracowitością
i poświęceniem brytyjskich kobiet, w pocie czoła wnoszących swój wkład w prowadzenie
wojny, podczas gdy mężczyźni walczyli na froncie.
Co prawda kilku z nich uchowało
się i w Duncoinne Works, przeważnie w dyrekcji. Płci męskiej byli
też w większości strażnicy i najbardziej wykwalifikowani majstrzy, ale
przytłaczającą większość siły roboczej tworzyły kobiety. I to krzepkie kobiety,
nawykłe do pracy fizycznej: służące, włókniarki, kelnerki, rolniczki. Niektóre miały
nawet za sobą pracę na przodku i umiały się już obchodzić z materiałami wybuchowymi.
Tylko z rzadka trafiała się przy warsztacie dziewczyna z klasy średniej, o
ile nie załapała się do pracy za biurkiem. W fabrycznej kancelarii siedziała
nawet podobno prawdziwa szkocka arystokratka. Linda też by mogła, ale zanim ją
przyjęli, wszystkie stanowiska biurowe w Duncoinne zostały już
obsadzone i musiała iść do hali.
Z
początku myślała, że bez trudu sobie poradzi. Odwykła w ostatnich latach od
harówki, ale się jej nie bała. Zmywała przecież przed laty naczynia w restauracji,
krótko po tym, jak przyjechała z Włoch do Anglii. Tak się złożyło, że pewnego
wieczoru podsłuchała dobiegającą z sali rozmowę pomiędzy miejscowym
dziennikarzem i operowym impresariem, po czym ostentacyjnie odśpiewała
przy garach arię Rossiniego, żeby ją usłyszeli. Zresztą śpiew to też był
niemały wysiłek fizyczny.
W Duncoinne roboty
było mnóstwo. W sąsiedniej fabryce powstawały piętnastofuntowe pociski do ciężkich
dział, Linda zaś trafiła do zakładu produkcji granatów ręcznych, potocznie
zwanych „bombami Millsa”. Jako niewykwalifikowaną, przydzielono ją najpierw do transportu.
Ręcznym wózkiem przywoziła z podwórza w skrzynkach puste skorupy granatów
do hali, w której napełniano je materiałem wybuchowym. Następnie odbierała napełnione
i wiozła do innego pomieszczenia, gdzie odbywał się montaż zapalników. Wreszcie
odbierała gotowe granaty spakowane do zagwożdżonych skrzynek i pchała wózek
na zewnątrz. Tam, z pomocą dziewczyn obsługujących zakładową kolejkę wąskotorową,
ładowała skrzynie do wagoników i wracała po następną partię. Za pierwszym,
drugim, czwartym kursem była pełna entuzjazmu. Za czterdziestym w ciągu
dnia – nie bardzo.
Umiała ciężko pracować, ale nie
w takim zakładzie. Praca była niesłychanie męcząca. Linda i tak miała
dobrze, bo jako zamiejscowa, znalazła nocleg w baraku dla robotnic. Część załogi
pochodziła z miejscowości pod Glasgowem i przed rozpoczęciem zmiany musiały
jeszcze na piechotę przyjść do fabryki. Lindę już na trzeci dzień zaczęło boleć
w krzyżu tak straszliwie, że nie była w stanie nie tylko pracować,
ale i myśleć. Wiła się w męczarniach, aż przyszedł lekarz zakładowy, przepisał
proszki, zalecił ćwiczenia i skrytykował brygadzistkę, że dała nowej pracownicy
za duże obciążenie.
Wkrótce potem panna Dryden dostała
stanowisko siedzące. Teraz jej zadaniem było wsypywanie do granatu przez lejek
materiału wybuchowego zwanego baratolem. Na samym początku dostała od pani
Aynsley okrutnie przykrą reprymendę, bo sypała od góry, do tulei przeznaczonej
na zapalnik, zamiast przez otwór z boku, który potem miał zostać zamknięty śrubą
i zalepiony cementem. Musiała wszystko starannie wyczyścić, aż nie czuła
palców.
Z czasem nabrała wprawy, ale
robota była monotonna i choć siedząca, to wcale nie znaczyło, że lekka. Dzień
w dzień, przez wiele godzin, ta sama hala, to samo krzesło, ta sama substancja o
tej samej woni i napełnianie granatu po granacie, bez końca… Istne inferno. I nie
mogła, jak Eurydyka, liczyć na swego Orfeusza, aby ją stąd wyciągnął.
W tak monotonnej pracy
dobrze było zająć myśli jakimś przyjemnym tematem. Na przykład Henrym. Był dla niej
prawdziwym skarbem, mężczyzną jednym na milion. Powinna była trzymać go przy
sobie za wszelką cenę, bo drugiego takiego już w życiu nie spotka… Dlaczego nie
wsiadła na statek do Francji i nie zaczepiła się po tamtej stronie kanału,
bliżej swojego porucznika? Gdy na progu jej mieszkania stanął całkiem żywy upiór
przeszłości, ogarnęło ją takie przerażenie, że nie myślała jasno. Chciała tylko
wyjechać jak najdalej, więc wsiadła w pierwszy lepszy pociąg do Szkocji i nawet
się nie zastanawiała, co tam będzie robić. Poza jedną rzeczą: nie może
występować na scenie. Broń Boże, żeby coś o niej napisali w gazetach.
Zniknęła Henry’emu z oczu,
wyszła poza zasięg skuteczny. A teraz czuła się z tym źle. Nie chodziło
wyłącznie o to, że Vincent sprawiał jej czasem w pościeli tak niesamowitą niespodziankę, iż jeszcze w tej chwili, przy warsztacie, rumieniła
się i lejek drżał jej w dłoni na samo wspomnienie, choć była o wiele bardziej doświadczona
w sztuce miłosnej. I teraz to wszystko straciła. Uciekła – nie przed nim,
ale od niego. Henry zdobył się na odwagę, aby powiedzieć jej o Josephine,
a ona, jak ostatnia łotrzyca,
miała jeszcze pretensje, sama skrywając tajemnicę o wiele mroczniejszą… Zamieniła
jego miłość na towarzystwo obcych dziewczyn, z którymi nie miała o czym
rozmawiać, piękne teatralne suknie na zgrzebną koszulę i szary fartuch, puder i
róż – na mieszaninę trotylu. Poczuła, jak łzy napływają jej do oczu, po czym
niespodziewanie wybuchnęła donośnym, teatralnym szlochem.
– Co jest, dziewczyno? – rozległ się z boku głos pani
Aynsley. – Nie możesz pracować?
– Nie, już dobrze – odpowiedziała Linda. – Tylko
oczy mnie trochę pieką.
Nadzorczyni
zmiany z niepokojem przyjrzała się jej twarzy, łzom ściekającym po zaczerwienionych
policzkach.
– Szybko, do umywalni – poleciła oschle. – Nie wstrzymuj procesu.
Linda
wstała, zgrzytliwie odsuwając krzesło. Zamglonymi oczami dostrzegła nieprzyjazny,
pogardliwy uśmiech Helen. Ale pracownica ze znamieniem na twarzy była ostatnią
z jej problemów. Jeśli Helen i jej podobne uważają Lindę za wielkomiejską angielską
idiotkę, która sama nie wie, co robi w tej fabryce, i potyka się o własne nogi –
niech im będzie. Chętnie odegra dla nich drobną rólkę.
Wyszła
doprowadzić się do porządku w umywalni po drugiej stronie korytarza, a jej
miejsce zajęła tymczasem dziewczyna z grupy rezerwowej. Na co dzień siedziały one
w pogotowiu w osobnym pomieszczeniu i wołano je, gdy trzeba było kogoś
zastąpić. Dostawały wyższą stawkę, bo musiały być dyspozycyjne i znać się na każdej
pracy wykonywanej w zakładzie.
Linda
umyła się, wytarła i przejrzała w lustrze. Zaczynała już żółknąć na twarzy, czy
tylko światło wpadające przez zapylone okna miało taki odcień? Zastanawiała się
przez chwilę, po czym dała sobie spokój. Fakt, że nie wyglądała ostatnio najlepiej,
ale bywało też w życiu gorzej. Na przykład tamtej nocy w Weronie, gdy bosa
i roztrzęsiona, oparła się bez siły o jakiś brudny mur, a jej ciałem wstrząsał
brutalny wybuch płaczu, groteskowo przemieszanego z atakiem histerycznego
śmiechu. Wtedy, w zakrwawionej halce i z krwią na poranionych dłoniach, nie
widziała dla siebie przyszłości. Tak samo pragnęła tylko uciekać, byle przed
siebie.
Przez
te lata właściwie już o tym zapomniała. Tamta przeszłość stała się dla niej czymś odległym, jakby
zdarzyła się nie jej, a jakiejś znajomej, a może gdzieś o tym czytała; w gruncie
rzeczy wyglądała żywcem jak z brukowca albo taniej powieści. Linda wyjechała
do Anglii i ułożyła sobie życie na nowo. Przyjęła nazwisko ojca, pokazała
się z jak najlepszej strony widowni brytyjskich scen. Zapomniała o wszystkim, a gdy
poznała Henry’ego, poczuła w pełni, że już nie jest tą samą kobietą co dawniej.
Niestety, zapomniała też, że
Matteo miał kompana. Nazywał się Bruno Malatesta.
Praca
była jednostajna i otępiająca, lecz mimo wszystko panna Dryden dożyła do obiadu
i zeszła z innymi do stołówki. Był czwartek, więc perspektywa weekendu
lekko podnosiła ją na duchu. W sobotę i niedzielę robotnice mogły odpocząć,
podczas gdy do fabryki przychodziły panie z miejscowego towarzystwa.
Oficjalnie miały zastępować stałą
załogę, aby dać jej trochę wytchnienia bez obniżania obrotów zakładu, ale
większość dnia upływała im na jedzeniu, piciu, plotkowaniu i pozowaniu do
zdjęć. Fotografie ukazywały się potem w gazetach całego hrabstwa na dowód,
że w tak trudnym wojennym czasie kobiety z wyższych sfer zakasują rękawy jak wszystkie
inne i ciężko pracują przy produkcji amunicji, aby wspomóc mężczyzn
siedzących w okopach. Arystokratki, córki przemysłowców i żony urzędników czy
doktorów uśmiechały się do czytelników bez wyraźnego zmęczenia, w znoszonej
roboczej odzieży, ale z podejrzanie czystymi twarzami. Mimo wszystko Linda
słyszała od jednej z dziewczyn, które zostały na sobotę, że niektóre z tych pań
nie bały się pobrudzić i siadały do warsztatów z entuzjazmem większym od
kompetencji, aż cud, że nie potraciły palców. Isobel i inne pracownice traktowały
„weekendowe damy” z pobłażliwą ironią, niechęć i pogardę
pozostawiając dla strażniczek, które nie dość, że były kompletnie nieznośne, to
jeszcze na każdym kroku pokazywały, że wychowały się w lepszym środowisku.
Panna
Dryden cieszyła się na myśl o weekendzie, ale gdy ten wreszcie nadchodził, przesypiała
większość czasu na swoim łóżku. Isobel wyciągała ją czasem na spacer, lecz okolica
składała się właściwie z samych fabryk i zakładów, niewiele się różniących
od Duncoinne Works. Linda nie chciała jechać do centrum Glasgowa, bo przed laty
tam występowała i bała się, że ktoś mógłby ją rozpoznać. Nie potrzebowała teraz
rozgłosu.
Pracownice
jadły, przyprawiając sobie obiad rozmową. Obok Lindy siedziała Isobel oraz Ethel,
tęga kobieta po czterdziestce, o zniszczonych dłoniach. Naprzeciwko
rozsiadły się Suzie i Clara. Jedna pracowała, jak Linda, przy napełnianiu
granatów, druga w kuchni, a każdą wolną chwilę spędzały razem. Obie
miały kogoś bliskiego na froncie – Suzie we Flandrii, a Clara w Salonikach
– ale pod stołem trzymały się za ręce, a kiedy na siebie spoglądały, Linda zauważała
w ich spojrzeniach to samo, co u porucznika Vincenta, kiedy patrzył na nią.
Aż przeszedł ją dreszcz i coś w rodzaju zazdrości: niektórzy nawet w takich
warunkach mogli się cieszyć wspólnym szczęściem. O, jak jej teraz strasznie
brakowało Henry’ego…
– Mąż i brat w okopach – stwierdziła Ethel – a ja zarabiam
trzy razy tyle, co przedtem we włókiennictwie.
– Daj spokój, ja przed wojną w ogóle nie zarabiałam –
odezwała się Clara. – Ale co z tego, że dobrze płacą, skoro rzygam od oparów
tego świństwa i przychodzę do domu uchetana jak dziki osioł.
– Na froncie mają gorzej – zanuciła Linda. – I mają
opary jeszcze gorszego świństwa, ale nie mogą po fajrancie iść do domu.
– Gdyby nie krótkowzroczna polityka rządów, nie
byłoby potrzeby, ani żebyśmy my tak harowały, ani żeby chłopy tracili życie na
froncie! – odezwała się Lucy. Działała w związkach zawodowych i szczyciła
się udziałem w przełomowym strajku zakładów amunicyjnych sprzed kilku miesięcy.
– Prawda. Ale rządy narobiły, co narobiły, i co w
tej chwili na to poradzisz?
– Rewolucję! – wybuchnęła Lucy. – W razie czego
granaty już mamy!
– Nawet tak nie gadaj! – żachnęła się Isobel. – Ściany
mają uszy! Za chwilę będziemy mieć na karku panny patrolowe!
– Jak tam, Lynn? – zagadnęła Ethel życzliwie,
zwracając się do panny Dryden. – Martwisz się, że zaczynasz żółknąć? Nie pękaj,
wszystkie jedziemy na tym samym wózku.
– W Cardonald podobno jedna urodziła dziecko i od
razu wyszło gorzej żółte jak Chińczyk – powiedziała Clara.
– Nazywają nas „kanarkami” – dodała Ethel. – Przecież
nie dlatego, że pięknie śpiewamy, tylko przez ten cholerny trotyl.
– Ja śpiewam dość ładnie – wtrąciła Linda.
– A to ciekawe – rzekła Suzie. – Zaśpiewaj nam coś!
– Bez przesady, jesteśmy w pracy… – panna Dryden
udawała, że się zawstydziła.
– Tym bardziej. Zwariujemy tu bez odrobiny rozrywki!
Linda
spuściła wzrok, przez moment się zastanawiała, czy żółty człowiek potrafi jeszcze
się zaczerwienić. Wreszcie wzięła wdech i odśpiewała półtorej zwrotki jednego z numerów
z operetki Gilberta i Sullivana „Mikado”. Nie wysilała się zbytnio, a
nawet próbowała celowo fałszować, ale kiedy skończyła, współpracownice patrzyły
na nią z podziwem.
– Całkiem nieźle – oceniła Lucy. – Muszę cię wziąć do
chóru robotniczego.
– Tyś w teatrze powinna występować! – pochwaliła Ethel.
– A który teatr by mnie chciał? – żachnęła się Linda.
Znowu
zaczęła się popisywać i sama się za to przeklinała. Czy nie chodziło o to, żeby
się nie wychylać? Ale jej dusza artystyczna widać nie umiała trzymać głowy
nisko, wyrywała się na wolność.
– Co taka zdolna panna jak ty robi w fabryce amunicji?
– zdziwiła się Suzie.
– Chciałam służyć ojczyźnie – odparła sucho Linda. –
I wyprodukować kilka pocisków, dzięki którym mój narzeczony będzie rozpirzał
Niemców.
Wstała od stołu, poprawiając
fartuch; przerwa obiadowa zbliżała się do końca. Malatesta znalazł ją, kiedy była
znaną w Portsmouth śpiewaczką, ale wątpliwe, by potrafił przechwycić jej pocztę
– zwłaszcza teraz, kiedy się ukryła. Wrócić jeszcze nie mogła, ale może nastał już
właściwy moment, żeby napisać do Henry’ego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz