Szofer
Evans nie lubił grudnia. W ostatnich dniach lało jak z cebra i po każdej
jeździe automobil kwalifikował się do gruntownego mycia. Pewną pociechę
stanowił fakt, że pani zwykle nie opuszczała domu aż do świąt, kiedy to trzeba
było zabrać ją w gości. Tym razem jednak już na początku miesiąca przyszło mu
jechać przez ulewę do Caerphilly, żeby odebrać pannę ze stacji.
Emily
siedziała na tylnej kanapie, wsłuchana w szum deszczu, stłumiony warkot silnika
i kwaśne milczenie szofera. Zza szyb, z zewnątrz zalewanych, a od wewnątrz zamglonych,
nie było widać nic poza niewyraźnymi plamami płowiejącej zieleni i brązu wzgórz.
Czuła się jak w akwarium, a raczej antyakwarium, skoro woda była na zewnątrz.
Cieszyła się,
że wraca do domu. Już w zeszłym tygodniu miała jechać do Aberlogwyn, ale prace
remontowe we dworze przeciągnęły się ponad miarę, co zresztą nie było niczym
niezwykłym, wszak remonty zawsze się przedłużają. Miała nadzieję, że nie
zastanie swego pokoju odmienionego nie do poznania. Matka nie należała wprawdzie
do zwolenniczek rewolucyjnych zmian, ale mogła wpaść na pomysł jakiegoś
rozwiązania, które w założeniu miało ułatwić córce życie, a w praktyce zmusi ją
do uciążliwej zmiany nawyków.
Za
oknem przesuwał się rozmyty krajobraz, w którym Emily mimo wszystko
rozpoznawała znajome kształty i barwy. O, tamta ciemna, wysoka plama to stara jabłoń na rozstajach, za chwilę pojawi się dom
dzierżawcy Jonesa, zwanego Jonesem Zielonym dla odróżnienia od trzech innych
dzierżawców o tym samym nazwisku (choć łatwiej byłoby ich rozróżniać po imieniu,
zwłaszcza tego, który miał na imię Enceladus), a dalej już grunta pod bezpośrednim
zarządem Aberlogwyn.
Miała
serdecznie dość Swansea. Nie tyle nawet samego miasta, co spirytystycznych
porywów ciotki Flory. W niektórych dniach czuła się wprost namacalnie osaczona
obecnością sił nadprzyrodzonych, o których ciotka bez ustanku opowiadała. Jedynym,
co utrzymywało Emily przy zdrowych zmysłach, było wspomnienie spotkania z
Tonym.
O
ile wcześniej to, co czuła do kapitana Scoldinga, określała jako niekłamaną
sympatię, pod której powierzchnią czyhało coś poważniejszego, o tyle po rozmowie
na plaży całkowicie straciła dla niego głowę. Kiedy się rozstawali, wryła jej
się w pamięć jego szlachetna, przepełniona czułością i jakimś niezwykłym
smutkiem twarz. Z późniejszej części dnia Emily nie pamiętała już nic. O tym,
że po powrocie do ciotki Flory potknęła się na schodach i niemal z nich runęła,
dowiedziała się ze zdziwieniem dopiero nazajutrz.
Później,
gdy tylko pogoda dopisywała – a listopad tego roku był nadspodziewanie ciepły i
suchy – panna Knight wybierała się na plażę i długo wpatrywała się w horyzont, tuląc
wewnętrznie do siebie wspomnienia wspólnej czułości. Czasem też kazała
szoferowi jechać w okolice portu, w irracjonalnej nadziei, że okręt Tony’ego
będzie zmuszony zawinąć do Swansea.
W domu za to dostawała
nagłych ataków literatury. Zamykała się w pokoju gościnnym, otwierała zaufany
brulion i pisała, co jej tylko ślina na język przyniosła, wierszem i prozą
(choć tylko ta druga następnego dnia nadawała się do czytania). Którejś nocy,
obudziwszy się o wpół do drugiej, spostrzegła ku swemu ogromnemu zdumieniu, że
ciągle siedzi przy sekretarzyku z ołówkiem w dłoni, a na kartce, na której
dopiero co spoczywał jej policzek, widnieje jedno zdanie: „Profesor Seap nie
znosił cielęciny”.
Przeniósłszy
się do łóżka, tak długo zastanawiała się, kto zacz właściwie ten cały Seap i
czy ktoś go zmuszał do jedzenia cielęciny, że następnego ranka doszła do
wniosku, że ma pomysł na książkę. To był niezły pomysł, z każdą chwilą wydawał
się coraz lepszy…
Samochód
wtoczył się na podjazd przed dworem w Aberlogwyn i podjechał pod same stopnie
ganku. Evans wysiadł, skrzywił się, gdy na jego twarz zaczęły spadać krople
deszczu. Otworzył drzwi od strony pasażera i pomógł panience wysiąść, rozkładając
parasol nad jej głową. Kiedy Emily znalazła się pod dachem werandy, kierowca,
wydając niezadowolone prychnięcia słyszalne tylko dla niego samego, rzucił się
wypakowywać kufry.
Pani
Mildred Knight przywitała córkę wystarczająco ciepło jak na tak ponury,
deszczowy dzień. Od razu zaprowadziła ją do salonu i kazała podać herbatę z
konfiturami.
- Jak minęła podróż? – upewniła
się. – Chyba nie za bardzo się wymęczyłaś?
- Za przeproszeniem, podróż
okazała się mniej męcząca niż sam pobyt – odparła Emily, zupełnie pomijając ten
jeden aspekt, który był dla niej ulgą.
- Ciotka jest trochę
ekscentryczna, powinnaś być dla niej wyrozumiała – pani Knight usiadła
naprzeciwko, zamieszała herbatę. – Mieszka sama, to i ma trochę kiełbie pod
sufitem.
- Ja to rozumiem, proszę mamy,
ale przy mojej wrażliwości ciężko było znieść te ciągłe opowieści o rozmowach z
nieżyjącymi ludźmi.
- Cóż, dziecko, w pewnym wieku
dożywa się takiej chwili, że większość starych znajomych już nie żyje.
- Ale ciocia Flora mówiła o
ludziach, których poznała już po tym, jak umarli.
Matka
zamilkła na moment, próbując znaleźć jakąś rozsądną odpowiedź na tę wieść.
- No cóż, jakieś jedno przecież
dziwactwo człowiek może mieć – stwierdziła. – Wypij, rozgrzej się, dziecko, a
potem zobacz, jak wygląda twój pokój.
Okazało
się, że remont objął nie tylko piętro, ale i schody. Emily szczyciła się, że w
porównaniu z tym, co było krótko po wypadku, już wspina się sprawnie jak
koziorożec, ale mimo to musiała na półpiętrze robić przerwy, żeby odpocząć.
Teraz jednak robotnicy założyli nowe stopnie, szersze i nieco niższe, i
postawili całkiem nową poręcz z ciemnego dębu. Musiała przyznać, że było to istotne
ułatwienie.
Na
piętrze wymieniono co słabsze deski w podłogach, pokryto ściany nowymi tapetami
i przeprowadzono ogólne przemeblowanie. Emily spostrzegła z ulgą, że jej pokój
nie zmienił się jakoś drastycznie, a nawet stał się jaśniejszy. Na zimę łóżko przystawiono
do ściany, za którą przebiegał komin – pokój bowiem mieścił się nad kuchnią.
Kilka mebli wymieniono… ale panna Knight najbardziej ucieszyła się z nowej
biblioteczki, trzy razy szerszej niż dotychczasowa. Do jej własnego
księgozbioru dołożono część książek z biblioteki na parterze. Niektóre już
czytała i miała ochotę sobie przypomnieć, z innymi dopiero zamierzała się
zapoznać. Na nowy regał zesłano wprawdzie i książki, do których ani matka, ani
córka nie spodziewały się zbyt często zaglądać, jak stare regulaminy armii
indyjskiej, ale i tak lektury pozostawało sporo. Była literatura piękna, były
poradniki, były relacje z podróży i parę oprawionych roczników czasopism. Była
nawet praca naukowa z dziedziny chirurgii, którą podarował ojcu na pamiątkę jego
lekarz batalionowy.
Od czego
zacząć? – zaczęła się zastanawiać Emily, i wtedy zdała sobie sprawę, że
najlepiej będzie od listów. Na szafce nocnej leżało ich kilka: cała
korespondencja, która przyszła do Aberlogwyn pod jej nieobecność. Serce w niej
zamarło, gdy przypomniała sobie, że musi wśród nich być list nadany przez
Tony’ego w Swansea. Rzuciła się ku szafce, aż niemal upadła. Drżącymi rękami
rozgarnęła stosik kopert, znalazła tę właściwą, przycisnęła do piersi, ale lękała
się otwierać…
Podeszła
do okna i z zamyśleniem, próbując uspokoić kołatanie serca, wyjrzała na
uginające się pod bębnieniem deszczu sylwetki
drzew. To miała być jej pierwsza zima po wypadku, już teraz zaczynały jej
dokuczać bóle nogi w wilgotniejsze dni. Będzie musiała uważać. Śniegu może nie
należało się spodziewać zbyt często, ale z oblodzeniem trzeba ostrożnie.
List od
Tony’ego okazał się niezwykle uczuciowy i tak gęsty emocjonalnie, że Emily dopiero
po przeczytaniu zdołała zaczerpnąć jakiś głębszy oddech. Scolding nie napisał
wprost, co do niej czuje, ale ogólny ton nie pozostawiał wątpliwości. Zdała
sobie sprawę, w jakich okolicznościach go pisał – uwięziony na uszkodzonym
hydroplanie, bez większych nadziei na ratunek. Potem przypomniała sobie, że
podczas spotkania w Swansea, kiedy ciągle nie potrafiła dojść do ładu ze swoimi
uczuciami, list ten został już wysłany. Poczuła, jak coś łaskocze ją w
policzek, od oka ku podbródkowi, i minęło trochę czasu, zanim się zorientowała,
że to łza. Musiała odpisać, koniecznie.
Ranek był
słoneczny, rosa lśniła perliście na resztkach trawnika. Emily uznała, że to
dobry moment na krótki wypad do starego parku. Po śniadaniu wyciągnęła brulion z
szafki nocnej, zeszła z wysiłkiem na dół, przywdziała jesienny płaszcz i udała
się na zewnątrz.
W gęstwinie,
wśród niepokojących, a jednak tak dobrze znajomych pni i gałęzi, czuła się
bezpieczniej niźli u ciotki Flory. Stąpała ostrożnie, badając laską grunt przed
sobą. Ścieżki były błotniste, rozpaćkane, toteż ortopedyczne pantofle Emily już
wkrótce pokryły się brunatną glinką. Starała się dobierać suchsze miejsca,
chodzić po kępach zmarniałej trawy i stertach opadłego listowia zamiast po
samych ścieżkach.
Dostała się wreszcie
do altany. Nie bez problemów uklękła i sięgnęła pod ławkę, gdzie spoczywał
duży, płaski kamień. Spod niego wydobyła skórzaną torbę owiniętą w stare płótno.
Zabezpieczenie przed wilgocią było bardzo prowizoryczne, ale wystarczające:
zeszyty w środku okazały się całkiem suche.
Usiadła na
ławce i wzięła się do roboty. Tu, z dala od ludzi i służby, trzymała
całokształt twórczości, no, może poza tym jednym brulionem, który dopiero co przywiozła
ze Swansea. Czegóż tu nie było – próby literackie, listy do rodziny,
przyjaciółek i gazet (uwielbiała wytykać różnym redaktorom błędy rzeczowe, ale
nie zawsze ją publikowali)… Tu, w mrocznej altanie dziadka Williama,
najczęściej nachodziło ją natchnienie. Mogła też pisać bez żadnych przeszkód,
nie nachodzona przez nikogo. Wyjęła zeszyt przeznaczony na listy do bliskich,
dobyła kartki, zakręciła młynka piórem w palcach.
Drogi Kapitanie!
W
pierwszych słowach mego listu najmocniej przepraszam za niewyraźny charakter
pisma, ale piszę drżącą dłonią. Pewne jest bowiem, że to, co ukryte, odsłoniło
się przede mną. Gdy o Panu myślę, dociera do mnie, że nigdy przedtem nawet nie
sądziłam, że można kogoś tak mocno pragnąć…
Wyprostowała
się i spojrzała na kartkę z dystansu. Czy pierwsze zdanie przypadkiem nie jest
trochę nieskładne? A dalej czy nie za odważna się zrobiła? Tony z pewnością
ceni odwagę, ale czy nie uzna jej za namolną albo nawet amoralną? Z pewnością
nie, mówiło jej serce, miłość zawsze rozpozna właściwą drogę. Emily jednak za
bardzo kierowała się głową, żeby całkiem zdać się na głos serca… chociaż tak
bardzo chciała. W jego czułych, ostrożnych ramionach czuła się na swoim
miejscu. Zrozumiała w końcu z całą mocą, że potrzebuje go, a on chyba potrzebuje
jej tak samo.
Ostrożnie,
jakby chodziła po grząskim gruncie, wróciła do pisania listu do kapitana
Scoldinga, ale po chwili stwierdziła, że nie ma do tego odwagi ni weny, więc
otworzyła drugi brulion, w którym zaczęła szkicować plan listu do „Modern
Herald”. Po chwili przerwała, bo przyszło jej do głowy, że profesor Seap
powinien mieć wiernego sługę, najlepiej jakiegoś egzotycznego. Natychmiast
sobie to zapisała w trzecim brulionie, żeby nie zapomnieć.
Kiedy
już zeszyt „literacki” wzbogacił się o trzy strony chaotycznych notatek łącznie
z niezrozumiałymi dla postronnych schematami, Emily znów skupiła uwagę na liście.
Tony sam nic takiego nie sugerował, ale postanowiła wysłać mu jakąś fotografię.
W nagłym przypływie frywolności pomyślała o zdjęciu wykonanym przed dwoma laty
na kąpielisku w Torquay, gdy stała po kostki w morzu. Zaraz jednak zrezygnowała
z tego pomysłu: to było dwa lata temu, kawał czasu, nie zasługiwała wtedy
jeszcze na miano Emily Półtoranogiej. Wyglądała na nim bardzo dziewczęco, a
przecież zależało jej na tym, by kapitan Scolding traktował ją jak poważną
kobietę. Oczywiście w granicach rozsądku: „poważną” nie w tym sensie, że się
nie uśmiecha i trudno z niej wykrzesać jakąkolwiek radość życia, tylko taką,
której nie należy traktować jak dziecka, która potrafi sama o siebie zadbać, a
przy okazji też i o niego, i wszystko to na jednej nodze… Rozwiązanie mogło być
bardzo proste – wysłać mu dwa zdjęcia, tamto i tegoroczne. Zostawiła ten wątek
rozważań na później i poruszyła kolejny temat…
Moja matka
jest niezwykle opiekuńcza, czasem wręcz duszę się od tego. Po moim wypadku
jeszcze się jej to nasiliło. Nie wiem, czego nagadała wszystkim kuzynkom, ale
ilekroć jedziemy w gości, już od progu zaczynają się rozpływać nad tym, jaka
jestem biedna i jak pewnie nigdy w życiu nie wyjdę za mąż. Mam już tego dosyć,
chciałabym choćby przez krótki czas poczuć, że sama mam coś do powiedzenia w
swojej sprawie.
Nagle Emily
poczuła, że jest jej zimno. Zasiedziała się, musiało już minąć półtorej
godziny. Chyba będzie musiała z żalem ograniczyć pisanie w parku. Kiedy była
unieruchomiona po wypadku, oczywiście tam nie przychodziła. Potem też nie za
często, ale z drugiej strony tego lata bardzo rzadko miała natchnienie. Za to
po spotkaniu z Tonym jakby pękła w niej tama. Miała ochotę pisać, pisać i
jeszcze raz pisać… Przecież w swoim stanie nie może co trochę biegać do parku,
tym bardziej zimą. Będzie musiała znaleźć w pokoju jakąś kryjówkę na twórczość,
altanę zaś odwiedzać rzadziej. I tak przecież nie ma kłopotów z weną…
Dalsza część
dnia upłynęła spokojnie i w Aberlogwyn nie działo się nic wstrząsającego. Aż do
podwieczorku.
- Musimy porozmawiać o twojej
przyszłości – rzuciła mimochodem pani Mildred, dolewając sobie herbaty z
imbryka.
- W jakim sensie, proszę mamy? –
zaniepokoiła się Emily.
- No cóż, na wiosnę będziesz mieć
dwadzieścia lat. Chyba nie chcesz zostać starą panną?
Emily
z trudem powstrzymała znużone westchnienie.
- Do staropanieństwa chyba mi
trochę brakuje – zauważyła. – Połowa kuzynek jeszcze nie wyszła za mąż, a są
starsze ode mnie. Ariadna, Cordelia, Ruth, Isobel… Mam wyliczać dalej?
- Nie powiedziałabym, że Cordelia
albo Isobel to dla ciebie wzór do naśladowania – odparła pani Knight z
niesmakiem.
- Zresztą mama też nie w moim
wieku poślubiła ojca.
- To były inne czasy. Poza tym
przecież ci nie każę już jutro stawać przed ołtarzem, ale zacząć coś planować w
końcu musimy.
Emily
poczuła, jak coś w jej środku lodowacieje. Nie była gotowa na małżeństwo.
Jeszcze nie teraz. Wszystkie dziewczęta, które znała, cieszyły się na myśl o
bliskich zaręczynach, ślubie, urządzaniu nowego domu – a ona nic. Kiedyś pewnie
przyjdzie taki dzień, że sama uzna, że nadeszła już właściwa pora, ale najpierw
chciała COŚ osiągnąć, stać się KIMŚ.
W dodatku
Tony… Matka go uwielbiała, przynajmniej jeszcze jesienią tak było, ale Emily
wolała się nie chwalić tym, co ostatnio zaszło między nią a niewątpliwie brawym
kapitanem. To przeżycie było dla niej tak potężne, dotykające najbardziej
skrytych głębi jej duszy, że nie miała zamiaru dzielić się nim z żadną osobą
trzecią. I nie chciała żadnej zmiany ich relacji, na ten moment pragnęła się
nacieszyć tym, co jest. Zresztą wątpliwe, czy pani na Aberlogwyn by uwierzyła,
że owa przełomowa rozmowa na plaży w Swansea miała charakter całkowicie
niewinny. Tak, lepiej było na razie zachować to dla siebie.
- Porozmawiajmy o tym kiedy
indziej, mamo – zaproponowała.
- Niby kiedy?
- Poczekajmy przynajmniej, aż
wojna się skończy. Dziś to nie sztuka szybko wyjść za mąż, a potem zostać w…
no, tą na „w”.
- Więc kto cię będzie utrzymywał,
gdybyśmy tak z ojcem, nie daj Boże, zachorowali obłożnie albo mieli kłopoty
finansowe?
- Mogę pójść do pracy – rzuciła Emily
prosto z mostu.
- Ale ja mówię do ciebie
poważnie! – oburzyła się matka.
- Ja również, proszę mamy. Z
całej okolicy dziewczyny chodzą do miasta i pracują w fabrykach. Dlaczego ja
bym nie mogła?
- Tyś oszalała! Szlachetnie
urodzona dziewczyna miałaby tyrać na fabryce? Ty chyba nie wiesz, co mówisz. Straciłaś
władzę w nodze i wyobrażasz sobie, że wytrzymasz dziesięć godzin przy maszynie albo przy krojeniu tytoniu?
- Nie straciłam władzy, tylko
trochę kuleję – sprostowała Emily. – Poruszam się już całkiem dobrze.
- Nie popisuj się swoją
sprawnością, to takie niekobiece…
- Poza tym kto powiedział, że
muszę dziesięć godzin szatkować tytoń? A gdybym poszła do tej fabryki pracować
w zarządzie? Mężczyźni masowo idą na front, ktoś musi ich zastąpić.
- Wszyscy przecież nie pójdą –
pani Mildred pokiwała głową z politowaniem. – Poza tym po co się masz męczyć
choćby w jakimś zarządzie, skoro istnieje prostszy sposób ułożenia sobie życia?
- No właśnie. Mogę się utrzymywać
z pisania, od czasów szkolnych wszyscy mi mówią, że mam lekkie pióro.
- Lekkie, nie lekkie, wyżyć się z
literatury nie da – odparła matka z przekonaniem. – A jeżeli nawet się da, to
tylko wtedy, kiedy robi się przy tym wokół siebie dużo warchołu. Tak jak panna
Partridge, która nic nie robi, tylko wciąż dolewa oliwy do mrowiska. Przecież
nie jesteś taka jak ona, Boże uchowaj!
Emily
parsknęła. Dlaczego właściwie panna Partridge nie wypowiedziała się jeszcze na
temat konieczności dopuszczenia kobiet do większej liczby zawodów, pod
pretekstem zwolnienia mężczyzn dla armii? Duże niedopatrzenie z jej strony!
- Ja cię do niczego nie zmuszam,
wyjdziesz za tego konkurenta, który będzie najlepszy – oznajmiła tymczasem Mildred
Knight.
- A kto by mnie w ogóle chciał? –
zapytała Emily prowokacyjnie, zastanawiając się, ile czasu minie, zanim matka
wymieni nazwisko kapitana Scoldinga.
- Żadnemu pijakowi i utracjuszowi
cię z pewnością nie oddam. Rzecz w tym, żeby ci konkurenci w ogóle jacyś byli,
a przecież ty w ogóle nigdzie nie bywasz.
- Jak to, proszę mamy? Tyle czasu
byłam w Swansea…
- Nie łap mnie za słowo, dobrze
wiesz, co mam na myśli. Tak się składa, że od dwóch tygodni mamy nowego
sąsiada, zajrzał kiedyś do nas i mówił, że chciałby cię poznać.
Emily poczuła,
jak oblewa ją zimny pot, jej żebra jakby zacisnęły się wokół serca. Jak to,
Tony już się dla matki nie liczy? Rozczarowanie sprawiło jej niemal fizyczny ból.
Szkoda, że jednak nic nie powiedziała… Ale coś ją powstrzymywało. Ojciec któregoś
razu napisał z frontu, że w okopie trzeba trzymać głowę nisko. Widocznie nie
tylko w okopie. Najpierw trzeba przetrzymać ostrzał, a dopiero potem myśleć o natarciu.
- Sąsiada? – powtórzyła. – Jak to
sąsiada?
- Pan Marmaduke Hopkins wprowadził
się do Bedwen House przed dwoma
tygodniami – wyjaśniła matka. – Przyjechał z Berkshire i zrobił na mnie bardzo
korzystne wrażenie, więc zaprosiłam go na czwartek.
- Ale jak to? – Emily była
wstrząśnięta nowinami. – Nic mi nie mówiąc?
- No przecież właśnie ci mówię.
Już nie bądź taka zgrzędna, powinnaś przecież bywać w towarzystwie. A pan
Hopkins wygląda na poważnego właściciela ziemskiego.
- Tak? To dlaczego musiał się
przeprowadzić? – zapytała Emily podejrzliwie. – Czy nie dlatego, że narobił sobie
długów?
Nie była
pewna, śmiać się, czy płakać. Jak można traktować poważnie kogoś, kto nazywa
się Marmaduke Hopkins? To brzmi jeszcze groteskowiej niż Enceladus Jones.
- Wstydziłabyś się osądzać
człowieka, zanim jeszcze go na oczy zobaczyłaś – powiedziała pani Knight z
przyganą.
- Cesarza Wilhelma też na oczy
nie widziałam, a mam o nim określone
zdanie – Emily odbiła argument.
- Co za niedorzeczne porównanie! Pan
Hopkins zyskuje przy bliższym poznaniu, jak mi się zdaje – uznała matka. –
Zobaczysz, jeszcze mi podziękujesz, że wpadłam na ten pomysł!
Pan
Marmaduke Hopkins przyjechał we czwartek bryczką zaprzężoną w brzydką szkapę o
ordynarnym pysku, którą Emily natychmiast ochrzciła „krwawym mustangiem”. Sam,
korpulentny mężczyzna po trzydziestce, z brunatnym wąsem pod kolor garnituru, zrobił na niej wrażenie poczciwiny o
ujemnym poziomie wyobraźni.
Matka kazała
jej czekać za stołem i wstać tylko na powitanie, żeby kalectwo Emily nie
rzucało się tak bardzo w oczy. Hopkins przywitał się, opadł ciężko na fotel.
- No tak – wysapał. – Cieszę się,
że pannę widzę, no bo w końcu mieszkamy tylko siedem mil od siebie, to
pasowałoby odwiedzić, tak?
Emily
miała ochotę zapytać, czy gdyby odległość wynosiła osiem mil, to już by nie
zasługiwała na odwiedziny. A siedem i pół? Powstrzymała się. Uświadomiła sobie
nagle, że pan Hopkins nie stanowi dla niej najmniejszego kłopotu, spokojnie da
sobie z nim radę.
Podano
posiłek, a po nim herbatę i walijską whisky na rozgrzanie, bo pogoda wciąż
pozostawała chłodna i słotna. Cała trójka jadła nieśpiesznie, rozmawiając o
neutralnych sprawach, takich jak pogoda czy gospodarka.
- Jeżeli nie tajemnica, dlaczego zdecydował
się pan na przeprowadzkę do Walii? – zapytała w pewnym momencie pani Knight,
lekko zaniepokojona biernością córki.
- Cóż, pojawił się kupiec na mój
majątek, oferował dobrą cenę, to wypadało przyjąć ofertę, tak? – odrzekł nowy
sąsiad.
- Ale dlaczego akurat tutaj? –
odezwała się wreszcie Emily. – Ziemia lepsza niż w Berkshire?
- Tak. Czy lepsza, to się jeszcze
zobaczy, ale część z tego i tak potrzebuję na pastwiska, więc mnie obchodzi,
aby co rosło, tak? Trochę mniejszy areał niż tam, ale dzięki temu
zaoszczędziłem trochę i do wiosny mam spokój. Zaraz po żniwach wziąłem się za przeprowadzkę.
Żeby pani wiedziała, ile mnie kosztowało samo zorganizowanie transportu dla
bydła. Koleje teraz dają pierwszeństwo wojsku, więc znaleźć odpowiednią ilość
wagonów, załadować inwentarz, przewieźć…
- A po co przewozić? – panna
Knight niespecjalnie kryła się z ironią. – Przepędzić nie łaska? Na własnych
kopytach też by dały radę.
- Emily! – szepnęła matka z
niezadowoleniem. – Co ty wyprawiasz, dziewczyno!
- Wie pani, ile by to trwało? –
pan Marmaduke nie zauważył kpiny, która przeleciała mu nad głową i wbiła się w
ścianę. – A tu trzeba było zaraz dom remontować, wyporządzić spichrze, tak? Huk
roboty, ale na koniec jeszcze mi starczyło czasu pojechać do Londynu…
- A tymczasem we Flandrii zginęło
albo zostało rannych z górą czterdzieści tysięcy naszych żołnierzy –
odpowiedziała Emily. – Co pan o tym sądzi?
Hopkins
uniósł brwi na niespodziewaną zmianę tematu. Pani Mildred spiorunowała córkę
spojrzeniem, wykrzywiła usta, ale nic nie powiedziała.
- Tak… Mnie to nie grozi, panno
Knight – stwierdził gość. – Do wojska się nie wybieram.
- A nie czuje się pan jakoś zobowiązany
z tego powodu, że zawiera transakcje w czasie, gdy inni dogorywają w okopach?
Może chociaż dokłada się pan jakoś do wysiłku naszego narodu, przeznacza część funduszy
na dobroczynność albo coś w tym rodzaju?
- Wie pani co? – Hopkins spojrzał
na nią lekko zmętniałym wzrokiem. – Produkuję owies, produkuję pszenicę – to są
towary, których wojsko też potrzebuje. Bez owsa kawaleria nie pojedzie, tak?
- A marynarka? – Emily
rozzuchwaliła się. – Ona może się obejść bez owsa.
- Może i nie… – sąsiad podrapał
się po głowie. – Ale bez mąki? Bez wołowiny? To podstawa dla sił zbrojnych,
tak? Jeżeli ta wojna jeszcze trochę potrwa, to uda mi się zrobić parę niezłych
kontraktów, będę zabezpieczony na parę lat do przodu.
Matka
zdecydowanie przerwała córce dalsze próby wyzłośliwiania się nad gościem i
skierowała rozmowę na bezpieczniejsze tory. Pan Marmaduke opowiadał głównie o
swoich dochodach i tym, jak dobrze sobie radził w gospodarstwie. Wreszcie zaczął
ciągnąć niemiłosiernie rozwlekłą opowieść o tym, jak w jakiejś wsi o nazwie
Cockpole Green przepłacił dziesięć funtów za byka. Emily zamyśliła się.
Podejrzewała, że nawet kupowanie bydła potrafiłaby opisać w sposób sto razy
bardziej zajmujący. Ot, profesor Seap, wyruszając do Tybetu, kupuje jaka na
kaszmirskim targu… A skoro tak, to da sobie też radę z powieścią przygodową dla
młodzieży, dyskretnie przemycającą między wierszami krytykę polityki
kolonialnej Imperium Brytyjskiego w dziedzinie stosunku do tubylców.
A czemu tylko
jedną powieść? Może całą serię? To by było źródło niewielkiego, lecz stałego
dochodu na dłuższy okres, zwłaszcza gdyby udało się publikować w odcinkach w
jakiejś gazecie. Może niekoniecznie od razu w „Modern Herald”, tam mogliby nie
zaakceptować takiej twórczości.
Tony’emu z
pewnością by się ten pomysł spodobał. Pilot i pisarka – czyż nie byliby uroczą
parą? Wyobraziła sobie, jak wchodzi z nim pod rękę na jakiś bankiet, oboje w
wytwornych strojach, kapitan Scolding z całym kompletem orderów, i wszystkie
pary oczu ku nim się zwracają, po kątach rozlegają się szepty: „A kim jest ta
niezwykle interesująca osoba wsparta na ramieniu bohatera wojennego?” I nikt potrafi
udzielić odpowiedzi, która zawierałaby całą prawdę, bo przecież Emily pisze pod
pseudonimem…
- Panno Knight, czy pani w ogóle
mnie słucha? – zirytował się Marmaduke Hopkins.
- Proszę? – zerwała się. –
Przepraszam, chyba trochę się zamyśliłam.
Pokojówka
Iris stanęła na progu salonu, dyskretnie dawała pani znaki, że ma jakąś sprawę.
Matka przeprosiła gościa, wstała i wyszła na korytarz dowiedzieć się, o co
chodzi.
- Nie rozumiem, dlaczego pani tak
niepoważnie mnie traktuje – wymamrotał tymczasem sąsiad podejrzanie
ponosowiałym głosem. – Przecież ja nie jestem byle jakim łapserdakiem, tylko dżentelmenem
o poważnym podejściu do życia.
- W jakim sensie? – Emily
wprawdzie piła po posiłku tylko herbatę, nie whisky, ale i tak szumiało jej w
głowie od jakiegoś nieokreślonego podniecenia; coś takiego czują pewnie
kawalerzyści przed szarżą. Pragnęła skończyć tę nasiadówkę, iść do siebie i
zająć się pisaniem do Tony’ego. Ale gość nie zamierzał opuszczać towarzystwa.
- W każdym – wyjaśnił. – Na
przykład jak planuję się żenić, to też całkiem na poważnie, tak? I od razu
powiem, że ja nie wierzę w te pogłoski, co krążą po okolicy, że niby jest pani
kulawa…
- A powinien pan, bo rzeczywiście
jestem – wypaliła panna Knight bez zastanowienia. Pogłoski z okolicy? Cóż to,
matka ukrywała przed potencjalnym konkurentem ten drobny szczegół? To by
pasowało, po cóż innego kazałaby się jej maskować za stołem?
Marmaduke
Hopkins spojrzał na nią dzikim, zdezorientowanym wzrokiem, jak gdyby spodziewał
się, że swoje kalectwo córka gospodyni ma wypisane na twarzy, i próbował je
właśnie znaleźć.
- Nie, nie sądzę… – powiedział. –
To znaczy, oczywiście, jest mi bardzo przykro, tak, ale i tak byłbym skłonny się
o panią starać…
- Jak to „i tak”? – Emily
rozpędziła się, ośmielona chwilową nieobecnością matki. – Chce pan powiedzieć,
że moja wartość jako kobiety jest niższa dlatego, że kiedyś tam wypadłam z bryczki?
Może jeszcze sądzi pan, że nie będę przez to w stanie nikogo znaleźć i czyni mi
pan przysługę?
- No nie, ale… – Hopkins pogubił
się. – Proszę nie uważać, że nie potrafię się obchodzić z kobietą. Jestem co
prawda niestety wdowcem, ale jeszcze wszystko wiem dokładnie i…
Wdowcem?
To znaczy, że jego żona… umarła? I ona miałaby być następna w kolejce? Emily
zakręciło się w głowie, krew zadudniła w uszach, wzrok niespodziewanie odpłynął
na sufit – i zemdlała.
Mildred
Knight, wydawszy dyspozycje Iris, wróciła do salonu, gdzie zamarła ze
zdumienia, zastając przy stole nieprzytomną córkę i spanikowanego sąsiada.
- Co pan jej zrobił?! – napadła
na nowego właściciela Bedwen House.
- Nic, to ona sama coś się znerwowała.
Ja tylko powiedziałem, że jestem wdowcem, tak?
- Po co!?! – oczy pani Knight
rozszerzyły się niebezpiecznie. – Ona jest taka wrażliwa, nie wolno jej narażać
na wstrząsy!
- Wielkie mi co! Dlaczego mi pani
nie powiedziała, że pani córka ma jakieś takie…
- Trzeba było trochę pomyśleć! –
syknęła gospodyni. – Po poważnym dżentelmenie mogłam się spodziewać więcej
rozumu!
Pan
Hopkins gwałtownie zerwał się od stołu, ruszył ku drzwiom.
- Nigdy jeszcze nie przeżyłem tak
dużo upokorzeń w ciągu jednej wizyty! Żegnam!
- Szerokiej drogi! – warknęła
pani Knight bez serdeczności i rzuciła się cucić córkę.
Do kolacji Emily
zdążyła dojść do siebie. Wieść, że Marmaduke Hopkins raczej nieprędko pojawi
się znów w Aberlogwyn, bardzo ją uspokoiła i nawet jakoś uradowała. To
straszne, co miłość robi z człowiekiem, do jakiego okrucieństwa go skłania…
- Od razu wiedziałam, że nic z tego nie będzie! – powtarzała matka. – Zaprosiłam
go tylko dlatego, że mi się naprzykrzał. Ale nie martw się, znajdziemy ci
jeszcze jakiegoś kawalera.
Emily pokiwała głową.
Przyszedł jej do głowy nowy pomysł na życie towarzyskie. Będzie zniechęcać
każdego kolejnego konkurenta, rozwalcowując go intelektualnie, a kiedy już
wyrobi sobie markę wyjątkowo wybrednej i narowistej panny, wówczas odkryje
karty, zdradzając, kto jest jedynym mężczyzną jej godnym. A może i nie odkryje,
zależnie od okoliczności.
- Wiesz co, dziecko – przypomniała sobie nagle Mildred Knight – ostatnio
jakoś nic nie słychać o kapitanie Scoldingu. Pamiętasz go jeszcze w ogóle? Może
byś tak do niego napisała albo coś?
***
…Nie
zamierzam (przynajmniej na razie) opowiadać matce o NAS. Nie to, żeby miała
jakieś obiekcje wobec naszego, nazwijmy to, romansu. Wręcz przeciwnie, za
każdym razem, kiedy sobie o Panu przypomni, napełnia się takim entuzjazmem, że
czasami czuję się zazdrosna (żart). Gdyby się dowiedziała, co ostatnio
wyjaśniło się w NASZEJ sytuacji, w ogóle nie miałabym życia. Może to brzmieć
irracjonalnie, jednak wolę, przynajmniej na razie, ukrywać to przed nią, choć
wiem, że byłaby zadowolona. Zawsze to jakaś namiastka przygody.
Emily złożyła
brudnopis listu, odsunęła szufladę w szafce nocnej i schowała kartkę pod
papierem wyściełającym dno. Wystarczy pisania na dziś. A pan Hopkins jeszcze
doczeka się sportretowania w przyszłej powieści jako jeden z przeciwników profesora
Seapa.
Sięgnęła po leżące
na szafce stare wydanie powieści Dickensa „Marcin Chuzzlewit” i otworzyła. W środku krył się wycinek z
gazety, zawierający informację o ponownym odznaczeniu Tony’ego krzyżem DSC.
Ucałowała z czułością wycinek, schowała z powrotem, zamknęła szufladę i zgasiła
lampę.
NOCIA!!! <3
OdpowiedzUsuń(Nie powiem, że lecę czytać, ALE JAK TYLKO ZNAJDĘ CHWILĘ.)
MELDUJĘ SIĘ.
OdpowiedzUsuńDobra, no to jedziem. Przyznam, że nie spodziewałam się teraz rozdziału z Emily, ale nie żebym właśnie wyrażała swoje rozczarowanie czy coś, jak najbardziej mi to pasuje. Nie przypomnę sobie za nic, czy wcześniej dawałaś jakieś znaki, że Emily mogłaby interesować się pisaniem własnych tekstów, przyznaję, nie chce mi się sprawdzać, ale ten tego, nie wiem czemu nie podejrzewałam jej o aż takie zapędy. Niemniej pilot i pisarka - rzeczywiście, para byłaby z nich przeurocza, Karolinka pochwala taki pomysł. :D Potem Emily mogłaby pomóc Tony'emu spisać wspomnienia z wojny, skleić to w książkę, nazwać "Słowo o brawym kapitanie" i zarobić kupę hajsu, a może po latach doczekałoby się ekranizacji, choć tego Tony i Emily by już pewnie nie zobaczyli. :D Joł, nie ma to jak dać się ponieść wyobraźni.
Z tym drugim "adoratorem" to nie wiem, czy ten pomysł jest do końca trafiony, nie żebym cię jakoś krytykowała za niego czy coś (nie no, kurde, właśnie to robię, NIE CHCEM ALE MUSZEM), wydaje mi się ten wątek tak zbędny, że aż bardzo zbędny. Ale oczywiście doskonale rozumiem motywacje Mildred, no tak, ona o Tonym nie wie najlepszych szczegółów, Emily już się do dwudziestki zbliża (jooooł, ja też, w sumie jeszcze 19 nie mam, ale czuje, że mi zleci), wypadałoby mieć kogoś na oku, no ale... Jakoś mi ten pomysł nie leży, nie wiem, jak tylko o Marmaduke (matko przenajświętsza nie umiem tego odmieniać) wspomniałaś, to od razu się domyśliłam, że pewnie będzie z niego jakiś sporo starszy, mało przystojny buc, co to wojnę traktuje jak okazję do zarobku i generalnie zwisa mu, kto i w jakich ilościach tam ginie, póki da się zgarnąć trochę hajsu. Jakbyś zrobiła z niego jakiegoś bardziej rozgarniętego kandydata (w sensie nie takiego sztampowego, bo Marmaduke niestety taki jest), to może by mi bardziej się ten wątek spodobał, ale póki co jestem na nie i uważam, że można się było bez niego obejść. No chyba że planujesz to jakoś pociągnąć, ale po tym, jak Emily mu przygadała i wyszedł taki oburzony, to już raczej nic z tego nie wyjdzie. Męski honor chyba mu nie pozwoli.
Dobra, co ja to jeszcze chciałam... E, ja tam jestem zdania, że Emily się powinna przyznać Mildred o tej całej sprawie z Tonym, jak to się potoczyło i w ogóle... Znaczy się może nie ze szczegółami, bo wiadomo, mówić "no, całowałam się z nim na plaży w Swansea" (Swansea to było, nie?), ale wspomnieć, że można by go jeszcze raz zaprosić, on by tam jakiś urlop w końcu dostał, to by wpadł i od razu mógłby zasugerować, że chciałby sobie zaklepać pierwsze miejsce w kolejce do Emily - niech dziewczyna znowu nie przesadza, wydaje mi się, że Mildred powinna być z czegoś takiego zadowolona, w końcu jej córka złapała kapitana. Ale nie będę się tutaj zapędzać już zbytnio, bo w sumie ty ją znasz lepiej i lepiej wiesz, jakby się zachowała. Bo motywowanie takiej tajemnicy, która nie ma po co być tajemnicą, w kategorii "namiastki przygody" jest jakieś takie dziecinne.
No, ogółem to reszta miód malina, czytało się jak zwykle przyjemnie, czekam z niecierpliwością na następny rozdział. To już dwudziesty siódmy, aż się zdziwiłam, jak daleko już zaszłaś z tym opowiadaniem! Tak z czystej ciekawości, jeśli mogę zapytać: wiesz już może tak orientacyjnie, ile rozdziałów w ogóle tutaj będzie? Wiem, strasznie ciekawska jestem. :P
Aaaa, bo zapomnę. Masz tam w pewnym momencie napisane coś o dolewaniu oliwy do mrowiska. No nie, tak nie będzie. Albo się wkłada kij w mrowisko, albo dolewa do ognia.
No, to chyba już wszystko. :D Trzymaj się deski!
No dobra, #Confiteor: ten rozdział to w sumie była typowa zapchajdziura. Z jednej strony chodziło mi o to, żeby no kurcze trochę Emily rozbudować, jeszcze bardziej wyciągnąć z tego rozmemłania, które ongiś jej zarzucano, a z drugiej ile można zachwycać się Henrym? Zresztą jak czytelnicy naciskają, że rozdział ma być jak najczęściej, no to się zdążyło jeszcze w lipcu :D
UsuńMr. Marmaduke Hopkins wyszedł sztampowy cokolwiek, i generalnie miał być ultrabanalnym gościem, bo to się wpisuje w jeden z czołowych tematów opka, jakim jest konflikt "ludzie z wyobraźnią vs. ludzie bez wyobraźni". Mniejsza o to, jeżeli w nieokreślonej i mało prawdopodobnej przyszłości Tony pójdzie do druku, ten kawałek się wyedytuje. Tak samo jak sporą część początkowych rozdziałów.
Co do zamiłowania Emily do słowa pisanego, to wcześniej były jakieś takie poszlaki, ale wychodzi na to, że dość dyskretne. I dobrze. Ale teraz musiała dać ujście po prostu, bo nie wytrzymałaby, albo coś. Jeżeli chodzi o jej milczenie w kwestii Tony'ego, to ja to widzę tak, że ona woli do wszystkiego dochodzić stopniowo, się trochę boi bycia rzuconą na głęboką wodę i dorabia do tego ideologię, że niby wcale nie, tylko ona tak specjalnie.
Ale jak to, dolewanie oliwy do mrowiska jest nie w porzo, a kiełbie pod sufitem są w porzo? :D Masakrowanie frazeologizmów to od zawsze trademark Mildred.
Ile będzie jeszcze rozdziałów? NIE WIEM! A orientacyjnie? DUŻO! :D
No więc skoro wiadomo, co było nie tak (czy raczej "kontrowersyjne" - słowo-wytrych), to teraz uprzejmie proszę o wskazanie, co konkretnie było miód malina :3
Ja się tam Henrym mogę baaaaardzo długo zachwycać. XD EJ, ja na nic nie naciskam, tylko się upominam o to, co mi się należy. :D No chyba że był ktoś jeszcze, kto nie komcia, a naciskał.
UsuńGdybyś chciała znać moje zdanie, to koniecznie ten kawałek wyedytuj. Wiadomo, ty wiesz, co dla twojego opka najlepsze, a ja jestem ostatnią osobą, która powinna udzielać komukolwiek rad na temat pisania, ale ten tego, serio mi ten kawałek i ta postać nie leży. BTW, jak Tony pójdzie do druku to chcę darmową kopię (wybacz, bieda podkarpacia mi doskwiera). :D
Haha, to kiełbie mi jakoś umknęło. Ale ten tego, jeśli to miało być tak, że Mildred zmasakrowała, to... Jakoś tego nie zauważyłam. Serio, byłam pewna, że to twoja robota i w dodatku nieświadoma. I też nie jestem pewna, czy dodawanie w wypowiedziach postaci masakrowania frazeologizmów jako cechy charakterystycznej to dobry pomysł. Ktoś może uznać, że to po prostu ty ich nie znasz. Ja bym się z tego wycofała, bo ani to nie zapada w pamięć, żebym pamiętała, że Mildred już kiedyś jakiś frazeologizm zmasakrowała, ani nic. Noale, to tylko moje skromne zdanie. :D Przyszła ci pinda skomentować i narzeka.
TO DOBRZE, ŻE DUŻO. Cieszy mnie to. :D
No co, cała reszta. Ponarzekałam na co chciałam, ale do reszty rozdziału nie mam zastrzeżeń.
Cóż, powiem tyle, że literatura czasem wymaga od swych sług podejmowania ryzykownych decyzji... Who dares wins! :D
UsuńI tradycyjnie proszę o tradycyjną dawkę kciukotrzyminy, bo aktualnie moja wena wydaje się rozbita, rozproszona i w odwrocie. A przecież to dopiero grudzień piętnastego...
Stara, ja za ciebie trzymam kciuki 24 godziny na dobę przez 7 dni w tygodniu. :D
UsuńNo i chyba pomaga, bo czuję, jak wstępuje we mnie natchnienie :D
Usuń