Henry
Vincent spacerował po wydmach, korzystając z przedpołudniowej
chwili przerwy w obowiązkach. Z jego lewej strony wściekały się
morskie grzywacze, z prawej rzadkie łany wydmuchrzycy falowały na
wietrze. Ten ostatni był chłodnawy, więc Henry szedł z płaszczem
narzuconym na ramiona.
Pogoda wcale nie pozwalała się domyślić, że był
już koniec maja. Ostatnio zapanowały warunki niemal sztormowe i
przez kilka dni nie dało się nawet latać. Owego dnia zrobiło się
spokojniej, ale i tak wiatr powiewał połami płaszcza porucznika
Vincenta i próbował zrzucić mu czapkę. Ile wreszcie przyjdzie mu
czekać na letnie temperatury?
Służba
mimo wszystko przebiegała bez większych zakłóceń, choć zaraz po
przyjeździe Tony popadł w konflikt z komandorem Filgate'em na tle
zakwaterowania. Dowódca dywizjonu stanowczo bowiem odmówił
przydzielenia Vincentowi wspólnego pokoju ze Scoldingiem.
– Dlaczego
wszyscy inni piloci dzielą pokój z obserwatorami, a ja nie? –
protestował Tony.
– Jako
dowódcy eskadry przysługuje panu pojedyncze zakwaterowanie –
odpowiedział komandor.
– W
takim razie zrzekam się tego przywileju.
– Nie
może się pan tego zrzec, Scolding, bo wpłynie to ujemnie na
prestiż dowódcy.
– Mojemu
prestiżowi już nic nie zaszkodzi.
– Zasady są po to, aby ich przestrzegać – Filgate był nieustępliwy.
– Nie ma czegoś takiego w królewskim regulaminie. To tylko nasze
wewnętrzne ustalenie, w dodatku o charakterze ustnym.
– I
jeśli pan nie wie, taka zasada ma sens.
– Który
polega na…? Podobno piloci mieszkają z obserwatorami, żeby
kształtować więzi umożliwiające lepszą współpracę. A
tymczasem nie tylko ja jestem oddzielony od swojego obserwatora, ale
w dodatku mój obserwator mieszka z pańskim obserwatorem, choć nie
służą nawet w tej samej eskadrze.
– Kapitanie
Scolding, uważa pan, że mój obserwator powinien mieszkać sam,
podczas gdy jeden z dowódców eskadr dostanie nagle współlokatora?
Proszę przemyśleć swoje priorytety.
Henry
sam wolałby mieszkać z Tonym, ale uważał, że przyjaciel
niepotrzebnie się upierał, już na początku popadając w konflikt
z przełożonym. Musiał przekonać Scoldinga, żeby odpuścił. W
tej sytuacji współlokatorem Henry'ego istotnie został obserwator
Filgate'a, porucznik Alistair Crane, który nie okazał się tak
znowu straszny. Jako jedyny zresztą z eskadry A – poza samym
dowódcą – miał w ogóle jakiekolwiek doświadczenie bojowe, bo
służył w RNAS jeszcze w 1914 roku, we Flandrii. Co prawda nie jako
lotnik, a jako dowódca działa w pociągu pancernym, ale
przynajmniej kierowanie ogniem artylerii było dziedziną, na której
się znał.
Pomimo
nie najlepszego pierwszego wrażenia, eskadra Scoldinga dość dobrze
wpasowała się w tryb życia bazy Chopham. Filgate, którego Dunmore
za plecami nazywał “Farmerem Robem” w nawiązaniu do wersu ze
starej, nieprzyzwoitej piosenki, dbał o to, żeby nikt nie tracił
niepotrzebnie czasu. Co prawda czasem ponad miarę zrzucał na
Tony’ego obowiązki administracyjne, co się odbywało kosztem jego
udziału w lotach. Za to komandora Fastly’ego, komendanta bazy,
widywano rzadko: za dnia przesiadywał w gabinecie, a wieczorami
jeździł do Ipswich.
Henry z kolei był nie tylko obserwatorem Scoldinga i
nawigatorem eskadry, ale w dodatku przypadło mu zadanie wstępnej
interpretacji zdjęć lotniczych, wywoływanych w ciemni urządzonej
w piwnicy (na szczęście przypadały tylko trzy aparaty na cały
dywizjon). Dobrze przynajmniej, że odpowiedzialny obowiązek
wydawania wina do obiadu powierzono dla odmiany porucznikowi
Savage’owi.
Jeśli chodziło o same loty, to eskadra A zasadniczo używała
jednomiejscowych myśliwców Nieuport 11 (choć dowódca miał
jeszcze w odwodzie inną, dwumiejscową maszynę), zaś eskadra B
pozostawała przy dobrze sobie znanych wodnosamolotach Short 184. W
tych drugich latali rotacyjnie także i obserwatorzy z pierwszej
eskadry, a do kolejnych obowiązków porucznika Vincenta należało
ustalanie dla nich harmonogramu. Żółtodziobów podlegających
Filgate’owi trzeba było poza tym podszkolić, a w takich
przypadkach załogi shortów były mieszane. Poza tym lotnicy
doskonalili działanie w parach: hydroplan i osłaniający go
myśliwiec. Tony miał kilka razy okazję wypróbować nieuporty i
bardzo sobie chwalił. Dobrze chodziły za ręką, ale nie mógł się
przyzwyczaić do tego, że w porównaniu ze statecznym shortem
wydawały się wręcz nieprzyzwoicie szybkie i zwrotne. Poza tym
twierdził, że w boju czułby się dziwnie bez obserwatora
pilnującego pleców.
W
obliczu niepogody mniej było ostatnio okazji do lotów, a więc
załoga Chopham miała więcej wolnego czasu. Strzelnica urządzona
dawno temu w piwnicy ocalała i zawody strzeleckie wśród oficerów
pozostały jedną z podstawowych rozrywek. Henry nareszcie napotkał
godnego rywala w postaci Pieta Roelofsa, który przed wojną był
zapalonym myśliwym. Szkolenie mniej doświadczonych lotników
skupiało się tymczasem na teorii: ot, choćby tego ranka Vincent
tłumaczył Evanowi Borkerowi, jak obliczać rakurs w razie
dostrzeżenia nieprzyjacielskiego samolotu.
Spacerując
brzegiem morza, porucznik dotarł w miejsce, gdzie tkwił wśród
wydm obszerny kształt przykryty zielonoszarym brezentem. Krótko po
przybyciu do Chopham znalazł gdzieś w pomieszczeniach gospodarczych
stare meble, przeznaczone do porąbania na opał. Było wśród nich
biurko, którego jeszcze w zeszłym roku używał komendant. Vincent
kazał je wynieść na wydmy, gdzie urządził rodzaj gabinetu pod
gołym niebem, oficjalnie zwany punktem obserwacyjnym. Miał stamtąd
dobry widok na plażę i przy dobrej pogodzie lubił tam chodzić z
papierkową robotą, Tony’emu też rekomendował.
Henry
odrzucił plandekę, odsłaniając orzechowe biurko o mocno
sfatygowanym blacie. Po obu stronach stały dwa kulawe krzesła. W
szufladzie leżało parę ołówków i piór, nieco papieru do
pisania oraz duża lornetka dla podtrzymania pozorów, że chodzi o
obserwację wybrzeża. Vincent zajrzał jeszcze na samo dno drugiej
szuflady od dołu po prawej. Znajdowała się tam butelka brandy. Nie
napił się, ale po poziomie trunku w butelce rozpoznał, że nikt mu
nie grzebał po szufladach.
Usiadł
i zajął się pisaniem listu, bo tego dnia spodziewał się poczty.
Linda ostatnio się domagała, aby opisał jej życie cejlońskich
tubylców. Okazało się, że w New Theatre Royal zaplanowali na
jesień premierę opery Georgesa Bizeta “Poławiacze pereł”,
której akcja rozgrywa się właśnie na Cejlonie, i to w dodatku w
rejonie Kandy. Panna Dryden z determinacją wywalczyła sobie rolę
kapłanki Leili. Wygryzła tym samym Adelę Blakeley, co było dla
tej drugiej o tyle obraźliwe, że akurat ta opera przewidywała
tylko jedną rolę żeńską. Według ustaleń Lindy, panna Blakeley
znalazła sobie kochasia i chciała na nim zrobić wrażenie. Linda
nie sądziła, aby śpiew Adeli był do tego najlepszym środkiem.
Wręcz przeciwnie, po usłyszeniu jej wokalnych popisów nowy gach z
pewnością sam szybko zapragnąłby się oddalić, najlepiej w
stronę Cejlonu.
Vincent
siedział i pisał. Zaczynało mu być zimno, ale dał się ponieść
nurtowi, szybko zapełniał kolejne kartki, aby dać ukochanej jak
najlepsze pojęcie o swoich rodzinnych stronach. A może faktycznie
kiedyś tam z nią pojechać?
Nagle
jego uwagę zwróciło poruszenie wśród hangarów. Dobiegało stamtąd
bicie dzwonu okrętowego, mechanicy biegali po placu i otwierali
wrota. Henry schował list do kieszeni, narzucił brezent na biurko i
pobiegł na śródokręcie.
Wszystkie
obsługi przygotowywały samoloty do boju. Ogólne pobudzenie było
widoczne. Kapitan Scolding stał pod masztem i o czymś rozmawiał z
innymi pilotami. Roelofs i Savage wyglądali na niezdrowo
podnieconych.
– Co
się dzieje? – zapytał Vincent, dobiegając do nich. –
Wylatujemy?
– Stan
gotowości – wyjaśnił Tony. – Nasi przechwycili meldunek z
Wilhelmshaven: Niemcy wyszli w morze. Podobno cała Hochseeflotte na
nas idzie.
– Cała?
– powtórzył z niedowierzaniem Arthur Braeburn.
– Wreszcie
im wyrobimy papiery! – cieszył się Roelofs.
– Jak
dawno wyszli? – upewnił się Henry. – Jeśli rano, to powinni tu
dotrzeć pod wieczór.
– Spokojnie
– powiedział Scolding. – Grand Fleet się nimi zajmie. Na
wypadek, gdyby któryś mimo wszystko przedarł się ku wybrzeżu
albo gdyby rzucili na nas zeppeliny jako uderzenie pomocnicze, musimy
być w gotowości. Na razie siedzimy i czekamy na rozkazy.
– Co
za blasfemia! – warknął Braeburn. – Najgorzej tak bezczynnie
siedzieć na tyłku i czekać!
– Wracamy
pod pokład – zdecydował kapitan. – Jeszcze sobie posiedzimy na
powietrzu.
Przygotowania
trwały. Samoloty zostały zatankowane pod sam korek, magazynki w
karabinach uzupełnione. Piloci i obserwatorzy sprawdzili wyposażenie
osobiste, od butów po kamizelki, mechanicy pozostawali w pogotowiu.
Nikt się nie oddalał, na wypadek, gdyby zaraz pojawił się rozkaz
do wylotu.
Ale
się nie pojawiał, a lotnicy siedzieli jak na szpilkach, z
nielicznymi wyjątkami, bo na przykład Dunmore chodził w tę i z
powrotem po korytarzu jak tygrys w klatce. Trudno się było na
czymkolwiek skoncentrować. Żeby czymś zająć głowę, Henry
dokończył list do Lindy.
W samą porę, bo około południa zjawił się
pocztylion. Przyjął listy od załogi Chopham i sam też przywiózł
korespondencję. Czytanie listów mogło dać pewną ulgę, pomóc
zapomnieć o tym nieznośnym stanie zawieszenia…
– O,
pocztówka – stwierdził Dunmore. – Co za gryzmoły, nie mogę
tego odczytać… Czekajcie, to chyba po rosyjsku, bo z Petersburga.
Przynajmniej tyle zrozumiałem.
– Teraz
inaczej się chyba nazywa – powiedział Evan Borker. – Petergród
czy jakoś tak.
Tony
przyjrzał się kartcę z kolorową ryciną Pałacu Zimowego. Pismo
było faktycznie trudne do odcyfrowania, ale w większości po
angielsku.
– Przecież
to od Mackaya – powiedział, rozpoznając podpis.
– Kto
to Mackay? – zaciekawił się Borker.
– Podwodniak,
z którym w zeszłym roku ganialiśmy niemieckiego rajdera –
wyjaśnił Scolding. – No, Dunmore, co tam u niego?
– Czekajcie,
chyba już rozszyfrowałem. “Drodzy latacze! Pozdrowienia
z Sankt Petersburga. Przedwczoraj napotkałem niemiecki krążownik
lekki i posłałem mu torpedę, ale, łachudra, nie wybuchła.”
Do
porucznika Vincenta przyszły dwa listy. Jeden od Lindy, a drugi…
Miał cejloński znaczek i pieczątkę. Henry’ego przeszedł
dreszcz. Co znowu…? Nie dowie się, dopóki nie przeczyta. Rozerwał
kopertę dość gładko, choć miał nieprzyjemne wrażenie, że ręce
lekko mu drżą. Nie ostatni raz tego dnia.
Drogi Henry,
Co to znaczy “zwracam Pani słowo”? Nie może
Pan tego zrobić! W zeszłym tygodniu ukąsił mnie wąż i omal
nie straciłam nogi! Będzie Pan całkiem pozbawiony honoru, a co
gorsza rozumu, jeżeli w takiej sytuacji pokrzyżuje Pan nasze
plany. Rodzice Pana również nie chcą słyszeć o czymś tak
niedorzecznym i nie życzę sobie, aby jeszcze kiedykolwiek Pan o
tym wspominał.
Cejloński
Storczyk odchylił się na krześle i przez długą chwilę siedział
ze wzrokiem wbitym w sufit, z listem w dłoni bezwładnie spuszczonej
ku ziemi. Wyglądał na zaszokowanego, więc Tony natychmiast się
zaniepokoił.
– Linda?
– zapytał z nieskrywaną troską.
– Nie,
Josephine, po raz pierwszy od dawna – westchnął Henry. – Muszę
to przemyśleć.
– Wiem,
co czujesz – odparł Scolding. – Też dostałem od ojca wieści o
kimś, o kim wolałbym zapomnieć.
– Twoja
dawna miłość? Nigdy nie opowiadałeś.
– E,
nie… – uśmiechnął się Tony. – Chodzi o wuja Raymonda.
– Też
nie słyszałem.
– Nie
było czym się chwalić. Właśnie poszedł do więzienia za
podpalenie jakiegoś starego magazynu w londyńskich dokach.
– Poważna
sprawa.
– Całe
szczęście, że nikogo nie było w środku. Cała rodzina wiedziała,
że to się kiedyś tak skończy. Wujcio to kompletny czubek,
zatrzymującym go policjantom wmawiał, że jest smokiem.
– Brzmi
jak coś z kroniki rodzinnej Dunmore’a.
– Może
właśnie dzięki temu jestem kimś, kto potrafi z nim wytrzymać.
Tylko się boję, że to dziedziczne i pewnego dnia też mi tak
odbije.
– Im
mniej się martwisz, tym mniejsze ryzyko, że oszalejesz – uspokoił
go Henry. – Pamiętaj o Emily.
Rzucił
taką ogólną radę, licząc, że wspomnienie narzeczonej pozwoli
przyjacielowi pozbyć się nerwów. Sam tymczasem myślał o własnej.
Nie był przekonany, że Josephine w ogóle wspomniała jego rodzicom
o jednostronnym zerwaniu zaręczyn. Gdyby tak było, wszystkie
późniejsze listy z domu musiałyby zawierać gromy ciskane na głowę
Henry’ego, a nie zawierały. Należało więc sądzić, że panna
Longbrook wstydziła się komukolwiek powiedzieć. A z tym wężem to
też zmyślenie czy przypadkowo prawda? Trudno powiedzieć… Gdyby
to była kobra albo niemrawiec, Josephine mogłaby nie dożyć
napisania listu, a jeżeli trwożnica, skończyłoby się na
opuchniętej nodze. Może przesadzała i utrata nogi wcale jej nie
groziła.
– Złego
diabli nie biorą – mruknął, chowając list do kieszeni
skórzanego płaszcza, przewieszonego przez krzesło. Cóż, skoro
nie chciała, aby już więcej wspominał, to w porządku, będzie
milczał.
Była
druga po południu i czekanie naprawdę już wszystkim obmierzło,
gdy w salonie pojawił się komandor Filgate.
– Jest
zmiana rozkazów – przemówił. – Mamy rozpoznać sytuację na
Kanale.
– A
co z Hochseeflotte, dowódco? – zapytał Roelofs.
– Kierują
się na Szkocję albo Sunderland. Tak czy owak to nie nasza sprawa.
Naszym zadaniem jest sprawdzić, czy z Belgii nie wychodzi pomocnicze
uderzenie.
Dowódca
dywizjonu podszedł do zawieszonej na ścianie mapy kanału La
Manche.
– Nadlecimy
na południowy wschód, w ogólnym kierunku na redę Zeebrugge.
Rozpoznamy siły nieprzyjaciela w tym regionie i w razie napotkania
wykonamy atak nękający.
– Starczy
paliwa na taką akcję? – inżynier zgłosił wątpliwość.
– Mnie
pan pyta, Turnbull? Przecież to pan odpowiada za obsługę
techniczną.
Henry
podniósł rękę.
– Czy
spodziewany jest opór w powietrzu?
– Zawsze
jest spodziewany, poruczniku Vincent – odparł sucho dowódca. –
Eskadra B zabierze bomby na wypadek napotkania jednostek pływających
nieprzyjaciela, eskadra A będzie ją osłaniać. Musimy wyruszyć za
godzinę.
Zaraz
posłano marynarza do mechaników z rozkazem, że mają podwieszać
bomby i dokonać ostatnich przygotowań. Personel latający zaczął
się ubierać w odzież lotniczą. Henry naciągnął pilotkę,
narzucił płaszcz. Sprawdził, czy po kieszeniach ma wszystko, co
trzeba: scyzoryk, latarka, piersiówka, notes z ołówkiem, zapałki,
rewolwer i naboje, opatrunek… Potrzebna będzie jeszcze rakietnica,
ale aparat fotograficzny tym razem niech weźmie Braeburn. Wiążąc
lotnicze buty do kolan, zasłyszał fragment rozmowy między
Scoldingiem a dowódcą dywizjonu.
– Morze
niespokojne, za bardzo wieje – zauważył niepewnie Tony.
– Znowu
robi pan problemy, kapitanie? – zapytał Filgate.
– Nie
ja, dowódco, tylko atmosfera. Nieuporty wystartują bez trudu, ale
wodnosamolot potrzebuje spokojnego morza.
– Czyżby
próbował pan uniknąć lotu?
– Bynajmniej
– powiedział Scolding, urażony zachowaniem przełożonego. – Od
miesięcy nie mogłem się doczekać lotu bojowego i właśnie
dlatego potrzebuję warunków, które pozwolą mi w ogóle
wystartować.
– Jeżeli
ma pan chęć, to znajdzie pan i sposób – rzucił sucho komandor.
– Fala jest całkiem mała.
Przygotowani
lotnicy wyszli z budynku na pokład: sześciu pilotów i trzech
obserwatorów. Reszta miała zostać na miejscu jako .obsada bazy.
Bosmani Angus i Throat zasalutowali nadchodzącym oficerom, tak samo
reszta mechaników.
Nieuporty stały przed hangarami: małe, zwrotne
maszyny. Na kadłubach wypisane miały nazwy indywidualne:
“Ellaline”, “Springbok”, “Alberta”. Dwie pierwsze już
grzały silniki.
– No,
to powodzenia, panowie – odezwał się Roelofs. Chciał lecieć,
ale Filgate kazał mu zostać, bo przed ogłoszeniem stanu gotowości
jako ostatni był na patrolu.
– Widzimy
się nad Kanałem! – zawołał entuzjastycznie Edmund
Thorne-Stevens.
– Masz
przepity głos – zauważył Scolding z dezaprobatą.
– Nie,
panie kapitanie – zaprzeczył tamten i poszedł do trzeciego
myśliwca, tego, który nosił nazwę “Ellaline”.
Henry
patrzył, jak śmigło pierwszej maszyny zaczyna się kręcić.
Filgate, nie do poznania w brązowej kominiarce i goglach, popędził
do przodu, a jego nieuport niebawem oderwał się od ziemi. Porucznik
Vincent wyrwał się z zamyślenia i ruszył za swym pilotem nad
morze, gdzie przy pomoście wisiał na haku żurawia jeden z shortów.
Ludzie Angusa przetaczali na wózkach kolejne, aby wystartowały po
nim.
– No
trudno – stwierdził Tony, patrząc na niespokojne fale. –
Będziemy musieli jakoś wystartować, bo co innego nam zostało?
Obaj
zajęli miejsca. Vincent założył gogle i rękawice ochronne,
jeszcze raz sprawdził, czy niczego nie zapomniał. Skontrolował też
karabin maszynowy: czy gładko chodzi na obrotnicy i czy magazynek
pełny. Zapasowe miał tradycyjnie pod siedzeniem.
Hydroplan
został opuszczony na wodę, zatańczył niespokojnie. Kapitan
Scolding uruchomił silnik i maszyna zaczęła mozolnie oddalać się
od pomostu. Ale nie było łatwo. Przy dużej fali Tony nie mógł
znaleźć wystarczająco długiego odcinka, żeby zdołał się
rozpędzić. Na razie manewrował, jak umiał, a Henry z bezradnością
wpatrywał się w samoloty eskadry A, które sformowały klucz i już
się oddalały w kierunku południowo-wschodnim.
– Jest
jeszcze gorzej, niż wyglądało – rzucił Scolding, odwracając
się ku niemu. – Chyba musimy halsować.
To
mówiąc, obrócił ster kierunku w lewo, ustawiając hydroplan
prostopadle do kierunku fal. Short trząsł się bezlitośnie, rzucał
Henrym na siedzeniu, silnik jakby zaczynał się krztusić. W oddali,
przy pomoście, Dunmore i Howlett zaczynali mieć ten sam problem.
Wreszcie jakimś cudem, pomimo bocznej fali, Tony’emu
udało się poderwać maszynę. Wzbił się na tysiąc dwieście
stóp, obrał kurs za oddalającą się eskadrą Filgate’a, ale nie
mógł na razie zmusić koni mechanicznych do pełnego cwału, bo
musiał zaczekać na pozostałe dwa hydroplany.
Zanim udało się sformować klucz, tamci sporo się
oddalili. Byli jednak na tyle grzeczni, że nie pędzili na złamanie
karku, tylko poczekali, aż eskadra B ich dogoni. Teraz Scolding i
jego towarzysze lecieli ku południowi na wysokości dwóch i pół
tysiąca stóp, rozciągnięci w wachlarz, a z przodu i nieco z góry
eskortowały ich myśliwce.
Henry starał się nie kulić w kokpicie pod wpływem
wiatru, obserwował otoczenie i często sięgał po lornetkę. Z
prawej leciał Dunmore z Howlettem. Na jego życzenie mechanicy
wykaligrafowali zieloną farbą na prawej burcie napis “Cordelia”,
a oprócz kaemu na stanowisku obserwatora, jeszcze drugi zamontowany
był na górnym płacie, na podobnej szynie jak w nieuportach. Miał
zdjętą z lufy chłodnicę dla zmniejszenia ciężaru. Dalej na
prawo szli Braeburn i Borker. Obaj weterani, choć jeszcze nigdy nie
latali razem w warunkach bojowych – a jak sobie poradzą nowicjusze
od Filgate’a?
Porucznik Vincent przypomniał sobie ostatni raz, kiedy
polecieli atakować Niemców nad Ostendę. Skończyło się na tym,
że został ranny i trafił do szpitala. Nie miał zamiaru oszukiwać
sam siebie, że się nie boi. Lękał się strasznie, że znów
oberwie. Im cięższa rana, z tym większym opóźnieniem zaczyna
boleć, za to kiedy już zacznie… Brrr. Przeszedł go zimny
dreszcz, raczej nie od lodowatego wiatru. Może tym razem oberwie
lżej. A może właśnie ciężej…
Myśl o czymś przyjemnym, powiedział sobie w myślach.
Ostenda była dawno. Bardzo dawno, jeszcze nawet nie znał Lindy… A
przecież czasem wydawało mu się, że zna ją całe życie albo
jeszcze dłużej. Tak, Linda! Marzył o chwili, w której znowu
zobaczy jej łobuzerski, nieco szalony uśmiech. Niech dotknie jego
dłoni i przegoni z nich zimno.
To, że ostatnio każde ich spotkanie kończyło się w
łóżku, miało drugorzędne znaczenie. Oczywiście, było to
cudowne, jak w ogóle wszystko, co związane z Lindą, ale nie
najważniejsze. Po prostu pragnął z nią być, mieć ją przy
sobie, a wszystkie kwestie, jak pisali indyjscy mędrcy, cielesnego
zespolenia, stanowiły wartość dodaną, nie zaś fundament tej
miłości. Linda patrzyła na sprawę nieco inaczej, nie oddzielała
jednego od drugiego. Kiedy żywioł namiętności ogarniał ją jak
ognisty huragan, wszystko inne traciło znaczenie. Ale nie tylko za
to ją kochał.
Henry
obrócił się i spojrzał na plecy Tony’ego. Nie pytał go
ostatnio o samopoczucie, nawet się za bardzo nie martwił. Może
dlatego, że już na pierwszy rzut oka widać było poprawę. Emily
ma na niego znakomity wpływ. Powinny się kiedyś poznać z Lindą…
Przecież to oczywiste, że się poznają, na ślubie. W dzisiejszym
liście Linda zgodziła się zaśpiewać Tony’emu i Emily. Ale
będzie widowisko! Swoją drogą ciekawe, czy Dunmore też jest
przewidziany na liście gości…
Minęło
ponad czterdzieści minut. Vincent po raz kolejny bez większego
przekonania lustrował horyzont. I wtedy zobaczył TO. Duży, pękaty,
podłużny kształt w odległości czterech mil. Zeppelin! Henry’ego
przeszedł zimny dreszcz. Nie będzie łatwo…
Nie,
za krótkie na sterowiec, i jakoś za nisko. Skorygował ostrość
lornetki. Balon obserwacyjny! Ten niemiecki, podobny do kiełbasy –
Vincent znał ten typ ze zdjęć. Z tej odległości nie było widać
uwięzi, ale nie ulegało wątpliwości, że jeśli balon znalazł
się skądś na samym środku kanału La Manche, to na drugim końcu
stalowej liny musi się znajdować okręt.
– Balon
na jedenastej! – krzyknął do Tony’ego. Potem sięgnął po
klucz telegrafu i zaalarmował pozostałych.
Nieuporty
przyspieszyły, Savage i Thorne-Stevens wykonali dynamiczny zwrot w
lewo dla rozpoznania sytuacji, Filgate został razem z shortami. Co
teraz? Przez chwilę Henry trwał w niepewności, dopóki przez szum
wiatru i ryk silnika nie usłyszał nadchodzącej wiadomości
alfabetem Morse’a.
“Npl
balon potwierdzony, eskadra A do ataku, eskadra B w pogotowiu”. A
zaraz potem, całkiem niespodziewanie, nadeszła druga: “Smażymy
kiełbasę”. Ten komunikat nie pasował do Filgate’a… Henry
rozejrzał się i jego wzrok natrafił na odwrócone ku niemu, może
przypadkiem, gogle Charlesa Howletta. Najwyraźniej ryży przejmował
już pewne nawyki swojego pilota! Tymczasem Tony zaczął ustawiać
maszynę ku nieprzyjacielskiemu aerostatowi. Za nim skorygowali kurs
Dunmore i Braeburn.
Myśliwce
były szybkie, Scolding i jego towarzysze nie dogoniliby ich, gdyby
nawet nie byli obciążeni bombami. Henry mógł jedynie obserwować,
jak im idzie. Ich śmigłe sylwetki złowieszczo zbliżały się do
celu jak szakale osaczające antylopę. Tony mimo wszystko zwiększył
obroty, żeby w razie potrzeby posłużyć nieuportom wsparciem.
Balon był coraz lepiej widoczny, przez lornetkę dało
się rozpoznać gondolę obserwatorów. Na pewno już powiadomili
swoich przez radio… A co gorsza, podejrzenia Vincenta okazały się
słuszne: do balonu, na drugim końcu liny, przymocowany był
torpedowiec idący na północ. Tak się przynajmniej wydawało:
niemieckie torpedowce to nie był żaden plankton, tylko wręcz
lekkie niszczyciele.
– Niemiec!
– zawołał Henry, nabrawszy pewności po dostrzeżeniu bandery.
– Zapytaj,
czy mamy go zatopić! – odkrzyknął Tony przez ramię.
Cejloński
Storczyk w pośpiechu wystukał wiadomość i czekał na odpowiedź,
ale myśliwce były tak zaabsorbowane okrążaniem balonu, że
pojawiła się dopiero po chwili: “Pozytywnie”.
Zaczynała
się prawdziwa jatka! Na pewno torpedowiec jest uzbrojony po zęby w
broń zenitową, balonu obserwacyjnego nie puszcza się przecież
samopas. Henry poczuł, jak krew nagle płonie mu w żyłach.
Poprawił rękawice, spojrzał dla pewności na Henry’ego
skupionego na przyrządach, chwycił kolbę kaemu…
Wtem,
nie wiadomo skąd, pojawiły się samoloty z czarnymi krzyżami na
skrzydłach. Ani chybi wyleciały ze środka balonu, pomyślał
ironicznie Vincent, bo jak to możliwe, że przedtem ich nie zauważył
– a teraz, zataczając wielkie łuki, rzuciły się ku eskadrze
Filgate’a. Dwa hydroplany Friedrichshafen i jakieś jednopłatowce.
Czyżby fokkery? Gorzej już być nie może!
W
powietrzu zapanował chaos, jakby jastrząb wleciał w stado kaczek.
Balon na pewno dostrzegł brytyjskie maszyny z daleka i wezwał
pomoc. Zresztą te hydroplany mogły się koło niego kręcić jako
ubezpieczenie, a z kolei same były osłaniane przez tamte myśliwce…
Co za bzdura! Henry oderwał się od swych myśli i wyjrzał z
kokpitu do przodu. Walka kołowa trwała na całego, Savage próbował
wymanewrować jednopłatowiec, Thorne-Stevens prowadził ogień do
friedrichshafena.
– Co
robimy? – krzyknął Vincent do pilota.
Zanim
usłyszał odpowiedź, jeden z niemieckich myśliwców oderwał się
od plątaniny i runął czołowo w kierunku shortów, plując ogniem
ze swej szpandawy. Henry widział błyski pocisków smugowych, prawie
słyszał świst, a może tylko mu się zdawało… Ale ogniem
odpowiedzieć nie mógł. Z prawej zagrał karabin Dunmore’a. Tony
wykonał ostry unik w lewo, a Vincent już tylko na to czekał.
Obrócił lewisa na obrotnicy, puścił ku Niemcowi dwie krótkie
serie. Nie trafił: Eindecker zanurkował, by sięgnąć
hydroplanów od nieosłoniętego dołu.
Przez
jedną straszną chwilę Henry nie nadążał za tym, co się działo,
gdy kapitan Scolding starał się zgubić przeciwnika, zmieniając
kierunek i wysokość tak gwałtownie, jak tylko pozwalała obciążona
bombami konstrukcja. Gdy w końcu short przez chwilę zaczął lecieć
prosto, Vincent odzyskał orientację. Jeden z friedrichshafenów
pikował w dół, ciągnąc za sobą ogon czarnego dymu.
Thorne-Stevens usiłował dogonić drugiego, który cały czas mu się
wymykał. W dole huknęła potężna eksplozja: to Braeburn,
opędzając się przed jednopłatowcem, zrzucił bomby do morza, żeby
zyskać na zwrotności.
Ale gdzie się podział ten, który przed chwilą ich
atakował? Vincent rozglądał się bezradnie. Niemiec nie kazał mu
na siebie długo czekać i szybko zaanonsował swoje przybycie. Kilka
pocisków przebiło podłogę kokpitu, o kilka cali od nóg
Henry’ego. Energicznie stuknął Scoldinga w prawe ramię –
umówiony awaryjny sygnał do zwrotu. Tony przy tej okazji przechylił
się na lewe skrzydło, a przeciwnik znalazł się w polu widzenia
porucznika Vincenta, który natychmiast wpakował w jego kierunku pół
bębna. Potem karabin się zaciął. Henry gorączkowo starał się
skłonić broń z powrotem do współpracy. Kiedy lewis w końcu
przemówił, jednopłatowiec usunął się już z jego pola ognia.
To było całkiem beznadziejne! Niech diabli wezmą
balon, dobrze będzie, jeśli w ogóle się wywiną z pojedynku!
Najgorsze obawy Henry’ego potwierdził hałas z góry po prawej.
Drugi Niemiec wziął na cel Savage’a i wpakował w niego tyle
pocisków, że lewe górne skrzydło nieuporta ordynarnie się
oderwało. Myśliwiec stracił stabilność, opadł gwałtownie na
lewą burtę. Vincent z przerażeniem patrzył, jak Savage wypada z
kokpitu i spada setki jardów w dół, ku zimnym falom Morza
Północnego. Szybko obrócił kaem i potraktował tamtego Niemca
serią, ale nie mogło to już odwrócić tego, co się stało.
Musiał wymienić magazynek, skulił się na moment w
kokpicie. Przez dziurę w podłodze widział morze. Kiedy już miał
się podnieść, coś nagle uderzyło go w pierś i biodro, ale
zignorował to, miał walkę do stoczenia. Rozejrzał się wokoło.
Dunmore poradził sobie z drugim niemieckim hydroplanem, pozwalając
Braeburnowi przedrzeć się w stronę balonu.
Komandor Filgate wszedł na ogon temu, który zestrzelił
Savage’a, i gonił za nim jak ogar za zającem. Nagle Niemiec
uciekł mu w górę, zrobił na plecach pętlę wstecz, potem beczkę
– i teraz to on zaszedł Filgate’a od tyłu. Zagrały jego kaemy,
dziurawiąc poszycie na ogonie dowódcy dywizjonu. Henry wykorzystał
okazję. Nakierował lewisa i pomimo bólu w pasie, potęgowanego
przez odrzut, potraktował jednopłat kilkoma seriami. Dwie pierwsze
chybiły, ale trzecia weszła w cel, i to w sam silnik, z którego
buchnął dym.
Ostatni niemiecki samolot zrejterował w stronę balonu.
Popędzili za nim Filgate, Thorne-Stevens, a dalej lekko ociężały
Dunmore. Kiedy Eindecker mijał Braeburna, ten ostrzelał go
od burty, zmuszając do manewru, ale nie strącił.
Vincent
poczuł na czole zimny pot na myśl, że po całej tej jatce musieli
się jeszcze policzyć z okrętem i balonem. Chciałby obejrzeć
ranę, ale nie miał jak tego zrobić, musiałby wstać i pozbyć się
płaszcza. Tony krzyknął coś do niego i Henry zaczął nadawać do
kolegów, żeby poczekali na niego i nie łamali szyku.
Tak,
zdecydowanie trzeba się było zająć balonem. Tylko jak? Zwykła
amunicja się nie nadawała. Francuzi podobno mieli do tego całkiem
dobre rakiety, ale do Norfolk jakoś ich nie dowieziono. Hydroplan
Dunmore’a i oba myśliwce zaatakowały niemiecką “kiełbasę”
i zaczęły ją podsmażać od góry. Tymczasem nadszedł rozkaz
dowódcy dywizjonu: “Zrzucić bomby”. Łatwo powiedzieć,
pomyślał Henry.
– Bierzemy
się za okręt – rzucił do Tony’ego.
– Zrobimy
obejście od rufy – odpowiedział kapitan.
Filgate
i Thorne-Stevens usiłowali zestrzelić balon, osłaniany artylerią
i kaemami z torpedowca. Logiczne więc było, żeby uderzyć od
przeciwnej strony. Po dużym łuku Tony ominął powietrzne
oblężenie, dołączając do Dunmore’a i Braeburna. Ten drugi
pozbył się bomb, ale zawsze jeszcze mógł ostrzelać Niemca z
broni pokładowej.
W
powietrzu płonęły pociski smugowe z kaemów, wykwitały
śmiercionośne białe obłoczki szrapneli. Braeburn zaczął się
dymić, ale nie bacząc na to, lotem nurkowym runął ku prawej
burcie torpedowca, pozwalając Borkerowi go pokropić. Jeden szrapnel
rozerwał się blisko niego, szatkując krawędź dolnego płata po
lewej. Henry myślał, że Braeburn się rozbije. Syn sarawackiego
pastora bez problemu poderwał się jednak w powietrze, a w tylnym
kokpicie były huzar ogniem lewisa utrzymywał na dystans ostatni
jednopłatowiec.
Henry’emu
serce podeszło do gardła, kiedy kapitan Scolding pchnął maszynę
w nurkowanie. Puścił serię po pękatym cielsku balonu, raczej po
to, żeby czymś się zająć, niż w nadziei na rzeczywisty sukces.
Wtem poczuł znajome szarpnięcie ku górze, kiedy samolot pozbył
się ciężaru bomb. Porucznik Vincent wyjrzał ich śladem. Jedna
wybuchła w wodzie za burtą torpedowca, ale druga ugodziła go w
rufę. Na pokładzie buchnęły płomienie.
Henry
uniósł głowę, żeby rozeznać się w sytuacji, akurat w sam raz,
by stać się świadkiem krwawego widowiska. Filgate, nie mogąc
rozwalić balonu, zszedł w dół i ogniem maszynowym zmasakrował
obserwatorów w gondoli, która buchnęła chmurą wikliny, kawałków
brezentu, krwi i części ciała. Henry nie mógł oderwać wzroku od
tego makabrycznego spektaklu, ale w końcu musiał. Poczuł bowiem
silny wstrząs, a już po chwili lewą burtę i dolny płat przy
kokpicie obserwatora pokryły płomienie.
– Palimy
się! – krzyknął niezbyt odkrywczo.
Tony
gwałtownie rzucił samolot w pikowanie, chcąc stłumić płomienie
pędem powietrza. Ale nie było to łatwe, zresztą po ataku na okręt
już i tak byli niebezpiecznie nisko. Ogień pełgał po poszyciu
maszyny, zaglądał do kokpitu Scoldinga, który skupiał się teraz
na wyrównaniu kursu i wysokości. Zdawało się, że szrapnele nadal
biją dookoła, ale Vincent nie o tym zagrożeniu myślał, podnosząc
się w kokpicie. W pędzącym samolocie trudno było utrzymać
równowagę wobec pędu powietrza, w każdej chwili mógłby wylecieć
na śmierć, tak jak nieszczęsny Savage. Henry rozpiął płaszcz i
nie bez wysiłku ściągnął go, choć biodro wciąż go bolało.
Pochylił się naprzód i przytrzymując się krawędzi
kokpitu pilota, zaczął chłostać płaszczem płonące
powierzchnie. Ale ogień nie poddawał się tak łatwo… Za którymś
razem Tony wyciągnął rękę, złapał za skraj płaszcza i sam go
docisnął, tłumiąc płomienie. Musiał przerwać, bo w
międzyczasie samolot zaczął spadać i trzeba było znów
skorygować wysokość.
Kiedy niebezpieczeństwo zostało zażegnane, Henry
rozejrzał się, narzuciwszy płaszcz na ramiona. Walka z żywiołem
tak ich zaabsorbowała, że nawet nie zauważył, jak Dunmore’owi
poszło bombardowanie. Z okrętu dym buchał jednak w dwóch
miejscach – na rufie i na śródokręciu – podwędzając od dołu
pozbawiony załogi balon na uwięzi. Niemieckiego jednopłatowca nie
było nigdzie widać, za to jednym z friedrichshafenów bezładnie
miotały fale tuż przy burcie torpedowca: widocznie okręt wyłowił
jego załogę. Cejloński Storczyk przyłożył rękę do biodra.
Uniósł dłoń: na rękawicy była czerwień.
Gdzie ten Dunmore? Vincent dostrzegł go z prawej burty.
Northumbryjczyk nadlatywał sprawdzić, co z nimi. Henry pomachał mu
na znak, że sytuacja pod kontrolą, a wtedy Howlett nadał
lakoniczną wiadomość: “Wracamy do szyku”.
Wydostali się spoza zasięgu artylerii niemieckiego
torpedowca i dołączyli do Filgate’a i Braeburna, kierujących się
na północny zachód. Edmund Thorne-Stevens pozostał z tyłu jako
ariergarda.
Henry rozglądał się, czy wśród fal nie widać
gdzieś porucznika Savage’a. Potem przypomniał sobie, jak Savage
wypadał z kokpitu. Wizja ta brutalnie wryła mu się w mózg,
dlatego dobrze pamiętał, że kolega z eskadry A nie miał wtedy na
sobie kamizelki ratunkowej.
Przyszła
pora wrócić do bazy, może w końcu odpocząć. Z porucznika
Vincenta gwałtownie opadły bitewne emocje. Teraz był skulony,
roztrzęsiony, a w biodrze czuł pulsujący ból. Wydobył z kieszeni
opatrunek i postanowił zabandażować ranę, choć efekt był dość
nieporządny, skoro Henry nie mógł w ciasnym kokpicie należycie
ściągnąć kurtki i spodni.
Minęło
pół godziny i na horyzoncie pojawiło się Felixstowe, kiedy Tony
oznajmił, że kończy się paliwo.
– Dociągniemy
do portu? – zapytał Vincent.
– Mam
nadzieję. Gdybyśmy nie spalili tyle na próżno w czasie startu,
może by starczyło i do Chopham, a tak…
– Czy
my naprawdę nigdy po walce nie możemy normalnie wylądować?
– Ciesz
się, że w ogóle lądujemy, a nie spadamy!
Mimo
zmniejszenia prędkości i obrotów silnika, i tak zabrakło paliwa
akurat na redzie Felixstowe, półtorej mili od brzegu. Dunmore i
Braeburn też cienko przędli, więc wylądowali razem z dowódcą
eskadry. Filgate z Thorne-Stevensem mieli zaś zbiorniki jeszcze na
tyle pełne, żeby dociągnąć do Chopham.
Gdy
kuter doholował shorta na brzeg (pozostałym dwóm hydroplanom
starczyło paliwa akurat na tyle, żeby własnymi siłami doślizgać
się na nabrzeże), Henry opuścił kokpit i zrobił kilka kroków na
chwiejnych nogach. Pozostali czterej stali już obok przycumowanych
maszyn, którymi zajmowali się miejscowi mechanicy. Borker palił
papierosa, pobladły Howlett wspierał się na ramieniu Dunmore’a.
– No
jak, żyjecie? – zwrócił się do nich Scolding.
– W
łydkę mnie dziady trafili, boli jak blasfemia – stwierdził przez
zęby Arthur Braeburn. – No, gdzie ten sanitariusz!
– Bidny
Savage – powiedział Evan Borker. – Pierwszy lot i od razu…
– Stary
kazał wezwać kutry torpedowe, żeby dobiły Niemca. Jeśli żyje,
to może go jeszcze wyłowią – rzekł bez przekonania Howlett.
Tony
obrzucił spojrzeniem swego obserwatora, trzymającego się za bok.
– Ranny?
– zapytał z troską.
– Trochę
– przyznał Henry. – Może szybciej będzie, jeśli sami
poszukamy tego sanitariusza.
– Możesz
iść? – kapitan Scolding gotów był wesprzeć przyjaciela.
Henry
pokiwał głową, po czym ściągnał z niej pilotkę. Więcej miejsc
do całowania przez Lindę, pomyślał.
– Dostałem
już na tej wojnie w żebra i w ramię, teraz przyszła kolej na
biodro. Na następny raz lepiej zainwestuję w hełm!
– I
jeszcze o mało się nie spaliliśmy – dodał Tony. – Może ja
faktycznie jestem smokiem, jak wuj Raymond?
Wybuchnęli
wspólnym śmiechem, trochę histerycznym, a trochę niosącym ze
sobą ulgę.
– Hej,
Vincent, płaszcz ci postrzelali – zauważył Dunmore.
Wtedy
Cejloński Storczyk przypomniał sobie, że trafiony został dwa
razy: nie tylko w biodro, ale i w pierś. Spojrzał na siebie. Fakt,
na wysokości kieszeni bolało go jak po stłuczeniu, ale przez
silniejszy ból biodra nie zwracał na to uwagi. Zorientował się
też, że owszem, kurtka jest wilgotna, ale jej materiał pozostał
nienaruszony, a plama nie była czerwona… Za to w płaszczu
widniała dziura wypruta na tej samej wysokości.
Porucznik Vincent sięgnął do wewnętrznej kieszeni
płaszcza. Drżącą ręką wydobył piersiówkę, w którą wbiła
się kula kaliber siedem przecinek dziewięćdziesiąt dwa. Przez
moment patrzył na nią w otępiałym milczeniu, aż wysunęła mu
się z rąk i brzęknęła o chodnik. Potem znów sięgnął do
kieszeni. W złożonym na cztery liście od Josephine,
zaplamionym brunatnymi zaciekami od whisky, widniały cztery
symetryczne dziury po kuli.
ŻYJĘ. NADRABIAM. Elo.
OdpowiedzUsuńIle wreszcie przyjdzie mu czekać na letnie temperatury? - Jako sweet summer child przyłączam się do pytania. ILE.
stanowczo bowiem odmówił przydzielenia Vincentowi wspólnego pokoju ze Scoldingiem. - Słodziaczki, chcą mieć razem pokój <3 BTW, to prawdziwa przyjaźń, kiedy rzucasz się, że dali ci jedynkę.
żeby kształtować więzi umożliwiające lepszą współpracę - Urządzają sobie bitwy na poduszki i piżama party jak nikt nie patrzy.
A tymczasem nie tylko ja jestem oddzielony od swojego obserwatora - You're tearing me apart, Lisa!
Proszę przemyśleć swoje priorytety - HENRY JEST PRIORYTETEM.
Henry nareszcie napotkał godnego rywala w postaci Pieta Roelofsa - Przez krótką chwilę miałam przed oczami Pietę. Taką z Maryją i Jezusem.
Vincent kazał je wynieść na wydmy, gdzie urządził rodzaj gabinetu pod gołym niebem - Zachowuje się totalnie jak poeta-romantyk.
cała Hochseeflotte na nas idzie - Hahaha, jak on to wymówił? Oto jest pytanie.
Co to znaczy “zwracam Pani słowo”? Nie może Pan tego zrobić! - Sama nie wierzę, że to piszę, ale: TAK. Tego mi tu było potrzeba. Konfliktu tragicznego, bo Henry i Linda zaczynali robić się za słodcy.
Gdyby to była kobra albo niemrawiec, Josephine mogłaby nie dożyć napisania listu - Henry, nie bądź chamem, coś jednak naobiecywałeś.
Na kadłubach wypisane miały nazwy indywidualne: “Ellaline” - Jak Ellaline Terriss? ;D
Na jego życzenie mechanicy wykaligrafowali zieloną farbą na prawej burcie napis “Cordelia” - LOLZ :D
Powinny się kiedyś poznać z Lindą… Przecież to oczywiste, że się poznają, na ślubie. - Coś czuję, że to by było zbyt piękne.
I wtedy zobaczył TO. - Prawie jak ONO w "Dziejach pewnego miasta".
Zaczynała się prawdziwa jatka! - Wiesz, że będzie akcja, jak nawet narrator zaczyna się ekscytować.
JATKA, TAK PROSZĘ.
Hej, Vincent, płaszcz ci postrzelali– zauważył Dunmore. - Urwało ci od dialogu chyba.
Drżącą ręką wydobył piersiówkę, w którą wbiła się kula kaliber siedem przecinek dziewięćdziesiąt dwa. - A POMYŚLEĆ, ŻE SIĘ WYŻEJ CHCIAŁAM POŚMIAĆ Z TEJ PIERSIÓWKI, ale się w ostatniej chwili rozmyśliłam. Przeczucie.
W złożonym na cztery liście od Josephine, zaplamionym brunatnymi zaciekami od whisky, widniały cztery symetryczne dziury po kuli. - CO TO ZNACZY?!!!!!!!
Tym akcentem kończę komć i lecę pod najnowszy rozdział.
Kajf jest wtedy, kiedy człowiek musi iść spać wcześniej, bo wyjeżdża w pilnej sprawie o 2 w nocy, więc przesypia te parę godzin od 22 do 1, budząc się co trochę, w końcu wstaje, żeby się przygotować do wyjazdu, w międzyczasie zagląda rutynowo na bloga... a tam nagle dwa nowe komcie. Spasiba! :D
UsuńTony po prostu chce mieć Henry'ego pod ręką na wypadek, gdyby znowu mu wróciły te "listopadowe nastroje" z księgi czwartej, bo wie, że w razie czego może na niego liczyć.
Wyrażenie "i wtedy zobaczył(a) TO" wywodzi się ze scen erotycznych w sagach norweskich, zdaje się, że w mojej części internetów Leleth to rozpropagowała, w każdym razie używam tej frazy bez opamiętania.
Wiesz, że będzie akcja, jak nawet narrator zaczyna się ekscytować. - w sumie to ten rozdział był dla odmiany całkowicie z perspektywy Henry'ego.
Dzięki za wskazanie urwanego dialogu. Teraz mam nowego kompa i nadzieję, że już koniec ze spędzaniem przed każdą nocią pół godziny na poprawianiu formatowania.
Ło, sorry, nie widziałam tego komcia. Ale se odpowiem.
UsuńProszę cię bardzo, kogoś muszę w tych internetach komciami dokarmiać, żeby nie być bezużyteczną amebą, która tylko swoim opciem się interesuje. :D
Nie, nie znasz się. Tony chce mieć Henry'ego pod ręką, żeby móc urządzać piżama party i bitwy na poduszki.
A, coś kojarzę. W każdym razie fajne wyrażenie. Ja się tylko z harlequinów od koleżanki z liceum nauczyłam określenia "mlecznobiałe piersi", ale odmawiam używania go. ;D
Lol, jak miałam nowego kompa to się cieszyłam, że będę mogła czesać w Simsy ze wszystkimi dodatkami, ale to tylko pokazuje, jaka jestem nieambitna XD. Ale czaję, aktualne opko i cały blogasek akurat zaskakująco współpracują mi z formatowaniem, ale co ja się czasem przy Originie namęczyłam, to moje. Tamto g. w ogóle nie współpracowało.
Tamto dokarmianie z nocy z 4 na 5 lipca miało znacznie większy efekt psychologiczny niż zazwyczaj :D Nawet udało mi się w tym tygodniu napisać parę nowych akapitów - szkoda, że nie do najbliższego rozdziału, a dopiero do tych o kilka numerów późniejszych.
UsuńW takiej sytuacji wkrótce w całej bazie nie pozostałaby już ani jedna cała poduszka (a wyobrażasz sobie, co by było, gdyby Dunmore też wpadł na podobny pomysł?)
Wyobrażam. I turlam się ze śmiechu. :D
UsuńNiestety, Dunmore musiałby w pewnym momencie stwierdzić, że bez Matthewsa to już nie to samo...
Usuń