Przybywszy
wraz z Davisem i podoficerem żandarmerii wojskowej na miejsce
zdarzenia, czyli na niewielkie, zagracone podwórze, kapitan Scolding
zastał kilku zdenerwowanych mężczyzn dochodzących się z
maltańskim policjantem.
- Długo to jeszcze
potrwa? – denerwował się trzydziestoletni osobnik z brodą,
wyglądający na majstra. – Dlaczego nie weźmie go pan w końcu do
paki?
- To mundurowy, nie moja
działka – odpowiedział funkcjonariusz, rozkładając ręce. –
Muszę czekać na żandarma.
- To jak? Mamy się sami
z nim policzyć?
- Nikt nie będzie się z
nikim liczył – warknął policjant. – Narozrabiał, to poniesie
odpowiedzialność według prawa, jak tylko marynarka kogoś przyśle.
O, już przyszli.
Spostrzegłszy, że ma
do czynienia z oficerami, wyprężył się gwałtownie, salutując do
czarnego policyjnego hełmu.
- Co tu właściwie
zaszło? – zapytał Tony. Nie widział w pobliżu żadnego z
członków załogi.
- No więc tak… –
stwierdził policjant, licząc po kolei na palcach. – Mamy tu
napaść na kobietę, włamanie, nieprzyzwoite obnażenie w miejscu
publicznym, prowokowanie bójki, uszkodzenie mienia….
- I do tego był
nietrzeźwy! – wtrącił jeden z cywilów.
- W takich przypadkach
nietrzeźwość jest zwykle domyślna – zauważył Scolding
melancholijnie.
Wciąż się
zastanawiał, który z jego ludzi mógł się wpakować w takie
tarapaty. Mechanicy rzadko sprawiali większe kłopoty dyscyplinarne,
bosman Angus dbał o to, aby rozrywka nie wpływała niekorzystnie na
pracę w hangarze. A może to żaden z mechaników, tylko pokładowy,
maszynista czy ktoś tam jeszcze? Pomysł, że sprawcą mógłby się
okazać Dunmore, był zbyt straszny, aby Tony nie zepchnął go
natychmiast na tył głowy.
- Gdzie jest ten
człowiek? – zapytał policjanta.
- W piwnicy, panie
kapitanie. Kazałem dać go pod klucz, póki nie przyjdzie
żandarmeria, bo to jednak, bądź co bądź, siły zbrojne…
- Nie stawiał oporu? –
zdziwił się Davis.
- Skąd, całkiem
spokojny – odparł funkcjonariusz. – Spadł z dachu, to i trochę
był oszołomiony.
- Co to znaczy „spadł
z dachu”? – Scolding w dalszym ciągu nie dowierzał w to, co
przekazał mu Davis przed kilkoma minutami. – W jakim sensie?
- W dosłownym. Uciekał
przed tymi tutaj, wlazł po drabinie na dach, a potem spadł.
- Próbował ze sobą
skończyć?
Policjant zastanawiał
się chwilę.
- E tam. Zachowywał się
bardzo łagodnie, zupełnie jak nie marynarz. Wręcz chciał się
poddać karze. Tylko że się poślizgnął, no i zleciał.
- W jakim jest stanie? –
kapitan zaczął żałować, że zostawił doktora w restauracji.
- Chyba nic poważnego…
- Coś poważnego to
dopiero będzie! – wtrącił jeden z tubylców, noszący rozpiętą
kamizelkę na wypłowiałej bordowej koszuli.
- Potłuczony trochę –
dodał policjant, ignorując wypowiedź cywila. – Nie wiem,
pijackie szczęście. Mój szwagier mówi, że od picia kości się
robią giętkie i człowiekowi się trudniej połamać niż na
trzeźwo. Widać coś w tym jest.
- W porządku, zabieramy
go – zdecydował Tony, po czym zwrócił się do żandarma
wojskowego: – Jesteście wolni, załatwimy to sami z
podporucznikiem.
Podoficer w czerwonej
czapce zasalutował i opuścił podwórze.
- Przyprowadźcie go –
zwrócił się Scolding do maltańskiego policjanta. – Jeżeli jest
w stanie chodzić.
- Jak to? – zdenerwował
się ten w kamizelce. – Nie pójdzie do kozy?
- Jestem jego przełożonym
i to do mnie należy decyzja co do kary – wyjaśnił kapitan.
- Niech zapłaci za
szkody! – nalegał brodaty.
- To znaczy? Posterunkowy
mówił o zniszczeniu mienia. Jakiego?
- A bo łaził po dachu i
dachówki postrącał! Teraz muszę robotnika nająć…
Tony sięgnął do
kieszeni munduru, przejrzał znalezione banknoty i wręczył jeden
brodaczowi.
- Wystarczy na robotnika
i na materiał? – upewnił się.
- Wystarczy, panie
oficerze, ale… Pan zapłacił z własnej kieszeni, a ten gagatek
odejdzie nieukarany.
- A to jeszcze nie
wszystko! – wtrącił mężczyzna w kamizelce. – Do dziewczyny
się dobierał, łotr jeden!
- To poważna sprawa –
przyznał Scolding. – Gdzie ta dziewczyna? Możecie ją
przyprowadzić?
- A po co? Przecież
wszyscy wiedzą, jak to się odbywa…
- To chcecie w końcu,
żeby poniósł odpowiedzialność, czy nie chcecie? – zirytował
się Tony. – Skąd mam wiedzieć, jaką karę mu wymierzyć, skoro
do końca nie wiem, co się stało?
- Karę polową numer 1 –
zasugerował Davis.
Scolding
obejrzał się nań z wdzięcznością.
- Bardzo słusznie –
potwierdził. – Jeżeli zarzuty się potwierdzą, czeka go miesiąc
kary polowej numer 1.
Mężczyźni niechętnie
przyznali rację oficerowi, jeden wyszedł zawołać poszkodowaną.
Krótko potem policjant przyprowadził sprawcę, którym okazał się
starszy marynarz Flynn. No tak, pomyślał Tony, Irlandczyk zawsze
znajdzie jakieś kłopoty, albo one znajdą jego. Flynn nieco utykał,
bluzę miał podartą z lewej strony, widać też było otarcia na
twarzy. Ogólnie rzecz biorąc, wyglądał całkiem żałośnie i był
pełen rezygnacji.
- Tak… – powtórzył
podporucznik Davis. – Kara polowa numer 1 to nie przelewki.
- Nie połamałeś się?
– zwrócił się Scolding do aresztanta. – Czy wiesz, co ci się
zarzuca?
- To pomyłka, panie
kapitanie – stwierdził Flynn słabym głosem. – Nie zrobiłem
nic złego. A w każdym razie starałem się nic nie zrobić.
Czekali
w napięciu kilka minut. Miejscowi byli już znacznie spokojniejsi,
widać perspektywa szybkiego ukarania winnego ostudziła im głowy.
Po
jakimś czasie na podwórzu zjawiła się pulchna osoba stojąca u
źródła całego zamieszania. Ubrana była, jak większość
tutejszych kobiet, w czarną opończę z usztywnionym kapturem. Na
widok Flynna westchnęła ciężko i przyspieszyła kroku. Nie
wyglądała na poszkodowaną, raczej na wściekłą.
Z
początku próbowała mówić po angielsku, ale dała sobie spokój i
ledwo Tony zdążył zapytać ją o napaść i włamanie, zalała go
kaskadą słów w miejscowym języku.
- Mówi, że to
nieporozumienie i żadnego włamania nie było, tylko poprosiła tego
marynarza, żeby jej pomógł z noszeniem wody – przetłumaczył
policjant. – Był bardzo dobry, tylko się zrobił trochę namolny…
- To prawda! –
potwierdził Flynn. – Tak było! Chciałem pomóc, a jakoś tak
wyszło, że się zagalopowałem, przepraszam.
Maltanka
z rozmachem uderzyła go otwartą dłonią w twarz. Potem doskoczyła
do człowieka w kamizelce, mierząc weń palcem i wykrzykując coś
gorączkowo.
- Mówi, żeby pilnował
własnego nosa – zrelacjonował funkcjonariusz. – I że
niepotrzebnie robimy tyle szumu, bo sama by sobie poradziła.
Odeskortowawszy
potłuczonego i spoliczkowanego Flynna z powrotem do bazy, kapitan
Scolding udzielił mu reprymendy. Marynarz był wyjątkowo spokojny
i wszystkie uwagi przyjmował bez szemrania.
- Bóg mi świadkiem, że
starałem się uniknąć kłopotów, na ile się dało – stwierdził
wreszcie. – Nawet jak mnie zaczęli gonić, to żadnemu nie dałem
po mordzie, tylko próbowałem uciekać.
- No dobrze, a co z
dziewczyną? – zdenerwował się Tony. – Rozumiem, że marynarz
ma swoje potrzeby, ale, na litość boską, nie lepiej poszukać
kogoś, kto zechce je zaspokoić z własnej woli? Nie będę
tolerował napastowania ludności cywilnej. Następnym razem
konsekwencje, które wyciągnę, będą naprawdę surowe. Nie jestem
zwolennikiem chłosty, ale…!
- Nie było żadnego
napastowania, panie kapitanie – sprzeciwił się Flynn. – Ona
właśnie chciała, tak samo jak i ja, byliśmy umówieni. Gdyby
powiedziała, żebym przestał, to w tej chwili bym ją zostawił.
Tylko niepotrzebnie jej siostra weszła w trakcie i narobiła hałasu,
bo się jej zwidziało co innego. Tak było, słowo ministranta!
- Przecież zeznała, że
było inaczej. I walnęła cię w twarz.
- A co miała zrobić,
panie kapitanie? Przyznać się, że sama mnie zaprosiła? Żyć by
jej potem nie dali. Ja to rozumiem i nie czuję urazy.
Tony westchnął. Może
mechanik mówił prawdę, może zmyślał. Zastanawiająca była
zarówno potulność, z jaką przyjmował konsekwencje swojego czynu,
jak i niejednoznaczne zachowanie Maltanki, które mogło sugerować,
że naprawdę tylko utrzymywała pozory z uwagi na rodzinę i
sąsiadów. Czy ja się nadaję na sędziego, pomyślał Scolding, no
chyba nie.
- Już się sam ukarałeś,
spadając z dachu – oznajmił. – Ale wstrzymam ci żołd na dwa
tygodnie. Za dachówki.
Ochłonąwszy
po załatwieniu sprawy z Flynnem, Tony przechodził między
zabudowaniami bazy. Zastanawiał się, czy Connor zdążył już
dokończyć obiad i wrócić, czy może jeszcze zostanie na mieście,
żeby cieszyć się smacznym posiłkiem zamiast towarzystwem
„prytytywów od Bancrofta”.
Wtem
od kamiennych murów odbił się echem wystrzał. Kilka spłoszonych
mew przeleciało z gwałtownym łopotem skrzydeł, a Scolding
odruchowo pochylił się i dopadł ściany. Sięgnął do kieszeni,
ale na próżno. Webley pozostał w skórzanej kurtce na wieszaku w
kabinie. Co za dzień!
Chyba
nie było powodu do alarmu. Czy to aby na pewno głos broni palnej?
Pewnie jakiś marynarz coś upuścił albo trzasnęła dętka, a on
zareagował, jakby to do niego strzelali… Wtem wystrzał rozległ
się drugi raz i Tony nie miał już wątpliwości.
Wyprostował
się i szybkim krokiem ruszył przed siebie, nagle uspokojony. Minął
marynarzy przewożących torpedę na wózku, odsalutował jakiemuś
podporucznikowi rezerwy, którego nie rozpoznawał. Wreszcie znalazł
się na skrawku ziemi pomiędzy murami kilku budynków. Oddzielało
go prowizoryczne ogrodzenie z okrąglaków, ozdobione tabliczką z
napisem: „Strzelnica oficerska. Wstęp – 1 pens, dla oficerów
armii – 1 gwinea”, zawieszoną bardziej po to, by robić
wrażenie, niż żeby rzeczywiście egzekwować jakieś
opłaty.
Scolding
wyjrzał ostrożnie zza muru. W świetle stojącej nieopodal latarni
Henry Vincent, odwrócony bokiem do tarcz strzelniczych rozstawionych
na tle muru, w skupieniu celował do jednej z nich z odległości
pięcdziesięciu jardów. Huknął kolejny samotny wystrzał, Vincent
znieruchomiał na moment, odrzucił głowę do tyłu, rozległo się
szczęknięcie odwodzonego kurka.
- Idzie się! – zawołał
Tony.
Obserwator odwrócił
się niespiesznie.
- Gdzie się chowasz? –
odkrzyknął, nie dostrzegłszy przyjaciela w zasięgu wzroku.
Kapitan wyszedł zza
rogu.
- Niezbyt rozsądnie jest
się zbliżać znienacka od tyłu do człowieka z odbezpieczonym
pistoletem – stwierdził. – Wolałem najpierw dać znak.
Strzelasz lewą ręką? Mówiłeś, że wracasz do formy.
- Wystarczająco, żeby
pisać, ale jeszcze nie na tyle, żeby strzelać – odparł Vincent.
– Poza tym z czystej ciekawości chciałem się sprawdzić. Nic z
tego, nie panuję nad podrzutem.
Tony podszedł do
tarczy. Trzy kule trafiły w odległości od trzech do pięciu cali
od środka tarczy.
- Rzeczywiście, jak na
ciebie wynik niezbyt imponujący – stwierdził. – To ten nowy
mauser? Jak się sprawuje?
- Pod względem
technicznym to wręcz dzieło sztuki, ale skomplikowany. Dużo
części, dużo czyszczenia. Nie mam pojęcia, jak Abu Asifa sobie z
nim radził w warunkach pustynnych.
- Na morzu na pewno nie
będzie problemu z piaskiem – zauważył Scolding.
- Poza tym trudno o
amunicję. Może zamieszczę ogłoszenie w prasie, że kupię każdą
ilość.
- Aż tyle chyba nie
potrzebujesz? Do kontaktu z nieprzyjacielem masz karabin maszynowy.
- Racja. Wiesz, co Connor
powiedział? Że lotnikom broń boczna służy do tego, żeby
strzelić sobie w łeb w razie uwięzienia w płonącym samolocie.
- Cały doktor… –
westchnął Tony. – Byłem z nim na podwieczorku, dwie godziny
robił mi wykład swojej filozofii.
- Boże drogi! –
Cejloński Storczyk uśmiechnął się. – Chyba porozstawiał po
kątach całą załogę!
- Dziś tylko samego
dowódcę. Przekonywał mnie, że najwyższa pora, bym przejął
dowodzenie na okręcie.
- I jak zareagowałeś?
- Potraktowałem to jako
jego zwyczajne ględy. Powiedz, jaki miałbym powód, żeby kopać
dołki pod Bancroftem? Bo Connor go nie lubi? A kogo on w ogóle
lubi, wyłączając nas dwóch?
- Może doktor traci
grunt pod nogami, czuje, że Bancroft nie będzie się z nim dłużej
cackał, więc stara się pozyskać twoje poparcie. W jaki konkretnie
sposób miałbyś zdetronizować starego? Chyba nie przez otwarty
bunt na pokładzie?
- Nie zdążył
powiedzieć. Musiałem przerwać posiłek, żeby wyciągać Flynna z
kłopotów.
Vincent
zakręcił młyńca pistoletem i płynnym ruchem schował go do
drewnianej kabury na prawym boku, przykrył połą munduru. Obaj
oficerowie opuścili strzelnicę, kierując się ku nabrzeżu. Nie
spieszyło im się. Henry, jako ranny, był jeszcze zwolniony z
pełnienia wacht, a Scolding musiał chwilę ochłonąć po
interwencji w sprawie Flynna.
- Siedzieliśmy z
Connorem w restauracji – opowiadał – kiedy nagle zobaczyłem na
ulicy Davisa z żandarmem. Pytam, o co chodzi. Przyszła wiadomość
do bazy, że ktoś z naszej załogi wszedł w konflikt z prawem i
naraził się tubylcom…
- I oczywiście pobiegłeś
z nimi rozwiązywać sytuację? – westchnął Vincent z rezygnacją.
- Cóż, Davis nie ma
doświadczenia w pertraktacjach…
- Wyręczając go, na
pewno nie sprawisz, że się nauczy. Nie po to jesteś dowódcą,
żeby wszystko robić sam.
- To czysty przypadek –
tłumaczył się Tony, czując, że przyjaciel ma do niego słuszne
pretensje. – Akurat przechodzili obok. Gdyby wybrali inną drogę,
dowiedziałbym się po wszystkim. A tak postanowiłem samemu
dopilnować sprawy.
- Oczywiście. Ale nie
sądzisz, że dwaj oficerowie i jeden żandarm to za dużo autorytetu
jak na jednego pijanego marynarza?
- Za dużo – przyznał
Scolding. – Chyba szukałem jakiejkolwiek rozrywki. Nic się nie
dzieje, poczta się spóźnia, czekamy na nowe samoloty jak na
paruzję.
- Przynajmniej masz
szansę odpocząć. I marnujesz tę szansę, jak zwykle.
Wyszli
na nabrzeże. „Evelyn” była przycumowana w swoim stałym
miejscu, ale przebywało na niej tylko kilku ludzi. Reszta załogi na
czas postoju w Birgu rozlokowała się w bazie i rotacyjnie zmieniała
się przy pracach pokładowych, tylko George Angus całą dobę
urzędował w hangarze.
- Bardziej z sensem
będzie dać go do rusznikarza, żeby przekalibrował na nasze naboje
– Tony wrócił na moment do tematu mausera.
- Słusznie – zgodził
się Vincent. – Ale to już w domu.
- Co masz na myśli,
mówiąc „w domu”? Chyba nie Cejlon?
Henry rzucił
przyjacielowi takie spojrzenie, jakby Tony powiedział nagle coś
nieprzyzwoitego.
- No wiesz? Przyłapałeś
mnie. Oczywiście, że chodzi o Anglię. Zwłaszcza Portsmouth.
- Bardziej tęsknisz za
Portsmouth niż za rodzinną plantacją?
- A dziwisz mi się? Wcale nie myślę o Cejlonie. Prawie. Było ciepło i
miałem pokój równie duży, jak nasza mesa, ale…
- Nie zamierzasz tam
wrcać?
- Zostanę w Anglii,
kiedy to wszystko się skończy, to postanowione. Została mi tylko
jedna cuma do zerwania…
Tego popołudnia Henry
Vincent zajął się ćwiczeniami na strzelnicy nie tylko po to, by
doskonalić umiejętności. Chodziło mu przede wszystkim o zatarcie
smętku sprowadzonego przez sen, który przyśnił mu się nad ranem.
Sen o Cejlonie.
Nad
plantację nadciągnął monsun. Ze zwieszających się nad ziemią
potężnych kłębów chmur lunął deszcz, szarą kurtyną
przesłonił ścianę dżungli na horyzoncie. Rzędy krzewów
herbacianych kołysały się, wręcz falowały pod ciężarem
padającej na nie wody. Z rzadka przemykała wśród nich pochylona
sylwetka robotnicy, która nie skryła się w porę pod dachem.
Wszystko wypełniał szum deszczu i poruszanych przezeń liści. Ktoś
tu musiał się mocno modlić do Indry…
Porucznik
Vincent stał w drzwiach suszarni herbaty i patrzył na deszcz. Jego
mundur był przemoczony. Mundur? To znaczy, że jest już po wojnie,
a on wrócił na wyspę. Szybko poszło. Ale miał przecież nie
wracać?
Poczuł,
że w suszarni jest ktoś jeszcze oprócz niego. Odwrócił się i w
głębi pomieszczenia spostrzegł Josephine Longbrook we własnej
osobie i we własnej perłowoszarej sukni. Stała pod rozpostartą
parasolką, choć była przecież pod dachem.
- Henry, dlaczego pan tak
przede mną ucieka? – zapytała.
- Josephine, dlaczego
mnie prześladujesz? – odpowiedział Vincent w nieco biblijnym
tonie.
Jej
niebieskie oczy wydawały się tym razem mniej zimne niż zwykle.
- Od samego początku cię
kochałam – powiedziała.
A więc jednak się
mylił! Wyciągnęła rękę, a Henry ostrożnie ujął jej dłoń. W
jednej chwili Josephine pociągnęła Vincenta prosto na siebie. A
więc taki miał być finał tej historii miłosnej! Niespodziewanie
uderzyła go bezlitosna myśl: co teraz z Lindą? Na pewno umrze z
rozpaczy! Chciał się wyrwać z objęć Josephine, ale nie był w
stanie zrobić ani kroku…
Po przebudzeniu
opanowało Henry’ego tak strasznie dojmujące poczucie przykrości,
że przez chwilę czuł bezsens wszystkiego. Dlaczego Josephine?
Czemu to nie Linda nawiedza go w snach? Czyżby, w ten czy inny
sposób, był na nią jednak skazany? A może w końcu okazałoby
się, że nie jest taka zła?
Niemożliwe.
To tylko wrodzona dobroć Vincenta przejawiła się we śnie, każąc
mu marzyć, że i Josephine może się kiedyś okazać sympatyczna.
Jego doświadczenie mówiło jednak co innego. Ktoś, kto na samym
początku znajomości bierze się do policzkowania, nie rokuje
nadziei na dalszy ciąg. A co najważniejsze – gdyby nawet się
okazało, że panna Longbrook zyskuje przy bliższym poznaniu, to
przecież Henry nie mógł zaprzepaścić tego kruchego, choć
wszechogarniającego szczęścia, które udało mu się zbudować z
Lindą. Nie ma mowy!
Zerwał
się z łóżka, usiadł przy biurku i zaczął pisać list. Zaledwie
parę zdań, ale ich ułożenie przyszło porucznikowi ze sporym
trudem, jakby wisiał nad nim miecz Damoklesa i groził upadkiem w
momencie postawienia ostatniej kropki. Ale tak było trzeba. Henry
musiał podjąć męską decyzję i przeciąć ostatnią cumę…
Droga Josephine,
Biorąc pod uwagę
burzliwy rozwój sytuacji w Europie, jestem zmuszony darować Pani
wolność i zwolnić Panią z danego słowa. Tysiące mil, jakie nas
dzielą, czynią dalszą naszą znajomość niemożliwą. Życzę
Pani szczęścia, którego żadną miarą nie mogę Pani dać.
Pod
spodem nonszalancki, zamaszysty podpis, z „DSC” na końcu.
Porucznik Vincent nigdy dotąd takiego nie stosował, nawet pisząc
do panny Dryden, ale tym razem popadł w dziwną euforię i zapragnął
pokazać, kto tu rządzi. Oceniwszy swój krótki list z
zadowoleniem, włożył do koperty i schował do kieszeni.
Nieokreślony nastrój smutku i zagubienia przez cały dzień
utrzymywał się gdzieś tam na drugim planie, więc Henry
zdecydował, że musi dziś znaleźć sobie jakąś konstruktywną –
a może raczej destruktywną – rozrywkę. Dlatego po obiedzie
poszedł się ćwiczyć w strzelectwie. Skupienie na tym, by trafić
w cel, huk wystrzału i odrzut broni w jakiś paradoksalny sposób go
uspokajały. Może zaczynał popadać w obłęd, ale nie to uważał
za problem.
Wieczorem, po rozmowie z
Tonym, udał się Vincent do mesy oficerskiej.
- Gdzie się podziewa
Dunmore? – zapytał od progu, nie dostrzegając wśród zebranych
Northumbryjczyka.
- Poszedł polować na
króliki – odparł Matthews.
- Po ciemku?
- Tak powiedział.
- Niech lepiej uważa,
żeby go znów jakaś stodoła nie zaatakowała – skomentował
Henry.
- Pewnie na dwunożne –
uznał Arthur Braeburn. – Albo po prostu siedzi w knajpie i pije.
- Znów poszedł pić
beze mnie – w głosie Matthewsa brzmiało rozczarowanie. – Czasem
myślę, że on mnie już wcale nie szanuje.
Davis,
wykorzystując chwilę przerwy w obowiązkach, skupiał się na
pisaniu listu do domu.
- Słuchajcie, może tak
być? – zapytał nagle, unosząc głowę znad kartki. – „Tu, u
stóp zamku wielkiego szpitalnika Jeana de la Valette…”
- Nie szpitalnika, tylko
wielkiego mistrza! – poprawił Matthews. – To, że rycerzy tego
zakonu nazywa się szpitalnikami, nie znaczy, że najważniejszy z
nich to wielki szpitalnik! Słuchaj, Davis, wielki szpitalnik to był…
eee… jeden z ich sztabu, odpowiedzialny właśnie, no cóż,
za szpital.
- La Valette to ten, co
Turków pokonał, prawda? – upewnił się Skipworth, wyciągnięty
na krześle pod ścianą.
- Ten sam – odparł
Matthews. – Turcy już raz się tu pchali i ponieśli sromotną
klęskę, a w tamtych czasach przecież nie było jeszcze Royal
Navy.
- O, mogę tak napisać –
ucieszył się Davis.
- Będzie jutro poczta? –
zapytał Henry, zajmując miejsce przy stole.
- Ma być – odparł
Braeburn. – Straszne opóźnienie tym razem, nie wiem, co to za
blasfemia.
- Wczoraj przysłali
meldunek, że mijają Sardynię – stwierdził Traylor. – A więc
jutro wejdą do portu. Niech lepiej to będzie prawda!
- A co, czekasz na pilny
list? – zapytał Davis.
- Kto nie czeka! –
przyznał ze śmiechem Braeburn. – A nie, chwila, ja przecież nie
czekam.
- Może wreszcie dostanę
coś od narzeczonej – wyjaśnił Traylor.
- A, tej, co ci uciekła
z Londynu? – skojarzył Matthews.
- Nie uciekła, tylko
wyjechała na jakiś czas, dopóki nie ustanie zagrożenie nalotami.
- To jak ona wytrzyma
taki kawał drogi od wyższych sfer? – nie dowierzał Braeburn.
- Zazdrościsz? –
Traylor zaczął zdradzać pewną irytację zaczepkami kolegi. – Na
pewno da sobie radę. Nie tylko jest zjawiskowo piękna i całkiem
zamożna, ale ma mnóstwo talentów.
- Jak również trzy
cycki.
- Coś ty powiedział?! –
oburzył się Godric.
- A bo ty zawsze musisz
się przechwalać! Wszystko u ciebie lepsze niż u innych! Więcej
forsy, lepsza chałupa, lepsza szkoła, na lepszych łajbach
służyłeś, to i panna musi być jakaś nadzwyczajna, co?
- Nie spodziewałem się
po tobie takiego chamstwa.
- Po synu pastora?
Naiwnyś… Jeszcze nie do takiej blasfemii jestem zdolny.
- Niech ci będzie –
parsknął Traylor. – Ale muszę ci powiedzieć jedno: ona jest tak
wspaniała, że każdego, kto by jej w jakikolwiek sposób uchybił,
jestem gotów wyzwać na pojedynek.
- Coś ci powiem, Godric.
Jesteś kopnięty.
Co on gada, pomyślał
Henry. Przecież wspaniała to jest Linda. Uśmiechnął się do
swoich myśli i wspomnienia panny Dryden. Nastrój momentalnie mu się
poprawił. Uśmiechnął się, na pewno? Nie, zaśmiał się w głos…
- Czego zęby suszysz? –
warknął Traylor, zaszokowany tak niecodziennym odgłosem jak śmiech
Vincenta, i wyszedł urażony.
- Co za sztywniak,
wyciągnięty prosto z obiadu u biskupa – stwierdził Braeburn.
Nie
przypadli sobie z Traylorem do gustu. Chociaż tyle dobrze, że nie
latali razem w jednej załodze, tylko obaj byli pilotami, za to
używali na zmianę jednego samolotu, do niedawna, zanim Senussi
naszpikowali go ołowiem. Loty w takiej atmosferze byłyby nie do
zniesienia…
- Dobra! – zawołał
Davis, zrywając się sprężyście z krzesła. – Jutro mam wachtę
od rana, a potem kapitan kazał mi dopilnować odbioru radiostacji po
naprawie, więc nie wiem, ile mi zejdzie. Kładę list na kominku,
gdyby pocztylion przyszedł, to mu dajcie.
Henry
uznał, że może zrobić tak samo, żeby już wreszcie zrzucić
niewidzialne brzemię, które tak długo dźwigał na barkach.
Sięgnął do kieszeni, raz jeszcze przeczytał swój krótki list do
Josephine Longbrook. Po namyśle dopisał jedno zdanie:
Nie jestem tym samym
człowiekiem co dawniej.
- Brutalne czasy wymagają
brutalnych rozwiązań – mruknął.
Schował
kartkę do koperty i zakleił jak najszybciej, żeby się nie
rozmyślić.
Jaki piękny rozdział! Wszystko bardzo mi się podoba, zwłaszcza rozwiązanie sytuacji z Flynnem ("kara polowa numer 1"!). Fajnie też rozwijasz w tle relacje między członkami załogi, a że ja zwykle czytam opka dla tła (jakoś tak wychodzi), to każda drobnostka w tym względzie daje mi sporo radości. Jak i dało teraz widmo Josephine, za które bardzo dziękuję :) Chociaż Henry chyba nie wywinie się tak łatwo, jakby chciał...
OdpowiedzUsuńW ankietce zaznaczam przerzucenie się z sadyzmem na kogoś innego na chwilkę - ale nie myślę wcale, jakoby Henry wystarczająco oberwał :D Po prostu chcę bUlu u cierpienia dla wszystkich bohaterów! (Tak jak szczęścia i spokojnego życia... Co jest trochę sprzeczne... Ech.)
Miętówka
Bardzo się cieszę, że się podoba, tym bardziej, że praca nad tym i poprzednim rozdziałem nie była łatwa :)
UsuńSadyzmu starczy dla wszystkich, spokojna głowa! :D