Rozdział 15. Wieczór w operze


Restauracją przy Pembroke Road wstrząsnęła niespodziewana eksplozja entuzjazmu. Jeden z jej odłamków ugodził porucznika pułku Royal Hampshire. Ten obrzucił niezadowolonym wzrokiem grupkę oficerów „starszej służby”, cieszących się jak głupi do sera bez choćby bladej świadomości cierpień, jakie przeżywają na kontynencie ich koledzy z wojsk lądowych, i wyszedł.
     Przyczyną nagłego wybuchu radości okazał się inny porucznik, obserwator RNAS. Henry Vincent niemylnie skierował swe kroki ku stolikowi, który zajmowali jego koledzy. Już po chwili lotnicy z „Evelyn”, niczym wytrawni rugbiści, przerzucali sobie Vincenta z rąk do rąk. Było ich czterech: Scolding, Dunmore, Matthews, a dodatkowo doktor Connor, wyróżniający się cywilnym ubraniem.
- Nareszcie jesteś z nami! – cieszył się Dunmore. – Siadaj, człowieku! Zamówimy coś do jedzenia…
- Ale jak to, nie jesteście na służbie?
- Reszta jest – wyjaśnił Tony. – Stacjonujemy teraz w Calshot, niedaleko stąd, i właśnie mamy wychodne, żeby zjeść coś na mieście.
       Podszedł kelner, przyniósł menu. Po dłuższej dyskusji oficerowie zamówili obiad: Scolding i Vincent – pieczeń baranią, Dunmore – żeberka, Matthews – kaczkę z jabłkami, doktor natomiast zdecydował się na befsztyk z sałatą i pomidorami.
- Jakiś szampan by się przydał – dodał Dunmore.
- Nie zezwalam – powiedział Tony stanowczo. – Jeszcze nie jesteśmy po służbie.
- W takim razie wypadałoby zamówić herbatę. Cejlońską – podkreślił Matthews.
- A ja, proszę panów, raczej jednak napiję się whisky – oznajmił Connor.
- Pan, doktorze? – porucznik Vincent wyglądał na zaskoczonego.
       Lekarz leniwie odłożył cygaro na popielniczkę.
- Tak, jestem abstynentem – przyznał. – Ale tylko na morzu. Odwrotnie niż niektórzy. Nie będę wymieniał nazwisk, ale pewien ktoś, przykładowo, broni oficerom wypić lampkę wina do kolacji, a sam już od rana zamyka się w kabinie, nakręca gramofon i chleje na potęgę…
      Przyniesiono obiad. Henry z wielkim zadowoleniem rzucił się na pieczeń – wreszcie jakaś odmiana od szpitalnego jadła.
- Nie mogę się doczekać, kiedy znowu będę w powietrzu – przyznał w pewnym momencie.
- Jeszcze dziś – odparł Tony z uśmiechem. – Wrócimy do Calshot i zaraz wylatujemy.
- To fantastycznie, kapitanie! – ucieszył się Vincent. – A co słychać z „Evelyn”?
- Stone mówił mi ostatnio, że jeszcze z tydzień potrwa, zanim ją ostatecznie wyremontują – stwierdził Dunmore. – Gdyby nie było lotów, zdążyłbym jeszcze skoczyć do Blackness i z powrotem, może przywieźć beczułkę albo dwie…
- Gdyby – podkreślił Matthews.
- Uważajcie panowie na tego dowódcę z Calshot – odezwał się Connor, rzucając znaczące spojrzenia znad okularów. – Założę się, że próbuje w was orać kosztem swoich podwładnych.
- Stone musi być bardzo zżyty z tą krypą – zauważył Henry, ignorując lekarza. – W końcu pływał na niej jeszcze przed wojną.
- Trzeba pilnować Angusa, dawać mu zajęcie, bo inaczej gotów jeździć do doku i wtrącać się im do roboty – powiedział Tony. – Nie wiem, skąd się w nim bierze tyle energii.
- Naszym mechanikom roboty nie brakuje – uzupełnił Matthews. – Co innego z załogą „Evelyn”. Bancroft rozpuścił załogi na urlopy, porozjeżdżali się na żniwa… W takim układzie za szybko w reje nie wyjdziemy.
- Żniwa, akurat! – wtrącił Connor. – Chyba na siew, a żniwa im wyjdą za trzy kwartały!
- Doktorze, bardzo proszę… – odezwał się Scolding głosem pozornie błagalnym, ale w istocie stanowczym.
- Ale co „bardzo proszę”? Milczenie o jakimś, powiedzmy, że drażniącym, wycinku rzeczywistości nie sprawi, że przestanie on istnieć.
- Tak samo powiedziałem dyrektorowi w szkole, kiedy mnie pytał, co robiłem na mieście po zmroku i to jeszcze na „TAKIEJ ulicy” – wspomniał Dunmore. – Dałbym się drugi raz wychłostać, żeby znowu zobaczyć jego minę.
     Dokończyli zasadniczy obiad i zamówili deser. Tymczasem omawiali niewesołą sytuację na froncie dardanelskim, gdzie od wielu miesięcy siły Imperium Brytyjskiego wykrwawiały się bez większych rezultatów. Turcja może i była „chorym człowiekiem Europy”, ale ten chory człowiek potrafił jeszcze porządnie przywalić.
- To co, zbieramy się? – odezwał się w końcu Dunmore, patrząc z wyczekiwaniem na dowódcę.
- Idziemy – potwierdził Tony.
- A ja zostanę, i tak nie mam nic do roboty – powiedział Connor i donośnie gwizdnął na kelnera.
     W tramwaju Dunmore próbował flirtować z konduktorką, bardziej dla sportu niż dla uzyskania jakichkolwiek efektów. Oficerowie dojechali do portu marynarki, przyjrzeli się z dala stojącej w doku „Evelyn”, a Tony odnalazł stojący przy nabrzeżu holownik i kazał się wieźć do Calshot. Z zatoki Portsmouth, mijając od bakburty przystań i uzdrowisko Southsea, wyszli na szersze wody cieśniny Solent, aby przemierzyć jeszcze 10 mil ku zachodowi. Po drodze minęli prom na wyspę Wight, dwa transportowce z wojskiem wyruszające do Francji i torpedowiec.
      Osada Calshot położona była na skraju cypla. U stóp zamku, który od czasów Henryka VIII bronił dostępu do Southampton od strony morza, jeszcze przed wojną powstała baza wodnosamolotów. Startowały stąd nie tylko patrole broniące wybrzeża Wielkiej Brytanii i jej jednostek pływających przed zdradziecką plagą U-bootów – w Calshot prowadzono również szkolenie lotników i testy nowego sprzętu. Po zbombardowaniu „Evelyn” Tony i jego towarzysze zostali tam przydzieleni tymczasowo, dopóki okręt nie osiągnie pełnej sprawności.
     Kiedy podpływali do nabrzeża, żuraw na pomoście wyciągał właśnie z wody przysadzistego, tęponosego sopwitha tabloida. Obok stał oficer w czapce służbowej i długim, czarnym płaszczu.
- No i jak, Traylor? – zawołał Scolding w jego kierunku.
- Właśnie wróciłem – odkrzyknął tamten. – Nic się nie działo.
      Zeszli z holownika na pomost, Matthews od razu ruszył gdzieś przed siebie, Tony i dwaj pozostali się tak nie spieszyli.
- Poznajcie się: porucznik Henry Vincent, porucznik Godric Traylor.
- O, miło mi – powiedział Traylor dość obojętnym tonem, ściskając dłoń Vincenta.
      Tony nagle poczuł przypływ niechęci do niego, całkowicie irracjonalny. Myślałby kto, mieć do „nowego” pretensje, że za mało entuzjastycznie przywitał się z Henrym! A gdyby tak się cieszył na widok obserwatora, to co, Scolding byłby zazdrosny? Tak źle i tak niedobrze…
     Jako dowódca, Tony doskonale zdawał sobie sprawę, że traktowanie Traylora cały czas jako „tego nowego” nie wpłynie zbyt dobrze na ogólny nastrój i spójność jednostki, ale panował nad sobą na tyle, żeby niczego po sobie nie pokazywać. Inna sprawa, że Godric sam prowokował ciągłymi przechwałkami o swoim bogactwie, a czasem nawet o narzeczonej, o którą, jak twierdził, ubiegały się dziesiątki zalotników. Już przy pierwszym śniadaniu, kiedy groza bombardowania jeszcze nie do końca zeszła z członków załogi HMS „Evelyn”, Traylor dał się poznać jako osobnik dość wyniosły.
- Panowie jesteście ludźmi na poziomie, nieprawdaż? – zapytał, wyciągając się wówczas na krześle i zapalając, jak sam mówił, wonnego cygara.
- Ano juści – odparł Dunmore.
      Teraz Scolding rozejrzał się. Od jednego z dalszych pomostów odbijał właśnie wodnosamolot którejś z miejscowych załóg.
- W porządku – zwrócił się do Vincenta. – Odpocznij trochę, ogarnij kajutę, a za pół godziny chcę cię widzieć na nabrzeżu, gotowego do lotu. Traylor, na razie masz wolne, a wieczorem wachta. Reszta – można chwilę odpocząć, bo jak wiadomo, taki obiad bywa strasznie męczący.
       Pół godziny później, stanąwszy na nabrzeżu, porucznik Vincent przeżył lekkie zdziwienie.
- To chyba nie jest ten samolot, którym lecieliśmy ostatnio? – upewnił się.
- Short 184, człowieku! – odezwał się radosnym tonem Dunmore, dźwigający na ramieniu torbę magazynków. – Mamy je od wczoraj.
      Istotnie, marynarze z obsługi przygotowywali do spuszczenia na wodę hydroplan podobny do tych, na których Tony i jego eskadra latali wcześniej, ale bardziej wysmukły, dłuższy o jakieś pięć stóp.
- Już oblatane? – Henry zbliżył się i niepewnie dotknął burty, jakby chciał sprawdzić, czy maszyna nie jest złudzeniem.
- Dziś rano wykonałem krótki lot – wyjaśnił Scolding. – Ale z obserwatorem zawsze lepiej. Na stanowiska.
     Vincent zajął miejsce. Kokpit otoczony był metalowym pierścieniem, który umożliwiał pełny obrót karabinu maszynowego. Konstrukcja wyglądała na bardziej stabilną niż tamta z poprzedniego samolotu.
- Niezłe – pochwalił obserwator. – Angus?
- Nie, to konstrukcja doświadczalna – odparł Tony, poprawiając szalik. – Angus twierdzi, że ukradli mu pomysł.
- Przecież różni się dość wyraźnie.
- To nic. Powiedział, że gdyby dać mu trochę czasu, sam by na to wpadł. A Dunmore i tak mówi, że zamontuje sobie drugiego lewisa na płacie i będą obaj z Matthewsem mieli po jednym.
      Wystartowali i puścili się na południowy zachód. Lecieli nad srebrzystym dywanem Solent: z przodu Scolding, a za nim, w szyku ukośnym, Dunmore i Sinclair. Nowy short był sporo szybszy od poprzedniego, bardziej zwrotny, dobrze chodził za ręką. Vincent również nie miał powodów do niezadowolenia, gdyż system mocowania karabinu rzeczywiście okazał się pewniejszy.
W ramach testowania nowych maszyn lotnicy zrobili sobie wycieczkę wokół wyspy Wight. Już wkrótce dostrzegli od bakburty miasto u ujścia rzeki, z zamkiem i przystanią rybacką. No proszę, pomyślał Tony, jeszcze nie tak dawno stacjonowaliśmy nieopodal Yarmouth, a teraz znowu, tylko tym razem to zdecydowanie nie jest Great Yarmouth.
Minęli zatem Małe Yarmouth, pomachali skrzydłami artylerzystom z baterii nadbrzeżnej na przylądku The Needles i puścili się dalej wzdłuż wybrzeża. Na morzu nic się nie działo, więc w okolicach Ventnor na południowo-wschodnim wybrzeżu wyspy Tony, za pośrednictwem dającego znaki rękoma Vincenta, zarządził przeprowadzenie symulowanej walki powietrznej z użyciem ślepej amunicji oraz puszczania zajączków. Ćwiczenie odbywało się w konfiguracji dwóch na jednego i co jakiś czas kolejna z maszyn brała na siebie rolę przeciwnika.
Od północnego wschodu pokazał się jakiś hydroplan – bez wątpienia jeden ze swoich, może nawet ktoś z Calshot. Henry spojrzał przez lornetkę i potwierdził jego przypuszczenia. W rezultacie Scolding uznał, że skoro już ktoś z bazy jest na patrolu, to można skrócić drogę powrotną, i wykonał ostry skręt na lewą burtę. Pozostali powtórzyli manewr za nim. Eskadra wleciała nad wyspę, pozostawiając swe cienie na jej lasach i polach.
Po jakimś czasie hydroplany wyłaniające się ni stąd, ni zowąd ze środka wyspy zaskoczyły mieszkańców Newport. Mało oryginalne nazwy mają te miasta, pomyślał Tony. Tam Yarmouth, tu Newport… A przecież Newport jest w południowej Walii. Gdzieś w tamtej okolicy mieszkała Emily… Ciekawe, co u niej? Kapitan Scolding w dalszym ciągu za dużo czasu poświęcał służbie, żeby poukładać sobie życie uczuciowe, a pannę Knight wspominał dobrze. Szkoda, że nie ma z nią żadnego kontaktu…

     Następnego dnia był czwartek. Służba upłynęła spokojnie, a Dunmore zrealizował swój zamiar zamontowania w samolocie drugiego kaemu, bo on też chciał sobie czasem postrzelać. Tony i jego towarzysze latali na patrole na zmianę z „miejscowymi”, jak nazywali stałą załogę Calshot. Kiedy po zakończeniu popołudniowych lotów urządzili sobie podwieczorek, Dunmore wystąpił z nagłą propozycją.
- Panowie, a może byśmy się wybrali do jakiegoś teatru?
- Kiedy? – zdziwił się Matthews.
- Aujourd’hui wieczorem.
- Już się tak nie popisuj. W każdym razie nie przede mną, Dunmore.
- Ja nie mogę – od razu zapowiedział Sinclair. – Mam wieczorną wachtę.
- Jakieś przedstawienie nie byłoby złe – powiedział Henry Vincent. – Dowódco, jaka decyzja?
- Możemy się wybrać – oznajmił Scolding. – Portsmouth czy Soton?
- Chyba w New Theatre Royal grają jakąś operetkę – zauważył Sinclair.
- „Morfeusza i Eurydytkę” albo coś takiego… – uzupełnił Dunmore.
- Orfeusza! – poprawił Traylor z niesmakiem.
- To się chyba nazywało „Orfeusz w piekle” – przypomniał sobie Tony.
- W zaświatach! – Godric ewidentnie był zaszokowany brakiem obycia kulturalnego towarzyszy, a już w szczególności tak brzydkim słowem, jakie się wymknęło dowódcy.
- Opowiadasz, Traylor – sprzeciwił się Dunmore. – Aux enfers to znaczy „w piekle” i…
- Ech, lepiej już nic nie gadaj! – żachnął się Matthews. – Tak się popisujesz tym swoim aujourd’hui, a nie odróżniasz l’enfer od les enfers. Mam ci to wytłumaczyć czy…
- A to nie powinien być raczej Hades? – wtrącił się Vincent.
- Dobrze, koniec dyskusji – uciął Scolding. – Idziemy na to, co grają w New Royal. Cokolwiek to będzie.

    Pod wieczór zatem oficerowie – cała eskadra z wyjątkiem Sinclaira, plus jeden porucznik z „miejscowych” – wsiedli na holownik i popłynęli do portu wojennego w Portsmouth, stamtąd zaś przedostali się na ulicę Guildhall Walk.
      Wnętrze New Theatre Royal było pełne marmuru i mahoniu. Przedsionek i schody wypełniało wielu żołnierzy, którzy, sądząc po dość pogodnym usposobieniu i niewystarczająco zmaltretowanym wyglądzie, dopiero mieli odpłynąć na front; marynarze wojenni i handlowi też tworzyli gdzieniegdzie granatowe plamy, no i oczywiście nie brakowało ludności cywilnej. Scolding i jego towarzysze zajęli miejsca na parterze, mniej więcej w połowie widowni.
      Kiedy zabrzmiały pierwsze dźwięki uwertury, Tony poczuł, że to jest właśnie to, czego mu w ostatnich miesiącach brakowało. Orkiestra grała całkiem przyzwoicie, partie poszczególnych instrumentów bezbłędnie wypełniały uszy słuchaczy. Spoglądając na kolegów, Scolding zauważył, że również wyglądali na od dawna złaknionych kultury.
W Eurydykę wcieliła się sopranistka Linda Dryden. Niska, o lśniąco czarnych włosach, wzięła publiczność szturmem. Jej kreacja składała się ze zmieszanej w idealnych proporcjach dziewczęcości, wprost drapieżnej zalotności i mocnego charakteru. W partiach mówionych czasami wypadała nieco manierycznie, żeby nie powiedzieć – sztucznie, jednak nikogo to już nie obchodziło, gdy zaczynała śpiewać. Panna Dryden była wprost doskonała technicznie. Śpiewała z wyczuwalną z emocją i zaangażowaniem, lecz wprawne ucho mogło rozpoznać, że nie wykorzystuje w pełni swojego głosu, stworzonego do o wiele trudniejszego repertuaru.
Pozostali wykonawcy wypadali przy niej dość blado. Na plus wybijał się jeszcze Jowisz, chociaż w scenie, w której zakradał się do Eurydyki pod postacią muchy, reżyser postanowił ubrać go w kraciasty kaszkiet i złachaną marynarkę, spod której widać było podkoszulek.
- Kim trzeba być, żeby z Jowisza zrobić zbira z East Endu? – utyskiwał szeptem porucznik Traylor.
- I w ogóle dokąd zmierza ten świat? – zawtórował mu Vincent, przy czym raczej ironicznie.
       Pluton i Orfeusz byli poprawni i nic ponad to, za to odgrywająca Kupidyna miejscowa śpiewaczka, panna Adela Blakeley, okazała się ponad miarę denerwująca i najwyraźniej przeziębiona. W takiej sytuacji panna Dryden wprost pozamiatała scenę resztą obsady, pozostawiając widownię oszołomioną.
         Tony siedział wbity w fotel i w zamyślenie, skupiony tak bardzo, że siedzący obok Vincent myślał, że zasnął. Scolding obserwował postaci na scenie, chłonął w siebie dźwięki orkiestry i głosy śpiewaków, ale część jego umysłu odpłynęła gdzie indziej. A jak brzmiałaby Emily? Miała niższy głos niż ta tutaj, więc pewnie alt. Oczywiście zakładając, że w ogóle śpiewa, bo chyba dość nieśmiała z niej dziewczyna, brak jej odwagi potrzebnej do występów na scenie… W każdym razie Tony wiedział, że grała na fortepianie. Jemu się podobało, ale nie był w tej dziedzinie żadnym znawcą, nie umiał odróżnić pianisty dobrego od przeciętnego. A gdyby tak się dyskretnie przypomnieć?
      Wreszcie przedstawienie dobiegło końca. Wykonawcy dostali owację na stojąco, której główną adresatką była niewątpliwie Linda Dryden, i sala New Royal Theatre zaczęła pustoszeć niczym plaża po przypływie.
- Pamiętajcie, panowie – rzekł Tony, kiedy schodzili w stronę westybulu – że kiedy następnym razem spotkamy Niemców, macie im urządzić piekielny galop!

       W ciszy swej garderoby Linda Dryden siedziała przed lustrem i zmywała z twarzy makijaż. Była dość zadowolona z dzisiejszego występu. Co prawda nie ustrzegła się paru pomyłek, a na początku drugiego aktu puściła haniebnego koguta, ale udało jej się stworzyć wrażenie, że to specjalnie. Sądząc po reakcjach publiczności, nikt nie zauważył.
       A gdyby tak wyjechać do Paryża… Wydawałoby się, nic prostszego akurat w tym mieście: idziesz do portu, wsiadasz na statek i już prawie jesteś we Francji. Ale…
       Skrzypnęły drzwi garderoby, potem coś zaszeleściło. Inspicjent z wielkim trudem przecisnął przez drzwi wielki kosz kwiatów. Kompozycja nie mieściła się w drzwiach, kilka czerwonych główek upadło na podłogę. Linda odwróciła się i przyjrzała dokładniej. Zaiste: tu róże, tam goździki, a pośrodku wąski biały pas orchidei. Czasem otrzymywała po przedstawieniu florystyczne dowody uznania, ale ten nie przypominał dzieła żadnego ze stałych wielbicieli, zaś ci bardziej przelotni, jak oficerowie podróżujący na front albo z powrotem, nie mieli zwykle głowy do tego, by się szarpnąć na tak okazały bukiet.
- Od kogo, panie Long? – zapytała zdezorientowana.
- Wcisnęli mi to tak niespodziewanie, że ich nie widziałem – odparł inspicjent. – Ale gdzieś tu jest wizytówka, zaraz znajdę…
    Na wizytówce widniał napis: „W podziękowaniu za znakomity występ – porucznik Henry Vincent, RNAS”.
- A więc jakiś porucznik Vincent – stwierdziła panna Dryden. – To bardzo miło z jego strony, kimkolwiek jest.


5 komentarzy:

  1. No powiem tak, jeśli mam być szczera, a pewnie tego byś sobie życzyła: początek zapowiadał nudny rozdział. Bardzo nudny nawet, już chciałam dać sobie spokój i odłożyć czytanie na inny dzień, ALE ZNOWU NICZEGO NIE ŻAŁUJĘ. Tak więc nie żałuję również, że czytałam dalej, bo warto było, hehehe, już się pewnie domyślasz, że mam fangirl mode on.
    W ogóle to chciałam zacząć podpytywać, gdzie znowu wciągnęło Emily i czy aby o niej przypadkiem nie zapomniałaś, ale czuję się usatysfakcjonowana, tylko doczekać się nie mogę, aż ona i Tony znowu będą mieli okazję się spotkać. No bo jedna sprawa, jak ona myśli o nim albo on o niej, a druga, jak staną twarzą w twarz. Chcę tego jak najszybciej. :D
    CZY JA DOBRZE WIDZĘ, CZY VINCENT BĘDZIE SIĘ ZAKOCHIWAŁ? To znaczy równie dobrze w tych przesłanych kwiatkach może nie być żadnego podtekstu, ot, podobało mu się, to się postarał, ALE JA BYM GO TAK STRASZNIE WIDZIAŁA TERAZ W SIDŁACH ROMANSU! I to z taką babką jak Linda, nie codziennie ma się okazję wyrwać aktorkę z teatru! Z TEGO COŚ MUSI BYĆ, OBIECAJ MI, PROSZĘ, bo nie będę mogła żyć! :<
    I nie każ znowu tak długo czekać na rozdział. :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cóż... Chyba moim znakiem firmowym stają się rozdziały z początku nudne, a dopiero potem się rozkręcające. Muszę coś z tym zrobić (byle nie w kierunku wyrównania do początku! :D) Tym razem faktycznie było na tyle nudno, że zdarzało mi się odkładać PISANIE na inny dzień, ale ten rozdział w ogóle miał charakter pewnej zapchajdziury i "pomostówki" pomiędzy ciekawszymi wydarzeniami.
      Tymczasem mam już akcję z grubsza zaplanowaną do 22 rozdziału (do końca jeszcze stamtąd kawał drogi...), ale po drodze różne rzeczy się mogą wydarzyć. Na przykład taka Linda - niemal czuję, jak mi się wyrywa spod kontroli... Trochę ogarnia mnie lęk, że jak narozwijam tylu różnych bohaterów, to potem nie zapanuję nad akcją :D
      Mam nadzieję, że na następny rozdział nie trzeba będzie czekać tak długo :)

      Usuń
  2. Za dwa dni minie miesiąc.
    Tak tylko się dopominam. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeżeli Angus nie rozleje oleju, to rozdział będzie do piątku :D

      Usuń
    2. Jutro będzie piątek. :D :D :D

      Usuń