Kapitan
Scolding wysiadł z tramwaju. Natarczywe brzęczenie dzwonka i
następujący po nim hurgot kół po szynach, odgłosy kroków,
rozmowy przechodniów. Na jezdni auta, zaprzęgi, czasem przemknie
rowerzysta. Tony ruszył trotuarem, wodząc obojętnym wzrokiem po
mijanych ludziach: garnitury, mundury, suknie, garsonki… Witryny
sklepów i zakładów usługowych jarzyły się świetlnym
przepychem, po restauracjach siedzieli urlopowani oficerowie i
rozmaici cywile. Dźwięki i obrazy codziennego życia, tak zwykłe i
jednocześnie tak nierealne. Czy ja jeszcze potrafię cieszyć się
życiem, zastanawiał się Tony, omiatając spojrzeniem ulice
Portsmouth. Czy może prawdziwe są tylko ogień, ból i śmierć?
Przede wszystkim ta ostatnia, może to wyłącznie ona jest
prawdziwa…
-
Słyszysz mnie? – zapytał Henry Vincent.
-
Co…? Przepraszam, zamyśliłem się.
-
Czy to znowu TE myśli?
-
Hej, jest już szósta! – Tony pokazał zegarek. – Prawie cały
dzień mi się udawało.
-
Po prostu potrzebujesz rozrywki – ocenił Henry. – Kiedy masz co
robić, nie myślisz o tym.
-
Ale i tak nie mogę jeszcze uwierzyć, że mam wolne i przez jakiś
czas nie muszę ponosić odpowiedzialności za innych. Wydaje mi się
to całkowitą abstrakcją. Czuję się, jakbym patrzył na
przedstawienie w teatrze, a nie prawdziwe życie.
-
Jeżeli teraz czujesz się, jakbyś był w teatrze – zauważył
porucznik Vincent – to co powiesz, kiedy naprawdę pójdziemy do
teatru?
-
Mam nadzieję, że nic nie powiem, tylko będę się cieszył
spektaklem – odparł Scolding. – Wręcz modlę się, aby tak
było.
-
Te wszystkie nerwy muszą z ciebie wywietrzeć. Jeszcze się nie
przyzwyczaiłeś do zmiany otoczenia.
-
Wiesz, co by mi pomogło? Lot. Znaleźć się znów w powietrzu…
Może ktoś w Calshot by mi użyczył maszyny.
-
O nie, nie pojedziemy do Calshot. Jesteś na urlopie, nie wolno ci
nawet myśleć o służbie. Przyjechaliśmy do samego Portsmouth i tu
zostaniemy przez najbliższe trzy dni.
-
Gdybym tak chociaż poleciał jako pasażer…
-
Potrzebowalibyśmy trzymiejscowego samolotu. No, może sterowca.
Myślisz, że tak łatwo nam go dadzą?
-
Dlaczego trzymiejscowego?
-
Jak to? Ty, pilot i jeszcze ja, żebym cię miał na oku.
-
Boisz się, że wyskoczę z kokpitu? – zapytał Tony.
-
Nie – odparł Vincent surowym tonem. – Ale ciekawe, że ci to
przyszło do głowy.
Ach,
ależ on opiekuńczy, pomyślał Scolding z czułością. Przed
rokiem to ja czuwałem przy jego łóżku, gdy cierpiał na zapalenie
krtani, a teraz przyszła jego kolej, aby zaopiekować się mną.
Dobrze, że nie powiedziałem nic o brzytwie, bo jeszcze by mi
zabronił się golić.
Posmutniał
nieco. Henry, Emily – wspaniali ludzie. Czuł, że mogą zmienić
go na lepsze, ale czy on zdoła im się odwdzięczyć? Nie wiadomo,
czy nie stanie się dla nich ciężarem…
Tak
czy inaczej, chwila swobody przydarzyła się w sam raz, Vincent
zaczął już dźwigać na karku całą eskadrę i jego, starego
neurastenika. Należy mu się trochę relaksu. Bez względu na to,
jak fatalnie będę się czuł, postanowił Tony, nie zrobię nic,
przez co Henry miałby zepsuty urlop.
-
Ciekawe, gdzie się podział Dunmore – zauważył.
-
Korzysta z urlopu – odparł Henry. – Tak starannie, że go nie
znajdziesz.
-
Też bym chciał tak umieć.
-
Musisz na nowo odkryć życie poza służbą. Kiedy przyjedziemy do
Emily, poważnie z nią o tym porozmawiam.
-
Tylko się nie przemęczaj. Pamiętaj, że to również twój urlop.
Kiedy
Tony i Henry przybyli do Portsmouth, stanęło przed nimi
odpowiedzialne zadanie zdobycia prezentów dla dziewczyn. Chodzili
więc po różnych sklepach, przebierali i dyskutowali. Vincent dość
szybko znalazł malachitowego skarabeusza w stylu staroegipskim,
który jego zdaniem spodobałby się Lindzie. Scolding wahał się o
wiele dłużej, w obawie, że urazi Emily zbyt banalnym podarkiem,
ostatecznie jednak Henry przekonał go, że komplet markowych
wiecznych piór to nie jest zły pomysł.
W porze obiadowej poszli do restauracji. Spotkali tam
inżyniera z Calshot, którego poznali, kiedy stacjonowali tu wraz z
„Evelyn”. Inżynier opowiedział, że wszystko po staremu –
nadal mniej samolotów niż ludzi, którzy chcą nimi latać.
Wieczorem nadeszła zaś chwila upragniona zwłaszcza
przez Henry’ego – przedstawienie w teatrze.
-
Na co właściwie idziemy? – zapytał Scolding, gdy weszli już na
schody New
Theatre Royal.
-
Cóż, ja idę posłuchać Lindy, tytuł przedstawienia jest mi
obojętny. Jakaś operetka.
-
Czy ona wie, że będziesz na widowni?
-
Pewnie! Przecież umówiłem się z nią po spektaklu.
Tony
uśmiechnął się szeroko, aż Vincenta przeszły dreszcze.
-
Z czego się tak cieszysz? – zapytał zaniepokojony.
-
To dość sympatyczne, obserwować ukochaną przy robocie. Ciekawe,
co by Linda powiedziała, mogąc oglądać, jak strzelamy do U-boota
albo zrzucamy bomby na Arabów.
-
No wiesz? – Henry zaśmiał się łagodnie, przyjacielowi
najwyraźniej wracał humor.
Operetka
była dziełem lokalnych twórców z Hampshire. Nic wielkiego, pod
względem muzycznym mało oryginalna, niemniej była to lekka,
rozrywkowa historia oparta na wątku rywalizacji dwóch
przedsiębiorczych panien o przyzwoitego i mężnego, ale nie całkiem
rozgarniętego młodego człowieka; w sam raz dla żołnierzy
czekających na przesiadkę na kontynent. Linda Dryden grała złą
intrygantkę i jak zwykle kradła całe przedstawienie, wykazując
się talentem komediowym, choć jeśli chodzi o partie śpiewane, to
materiał nie pozwalał jej stuprocentowo rozwinąć skrzydeł.
Dotrzymywał jej pola odtwórca roli głównego amanta, całkiem
niezły tenor, ten jednak wygłaszał swe kwestie z dziwnym, jakby
australijskim akcentem, który przy śpiewaniu w niewiadomy sposób
znikał bez śladu. Drugą panną, tą pozytywną, był alt, dojrzała
blondynka o przyjemnej barwie głosu, której Henry dotąd nie
słyszał. Radziła sobie dobrze, musiała być zawodową śpiewaczką
albo przynajmniej amatorką poważnie traktującą swoje zajęcie,
ale i tak nie dorównywała pannie Dryden.
Co
się zaś tyczy Adeli Blakeley, występującej tu w drugoplanowej,
ale ważnej roli służącej… Porucznik Vincent sądził, że jej
zły obraz w jego pamięci jest głównie odzwierciedleniem
niechęci, jaką żywiła do niej Linda, a sama blond sopranistka
akurat miała zły dzień, kiedy ją słyszał. Teraz jednak musiała
mieć jeszcze gorszy, bo jej występ zaczął się poprawnie, a
skończył poniżej wszelkiej krytyki. Cięła koguty, myliła tekst,
a czasem nawet nie nadążała za orkiestrą. Kiedy zaś nie była
zajęta śpiewem ani dość drewnianą grą aktorską, zaraz
zaczynała się gapić w kierunku widowni z podnieconym, a może
zaniepokojonym wyrazem twarzy.
Jak
to w komedii, wszystko dobrze się skończyło. Zła intrygantka
poniosła zasłużoną karę i w ostatniej arii obiecywała poprawę.
Aria była całkiem zabawna i wreszcie dawała pannie Dryden szansę
zademonstrowania pełni talentu i umiejętności.
Wtem,
w kulminacyjnym momencie, w New Theatre Royal wysiadła
elektryczność. Zapanowała konsternacja, po widowni przebiegł
szum. Większość orkiestry umilkła, niektórzy muzycy grali dalej,
ale z dezorientacji puszczali kiksy. A Linda, szelma jedna, śpiewała
dalej, jakby nic się nie zdarzyło. Nie pomyliła się w tym całym
bałaganie nawet o pół tonu. Animusz sopranistki dodał ducha
części muzyków, którzy, nie widząc dyrygenta ani nawet własnych
nut, po partyzancku podjęli grę. Przy tak chaotycznym
akompaniamencie i w przewrotnej interpretacji Lindy aria nabierała
wręcz nowego sensu: bohaterka wprawdzie obiecywała, że się
zmieni, ale mogła mieć na myśli, że następnym razem nie da się
zdemaskować.
I
kiedy już numer zmierzał ku końcowi, w ostatnich taktach światło
zabłysło znowu, ukazując na scenie pannę Dryden tryumfującą
mimo porażki, a obok dość zbitego z tropu pracownika teatru, który
właśnie szedł jej przekazać wiadomość, że przedstawienie
przerwane.
-
Oni to zrobili specjalnie – powiedział rozbawiony kapitan
Scolding, ale Cejloński Storczyk go nie słyszał, wpatrując się w
Lindę jak urzeczony.
Opadła
kurtyna i buchnęły oklaski, które przerodziły się w owację na
stojąco. Wykonawcy wyszli ukłonić się publiczności, na scenę
trafiło kilka bukietów. Ciekawe, które z nich nie są dla Lindy,
pomyślał Henry. Adela Blakeley gdzieś się zawieruszyła, może po
ciemku straciła orientację. Zapalono światła.
Po
przedstawieniu oficerowie wyszli przed teatr i przez moment stali na
schodach, pod arkadami.
-
Trafisz sam do hotelu? – upewnił się Henry.
-
A ile, twoim zdaniem, mam lat? – odparł Tony; urlop ewidentnie mu
służył.
-
Wolałbym mieć świadomość, że nie muszę się o ciebie martwić.
-
Bez obawy – Scolding uspokoił obserwatora. – Nie zamierzam się
włóczyć po mieście. Będę spał może i do dziesiątej.
Ruszył
chodnikiem, a Vincent odprowadzał go wzrokiem. Po kilkudziesięciu
krokach Tony odwrócił się i przesłał obserwatorowi uspokajający
uśmiech. Chyba nie było jeszcze z nim tak źle?
Spektakl
dobiegł końca, ale wieczór dopiero się zaczynał. Henry
bezbłędnie trafił do garderob aktorów.
Poczuł coś jakby lęk: czy po tylu miesiącach miłość
przetrwała? Tylko w jeden sposób mógł się przekonać. Zastukał
do drzwi i nacisnął klamkę.
Linda
Dryden już na niego czekała. Stała w tej samej staromodnej sukni,
którą miała na sobie podczas spektaklu, i patrzyła Vincentowi
prosto w oczy.
-
Jesteś, mój poruczniku – powiedziała z niekłamaną satysfakcją.
Uśmiechnęła
się szeroko i rozłożyła ręce, jakby chciała go uścisnąć. Nie
czekała jednak, aż Henry wpadnie jej w ramiona, sama ku niemu
podbiegła. Stając na palcach i przytrzymując się ramion Vincenta,
przywitała go gorącym pocałunkiem. Henry objął ją w talii.
Niespodziewanie poczuł, jak ogarnia go spienioną falą szczęście,
którego od niepamiętnych czasów nie doświadczał. To była ona,
jego Linda!
-
Nadal jestem niższa od ciebie, ale za to śmielsza – stwierdziła.
– Chodź!
Panna
Dryden pociągnęła ukochanego w głąb pomieszczenia, niemal
rzuciła na fotel, a sama usiadła obok.
-
No, opowiadaj – zachęciła z błyszczącymi oczyma. – Jak ci tam
było?
-
Zimno.
-
Niemożliwe! W Afryce zimno?
-
Bo tylko ty jesteś moim ciepłem.
Linda
westchnęła, jej oddech niespodziewanie przyśpieszył. Mocno
ścisnęła dłoń Henry’ego.
-
Boże, jak mi cię brakowało… Cierpiałam bez ciebie! Byłam
autentycznie chora, wszystkie swoje siły wkładałam w śpiew.
Odwalałam przedstawienie za przedstawieniem, a potem nie pamiętałam,
co robiłam przez resztę wieczoru. Gazety pisały, że jestem u
szczytu formy, a ja czułam się gorzej niż w piekle. Coś ty ze mną
zrobił, poruczniku Vincent!
-
Teraz jesteśmy kwita – odparł Henry – bo ja się tak czułem po
naszym pierwszym spotkaniu.
-
A teraz już nie?
-
Teraz miałem świadomość, że na mnie czekasz. Łatwiej mi było
znieść to wszystko. Poza tym listy bardzo łagodzą rozstanie.
-
O tak, listy! – rozpromieniła się panna Dryden. – Codziennie
czytam je sobie do poduszki.
-
A ja, niestety, nie mogę. Poszły na dno.
Posmutniała,
ale tylko na chwilę.
-
Nie szkodzi! Napiszę jeszcze niejeden.
-
Straciłem kilka innych rzeczy. Pamiątkowy pistolet, mój futrzany
płaszcz, no i flet – stwierdził Vincent ponuro.
-
To przykre. Ale najważniejsze, że przeżyłeś! A co do fletu, masz
jeszcze ten koncertowy, który dostałeś od Tony’ego. Przechowałam
go dla ciebie.
Linda
wzięła z toaletki butelkę szampana i rozlała do kieliszków.
-
Jak ci się dzisiaj podobało nasze złotowłose beztalencie? –
zapytała ironicznie.
-
Mówisz o pannie Blakeley? – Henry niemal poczuł, jak się
czerwieni z zażenowania.
-
Przeszła samą siebie! – wybuchnęła panna Dryden. – To nawet
nie był poziom amatorski! W życiu nie słyszałam, żeby ktoś tak
bardzo nie trafiał w akompaniament! Nawet ona sama!
-
Była dość rozkojarzona. Może ma jakieś problemy w domu.
-
Nie sądzę. Widziałeś, jak strzelała oczami w stronę widowni?
Jakby się za kimś rozglądała.
-
Mam nadzieję, że nie za mną.
-
Lepiej, aby tak nie było, bo inaczej jej flaczki zawisną na wieży
kościoła Świętej Trójcy w Gosport!
-
Chyba jednak Adela nie jest dla nas zagrożeniem – Vincent całkiem
już się rozluźnił. – Odkąd cię znam, jestem całkiem
niewrażliwy na inne kobiety, aż się Dunmore ze mnie śmieje.
-
O?
-
Kiedy byliśmy na Rodos, twierdził, że Greczynki ciągle się za
mną oglądały. Utrzymywał zresztą, że w Anglii dzieje się to
samo. A ja równie dobrze mógłbym być ślepy.
-
Cóż, poruczniku, dla mnie to jasne, że bogini miłości obdarzyła
cię potężnym błogosławieństwem. Macie chyba jakąś na
Cejlonie? Na pewno macie, czuję to za każdym razem, kiedy patrzę
ci w oczy.
-
W moich stronach mieszkają sami Syngalezi, buddyści. Ale to chyba
powinna być Rati Dewi. Nie wiem, nie wyznaję.
-
To bardzo nierozsądnie z twojej strony! A gdyby się okazało, że
to ja jestem jej… awatarą, tak?
-
Nie potrzebujesz boskości, żebym cię wielbił.
-
Może i nie. Żeby czuć się półboginią, wystarczy mi kawałek
partytury i pełna sala. Ty odpowiadasz za drugie pół.
-
I jestem zaszczycony.
-
Dość gadania. No, pokaż, jak oddajesz cześć swojej bogini.
Wyprostowała
nogę, kładąc Henry'emu na udzie lśniący czerwony pantofelek.
Henry ostrożnie uniósł go oburącz i złożył na grzbiecie stopy
delikatny pocałunek przez pończochę.
-
Tylko tyle? – Linda zalotnie zatrzepotała rzęsami. – Można by
pomyśleć, że po tak długiej rozłące zedrzesz ze mnie suknię i
posiądziesz tam, gdzie stoję. Co zresztą nie byłoby mi niemiłe,
pod warunkiem, że najpierw poprosiłbyś o pozwolenie.
-
Miałem taki zamiar – odparł Vincent. – Ale jestem zbyt
nieśmiały.
Wybuchnęła śmiechem, podając mu drugą stopę do ucałowania.
-
No i jak tu cię nie kochać? Chociaż w takiej sytuacji musiałabym
i ja zedrzeć z ciebie ubranie, a nie bardzo mam ochotę odpowiadać
za zniszczenie własności rządowej.
-
Oficerowie szyją sobie mundury prywatnie – uściślił Henry.
-
Dobrze – zgodziła się. – Obiecuję, że nie narażę na
uszczerbek twoich finansów, powstrzymam się do momentu, kiedy
będziemy w domu. A teraz opowiadaj.
-
O czym?
-
No, już wiem, że za mną tęskniłeś, to teraz o wszystkim innym.
Nie szkodzi, że już o tym pisałeś, chcę słuchać twojego głosu.
Zdążyli już wypić szampana, więc dolała więcej.
-
Ciężko było? – zapytała, by ośmielić Henry’ego. –
Zahaczyliście może o Włochy?
-
Czy Rodos się liczy jako Włochy? Albo Cyrenajka?
Ponieważ
szczęśliwi podobno czasu nie liczą, także Henry z Lindą ani się
nie spostrzegli, jak zrobiło się kwadrans po dziesiątej.
-
Nie powinniśmy już iść? – zaniepokoił się porucznik.
-
Możliwe – stwierdziła Linda. – Chyba zostaliśmy sami.
-
Zamknęli nas?
-
To nic, dorobiłam sobie klucz. A może chciałbyś spojrzeć na
świat z mojej perspektywy?
Wychodząc
na korytarz, zagłębili się w nieprzeniknioną ciemność. Nie dało
się zapalić światła, bo znowu wysiadł prąd. Panna Dryden
mruknęła coś z niezadowoleniem i chciała wrócić do garderoby po
lampę naftową, ale Henry przypomniał sobie, że ma w kieszeni
latarkę, i zawiesił ją sobie na guziku.
Wybrali
się na krótką wycieczkę po spowitym nocą teatrze. Linda chciała
pokazać ukochanemu rekwizytornię, ale ta okazała się zamknięta.
Od
razu więc wyszli na proscenium. Latarka Henry'ego wydobywała z
mroku ciężką kurtynę i pląsającą na jej tle Lindę. Potem
zwrócił snop światła w stronę widowni, odsłaniając rzędy
foteli o zaokrąglonych oparciach, fale drewniano-tekstylnego morza,
którego władczynią co wieczór stawała się sopranistka bardzo mu
bliska.
-
Oto moje pole bitwy, poruczniku – przemówiła dźwięcznie.
Henry
znów skierował latarkę w stronę głosu. Linda wydobyta z mroku
prezentowała się tajemniczo i pociągająco. To właśnie była
kobieta, która tyle czasu na niego czekała!
-
Jesteś jeszcze bardziej najwspanialsza, niż do tej pory sądziłem
– wyznał.
Uśmiechnęła
się szeroko i przesłała mu całusa. Potem podbiegła, złapała
Vincenta za ręce i puścili się w łagodny taniec na ciemnej
scenie.
-
Jestem bardzo utalentowana – nuciła Linda półgłosem – ale
szkoda, że nie mam jeszcze talentu plastycznego, bo namalowałabym
twój portret, kiedy śpisz. Wyglądasz wtedy tak cudownie…
-
Możesz mnie sfotografować.
-
To nie to samo, poza tym nie mam aparatu. Za to znalazłam dla ciebie
kilka zdjęć, wybierzesz sobie któreś.
-
Tobie też się ode mnie jakieś należy – stwierdził Henry. –
Obowiązkowo pójdę do fotografa, jak wrócę z Walii.
-
A co cię tam ciągnie?
-
Urodziny narzeczonej.
-
Co takiego?!
-
Narzeczonej Tony’ego. To znaczy właściwie nie jest jego
narzeczoną, ale tak ją traktuje, jakby była.
-
To zupełnie jak my! – ucieszyła się Linda. – Nie żebym coś
ci sugerowała, dobrze wiesz, co o tym myślę. Ale to tak
zabrzmiało, że już się wystraszyłam, że masz może narzeczoną
w innym porcie. W takiej sytuacji byłabym od razu na straconej
pozycji, bo ktoś taki jak ty z pewnością nie wybiera sobie
narzeczonej przypadkowo.
-
Nie wybrałem jej sobie sam – wypalił odruchowo Henry.
Trzask kieliszka rozbijającego się o deski sceny
uzmysłowił mu nagle, co uczynił. Linda nagle pobladła i ze złowieszczą powolnością
uniosła dłoń do ust.
-
Czy ty, poruczniku Vincent, właśnie stwierdziłeś, że masz
narzeczoną? – zapytała lodowatym tonem. – Wiedziałam, że to
wszystko zbyt piękne, żeby było prawdziwe.
-
Miałem – oznajmił Henry. – Ale to już przeszłość.
Uniosła
na niego niebezpieczne spojrzenie.
-
No więc dlaczego, najdroższy, nic mi o tym nie powiedziałeś? –
zadźwięczał jej potężny głos, odbijając się echem po scenie i
po widowni.
Zabrzmiała gniewnie jak Abigail. Vincent nagle poczuł,
że trzęsą się mu nogi, jak po powrocie z lotu bojowego, kiedy
opuszczały go emocje związane z bitwą. Tyle że teraz
niebezpieczeństwo dopiero nadchodziło…
-
Sam chciałem zapomnieć – stwierdził.
Zapadło ciężkie
milczenie. Patrzyli na siebie, oddaleni o kilka jardów, ale nie
spoglądali sobie w oczy. Wreszcie panna Dryden ciężko westchnęła
i opuściła snop światła z latarki, kryjąc się w ciemnościach
proscenium.
Henry poczuł ołów w żołądku. Czyżby to już
koniec? Po tych wszystkich pięknych wspólnych chwilach miałby z
powrotem stać się dla niej obcym człowiekiem? To musi być kara.
Za to, że odmówił grania roli, którą dla niego napisano? Za to,
że tak bezceremonialnie zerwał z Josephine? A może za to, że nie
potrafił w odpowiednim momencie wziąć życia we własne ręce?
-
Czy to jakaś smutna historia? – dobiegł głos z ciemności.
-
Raczej idiotyczna – odparł Henry. – Nie wykazałem się siłą
woli. Cieszę się, że mam to już za sobą.
-
Trzymam cię za słowo, że masz – odrzekła niewidoczna Linda. –
Bo jak nie…
-
W takim razie może już pójdę? Jeżeli potrzebujesz chwili
spokoju.
Odwrócił
się, chcąc zejść ze sceny.
-
Ani mi się waż! – Linda wychynęła z cienia, rzuciła się ku
Henry’emu, gotowa własną piersią zagrodzić mu drogę. – Nie
po to czekałam cały kwartał, żebyś mi teraz uciekał!
Złapała
go za łokieć i zaprowadziła ku widowni, po schodach obok kanału dla
orkiestry.
-
Zaraz mi o tym opowiesz! – wycedziła groźnie. –
Wszystko wyśpiewasz! Ładna chociaż?
-
Z twarzy – może być. Z charakteru – szkoda gadać. Zresztą nie
wiem, dawno jej nie widziałem.
Weszli
w jedno z przejść pomiędzy rzędami. Mniej więcej pośrodku Linda
skręciła między fotele i opadła na jeden z nich.
-
Porca miseria,
co się ze mną dzieje – jęknęła z rozpaczą. – Nigdy w życiu
o nikogo nie byłam zazdrosna.
-
Nie ma powodu – powiedział Henry, siadając obok niej. – To już
przeszłość.
Spojrzała
na niego groźnie.
-
Być może – odrzekła. – Ale i tak czuję się zraniona i lepiej
by dla ciebie było, abyś sprawił, żebym przestała. No dalej,
opowiadaj! Z wszystkimi szczegółami!
Vincentowi
nie pozostało nic innego, jak pokrótce streścić dzieje swojego
narzeczeństwa – a że było ono dość krótkie, to i szczegółów
nie znalazło się za wiele. Pominął tylko spoliczkowanie, aby
panna Dryden nie pomyślała, że użala się nad sobą albo celowo
przedstawia Josephine w niekorzystnym świetle.
-
Ależ to melodramatyczne – podsumowała, gdy zakończył. – Ona
jest arystokratką, a ja – biedną dziewczyną z prowincji, której,
mimo prawdziwego talentu, nie stać nawet na to, żeby zapłacić
lekarzowi i kupić firanki w ciągu tego samego miesiąca. W dodatku
łączyły cię z nią zobowiązania, nawet jeśli wymuszone. Ale jak
by na sprawę nie patrzeć, to ona jest tam, a ja jestem tu. I będę
bezlitosna!
-
Nie potrzebuję bezlitosnej kobiety – stwierdził Vincent. – Już
raz mi się taka przytrafiła… i wystarczy. Pokochałem cię
dlatego, że jako jedna z nielicznych osób w moim życiu traktujesz
mnie życzliwie. Właśnie nie tak jak ona. To ty byłaś moją
pierwszą miłością. I… cóż… chciałbym, abyś była nią
nadal, chociaż zrozumiem, jeśli…
Dotąd
trzymał rękę na dłoni Lindy, ale teraz ją cofnął. Jej twarz
wciąż była zachmurzona. Ciężkie milczenie znów zapadło.
Henry'ego przepełniał niepokój. Czy dało się jeszcze powrócić
do tego, co było w Boże Narodzenie?
Linda tymczasem miała ochotę się rozpłakać.
Doświadczenie podpowiadało jej, że z zaangażowanych mężczyzn
nigdy nie wychodzi nic dobrego. Serce jednak mówiło inaczej. Henry
nie był jak inni, był kimś, o kogo warto walczyć i sam wykazywał
dużo dobrej woli. Poza tym jego prawie zupełna miłosna
nieporadność wskazywała, że jeśli nawet miał narzeczoną, to
nie spędził z nią zbyt wiele czasu. Przyszło jej do głowy, że
jest naiwna, że jeszcze pożałuje, ale najbardziej na świecie
pragnęła się przekonać, że tym razem doświadczenie ją zawodzi.
Przecież jak dotąd to tylko jej własne obawy, nie pojawił się
żaden realny powód, żeby nie ufać jego słowom! Byłoby łatwiej,
gdyby nie próbowała za wszelką cenę pokazać, kto tu rządzi…
-
Przepraszam, Henry – powiedziała wreszcie. – To hipokryzja żądać
od ciebie spowiadania się z przeszłości, kiedy sama jestem o wiele
bardziej…
-
Nie, to ja przepraszam – przerwał jej Vincent, czując, jak
topnieje pod wpływem chimerycznej hybrydy uczuć, która zamieszkała
w jego piersi. – Rzeczywiście o takiej rzeczy powinienem był
powiedzieć. Jeżeli się gniewasz, to oczywiście masz rację.
-
Chciałabym, poruczniku, ale nie potrafię. Dopiero
w tej chwili naprawdę poczułam, jak bardzo mi na tobie zależy, i
to mnie wprost zabija. Nie chcę cię stracić!
Uścisnęła
dłoń Henry'ego, znów patrząc mu prosto w oczy. Starała się
przybrać jak najłagodniejszy wyraz twarzy, aby go przypadkiem nie
spłoszyć. Ale nie wytrzymała, teatralna natura wzięła nad nią
górę i Linda spojrzała na swego Vincenta jak niebezpieczna
triumfatorka, którą tylko przypływ łaskawości powstrzymuje przez
wywarciem zemsty na zwyciężonym.
-
Ja nie należę do kobiet, które urządzają sceny zazdrości –
oświadczyła – lecz do tych, przez które do nich dochodzi.
Jej
twarz w ułamek sekundy znów stała się wzorcem łagodności.
Przechyliła się ku Vincentowi przez podłokietnik, delikatnie
dotknęła jego policzka.
-
Przytul mnie, Henry – szepnęła. – I to przytul dogłębnie,
jeśli wiesz, co mam na myśli.
Te słowa ostatecznie przełamały barierę, która
przedtem wyrosła między nimi. Sytuacja dojrzała do momentu, w
którym słowa tylko by zawadzały. Linda zarzuciła ramię na szyję
Henry'ego, a on przyciągnął ją do siebie. Usta zbliżyły się,
syciły swoim smakiem i gorącem, które nie ostygło pomimo wielu
tygodni rozstania. Henry zatopił palce w jej sukni, natrafiły na
twardą materię gorsetu, więc jedna dłoń szybko powędrowała
prosto na biodro panny Dryden, a druga wplotła się w jej włosy.
Namiętność rozpętała się z huraganową siłą.
Henry nie zapomniał o najważniejszym, rzucił się do szyi Lindy.
Na drodze stanął mu wysoki kołnierzyk bluzki, ale porucznik bez
trudu sforsował tę przeszkodę. Haftki niżej tak łatwo się już
nie poddały. Na razie mogły poczekać, bo pocałunki w bok szyi
Lindy były czymś wyczekiwanym od dawna. Przytrzymała nawet głowę
Vincenta, by nie zabrał jej zbyt wcześnie. Światło zgasło, gdy
latarka została nagle przyciśnięta, i wrażenia wzrokowe
całkowicie ustąpiły miejsca dotykowym.
Linda,
zapominając o wcześniejszym gniewie, zapragnęła całkiem odsłonić
się przed Henrym i zmusić go, aby całował jej ciało, oddając
swojej ukochanej hołd totalny, ale niestety, tę suknię dało się
ściągnąć tylko przez głowę, a w połączeniu z bluzą wymagała
ona za dużo roboty, do tego gorset – nie dało się czekać, pasja
przeradzała się w pożar. Linda gorączkowo rozpięła Henry’emu
marynarkę, a po niej koszulę, by czynić to, co chciałaby, aby i
on jej czynił.
Poczuł
się lekko speszony, tak gwałtowna adoracja męskiego ciała przez
kobietę (zamiast odwrotnie) wydała mu się nietypowa. Ale nie było
to niemiłe, wręcz przeciwnie. Szybko poddał się dotykowi jej
czarodziejskich ust, a wreszcie do końca zrzucił górne partie
garderoby, żeby nie przeszkadzały. Linda to wspinała się na
wyżyny szaleńczej namiętności, to znów stawała się
niesamowicie czuła, adorując jego wojenne blizny: tę już znajomą,
znad Ostendy, i nowszą, śródziemnomorską, na ramieniu. Henry
wtulił twarz w jej czarne loki. Oszołomił go zapach jej perfum,
połączony z nutą szczęścia, przywołującą wspomnienie tego
skromnie urządzonego mieszkania, gdzie porucznik Vincent przeżył
najlepszy tydzień swojego życia. Czy Josephine – bodaj ją zaraza
– mogłaby tak pachnieć?
Myśleć w takiej chwili o Josephine było
nieprzyzwoitością większą niż cokolwiek wyobrażalnego. Gdzieś
z tyłu głowy poczuł przez moment jej lodowate spojrzenie, płonące
milczącą groźbą, parzące go bezgłośną zapowiedzią tego, co
zrobi, kiedy dowie się o Lindzie. Po prostu zniszczy go… Ale nie
poddał się. Co go z tamtą właściwie łączy? Śmiech na sali. To
Linda jest prawdziwa, och, jak prawdziwa!
Musiał jak najszybciej
utwierdzić się w tym przekonaniu. Jego dłoń jakimś cudem
zabłądziła pod spódnicę. Trafiła na nogę Lindy, prześlizgnęła
się gładko wzdłuż pończochy, natrafiła na misterną koronkę i
zatrzymała się dopiero dalej, tam, gdzie kończyła się pończocha,
a zaczynało ciało. Panna Dryden z sykiem wciągnęła powietrze i
przygryzła wargę.
Podłokietnik, niczym miecz Tristana i Izoldy, wciąż
ich rozdzielał, uniemożliwiając pełny kontakt. Linda postanowiła
to w końcu zmienić, podrywając się ze swego miejsca, by wskoczyć
Henry'emu na kolana. Coś jej jednak po ciemku nie wyszło i omal nie
runęła na ziemię, w lukę między fotelami. Uratował ją Vincent,
łapiąc za biodra, ale zamiast podciągnąć w górę, łagodnie
złożył pannę Dryden na podłodze i zawisł nad nią.
Zachichotała, odpięła jego latarkę i najpierw zaświeciła mu w
twarz, a potem przesunęła światło po jego odsłoniętej piersi.
Otoczyła Henry'ego ramionami, przyciągnęła do siebie, aż mało
brakowało, aby upadł na nią całym swym ciężarem. Kolejny raz
wymienili długi, gorący pocałunek.
Nagle Vincent poczuł, jak jej dłoń pełznie wzdłuż jego uda.
-
Czy…? – zapytał lakonicznie.
Linda
energicznie pokiwała głową i cmoknęła Henry'ego w czubek nosa.
Potem zgasiła latarkę, wepchnęła ją gdzieś pod fotel. Uniosła
biodra i z głębokim, spazmatycznym westchnieniem wpuściła go.
Henry'emu
aż zakręciło się w głowie. Wrażenie to, choć tak nagłe, było
ze wszech miar wspaniałe i pragnął przeżywać je jak najczęściej.
Teraz jednak najważniejsze było dla niego, by przekonać pannę
Dryden, że to ona znaczy dla niego najwięcej w całym Imperium
Brytyjskim, i przekonywał ją na tej podłodze z całą mocą, a ona
poddawała się jego głębokim argumentom. Otoczyła go nogami, w
jej gardle wydawały się kotłować tłumione krzyki, na szyi
napięły się mięśnie, jak gdyby za wszelką cenę usiłowała nie
dopuścić, by pełna moc jej potężnego głosu zakłóciła spokój
spowitej w mrokach sali.
Gdyby w teatrze paliło się światło, jedyną rzeczą widoczną od strony
sceny, która zdradzałaby czyjąkolwiek obecność, byłby samotny
czerwony pantofelek drżący pomiędzy jednym oparciem fotela a
drugim. Na podłodze wśród foteli trwał jednak silny sztorm
namiętności. Henry z Lindą w takiej chwili rozumieli się bez
słów, słychać było jedynie ich oddechy, rozgrzane jak para z
paleniska lokomotywy, jak opar nad gorącym źródłem. Vincent
zachłannie i szczodrze całował swoją śpiewaczkę, a gdy co jakiś
czas na kilka sekund zapalała latarkę, widział jej oczy, które
zdawały się mówić: „Kocham cię, mój słodki
poruczniku, i zawsze będę kochać, a przynajmniej tak długo, jak
długo będziesz mówił, że jestem wspaniała; co prawda wszyscy
ciągle tak mówią, ale tylko w twoich ustach, łotrze jeden,
sprawia mi to przyjemność”. Obejmowała go, to przytulając mocno
i namiętnie, to znów dając mu większą swobodę działania, a
Henry czuł, jak po jego plecach przesuwają się jej rozgrzane
dłonie, ostre paznokcie i szorstkie rękawy.
Wtem
sztorm przerodził się w tajfun. Oczy Lindy rozszerzyły się
gwałtownie. Mimo najsilniejszych starań z jej szkarłatnych warg
uleciał niski, przeciągły pomruk. Na krótką chwilę jej oblicze
zmieniło się w żywą maskę czystego obłędu, jakby wprost wziętą
z japońskiego teatru. Henry przeraził się, sądząc, że niechcący
zrobił Lindzie krzywdę. Chciał się wycofać, lecz przyciągnęła
go ku sobie, mocno zamknęła w ramionach, których żelaznego
uścisku nikt by się nie spodziewał po tak drobnej postaci. W
obawie, że ostatecznie nie wytrzyma bez krzyku, desperacko ugryzła
Vincenta w bark. Z ekstatycznego przemieszania bólu z rozkoszą Vincent sam stracił
zmysły i oboje równocześnie złożyli ofiarę wielkiej Rati Dewi.
***
W
teatrze wciąż panował mrok, a oni leżeli bezwładnie między
fotelami. Rozgrzani i rozchełstani, cieszyli się każdą
spędzoną wspólnie sekundą. Henry obejmował Lindę, tulił do
siebie jej ciepłe, rozedrgane ciało i od czasu do czasu całował w
czoło.
-
Właśnie tak powinno wyglądać powitanie po bardzo długiej rozłące
– stwierdziła panna Dryden.
-
Nie mogliśmy się wstrzymać parę godzin? – zapytał Henry. –
Aż będziemy w domu?
-
Nie – odparła stanowczo. – Powitanie ma swoje prawa.
-
A powiedz… Z tym zgaśnięciem światła w finale przedstawienia to
był przypadek czy planowany efekt?
-
Na pewno nie planowany – uznała Linda. – Graliśmy to już
jedenaście razy i dotąd nie było takich atrakcji.
-
Rzeczywiście – uzmysłowił sobie porucznik Vincent. – Kiedy
wychodziliśmy, też nie było prądu.
Roześmiała
się, wyciągając spod fotela jego latarkę.
-
Ale przyznasz, że za pomocą niespodziewanego zapalania i gaszenia
światła można sobie ciekawie urozmaicić rozrywkę? Miałeś
genialny pomysł, żeby przynieść latarkę.
-
Nie planowałem takiego jej użycia.
-
Czasem nieplanowane pomysły są najlepsze. No dobrze, pora wstać.
Mimo wszystko nie mam zamiaru przesiedzieć całej nocy w miejscu
pracy.
-
Odprowadzę cię – zaoferował Henry.
-
Ależ oczywiście! – panna Dryden uśmiechnęła się szeroko. –
Odprowadzisz i już tam zostaniesz!
-
A co z Tonym?
-
Myślisz, że bez ciebie sobie nie poradzi? To dorosły człowiek.
-
Ma załamanie nerwowe – przypomniał Vincent. – Lekarz to
potwierdził. Jest zdruzgotany i martwię się o niego. Powinienem
chociaż sprawdzić, czy wszystko z nim dobrze.
-
To zajrzysz rano do hotelu – zaproponowała Linda. – Możesz go
nawet zaprosić na obiad, chętnie go poznam. A teraz chodźmy,
naprawdę musimy już iść.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz