Rozdział 43. Scena w ciemności


Kapitan Scolding wysiadł z tramwaju. Natarczywe brzęczenie dzwonka i następujący po nim hurgot kół po szynach, odgłosy kroków, rozmowy przechodniów. Na jezdni auta, zaprzęgi, czasem przemknie rowerzysta. Tony ruszył trotuarem, wodząc obojętnym wzrokiem po mijanych ludziach: garnitury, mundury, suknie, garsonki… Witryny sklepów i zakładów usługowych jarzyły się świetlnym przepychem, po restauracjach siedzieli urlopowani oficerowie i rozmaici cywile. Dźwięki i obrazy codziennego życia, tak zwykłe i jednocześnie tak nierealne. Czy ja jeszcze potrafię cieszyć się życiem, zastanawiał się Tony, omiatając spojrzeniem ulice Portsmouth. Czy może prawdziwe są tylko ogień, ból i śmierć? Przede wszystkim ta ostatnia, może to wyłącznie ona jest prawdziwa…
- Słyszysz mnie? – zapytał Henry Vincent.
- Co…? Przepraszam, zamyśliłem się.
- Czy to znowu TE myśli?
- Hej, jest już szósta! – Tony pokazał zegarek. – Prawie cały dzień mi się udawało.
- Po prostu potrzebujesz rozrywki – ocenił Henry. – Kiedy masz co robić, nie myślisz o tym.
- Ale i tak nie mogę jeszcze uwierzyć, że mam wolne i przez jakiś czas nie muszę ponosić odpowiedzialności za innych. Wydaje mi się to całkowitą abstrakcją. Czuję się, jakbym patrzył na przedstawienie w teatrze, a nie prawdziwe życie.
- Jeżeli teraz czujesz się, jakbyś był w teatrze – zauważył porucznik Vincent – to co powiesz, kiedy naprawdę pójdziemy do teatru?
- Mam nadzieję, że nic nie powiem, tylko będę się cieszył spektaklem – odparł Scolding. – Wręcz modlę się, aby tak było.
- Te wszystkie nerwy muszą z ciebie wywietrzeć. Jeszcze się nie przyzwyczaiłeś do zmiany otoczenia.
- Wiesz, co by mi pomogło? Lot. Znaleźć się znów w powietrzu… Może ktoś w Calshot by mi użyczył maszyny.
- O nie, nie pojedziemy do Calshot. Jesteś na urlopie, nie wolno ci nawet myśleć o służbie. Przyjechaliśmy do samego Portsmouth i tu zostaniemy przez najbliższe trzy dni.
- Gdybym tak chociaż poleciał jako pasażer…
- Potrzebowalibyśmy trzymiejscowego samolotu. No, może sterowca. Myślisz, że tak łatwo nam go dadzą?
- Dlaczego trzymiejscowego?
- Jak to? Ty, pilot i jeszcze ja, żebym cię miał na oku.
- Boisz się, że wyskoczę z kokpitu? – zapytał Tony.
- Nie – odparł Vincent surowym tonem. – Ale ciekawe, że ci to przyszło do głowy.
Ach, ależ on opiekuńczy, pomyślał Scolding z czułością. Przed rokiem to ja czuwałem przy jego łóżku, gdy cierpiał na zapalenie krtani, a teraz przyszła jego kolej, aby zaopiekować się mną. Dobrze, że nie powiedziałem nic o brzytwie, bo jeszcze by mi zabronił się golić.
Posmutniał nieco. Henry, Emily – wspaniali ludzie. Czuł, że mogą zmienić go na lepsze, ale czy on zdoła im się odwdzięczyć? Nie wiadomo, czy nie stanie się dla nich ciężarem…
Tak czy inaczej, chwila swobody przydarzyła się w sam raz, Vincent zaczął już dźwigać na karku całą eskadrę i jego, starego neurastenika. Należy mu się trochę relaksu. Bez względu na to, jak fatalnie będę się czuł, postanowił Tony, nie zrobię nic, przez co Henry miałby zepsuty urlop.
- Ciekawe, gdzie się podział Dunmore – zauważył.
- Korzysta z urlopu – odparł Henry. – Tak starannie, że go nie znajdziesz.
- Też bym chciał tak umieć.
- Musisz na nowo odkryć życie poza służbą. Kiedy przyjedziemy do Emily, poważnie z nią o tym porozmawiam.
- Tylko się nie przemęczaj. Pamiętaj, że to również twój urlop.
Kiedy Tony i Henry przybyli do Portsmouth, stanęło przed nimi odpowiedzialne zadanie zdobycia prezentów dla dziewczyn. Chodzili więc po różnych sklepach, przebierali i dyskutowali. Vincent dość szybko znalazł malachitowego skarabeusza w stylu staroegipskim, który jego zdaniem spodobałby się Lindzie. Scolding wahał się o wiele dłużej, w obawie, że urazi Emily zbyt banalnym podarkiem, ostatecznie jednak Henry przekonał go, że komplet markowych wiecznych piór to nie jest zły pomysł.
W porze obiadowej poszli do restauracji. Spotkali tam inżyniera z Calshot, którego poznali, kiedy stacjonowali tu wraz z „Evelyn”. Inżynier opowiedział, że wszystko po staremu – nadal mniej samolotów niż ludzi, którzy chcą nimi latać.
Wieczorem nadeszła zaś chwila upragniona zwłaszcza przez Henry’ego – przedstawienie w teatrze.
- Na co właściwie idziemy? – zapytał Scolding, gdy weszli już na schody New Theatre Royal.
- Cóż, ja idę posłuchać Lindy, tytuł przedstawienia jest mi obojętny. Jakaś operetka.
- Czy ona wie, że będziesz na widowni?
- Pewnie! Przecież umówiłem się z nią po spektaklu.
Tony uśmiechnął się szeroko, aż Vincenta przeszły dreszcze.
- Z czego się tak cieszysz? – zapytał zaniepokojony.
- To dość sympatyczne, obserwować ukochaną przy robocie. Ciekawe, co by Linda powiedziała, mogąc oglądać, jak strzelamy do U-boota albo zrzucamy bomby na Arabów.
- No wiesz? – Henry zaśmiał się łagodnie, przyjacielowi najwyraźniej wracał humor.
Operetka była dziełem lokalnych twórców z Hampshire. Nic wielkiego, pod względem muzycznym mało oryginalna, niemniej była to lekka, rozrywkowa historia oparta na wątku rywalizacji dwóch przedsiębiorczych panien o przyzwoitego i mężnego, ale nie całkiem rozgarniętego młodego człowieka; w sam raz dla żołnierzy czekających na przesiadkę na kontynent. Linda Dryden grała złą intrygantkę i jak zwykle kradła całe przedstawienie, wykazując się talentem komediowym, choć jeśli chodzi o partie śpiewane, to materiał nie pozwalał jej stuprocentowo rozwinąć skrzydeł. Dotrzymywał jej pola odtwórca roli głównego amanta, całkiem niezły tenor, ten jednak wygłaszał swe kwestie z dziwnym, jakby australijskim akcentem, który przy śpiewaniu w niewiadomy sposób znikał bez śladu. Drugą panną, tą pozytywną, był alt, dojrzała blondynka o przyjemnej barwie głosu, której Henry dotąd nie słyszał. Radziła sobie dobrze, musiała być zawodową śpiewaczką albo przynajmniej amatorką poważnie traktującą swoje zajęcie, ale i tak nie dorównywała pannie Dryden.
Co się zaś tyczy Adeli Blakeley, występującej tu w drugoplanowej, ale ważnej roli służącej… Porucznik Vincent sądził, że jej zły obraz w jego pamięci jest głównie odzwierciedleniem niechęci, jaką żywiła do niej Linda, a sama blond sopranistka akurat miała zły dzień, kiedy ją słyszał. Teraz jednak musiała mieć jeszcze gorszy, bo jej występ zaczął się poprawnie, a skończył poniżej wszelkiej krytyki. Cięła koguty, myliła tekst, a czasem nawet nie nadążała za orkiestrą. Kiedy zaś nie była zajęta śpiewem ani dość drewnianą grą aktorską, zaraz zaczynała się gapić w kierunku widowni z podnieconym, a może zaniepokojonym wyrazem twarzy.
Jak to w komedii, wszystko dobrze się skończyło. Zła intrygantka poniosła zasłużoną karę i w ostatniej arii obiecywała poprawę. Aria była całkiem zabawna i wreszcie dawała pannie Dryden szansę zademonstrowania pełni talentu i umiejętności.
Wtem, w kulminacyjnym momencie, w New Theatre Royal wysiadła elektryczność. Zapanowała konsternacja, po widowni przebiegł szum. Większość orkiestry umilkła, niektórzy muzycy grali dalej, ale z dezorientacji puszczali kiksy. A Linda, szelma jedna, śpiewała dalej, jakby nic się nie zdarzyło. Nie pomyliła się w tym całym bałaganie nawet o pół tonu. Animusz sopranistki dodał ducha części muzyków, którzy, nie widząc dyrygenta ani nawet własnych nut, po partyzancku podjęli grę. Przy tak chaotycznym akompaniamencie i w przewrotnej interpretacji Lindy aria nabierała wręcz nowego sensu: bohaterka wprawdzie obiecywała, że się zmieni, ale mogła mieć na myśli, że następnym razem nie da się zdemaskować.
I kiedy już numer zmierzał ku końcowi, w ostatnich taktach światło zabłysło znowu, ukazując na scenie pannę Dryden tryumfującą mimo porażki, a obok dość zbitego z tropu pracownika teatru, który właśnie szedł jej przekazać wiadomość, że przedstawienie przerwane.
- Oni to zrobili specjalnie – powiedział rozbawiony kapitan Scolding, ale Cejloński Storczyk go nie słyszał, wpatrując się w Lindę jak urzeczony.
Opadła kurtyna i buchnęły oklaski, które przerodziły się w owację na stojąco. Wykonawcy wyszli ukłonić się publiczności, na scenę trafiło kilka bukietów. Ciekawe, które z nich nie są dla Lindy, pomyślał Henry. Adela Blakeley gdzieś się zawieruszyła, może po ciemku straciła orientację. Zapalono światła.

Po przedstawieniu oficerowie wyszli przed teatr i przez moment stali na schodach, pod arkadami.
- Trafisz sam do hotelu? – upewnił się Henry.
- A ile, twoim zdaniem, mam lat? – odparł Tony; urlop ewidentnie mu służył.
- Wolałbym mieć świadomość, że nie muszę się o ciebie martwić.
- Bez obawy – Scolding uspokoił obserwatora. – Nie zamierzam się włóczyć po mieście. Będę spał może i do dziesiątej.
Ruszył chodnikiem, a Vincent odprowadzał go wzrokiem. Po kilkudziesięciu krokach Tony odwrócił się i przesłał obserwatorowi uspokajający uśmiech. Chyba nie było jeszcze z nim tak źle?
Spektakl dobiegł końca, ale wieczór dopiero się zaczynał. Henry bezbłędnie trafił do garderob aktorów. Poczuł coś jakby lęk: czy po tylu miesiącach miłość przetrwała? Tylko w jeden sposób mógł się przekonać. Zastukał do drzwi i nacisnął klamkę.
Linda Dryden już na niego czekała. Stała w tej samej staromodnej sukni, którą miała na sobie podczas spektaklu, i patrzyła Vincentowi prosto w oczy.
- Jesteś, mój poruczniku – powiedziała z niekłamaną satysfakcją.
Uśmiechnęła się szeroko i rozłożyła ręce, jakby chciała go uścisnąć. Nie czekała jednak, aż Henry wpadnie jej w ramiona, sama ku niemu podbiegła. Stając na palcach i przytrzymując się ramion Vincenta, przywitała go gorącym pocałunkiem. Henry objął ją w talii. Niespodziewanie poczuł, jak ogarnia go spienioną falą szczęście, którego od niepamiętnych czasów nie doświadczał. To była ona, jego Linda!
- Nadal jestem niższa od ciebie, ale za to śmielsza – stwierdziła. – Chodź!
Panna Dryden pociągnęła ukochanego w głąb pomieszczenia, niemal rzuciła na fotel, a sama usiadła obok.
- No, opowiadaj – zachęciła z błyszczącymi oczyma. – Jak ci tam było?
- Zimno.
- Niemożliwe! W Afryce zimno?
- Bo tylko ty jesteś moim ciepłem.
Linda westchnęła, jej oddech niespodziewanie przyśpieszył. Mocno ścisnęła dłoń Henry’ego.
- Boże, jak mi cię brakowało… Cierpiałam bez ciebie! Byłam autentycznie chora, wszystkie swoje siły wkładałam w śpiew. Odwalałam przedstawienie za przedstawieniem, a potem nie pamiętałam, co robiłam przez resztę wieczoru. Gazety pisały, że jestem u szczytu formy, a ja czułam się gorzej niż w piekle. Coś ty ze mną zrobił, poruczniku Vincent!
- Teraz jesteśmy kwita – odparł Henry – bo ja się tak czułem po naszym pierwszym spotkaniu.
- A teraz już nie?
- Teraz miałem świadomość, że na mnie czekasz. Łatwiej mi było znieść to wszystko. Poza tym listy bardzo łagodzą rozstanie.
- O tak, listy! – rozpromieniła się panna Dryden. – Codziennie czytam je sobie do poduszki.
- A ja, niestety, nie mogę. Poszły na dno.
Posmutniała, ale tylko na chwilę.
- Nie szkodzi! Napiszę jeszcze niejeden.
- Straciłem kilka innych rzeczy. Pamiątkowy pistolet, mój futrzany płaszcz, no i flet – stwierdził Vincent ponuro.
- To przykre. Ale najważniejsze, że przeżyłeś! A co do fletu, masz jeszcze ten koncertowy, który dostałeś od Tony’ego. Przechowałam go dla ciebie.
Linda wzięła z toaletki butelkę szampana i rozlała do kieliszków.
- Jak ci się dzisiaj podobało nasze złotowłose beztalencie? – zapytała ironicznie.
- Mówisz o pannie Blakeley? – Henry niemal poczuł, jak się czerwieni z zażenowania.
- Przeszła samą siebie! – wybuchnęła panna Dryden. – To nawet nie był poziom amatorski! W życiu nie słyszałam, żeby ktoś tak bardzo nie trafiał w akompaniament! Nawet ona sama!
- Była dość rozkojarzona. Może ma jakieś problemy w domu.
- Nie sądzę. Widziałeś, jak strzelała oczami w stronę widowni? Jakby się za kimś rozglądała.
- Mam nadzieję, że nie za mną.
- Lepiej, aby tak nie było, bo inaczej jej flaczki zawisną na wieży kościoła Świętej Trójcy w Gosport!
- Chyba jednak Adela nie jest dla nas zagrożeniem – Vincent całkiem już się rozluźnił. – Odkąd cię znam, jestem całkiem niewrażliwy na inne kobiety, aż się Dunmore ze mnie śmieje.
- O?
- Kiedy byliśmy na Rodos, twierdził, że Greczynki ciągle się za mną oglądały. Utrzymywał zresztą, że w Anglii dzieje się to samo. A ja równie dobrze mógłbym być ślepy.
- Cóż, poruczniku, dla mnie to jasne, że bogini miłości obdarzyła cię potężnym błogosławieństwem. Macie chyba jakąś na Cejlonie? Na pewno macie, czuję to za każdym razem, kiedy patrzę ci w oczy.
- W moich stronach mieszkają sami Syngalezi, buddyści. Ale to chyba powinna być Rati Dewi. Nie wiem, nie wyznaję.
- To bardzo nierozsądnie z twojej strony! A gdyby się okazało, że to ja jestem jej… awatarą, tak?
- Nie potrzebujesz boskości, żebym cię wielbił.
- Może i nie. Żeby czuć się półboginią, wystarczy mi kawałek partytury i pełna sala. Ty odpowiadasz za drugie pół.
- I jestem zaszczycony.
- Dość gadania. No, pokaż, jak oddajesz cześć swojej bogini.
Wyprostowała nogę, kładąc Henry'emu na udzie lśniący czerwony pantofelek. Henry ostrożnie uniósł go oburącz i złożył na grzbiecie stopy delikatny pocałunek przez pończochę.
- Tylko tyle? – Linda zalotnie zatrzepotała rzęsami. – Można by pomyśleć, że po tak długiej rozłące zedrzesz ze mnie suknię i posiądziesz tam, gdzie stoję. Co zresztą nie byłoby mi niemiłe, pod warunkiem, że najpierw poprosiłbyś o pozwolenie.
- Miałem taki zamiar – odparł Vincent. – Ale jestem zbyt nieśmiały.
Wybuchnęła śmiechem, podając mu drugą stopę do ucałowania.
- No i jak tu cię nie kochać? Chociaż w takiej sytuacji musiałabym i ja zedrzeć z ciebie ubranie, a nie bardzo mam ochotę odpowiadać za zniszczenie własności rządowej.
- Oficerowie szyją sobie mundury prywatnie – uściślił Henry.
- Dobrze – zgodziła się. – Obiecuję, że nie narażę na uszczerbek twoich finansów, powstrzymam się do momentu, kiedy będziemy w domu. A teraz opowiadaj.
- O czym?
- No, już wiem, że za mną tęskniłeś, to teraz o wszystkim innym. Nie szkodzi, że już o tym pisałeś, chcę słuchać twojego głosu.
Zdążyli już wypić szampana, więc dolała więcej.
- Ciężko było? – zapytała, by ośmielić Henry’ego. – Zahaczyliście może o Włochy?
- Czy Rodos się liczy jako Włochy? Albo Cyrenajka?
Ponieważ szczęśliwi podobno czasu nie liczą, także Henry z Lindą ani się nie spostrzegli, jak zrobiło się kwadrans po dziesiątej.
- Nie powinniśmy już iść? – zaniepokoił się porucznik.
- Możliwe – stwierdziła Linda. – Chyba zostaliśmy sami.
- Zamknęli nas?
- To nic, dorobiłam sobie klucz. A może chciałbyś spojrzeć na świat z mojej perspektywy?
Wychodząc na korytarz, zagłębili się w nieprzeniknioną ciemność. Nie dało się zapalić światła, bo znowu wysiadł prąd. Panna Dryden mruknęła coś z niezadowoleniem i chciała wrócić do garderoby po lampę naftową, ale Henry przypomniał sobie, że ma w kieszeni latarkę, i zawiesił ją sobie na guziku.
Wybrali się na krótką wycieczkę po spowitym nocą teatrze. Linda chciała pokazać ukochanemu rekwizytornię, ale ta okazała się zamknięta.
Od razu więc wyszli na proscenium. Latarka Henry'ego wydobywała z mroku ciężką kurtynę i pląsającą na jej tle Lindę. Potem zwrócił snop światła w stronę widowni, odsłaniając rzędy foteli o zaokrąglonych oparciach, fale drewniano-tekstylnego morza, którego władczynią co wieczór stawała się sopranistka bardzo mu bliska.
- Oto moje pole bitwy, poruczniku – przemówiła dźwięcznie.
Henry znów skierował latarkę w stronę głosu. Linda wydobyta z mroku prezentowała się tajemniczo i pociągająco. To właśnie była kobieta, która tyle czasu na niego czekała!
- Jesteś jeszcze bardziej najwspanialsza, niż do tej pory sądziłem – wyznał.
Uśmiechnęła się szeroko i przesłała mu całusa. Potem podbiegła, złapała Vincenta za ręce i puścili się w łagodny taniec na ciemnej scenie.
- Jestem bardzo utalentowana – nuciła Linda półgłosem – ale szkoda, że nie mam jeszcze talentu plastycznego, bo namalowałabym twój portret, kiedy śpisz. Wyglądasz wtedy tak cudownie…
- Możesz mnie sfotografować.
- To nie to samo, poza tym nie mam aparatu. Za to znalazłam dla ciebie kilka zdjęć, wybierzesz sobie któreś.
- Tobie też się ode mnie jakieś należy – stwierdził Henry. – Obowiązkowo pójdę do fotografa, jak wrócę z Walii.
- A co cię tam ciągnie?
- Urodziny narzeczonej.
- Co takiego?!
- Narzeczonej Tony’ego. To znaczy właściwie nie jest jego narzeczoną, ale tak ją traktuje, jakby była.
- To zupełnie jak my! – ucieszyła się Linda. – Nie żebym coś ci sugerowała, dobrze wiesz, co o tym myślę. Ale to tak zabrzmiało, że już się wystraszyłam, że masz może narzeczoną w innym porcie. W takiej sytuacji byłabym od razu na straconej pozycji, bo ktoś taki jak ty z pewnością nie wybiera sobie narzeczonej przypadkowo.
- Nie wybrałem jej sobie sam – wypalił odruchowo Henry.
Trzask kieliszka rozbijającego się o deski sceny uzmysłowił mu nagle, co uczynił. Linda nagle pobladła i ze złowieszczą powolnością uniosła dłoń do ust.
- Czy ty, poruczniku Vincent, właśnie stwierdziłeś, że masz narzeczoną? – zapytała lodowatym tonem. – Wiedziałam, że to wszystko zbyt piękne, żeby było prawdziwe.
- Miałem – oznajmił Henry. – Ale to już przeszłość.
Uniosła na niego niebezpieczne spojrzenie.
- No więc dlaczego, najdroższy, nic mi o tym nie powiedziałeś? – zadźwięczał jej potężny głos, odbijając się echem po scenie i po widowni.
Zabrzmiała gniewnie jak Abigail. Vincent nagle poczuł, że trzęsą się mu nogi, jak po powrocie z lotu bojowego, kiedy opuszczały go emocje związane z bitwą. Tyle że teraz niebezpieczeństwo dopiero nadchodziło…
- Sam chciałem zapomnieć – stwierdził.
Zapadło ciężkie milczenie. Patrzyli na siebie, oddaleni o kilka jardów, ale nie spoglądali sobie w oczy. Wreszcie panna Dryden ciężko westchnęła i opuściła snop światła z latarki, kryjąc się w ciemnościach proscenium.
Henry poczuł ołów w żołądku. Czyżby to już koniec? Po tych wszystkich pięknych wspólnych chwilach miałby z powrotem stać się dla niej obcym człowiekiem? To musi być kara. Za to, że odmówił grania roli, którą dla niego napisano? Za to, że tak bezceremonialnie zerwał z Josephine? A może za to, że nie potrafił w odpowiednim momencie wziąć życia we własne ręce?
- Czy to jakaś smutna historia? – dobiegł głos z ciemności.
- Raczej idiotyczna – odparł Henry. – Nie wykazałem się siłą woli. Cieszę się, że mam to już za sobą.
- Trzymam cię za słowo, że masz – odrzekła niewidoczna Linda. – Bo jak nie…
- W takim razie może już pójdę? Jeżeli potrzebujesz chwili spokoju.
Odwrócił się, chcąc zejść ze sceny.
- Ani mi się waż! – Linda wychynęła z cienia, rzuciła się ku Henry’emu, gotowa własną piersią zagrodzić mu drogę. – Nie po to czekałam cały kwartał, żebyś mi teraz uciekał!
Złapała go za łokieć i zaprowadziła ku widowni, po schodach obok kanału dla orkiestry.
- Zaraz mi o tym opowiesz! – wycedziła groźnie. – Wszystko wyśpiewasz! Ładna chociaż?
- Z twarzy – może być. Z charakteru – szkoda gadać. Zresztą nie wiem, dawno jej nie widziałem.
Weszli w jedno z przejść pomiędzy rzędami. Mniej więcej pośrodku Linda skręciła między fotele i opadła na jeden z nich.
- Porca miseria, co się ze mną dzieje – jęknęła z rozpaczą. – Nigdy w życiu o nikogo nie byłam zazdrosna.
- Nie ma powodu – powiedział Henry, siadając obok niej. – To już przeszłość.
Spojrzała na niego groźnie.
- Być może – odrzekła. – Ale i tak czuję się zraniona i lepiej by dla ciebie było, abyś sprawił, żebym przestała. No dalej, opowiadaj! Z wszystkimi szczegółami!
Vincentowi nie pozostało nic innego, jak pokrótce streścić dzieje swojego narzeczeństwa – a że było ono dość krótkie, to i szczegółów nie znalazło się za wiele. Pominął tylko spoliczkowanie, aby panna Dryden nie pomyślała, że użala się nad sobą albo celowo przedstawia Josephine w niekorzystnym świetle.
- Ależ to melodramatyczne – podsumowała, gdy zakończył. – Ona jest arystokratką, a ja – biedną dziewczyną z prowincji, której, mimo prawdziwego talentu, nie stać nawet na to, żeby zapłacić lekarzowi i kupić firanki w ciągu tego samego miesiąca. W dodatku łączyły cię z nią zobowiązania, nawet jeśli wymuszone. Ale jak by na sprawę nie patrzeć, to ona jest tam, a ja jestem tu. I będę bezlitosna!
- Nie potrzebuję bezlitosnej kobiety – stwierdził Vincent. – Już raz mi się taka przytrafiła… i wystarczy. Pokochałem cię dlatego, że jako jedna z nielicznych osób w moim życiu traktujesz mnie życzliwie. Właśnie nie tak jak ona. To ty byłaś moją pierwszą miłością. I… cóż… chciałbym, abyś była nią nadal, chociaż zrozumiem, jeśli…
Dotąd trzymał rękę na dłoni Lindy, ale teraz ją cofnął. Jej twarz wciąż była zachmurzona. Ciężkie milczenie znów zapadło. Henry'ego przepełniał niepokój. Czy dało się jeszcze powrócić do tego, co było w Boże Narodzenie?
Linda tymczasem miała ochotę się rozpłakać. Doświadczenie podpowiadało jej, że z zaangażowanych mężczyzn nigdy nie wychodzi nic dobrego. Serce jednak mówiło inaczej. Henry nie był jak inni, był kimś, o kogo warto walczyć i sam wykazywał dużo dobrej woli. Poza tym jego prawie zupełna miłosna nieporadność wskazywała, że jeśli nawet miał narzeczoną, to nie spędził z nią zbyt wiele czasu. Przyszło jej do głowy, że jest naiwna, że jeszcze pożałuje, ale najbardziej na świecie pragnęła się przekonać, że tym razem doświadczenie ją zawodzi. Przecież jak dotąd to tylko jej własne obawy, nie pojawił się żaden realny powód, żeby nie ufać jego słowom! Byłoby łatwiej, gdyby nie próbowała za wszelką cenę pokazać, kto tu rządzi…
- Przepraszam, Henry – powiedziała wreszcie. – To hipokryzja żądać od ciebie spowiadania się z przeszłości, kiedy sama jestem o wiele bardziej…
- Nie, to ja przepraszam – przerwał jej Vincent, czując, jak topnieje pod wpływem chimerycznej hybrydy uczuć, która zamieszkała w jego piersi. – Rzeczywiście o takiej rzeczy powinienem był powiedzieć. Jeżeli się gniewasz, to oczywiście masz rację.
- Chciałabym, poruczniku, ale nie potrafię. Dopiero w tej chwili naprawdę poczułam, jak bardzo mi na tobie zależy, i to mnie wprost zabija. Nie chcę cię stracić!
Uścisnęła dłoń Henry'ego, znów patrząc mu prosto w oczy. Starała się przybrać jak najłagodniejszy wyraz twarzy, aby go przypadkiem nie spłoszyć. Ale nie wytrzymała, teatralna natura wzięła nad nią górę i Linda spojrzała na swego Vincenta jak niebezpieczna triumfatorka, którą tylko przypływ łaskawości powstrzymuje przez wywarciem zemsty na zwyciężonym.
- Ja nie należę do kobiet, które urządzają sceny zazdrości – oświadczyła – lecz do tych, przez które do nich dochodzi.
Jej twarz w ułamek sekundy znów stała się wzorcem łagodności. Przechyliła się ku Vincentowi przez podłokietnik, delikatnie dotknęła jego policzka.
- Przytul mnie, Henry – szepnęła. – I to przytul dogłębnie, jeśli wiesz, co mam na myśli.
Te słowa ostatecznie przełamały barierę, która przedtem wyrosła między nimi. Sytuacja dojrzała do momentu, w którym słowa tylko by zawadzały. Linda zarzuciła ramię na szyję Henry'ego, a on przyciągnął ją do siebie. Usta zbliżyły się, syciły swoim smakiem i gorącem, które nie ostygło pomimo wielu tygodni rozstania. Henry zatopił palce w jej sukni, natrafiły na twardą materię gorsetu, więc jedna dłoń szybko powędrowała prosto na biodro panny Dryden, a druga wplotła się w jej włosy.
Namiętność rozpętała się z huraganową siłą. Henry nie zapomniał o najważniejszym, rzucił się do szyi Lindy. Na drodze stanął mu wysoki kołnierzyk bluzki, ale porucznik bez trudu sforsował tę przeszkodę. Haftki niżej tak łatwo się już nie poddały. Na razie mogły poczekać, bo pocałunki w bok szyi Lindy były czymś wyczekiwanym od dawna. Przytrzymała nawet głowę Vincenta, by nie zabrał jej zbyt wcześnie. Światło zgasło, gdy latarka została nagle przyciśnięta, i wrażenia wzrokowe całkowicie ustąpiły miejsca dotykowym.
Linda, zapominając o wcześniejszym gniewie, zapragnęła całkiem odsłonić się przed Henrym i zmusić go, aby całował jej ciało, oddając swojej ukochanej hołd totalny, ale niestety, tę suknię dało się ściągnąć tylko przez głowę, a w połączeniu z bluzą wymagała ona za dużo roboty, do tego gorset – nie dało się czekać, pasja przeradzała się w pożar. Linda gorączkowo rozpięła Henry’emu marynarkę, a po niej koszulę, by czynić to, co chciałaby, aby i on jej czynił.
Poczuł się lekko speszony, tak gwałtowna adoracja męskiego ciała przez kobietę (zamiast odwrotnie) wydała mu się nietypowa. Ale nie było to niemiłe, wręcz przeciwnie. Szybko poddał się dotykowi jej czarodziejskich ust, a wreszcie do końca zrzucił górne partie garderoby, żeby nie przeszkadzały. Linda to wspinała się na wyżyny szaleńczej namiętności, to znów stawała się niesamowicie czuła, adorując jego wojenne blizny: tę już znajomą, znad Ostendy, i nowszą, śródziemnomorską, na ramieniu. Henry wtulił twarz w jej czarne loki. Oszołomił go zapach jej perfum, połączony z nutą szczęścia, przywołującą wspomnienie tego skromnie urządzonego mieszkania, gdzie porucznik Vincent przeżył najlepszy tydzień swojego życia. Czy Josephine – bodaj ją zaraza – mogłaby tak pachnieć?
Myśleć w takiej chwili o Josephine było nieprzyzwoitością większą niż cokolwiek wyobrażalnego. Gdzieś z tyłu głowy poczuł przez moment jej lodowate spojrzenie, płonące milczącą groźbą, parzące go bezgłośną zapowiedzią tego, co zrobi, kiedy dowie się o Lindzie. Po prostu zniszczy go… Ale nie poddał się. Co go z tamtą właściwie łączy? Śmiech na sali. To Linda jest prawdziwa, och, jak prawdziwa!
Musiał jak najszybciej utwierdzić się w tym przekonaniu. Jego dłoń jakimś cudem zabłądziła pod spódnicę. Trafiła na nogę Lindy, prześlizgnęła się gładko wzdłuż pończochy, natrafiła na misterną koronkę i zatrzymała się dopiero dalej, tam, gdzie kończyła się pończocha, a zaczynało ciało. Panna Dryden z sykiem wciągnęła powietrze i przygryzła wargę.
Podłokietnik, niczym miecz Tristana i Izoldy, wciąż ich rozdzielał, uniemożliwiając pełny kontakt. Linda postanowiła to w końcu zmienić, podrywając się ze swego miejsca, by wskoczyć Henry'emu na kolana. Coś jej jednak po ciemku nie wyszło i omal nie runęła na ziemię, w lukę między fotelami. Uratował ją Vincent, łapiąc za biodra, ale zamiast podciągnąć w górę, łagodnie złożył pannę Dryden na podłodze i zawisł nad nią. Zachichotała, odpięła jego latarkę i najpierw zaświeciła mu w twarz, a potem przesunęła światło po jego odsłoniętej piersi. Otoczyła Henry'ego ramionami, przyciągnęła do siebie, aż mało brakowało, aby upadł na nią całym swym ciężarem. Kolejny raz wymienili długi, gorący pocałunek. Nagle Vincent poczuł, jak jej dłoń pełznie wzdłuż jego uda.
- Czy…? – zapytał lakonicznie.
Linda energicznie pokiwała głową i cmoknęła Henry'ego w czubek nosa. Potem zgasiła latarkę, wepchnęła ją gdzieś pod fotel. Uniosła biodra i z głębokim, spazmatycznym westchnieniem wpuściła go.
Henry'emu aż zakręciło się w głowie. Wrażenie to, choć tak nagłe, było ze wszech miar wspaniałe i pragnął przeżywać je jak najczęściej. Teraz jednak najważniejsze było dla niego, by przekonać pannę Dryden, że to ona znaczy dla niego najwięcej w całym Imperium Brytyjskim, i przekonywał ją na tej podłodze z całą mocą, a ona poddawała się jego głębokim argumentom. Otoczyła go nogami, w jej gardle wydawały się kotłować tłumione krzyki, na szyi napięły się mięśnie, jak gdyby za wszelką cenę usiłowała nie dopuścić, by pełna moc jej potężnego głosu zakłóciła spokój spowitej w mrokach sali.
Gdyby w teatrze paliło się światło, jedyną rzeczą widoczną od strony sceny, która zdradzałaby czyjąkolwiek obecność, byłby samotny czerwony pantofelek drżący pomiędzy jednym oparciem fotela a drugim. Na podłodze wśród foteli trwał jednak silny sztorm namiętności. Henry z Lindą w takiej chwili rozumieli się bez słów, słychać było jedynie ich oddechy, rozgrzane jak para z paleniska lokomotywy, jak opar nad gorącym źródłem. Vincent zachłannie i szczodrze całował swoją śpiewaczkę, a gdy co jakiś czas na kilka sekund zapalała latarkę, widział jej oczy, które zdawały się mówić: „Kocham cię, mój słodki poruczniku, i zawsze będę kochać, a przynajmniej tak długo, jak długo będziesz mówił, że jestem wspaniała; co prawda wszyscy ciągle tak mówią, ale tylko w twoich ustach, łotrze jeden, sprawia mi to przyjemność”. Obejmowała go, to przytulając mocno i namiętnie, to znów dając mu większą swobodę działania, a Henry czuł, jak po jego plecach przesuwają się jej rozgrzane dłonie, ostre paznokcie i szorstkie rękawy.
Wtem sztorm przerodził się w tajfun. Oczy Lindy rozszerzyły się gwałtownie. Mimo najsilniejszych starań z jej szkarłatnych warg uleciał niski, przeciągły pomruk. Na krótką chwilę jej oblicze zmieniło się w żywą maskę czystego obłędu, jakby wprost wziętą z japońskiego teatru. Henry przeraził się, sądząc, że niechcący zrobił Lindzie krzywdę. Chciał się wycofać, lecz przyciągnęła go ku sobie, mocno zamknęła w ramionach, których żelaznego uścisku nikt by się nie spodziewał po tak drobnej postaci. W obawie, że ostatecznie nie wytrzyma bez krzyku, desperacko ugryzła Vincenta w bark. Z ekstatycznego przemieszania bólu z rozkoszą Vincent sam stracił zmysły i oboje równocześnie złożyli ofiarę wielkiej Rati Dewi.

***

W teatrze wciąż panował mrok, a oni leżeli bezwładnie między fotelami. Rozgrzani i rozchełstani, cieszyli się każdą spędzoną wspólnie sekundą. Henry obejmował Lindę, tulił do siebie jej ciepłe, rozedrgane ciało i od czasu do czasu całował w czoło.
- Właśnie tak powinno wyglądać powitanie po bardzo długiej rozłące – stwierdziła panna Dryden.
- Nie mogliśmy się wstrzymać parę godzin? – zapytał Henry. – Aż będziemy w domu?
- Nie – odparła stanowczo. – Powitanie ma swoje prawa.
- A powiedz… Z tym zgaśnięciem światła w finale przedstawienia to był przypadek czy planowany efekt?
- Na pewno nie planowany – uznała Linda. – Graliśmy to już jedenaście razy i dotąd nie było takich atrakcji.
- Rzeczywiście – uzmysłowił sobie porucznik Vincent. – Kiedy wychodziliśmy, też nie było prądu.
Roześmiała się, wyciągając spod fotela jego latarkę.
- Ale przyznasz, że za pomocą niespodziewanego zapalania i gaszenia światła można sobie ciekawie urozmaicić rozrywkę? Miałeś genialny pomysł, żeby przynieść latarkę.
- Nie planowałem takiego jej użycia.
- Czasem nieplanowane pomysły są najlepsze. No dobrze, pora wstać. Mimo wszystko nie mam zamiaru przesiedzieć całej nocy w miejscu pracy.
- Odprowadzę cię – zaoferował Henry.
- Ależ oczywiście! – panna Dryden uśmiechnęła się szeroko. – Odprowadzisz i już tam zostaniesz!
- A co z Tonym?
- Myślisz, że bez ciebie sobie nie poradzi? To dorosły człowiek.
- Ma załamanie nerwowe – przypomniał Vincent. – Lekarz to potwierdził. Jest zdruzgotany i martwię się o niego. Powinienem chociaż sprawdzić, czy wszystko z nim dobrze.
- To zajrzysz rano do hotelu – zaproponowała Linda. – Możesz go nawet zaprosić na obiad, chętnie go poznam. A teraz chodźmy, naprawdę musimy już iść.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz