Rozdział 28. Świąteczny wieczór



W grudniu HMS „Evelyn” tylko trzy razy wychodziła z portu, i to na krótkie rejsy. Jeden z nich obył się bez patroli, a w ciągu pozostałych dwóch Tony i jego towarzysze też za często nie wylatywali. Burzliwa pogoda nie była łaskawa dla lotników, wichry i deszcze stawiały użyteczność samolotów pod znakiem zapytania.
Czas spędzany w porcie upływał na niekończących się pracach gospodarczych, ćwiczeniach fizycznych i czytaniu gazet. Od kiedy podporucznik Davis został „osierocony” przez Sinclaira, kapitan Scolding wyznaczył go jako rezerwowego obserwatora na wypadek niedyspozycji Matthewsa albo Vincenta. Traylor po staremu latał bez obserwatora, bo miał maszynę jednomiejscową. Żeby zaś Davisowi się nie nudziło, Tony wysłał go na kurs radiotechniki i powierzył ogólny nadzór nad sprzętem łączności w eskadrze.
         Sinclaira jak na razie nikt nie zastąpił. Przez eskadrę przeleciał jak meteor pilot z bazy w Calshot, niejaki Skinner. Spędził na pokładzie „Evelyn” jeden rejs, a potem wrócił do jednostki macierzystej. Przydział nowego pilota i tak wydawał się realistyczny w porównaniu z otrzymaniem nowej maszyny. Tony porzucił nadzieję, że eskadra wzmocni się przed Nowym Rokiem.
          Boże Narodzenie nadchodziło wielkimi krokami, a pogoda wciąż pozostawała niezbyt lotnicza. W tej sytuacji okręt właściwie utknął w Portsmouth. Komandor Bancroft rozpuścił na urlop prawie całą załogę, pozostawiając tylko jedną wachtę; sam miał spędzić święta w bazie, w gronie oficerów. Rozjechała się też większość lotników.
W hangarze George Angus z podwładnymi, którzy jak on zostali na „Evelyn”, prowadził bieżące prace przy utrzymaniu samolotów, ale nie zapomniał zorganizować choinki. Zamiast szukać po mieście świeżych drzewek, skonstruował ją z listewek różnej długości i kawałków kabla, a pozostali pozawieszali na niej butelki po piwie i łuski karabinowe. Na szczycie, w charakterze gwiazdy, zalśnił pęk powiązanych gwiaździście śrubokrętów.
- Na miasto chyba nas nie puszczą wcześniej jak w drugie święto, co, panie bosmanie? – upewnił się Tim Pegg.
- Ano, nie sądzę – stwierdził szef mechaników. – Ale kto przy zdrowych zmysłach by chciał w taką pogodę szwendać się po mieście?
- No przecież nie o to chodzi, żeby się gdziekolwiek szwendać, tylko żeby znaleźć sobie zaciszny stół i osuszyć parę kufli.
- Osuszyć to możemy i tutaj – zauważył Angus. – A właściwie musimy. Za zdrowie tych, co w okopach i na dalekich wodach. I za duszę starego Deacona, Durrowa i innych, których nie ma już z nami.
Ron Boswell zbliżył się do okrytej brezentem sylwetki samolotu Dunmore’a. Odchylił plandekę i spojrzał na dębową beczkę skrytą między pływakami.
- No, taką pannę tobym przytulił! – stwierdził z uznaniem.
- Nie bądź taki prędki – zwrócił uwagę bosman Angus. – Razem się zrzuciliśmy, to i razem musimy wyduldać. Słuchajcie, chłapcy, przez święta ta beczka ma być pusta, żeby Pickens się nie zorientował.
           Do hangaru wszedł szybkim krokiem starszy marynarz Flynn.
- Pickens tu idzie! Boswell, chowaj to piwo!
         Ron natychmiast zrzucił brezent z powrotem, wygładził i prędko odskoczył, zanim w pomieszczeniu pojawił się bosman okrętowy.
- Czołem, Angus – przywitał się Fred Pickens. – Wy też kiblujecie przez święta?
- Kto kibluje, ten kibluje, tuan – stwierdził Angus z wyższością. – My tu pełnimy zaszczytną służbę. Poza tym święta powinno się spędzać w domu, a dla mnie domem jest okręt.
- Nie bądź taki mądry – odparł bosman okrętowy. – Przypomnij mi, który z was to nurek?
- Melduję posłusznie, że ja – przyznał się Boswell.
- Doskonale – Pickens pstryknął palcami. – Cosik chyba przecieka w bakburcie od dziobu. Wskakuj w kombinezon i sprawdź, czy nie ma jakiejś dziury.
- Zaraz, a czemu ty mi podwładnego uprowadzasz? – zirytował się Angus.
- Bo chcę mieć przed jutrzejszym świętem wszystko zrobione, a Riley pojechał na urlop, więc mamy tylko jednego nurka na okręcie.
- W taką pogodę? – Angus wzruszył ramionami. – Bez sensu.
- No to jak się tylko przejaśni, przyślij go do mnie – odparł Fred Pickens.
           Rozejrzał się po hangarze i zwrócił uwagę na prowizoryczną choinkę w kącie.
- Ty, Angus, co to za szwabski zwyczaj? – zdziwił się.
- Dlaczego zaraz szwabski?
- Tamtego roku w gazecie czytałem, że choinka to zapożyczenie z Niemiec i niepatriotycznie jest ją stawiać.
- Widzi pan tu jakąś choinkę, bosmanie? – szef mechaników wzruszył ramionami. – Przecież to tylko listewki, które złożyłem na jedną kupę, żeby się nie poniewierały.
- Ech… – bosman okrętowy machnął ręką. – Nie chce mi się przy święcie z tobą wykłócać, ty szkocki kowboju.
- No dobra – zgodził się Angus. – Jak przestanie lać, to pożyczę ci nurka.
Kiedy Pickens opuścił hangar, Angus podszedł do hydroplanu Scoldinga, machinalnie starł rękawem cienką warstwę kurzu z dolnego płata.
- No, panowie, trza skończyć, co tam nam jeszcze zostało, bo nie wiadomo, kiedy będziemy mieć następną okazję, żeby nic nie robić.


Porucznik Vincent wyszedł z kabiny. Miał ze sobą niewielką walizkę, a ubrany był w skórzany płaszcz lotniczy, spod którego widać było mundur wieczorowy. Na dworze było chłodno, ale nie doszło do tak straszliwych mrozów, jakich się obawiał, nie musiał więc zakładać futra.
Zajrzał do sąsiedniej kajuty. Tony siedział przy stoliku i wypełniał jakieś dokumenty, a na wejście Vincenta nie zareagował.
- Idę wykorzystać urlop – zapowiedział Henry.
- No to dobrej zabawy – Scolding dopiero teraz uniósł głowę. – Dokąd się wybierasz? Żebym wiedział na wypadek, gdyby trzeba było cię ściągnąć z powrotem.
- Na Cejlon chyba nie zdążę – odparł Vincent, spoglądając  na zegarek. – Zresztą nie mam tam po co wracać. Postaram się być w Portsmouth, może zrobię jakieś wycieczki po okolicy. Gdybyś musiał po mnie posłać…
- To nie będzie potrzebne – Tony skinął na zalany deszczem iluminator. – Jesteśmy bezużyteczni.
            Rozczarowanie w jego głosie było wyraźnie słyszalne i Henry bardzo dobrze je rozumiał. Sam z całej służby najbardziej polubił latanie, choć nie aż tak bardzo jak Tony, który w poprzednim wcieleniu musiał chyba być sokołem. Konieczność siedzenia w porcie frustrowała ich obu, tyle że Vincent mógł teraz chociaż wziąć wolne, w odróżnieniu od dowódcy eskadry.
- Uważasz, że poradzisz sobie bez odpoczynku? – spojrzał na przyjaciela krytycznie.
- Wiesz… – odparł Tony niewyraźnie – pojechałbym do Eastbourne, w końcu nie byłem tam od początku wojny. Zobaczyć rodziców, opowiedzieć ojcu, jak się zmieniła Royal Navy od jego czasów… Potem może wpaść i do Walii, jeśli będę tam mile widziany. Ale to najwcześniej po Nowym Roku.
- Przemęczasz się – zauważył Henry. – Wszystkim wyznaczyłeś urlopy, a sam zostajesz na miejscu. Zupełnie jak Angus, tylko że on jest pracusiem, jakiego świat nie widział, a ty już ledwo się trzymasz.
- Ktoś musi mieć nad wszystkim kontrolę – odparł kapitan Scolding. – Nie mogę zostawiać eskadry bez nadzoru.
- Jak się wykończysz, to dużo nam przyjdzie z twojego nadzoru! – rzekł Vincent, nagle poirytowany. – Od kiedy skończyliśmy z korsarzem, coś się z tobą dzieje! Nie było kiedy z tobą porozmawiać jak z przyjacielem, nie jak z przełożonym!
- Jako dowódca jestem odpowiedzialny za moich ludzi – odparł Tony, unikając jego spojrzenia.
- Ciągle przeżywasz Sinclaira, zgadza się? To brzmi brutalnie, ale na wojnie każdego nie uratujesz. Żebym ja, ochotnik, musiał takie rzeczy tłumaczyć zawodowemu oficerowi?
- To wszystko nie zmienia faktu…
- …że próbujesz udźwignąć zbyt wiele – przerwał Henry. – Jak to ktoś kiedyś powiedział, Anglia oczekuje, że każdy spełni swój obowiązek. Na tym okręcie jest prawie dwustu ludzi. Każdy zna swoją rolę i swoje powinności. Chyba nie zamierzasz myśleć za wszystkich? Zwłaszcza za tych, na których i tak nie masz wpływu? I przewidzieć wszystkie możliwe sytuacje?
Scolding spoglądał na niego z dezorientacją. Od ostatniego starcia czuł na sobie ciężar odpowiedzialności większy niż kiedykolwiek. Musiał przyznać rację obserwatorowi: ta sytuacja zaczynała odciskać na nim piętno. Przed tygodniem Emily przysłała mu list. Przeczytał pobieżnie, nawet się ucieszył, ale od tej pory nawet się nie zastanawiał nad odpowiedzią. Czyżby służba zaczynała go pożerać?
- Masz rację – odezwał się w końcu. – Obiecuję, że zrobię sobie wolne, jak tylko ktoś z naszych wróci, żeby mnie zastąpić. Byle nie Dunmore, bo po powrocie nie poznam własnej eskadry. No i pod warunkiem, że Bancroft mnie puści.
- Popełniasz w życiu zupełnie odwrotny błąd niż ja – stwierdził Vincent. – Ja daję się unosić nurtowi zdarzeń, bo przegapiam szanse, ty za to chciałbyś mieć wszystko pod kontrolą. A tak się nie da. Przecież nie jesteś bogiem. Nawet kula, którą sam wystrzelisz, nie zawsze poleci tak, jak byś chciał.
         Tony milczał przez chwilę.
- Musimy zwyciężyć tę wojnę – powiedział wreszcie. – To również znaczy, że nie możemy pozwolić jej zwyciężyć nas. Idź, odpocznij, nie martw się o mnie.
       Vincent podszedł do stolika i położył coś na otwartym dzienniku eskadry. Niewielkie zawiniątko z wzorzystego papieru.
- Wesołych świąt – powiedział. – Zrewanżujesz się w przyszłym roku.
- O nie, mój drogi! – Scolding uśmiechnął się po raz pierwszy tego dnia, a może i w tym tygodniu. – O tej jednej rzeczy pamiętałem. Chociaż zapomniałem porządnie zapakować.
Z kieszeni płaszcza wiszącego na ścianie wyciągnął podłużny pakunek. Był owinięty zwykłym szarym papierem, związany na krzyż sznurkiem.
- Niech ci dobrze służy – powiedział, wręczając Vincentowi. – Nie wiem, czy lepszy niż bambus, ale na pewno trwalszy.
- Dziękuję – odparł Henry, zdecydowanie zaskoczony, nie tylko dlatego, że prezent był cięższy, niż się spodziewał. – Trzymaj się. Gdybyś mnie potrzebował, zostaw wiadomość w Speedwellu. A teraz muszę już iść, bo być może czeka mnie świąteczny koncert…


        Henry brnął przez High Street. Deszcz nieco osłabł, więc dało się wytrzymać. Kilkaset metrów przed sobą widział już fronton hotelu Speedwell, „tej potwornej abstynenckiej speluny” według określenia Dunmore’a. Miał nadzieję, że Tony’emu spodoba się zegarek. Prezentu od niego jeszcze nie miał okazji obejrzeć, ale może przy podwieczorku…
        Ktoś nagle klepnął go w ramię. Henry wyrwał się z zamyślenia. Obok stała Linda Dryden we własnej osobie, rozpromieniona pod parasolką z pierzastym obszyciem.
- Witam, poruczniku! – wykrzyknęła radośnie. – Czy raczy pan dziś znaleźć choćby małą chwilę dla biednej dziewczyny z prowincji?
- O niczym innym nie marzę – odparł Vincent, wpatrując się w czarne gwiazdy jej oczu, w pełni świadom, że jej słowa to swoista gra – byli przecież umówieni, tyle że spotkali się przed czasem.
- A czemu bez parasola? – Linda zmarszczyła brwi. – Jeszcze się pan przeziębi i nie będę z pana miała żadnego pożytku. Proszę się schować pod moim.
        Podniosła rękę, aż tekstylna czasza nakryła porucznika Vincenta, on zaś przejął parasolkę i pozwolił pannie Dryden oprzeć się na swoim ramieniu. Ruszyli przed siebie, do hotelu Speedwell.
- Jedynym powodem, dla którego nie dostał pan tradycyjnego całusa w czubek nosa – odezwała się Linda – jest ten, że ludzie patrzą.
- Sądziłem, że jest pani przyzwyczajona do publiczności.
- Och, Henry, za urządzanie widowiska to ja biorę pieniądze. A dziś akurat mam wolne, w New Royal grają bożonarodzeniową pantomimę, jak co roku. Szkoda, że nasza droga Adela nie spróbowała sił w tej dziedzinie sztuki. Chociaż biorąc pod uwagę jej przerost entuzjazmu nad talentem, scena po jej występie wyglądałaby jak portowa knajpa po ostrej bijatyce.
        Z deszczu weszli do restauracji hotelowej, otrzepawszy przed wejściem parasolkę i płaszcz. Sala była dość zaludniona, głównie przez żołnierzy i marynarzy spędzających święta w Portsmouth. Henry od razu spostrzegł, że trzej młodzi artylerzyści zajmują „ich” stolik, przy którym się z Lindą poznali. To jednak nic nie szkodziło. Panna Dryden zapobiegliwie zamówiła wcześniej zaciszne miejsce w samym kącie sali.
- No więc udało nam się dożyć Bożego Narodzenia – westchnęła, gdy już usiedli oboje.
- To dopiero drugie w życiu święta, których nie spędzam w domu – przyznał Vincent.
- Tęskni pan za Cejlonem?
- Nieszczególnie. O wiele mniej niż za panią… – i nagle urwał, jakby czekał na jej reakcję i zastanawiał się, jak pociągnąć rozmowę.
- Zastanawia się pan, czy gorętszy jest Cejlon, czy ja? – spojrzała na niego, zalotnie pochylając głowę.
- Nie, to znaczy… – Henry zmieszał się potężnie, lecz wybrnął z tego: – W tej kwestii raczej nie mam wątpliwości.
      Panna Dryden rozejrzała się po sali, świątecznie przystrojonej czerwonymi wstążkami, świecami, ostrokrzewem i gałązkami świerku.
- Zamówmy coś. Mam straszną ochotę na wino, ale to, niestety, nie w tej restauracji… – powiedziała z rozmarzeniem.
- Przepraszam, czy pani coś knuje?
- Ja? Skądże znowu! – uśmiechnęła się szeroko i zatrzepotała rzęsami, aż Vincentowi zabrakło tchu.
- Proszę tak więcej nie robić! – jęknął Henry. – A w każdym razie nie za często.
- Coś nie w porządku? – zapytała z niepokojem.
- Pani oczy są dziś… zniewalające – wyznał. – Następnym razem mogę tego nie przeżyć.
- Ach, jakoś tak się umalowałam – roześmiała się. – Zazwyczaj nie chodzę w makijażu poza operą. Chyba że mam przerwę w pracy albo śpieszy mi się do domu… Teraz zrobiłam wyjątek. Tylko trochę i tylko dla pana.
       Złożyli zamówienie i czekali, aż zjawi się podwieczorek. Henry ciągle nie mógł do końca uwierzyć, że osoba, na którą patrzył, jest nie tylko piękna i niesamowicie urzekająca, ale… jest po prostu JEGO Lindą.
- To prawdziwe męki Tantala – westchnęła tymczasem panna Dryden – tak siedzieć naprzeciwko i patrzeć na pana z drugiego końca stołu. Ale cóż poradzić, jesteśmy przecież w lokalu, który szczyci się mianem „Hotelu Wstrzemięźliwości”. Gdybyśmy wybrali dla naszego spotkania jakąś restaurację nie tyle chrześcijańską, co poświęconą, mniej lub bardziej świadomie, Dionizosowi, inaczej byśmy porozmawiali.
       W tym momencie Vincent nieoczekiwanie poczuł, jak coś skrada się ku niemu pod stołem i dotyka jego nogi.
- Teraz lepiej – przyznała Linda, mrugając figlarnie. – Nie idealnie, ale trochę lepiej.
         Kelner przyniósł ciasto i herbatę. Linda podniosła widelec, z nagłą melancholią zakręciła nim młynka w palcach, a potem z impetem wbiła w swój kawałek ciasta.
- No, proszę jeść! – uśmiechnęła się życzliwie. – Musi pan mieć dużo sił, żeby ze mną wytrzymać.
- Sam pani widok dodaje mi sił – odparł Henry.
- Gdyby tak było naprawdę, moje zdjęcie pozwoliłoby panu nieźle zaoszczędzić na jedzeniu.
      Porucznik Vincent w końcu dał radę oderwać wzrok od błyszczących oczu Lindy i jej pełnych namiętnej drapieżności ust. Ciasto okazało się całkiem przyzwoite, chociaż w tej chwili jedzenie zdawało mu się stratą czasu, który mógłby poświęcić pannie Dryden. Opowiadał o codzienności na okręcie, o różnych sytuacjach życiowych i o świątecznych planach kolegów.
- Kapitan Dunmore pojechał do siebie, do Northumberlandu. Przekonywał dowódcę, że koniecznie musi wrócić do domu na żniwa.
- W grudniu? – zdziwiła się Linda.
- O ile zrozumiałem, chodziło mu o żniwa nalewkowe.
- To musi być całkiem wesoły człowiek, ten Dunmore.
- I to jeszcze jak – rozjarzył się Vincent, nachylając się przez stolik w stronę panny Dryden. – Właśnie przez tę swoją wesołość jako jedyny z eskadry nie dostał DSC. Oficer dowodzący ostatnią operacją uznał, że Dunmore za bardzo zaszedł mu za skórę, więc nie zostanie odznaczony.
- DSC? To znaczy, że i pan… – oczy Lindy, nagle rozszerzone, skierowały się na pierś Henry’ego, gdzie widniała baretka odznaczenia. – Gratulacje!
- To nic takiego – odparł porucznik. – Wszyscy dostaliśmy. Poza Dunmore’em.
- Czy zdradzi mi pan, Henry, jakie to bohaterskie czyny nagrodzono w ten sposób?
- Przykro mi. To naprawdę tajemnica…
     Linda sięgnęła po herbatę. Wyglądała niezwykle pociągająco, trzymając przy ustach porcelanową filiżankę, z której delikatne smużki pary, falując, przesłaniały jej twarz. Swoją drogą, czy Vincent zdołałby w takich okolicznościach wyobrazić sobie, aby ta, która zawładnęła jego sercem, wyglądała niepociągająco?
- Szaleję – szepnęła. – Henry, ja naprawdę szaleję. A pan?
- Patrząc na panią, trudno się domyślić.
- To tylko pozór. Grzeczna, układna powłoka, pod którą kryje się otchłań obłędu. I jest zaraźliwa! Nawet pan sobie nie wyobraża, do jakiego szału potrafię doprowadzić dyrygenta. Albo dyrektora, zwłaszcza gdy jest już po terminie wypłaty. Mężczyźni szaleją przeze mnie, a ja przez pana… Czy mogę teraz znów zatrzepotać rzęsami? Pięknie proszę…
     Vincent zgodził się i na wszelki wypadek od razu mocno złapał blat. Linda swym w większości wrodzonym, a częściowo wyuczonym urokiem wprost go oszałamiała. Miał graniczące z pewnością przeczucie, że lepiej swych uczuć ulokować nie mógł.
         Artylerzyści przy stoliku skończyli posiedzenie, założyli czapki i wyszli z restauracji.
- Przeciąga nam się wojna – zauważyła Linda. – Zeszłego lata wszyscy mówili, że do Bożego Narodzenia będzie po robocie, a tu mamy już kolejne święta i końca nie widać.
- Ciężka sprawa – przyznał Henry. – Do tego jeszcze Bułgaria przeszła na stronę nieprzyjaciela… I bije mocno.
- A cóż to takiego, ta Bułgaria? Wiadomo, że losy wojny zdecydują się we Flandrii i Francji, a nie na jakimś Owczym Polu.
- Albo na morzu. Tylko kiedy?
- Słabo się na tym znam, ale tej zimy jeszcze bym nie oczekiwała pokoju. Nie ta pora roku, żeby przeprowadzić rozstrzygnięcie, ale na wiosnę? Kto wie…
- Miejmy nadzieję – przytaknął Vincent.
- A kiedy wreszcie się skończy… Czy wróci pan wtedy do mnie, Henry?
- Nie wyobrażam sobie innego wyjścia.
       Dokończyli posiłek, obficie przyprawiony wzajemną fascynacją, wypili jeszcze jedną herbatę, potem kolejną. Na dworze przestało padać, więc wybrali się jeszcze na spacer.
Szło ku wczesnemu zachodowi, słońca nie było widać zza chmur. Idąc ulicami Portsmouth, Henry z trudem koncentrował się na tym, by patrzeć przed siebie, a nie na kroczącą przy nim pannę Dryden. Wszystko podpowiadało mu, aby już teraz, na środku chodnika, przed gmachem ratusza, nie przejmując się okolicznościami, złapać ją wpół i zjednoczyć jej usta ze swoimi. Powstrzymywał go jednak lęk przed wyzwoleniem jakiejś tajemniczej potęgi, nad którą nie będzie mógł zapanować.
- Całe to zamieszanie ma jeden plus – odezwała się Linda. – Gdyby nie wojna, nigdy byśmy się nie poznali. Siedziałby pan na tej swojej tropikalnej wyspie i zawracał w głowie młodym mahometankom, racja? Są u was mahometanki czy coś pomyliłam?
- Ogólnie na wyspie to są – wyjaśnił Vincent. – Ale nie w mojej prowincji. Zresztą nie bardzo im przystoi zadawać się z Europejczykami, bo to grzech i w ogóle.
- Ech, też mi problem, bez grzechów tak czy inaczej nie da się żyć! Czyż, na przykład, ja nie jestem warta grzechu?
- I to nie jednego, a siedmiu – uściślił szczerze Henry.
- Nieumiarkowania w jedzeniu i piciu też? – uśmiechnęła się.
- Lubię z panią jeść podwieczorek, Lindo, z pewnością to pani zauważyła.
- Tylko podwieczorek? A, przykładowo, kolację?
- Jeszcze nie próbowałem.
- No to dziś jest dobry moment.
- Dziś?
- Dziś, zaraz, u mnie. No przecież jest pan na urlopie.
- Ale jak to, kolacja tak szybko po podwieczorku? – Henry’emu aż zakręciło się w głowie, nie po raz pierwszy tego wieczoru i z pewnością nie ostatni.
Przez parę sekund oboje stali w milczeniu, wreszcie zawrócili na północ. Obojętnie minęli New Theatre Royal, gdzie już zaczynała się schodzić publiczność na wigilijną pantomimę. A potem – kamienica, którą Vincent widział dotąd tylko raz, ale natychmiast wydała mu się bardzo dobrze znana. Ta obleśna, zielona klatka schodowa. Drugie piętro. Linda pobrzękująca kluczykami…
- Witam w moim skromnym królestwie, Henry. Nie jest to może standard hotelu Speedwell, ale za to bez problemu dostanie pan tu wino. I to jeszcze grzane.
        Było chłodnawo, choć porucznik jakimś cudem nie od razu to zauważył. Panna Dryden wzdrygnęła się i zdjąwszy kapelusz, oświadczyła, że musi napalić. Włosy miała ciasno związane w gustowny kok.
Ledwo Vincent zdążył odwiesić płaszcz, gdy Linda bez ostrzeżenia rzuciła się na niego i zawisła w jego ramionach, zasypując mu twarz pocałunkami. Henry w pierwszej chwili poczuł się obezwładniony tak potężną słodyczą, szybko jednak podjął miłosną walkę. Ich spragnione usta zespoliły się idealnie, obdarzając się wzajemnie falującą pieszczotą. Wtem odskoczyła równie raptownie, jak przedtem się zbliżyła.
- Przepraszam… Nie wiem, co we mnie wstąpiło. Żaden mężczyzna dotąd tak na mnie nie działał – i spojrzała na niego z pochyloną głową, z rękoma wyciągniętymi wzdłuż ciała, w przerysowanej pozie dziewczynki, którą przyłapano na jakimś przewinieniu.
      Henry rozejrzał się nieco, stając na progu pokoju. Mieszkanie było dalekie od luksusu, ale utrzymane bardzo schludnie. Stół, parę krzeseł, żelazne łóżko, kanapa. Z niedomkniętej szafy wyglądały brzegi kilku płaszczy. Świątecznego nastroju dodawały gałązki ostrokrzewu zawieszone na lampie i ścianach. Nad kanapą dostrzegł Vincent akwarelowy pejzaż jakiegoś miasta, na przeciwległej ścianie afisz teatralny, którego w półmroku nie mógł rozczytać.
W kuchni Linda akurat dokładała do pieca. Uśmiechnęła się do Henry’ego, dzierżąc w swej delikatnej dłoni żeliwną szuflę.
- Co za żałosna sytuacja, nieprawdaż? – zauważyła ironicznie. – Najlepsza śpiewaczka w hrabstwie sama pali pod kuchnią. Proszę się rozsiąść, za kilka minut przyniosę wina.
        Rozległo się grzechoczące szuranie węgla zsuwającego się z szufli w palenisko. Vincent wrócił do pokoju. Przez dłuższy czas oglądał skromny, lecz gustowny wystrój pokoju. Afisz pochodził z przedstawienia operowego w Glasgow sprzed czterech lat. Panna Dryden, o ile zrozumiał, grała w nim jakąś drugoplanową rolę.
Zjawiła się Linda, niosąc kubki grzanego wina z korzeniami, które postawiła na małym stoliku przy kanapie. Po raz kolejny tego wieczoru wykazała się niemal żelaznym opanowaniem, udało jej się bowiem usiąść na kanapie obok Henry’ego.
- Pierwsza prawdziwa rola, za którą dostałam gażę – wyjaśniła, wskazując afisz. – Trochę się włóczyłam po Wielkiej Brytanii, ale tu chyba zostanę trochę dłużej. I to nie z braku pieniędzy, a z przyjemniejszych powodów… poruczniku.
- To już nie śpieszno pani do Londynu?
- W Londynie niebezpiecznie, zeppeliny czasami przywiewa… Zestrzelił pan kiedyś jakiegoś zeppelina?
- Czy zestrzeliłem? Na oczy nawet nie widziałem.
- I niech lepiej tak zostanie. No, napijmy się, bo nie po to grzałam, żeby nam wystygło.
     Wino zdawało się wprost gorące. Henry powiedziałby, że rozgrzewało, gdyby nie to, że już od podwieczorku czuł się rozgrzany i rozpalony. Podobnie zresztą musiała się czuć Linda, skoro w pewnym momencie, rzucając mu znaczące spojrzenie, rozpięła górną haftkę u kołnierzyka…
- Henry, Henry… Wypił pan już? – zapytała w pewnej chwili.
- Tak, wypiłem.
- To doskonale – stwierdziła i przycisnęła się do niego najmocniej, jak umiała. Jedną ręką objęła Vincenta w pasie, drugą złapała za kołnierz i przyciągnęła jego twarz do swych wciąż nienasyconych ust. Henry poddał się całkowicie, pochwycił Lindę w mocny uścisk. Za każdym razem, kiedy przez głowę przelatywała mu myśl, że nie może już być goręcej, okazywało się, że jak najbardziej jeszcze może…
- Wesołych świąt – rzekł drżącym głosem, kiedy w końcu pozwoliła mu mówić. Sięgnął do kieszeni i wręczył Lindzie dużą srebrną broszkę z ametystem.
- Jest piękna – zareagowała automatycznie. – Tylko nie bardzo pasuje do żadnego z moich ubrań. Będę musiała kupić sobie jakąś suknię pod kolor.
         W pokoju zabrzmiał jej pogodny, kojący śmiech.
- Przepraszam – uprzedził porucznik Vincent – ale tuż przed opuszczeniem pokładu dostałem prezent od swojego pilota i jeszcze go nie rozpakowałem. Czy zechce mi pani asystować, Lindo?
- Bardzo chętnie – odparła śpiewaczka. – O ile, rzecz jasna, przez ten prezent nie zapomni pan o mnie.
       Henry sięgnął po walizkę, wydobył podarek od Tony’ego, rozciął scyzorykiem sznurek i odwinął papier. Jego oczom ukazał się długi, prostokątny futerał z ciemnej skóry.
- Cóż to, nosi pan walizkę w walizce? – zdziwiła się Linda. – A w środku jeszcze jedna?
      Vincent otworzył. Wnętrze futerału kryło rozłożony na trzy części flet poprzeczny: drewniany, z metalowymi okuciami i klapami.
- Przecież to koncertowy! – zawołała panna Dryden.
- Odjęło mi mowę – stwierdził Henry głuchym tonem.
Skąd Tony wytrzasnął taki instrument? Ile go to mogło kosztować? A może dlatego nie poszedł na urlop, że po takim prezencie nie było go już stać na pociąg?
- No to teraz się pan już nie wykręci! – Linda klasnęła radośnie. – Zagra pan dla mnie!
- Ale… – zaprotestował Vincent. – Ja taki flet pierwszy raz mam w ręku. Do tej pory zawsze grałem na bambusowym. Nawet nie wiem, co począć z tymi klapami…
- Da pan sobie radę – uspokoiła go. – Proszę mi zaufać. Żadnej krzywdy przecież panu nie zrobię, jeśli się pan pomyli raz czy drugi.
       Po chwili niezręcznego wpatrywania się w zawartość futerału, Henry sięgnął po części fletu i niebawem złożył je w całość. Ostrożnie dotknął ustnikiem dolnej wargi, ułożył palce na otworach i klapach, wciągnął powietrze… i wyprodukował straszliwą, niezborną kakofonię pełną dysonansów i fałszywych nut.
- To była tylko rozgrzewka – wyjaśnił, patrząc na zaszokowaną Lindę. – Ale już chyba zrozumiałem, o co w tym chodzi.
       Wstał z kanapy, stanął dwa kroki dalej i zaintonował rozlewną, łagodną melodię, podobną do tych, jakie często słyszał u cejlońskich grajków. Trochę dziwnie było grać na tak dużym instrumencie, i jeszcze z tymi klapami, których w ogóle nie był zwyczajny, jednak dał muzyce płynąć swobodnie. W swą improwizację wplatał Henry fragmenty melodii, które akurat przychodziły mu do głowy. Linda z kanapy wpatrywała się w niego urzeczona, a gdy jego oczy natrafiały na jej spojrzenie, zaraz zaliczał fałszywą nutę Nie zwracała uwagi na te potknięcia, jednak Vincent dla pewności zamknął oczy, uniósł głowę do góry…
       Ciągnął muzyczną opowieść przez dobre kilka minut, wkładając całą swą duszę w stworzenie czegoś, co się spodoba najbliższej mu osobie. Panna Dryden czasem podchwytywała powtarzalne motywy i wtórowała mu cicho. Słyszał jej spokojny śpiew bez słów i przyznawał w duchu, że tworzą razem cudowny duet.
       Wreszcie skończył grać i otworzył oczy. Lindy nie było na kanapie. Niespodziewanie znów klepnęła go w ramię, tak samo jak wtedy, gdy szedł do restauracji. Obrócił się i omal nie krzyknął. Miała na sobie białą bieliźnianą koszulę. Gdzie się podziała reszta jej stroju, Vincent nie wiedział, natomiast jej piękne czarne włosy falowały swobodnie.
- Trochę mi się gorąco zrobiło – stwierdziła przepraszającym tonem. – Nie wiem, czy od tego wina, czy od gry mojego słodkiego porucznika, ale… czuję się jakaś rozgrzana. Chyba możemy już przejść do rzeczy, to znaczy do kolacji?
       Henry wrócił na kanapę. Ostrożnie, jakby miał do czynienia z bombą, rozmontował flet i schował do futerału. Tymczasem Linda przygotowała posiłek. Herbata solennie parowała w filiżankach, na osobnym talerzyku spoczywała sterta herbatników, a centralne miejsce zajmował bożonarodzeniowy pudding z rodzynkami. Zanim jednak Vincent zdążył sięgnąć po cokolwiek, Linda raz jeszcze wzięła go  z zaskoczenia. Nieoczekiwanie usiadła mu na kolanach.
- No i nie wytrzymałam – wykrztusiła, przyciskając jego twarz do swego obojczyka. – To będą naprawdę wesołe święta.
         Puściła Henry’ego i odchyliła się w tył, wyginając w namiętny łuk. Ręce wyciągnęła nad głowę.
- A teraz proszę rozpakować swój prezent, poruczniku – nakazała zdecydowanym tonem.
      Vincent nie potrzebował wiele czasu, by zrozumieć, że mowa o jej koszuli. Drżącymi rękoma wykonał polecenie panny Dryden. Cóż, przynajmniej w pończochach jeszcze została.
- Jesteś piękna, Lindo – stwierdził, choć z wrażenia zaschło mu w gardle.
- A czy wspaniała również? – mrugnęła do niego z jakże czarującej perspektywy.
- Najwspanialsza – powtórzył.
- A teraz chcę i pana zobaczyć – rzekła autorytatywnie, po czym zabrała się za jego marynarkę.
      Porucznik przez jakiś czas spokojnie się jej poddawał, lecz gdy Linda zaczęła rozpinać mu koszulę, z kołaczącym sercem złapał ją za nadgarstki.
- Niech się pan nie krępuje, Henry – powiedziała z łagodnym uśmiechem, gdy przez moment stykali się czołami. – Myśli pan, że nigdy w życiu nie widziałam mężczyzny?
- Ale… mam bliznę. Dostałem w czasie lotu bojowego…
- To nic, ja też mam, o tu. Dawno temu, jeszcze we Włoszech, dwaj wielbiciele pobili się o mnie. Z nożami. A ja byłam na tyle głupia, że pobiegłam ich rozdzielić.
- Bardzo ładnie się zagoiła. Zwłaszcza w porównaniu z moją.
      Przytulił Lindę mocno, doświadczając dotyku jej aksamitnej skóry. Chciał, aby ta chwila nigdy nie dobiegła końca. Jeszcze raz posmakował jej niezwyciężonych ust, a potem tradycyjnie pocałował ją w szyję.
- Chyba nie jest już panu zimno, co, Henry? – słyszał jak przez mgłę. – Jeżeli nawet, to gwarantuję, że zaraz będzie naprawdę gorąco…



7 komentarzy:

  1. TY TO UMIESZ CZŁOWIEKOWI ZROBIĆ PREZENT NA URODZINY! <3 Ale coś zmąciłaś, bo dałaś temu rozdziałowi 27 numer w linkach i w ten sposób nie ma tam właściwego 27. IDŹ SE TO NAPRAWIĆ. :D

    Powiem ci, że za oknem 30 stopni w cieniu (tak, na podkarpaciu wciąż smaży), tutaj Boże Narodzenie, ALE ZA TO JAKIE GORĄCE, oj, bardzo gorące. :D Nie wiem jak to jest, że sam fakt, że dwie fikcyjne postacie wreszcie się za siebie porządnie zabrały, sprawia mi tyle radości. Tak serio to się tego nie spodziewałam już teraz, myślałam, że chłopaki (chłopaki, toż to mężczyźni dorośli są :P) się nie ruszą nigdzie nie święta i będą zamulać, ale dobrze, że Henry ruszył tyłek, choć tak się zastanawiam, czy gdyby Linda nie miała tak ognistego temperamentu, to czy on by się za nią kiedykolwiek porządnie zabrał. :D Ale oni są razem taaaaaaacy uroczy, ja wiem, że ty już pewnie obmyślasz, jak im poplątać losy, bo to teraz jest zbyt piękne, żeby było na dłuższą metę prawdziwe I OD RAZU MI SIĘ SMUTNO ROBI, ja jakaś nienormalna jestem. TEN BLOG MI DAJE TYLE UCZUĆ, ŻE NIE WYRABIAM.

    I w ogóle Tony i Henry też są tacy uroczy, o matulu, rozpływam się, wreszcie widać, jak się ma ich przyjaźń i jak jednemu na drugim zależy. KOCHAM TEN ROZDZIAŁ, bez ściemy.

    Trzymaj się. :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Urodziny? Wszystkiego najlepszego, no i cieszę się, że moja pisanina na coś się przydaje :D
      Zaraz, o co chodzi z tymi linkami? Bo jeśli idzie o listę po prawej, to bieżący jeszcze nie został na nią wprowadzony, a jak klikam w nr 27, to pokazuje się normalnie 27.
      U mnie doszło dziś nawet do 37 stopni, ale teraz właśnie grzmi i nawet trochę pada <3 W każdym razie upały specjalnie mi nie utrudniły procesu twórczego. To kolejny rozdział, po którym czuję wyjątkową satysfakcję. Minusem jest oczywiście kompletne wyjałowienie z weny – nie mogę nawet myśleć o następnym… Cóż, za kilka dni mi przejdzie :D
      Co do temperamentu Lindy, to się on bardzo ładnie uzupełnia z wyraźną nieśmiałością Henry’ego. Stworzeni są dla siebie i tyle :) Muszę przyznać, że to najlepsza para ever w dziejach mojej twórczości, niech nawet Tony z Emily się schowają :D I powiem tak: nie ma się co przejmować ich przyszłymi losami, zwłaszcza że jeszcze nie całkiem zaprojektowane. Na dzień dzisiejszy są szczęśliwi i tego się trzymajmy! :DDD

      Usuń
    2. No, zrobiła mi dzień. :D
      Ej, to nie wiem, mogłabym przysiąc, że coś było zmaszczone w linkach... A może mi się wydawało? No, skoro jest dobrze to już bez znaczenia.
      U mnie wciąż gorąco, nie chce mi się nic, modlę się o deszcz, bo ja naprawdę lubię, jak jest ciepło i w ogóle, ale bez przesady, dwa tygodnie dzień w dzień po 30parę stopni to aż niefajnie jest. Ani tu myśleć, ani pisać, ani robić cokolwiek kreatywnego, mogę najwyżej fasolkę szparagową przerabiać. XD
      No, właśnie o to mi chodziło, tylko oczywiście nie wiedziałam jak to ująć/nie wpadłam na taką myśl. :D Stworzeni i tyle, dokładnie, święte słowa. Ach, tylko jeszcze ta Josephine siedzi na Cejlonie i niby czeka... I rodzinka też ma wobec Henry'ego na pewno jakieś wymagania, ja trzymam kciuki, żeby im się chłop postawił.
      A bo wiesz, ja tak siedzę z moimi opkami, mam je już wymyślne od początku do końca i tylko spisać teraz muszę, nie wiem czemu trwam w takim przeświadczeniu, że wszyscy wokół też już wiedzą jak co skończą i jak będzie wyglądała przyszłość ich bohaterów. ;P

      Usuń
    3. U mnie jeszcze pada, czego i Tobie życzę :D Te upały tak mnie wykańczają, że chyba Tony'emu i jego towarzyszom też ich nie daruję :D
      Nie wywołuj Josephine z lasu! ;)

      Usuń
    4. NO ALE ONA W NIM SIEDZI I KIEDYŚ BĘDZIE MUSIAŁA WYJŚĆ.
      Z jednej strony się tego boję, a z drugiej TAK BARDZO jestem ciekawa!

      Podkarpacie to jakieś piekło w tym miesiącu, życz mi mocniej i trzymaj kciuki, bo tak się nie da żyć. :D Daruj swoim bohaterom, już dość wycierpieli. :P Choć Henry to chyba przyzwyczajony, ale też w sumie nigdy nie doświadczyłam na własnej skórze takiego wilgotno-ciepłego klimatu jak na Cejlonie i nie mam pojęcia, na ile on jest znośny, a na ile upierdliwy.

      Usuń
    5. Ej, ale jak to "dość wycierpieli"? Toż to dopiero 1916 za pasem.... :D

      Usuń
    6. Wiem, ale ja przeżywam wszytko co ich spotyka. Podwójnie.

      Usuń