Mimo wyczerpania,
Scolding i Vincent nie od razu mogli wrócić na pokład HMS „Evelyn”. Starcie
zakończyło się zwycięstwem, ale wciąż pozostało wiele do zrobienia.
Trzeba było
wyłowić rozbitków z „Aktaiona”, zebrać jeńców z „Clary Imeldy” i zająć się
samymi nieprzyjacielskimi jednostkami. „Bowland” był poważnie uszkodzony, a
załoga, zdziesiątkowana ostrzałem, ledwo sobie radziła z opanowywaniem sytuacji
na pokładzie, więc „Evelyn” była zdana tylko na siebie i niewielką pomoc okrętu
podwodnego. Pierwszeństwo należało oddać rannym, dlatego komandor Bancroft miał
akurat ważniejsze sprawy na głowie niż przyjęcie wodnosamolotów.
Tony wzbił się
w górę i korzystając z lepszego pola widzenia, zataczał kręgi, koordynując
akcję ratowniczą. Po jakimś czasie okazało się, że w zbiornikach została mu już
tylko resztka paliwa. Przekazał więc zadanie Dunmore’owi, który wystartował
później i miał jeszcze zapas. Scolding zszedł niezwłocznie do wodowania.
Wytrzymali ongiś z Henrym wieczór, dzień i noc, unosząc się bezsilnie na
falach, to wytrzymają i dwie godziny, zwłaszcza w towarzystwie reszty zespołu.
Oczekując, aż
można będzie się dostać na pokład, Tony dostrzegł w pewnej odległości niemiecki
hydroplan, zmuszony przez porucznika Traylora do przymusowego wodowania.
Maszyna miała poszarpane prawe skrzydło i częściowo spaloną belkę ogonową, ale
woda morska ugasiła ogień, pozostawiając poczerniały szkielet zakończony
usterzeniem, na którym trzymały się jeszcze płaty poszycia.
Na niskich
obrotach silnika Tony zbliżył się do Niemców, próbując podejść równolegle do
ich burty. Vincent obrócił w ich kierunku lufę karabinu na wypadek, gdyby nie
rozumieli po angielsku. Ten sposób komunikacji okazał się wystarczający.
Niemiecki pilot od razu podniósł ręce do góry, zaraz po nim uczynił to
obserwator.
Kapitan
Scolding skinął głową, wyciągnął z kieszeni rewolwer, pokazał palcem i kiwnął
do Niemców, co miało oznaczać wezwanie do złożenia broni. Pilot, wciąż
trzymając jedną dłoń w górze, drugą wyjął pistolet, trzymając za lufę. Wychylił
się z kokpitu, położył broń na płacie i symbolicznie pchnął w stronę
Brytyjczyków, ale hydroplan zakołysał się na fali, więc parabellum zsunęło się
po pochyłości skrzydła i spadło w odmęt. W tym czasie obserwator ostrożnie,
utrzymując kontakt wzrokowy z mierzącym do niego Vincentem, odwrócił kaem lufą
ku ogonowi i powoli, starannie rozładował.
- Nie masz przypadkiem liny? –
zapytał Tony. – Wzięlibyśmy ich na hol.
- Tym razem wziąłem – przyznał
Henry. – Już myślałem, że się nie przyda.
Lina
była stosunkowo cienka, ale mierzyła ponad pięćdziesiąt jardów. Na podłodze
kokpitu Vincent trzymał już tyle różnych rzeczy, że nie miałby gdzie zmieścić nóg,
linę więc przechowywał zwiniętą pod siedzeniem. Wydobył ją teraz i zaczął
rozwijać. Nie okazało się to łatwym zadaniem, była bowiem ciasno ściągnięta,
żeby zajmować jak najmniej przestrzeni, i w paru miejscach pętliła się
złośliwie. Ostatecznie Henry cisnął kilka zwojów na skrzydło friedrichshafena,
którego załoga zaczęła podejmować starania, by zamocować ją w bardziej pewny
sposób, a sam drugim końcem obwiązał belkę ogonową i dał znak Tony’emu, że
można ruszać. Oba hydroplany, połączone holem, zaczęły się zbliżać do burty
„Evelyn”.
Komodor
Titcombe z początku przebywał na pomoście bojowym. Wkrótce jednak, pragnąc
osobiście dopilnować wszystkiego, co niezbędne, zostawił tam Bancrofta, a sam
zaczął biegać z jednego miejsca na drugie jak w ukropie, czy też, jak to
później ujął z właściwym sobie wdziękiem doktor Connor, jakby mu ktoś zadek
nasolił. Lekarz nie był zresztą naocznym świadkiem wysiłków dowódcy zespołu, bo
sam wyruszył pierwszą szalupą na „Bowlanda”, by nieść pomoc rannym. Zabrał się
z grupą ochotników gotowych pomagać załodze transportowca w usuwaniu zniszczeń
i naprawach. Inne szalupy, spuszczone zarówno z „Evelyn”, jak i z samego
„Bowlanda”, zajmowały się zbieraniem rozbitków. George Angus też miał zamiar
iść na transportowiec, ale zanim poprosił któregoś z oficerów o zgodę, sam
zmienił zdanie – był wszakże szefem mechaników lotniczych i miał obowiązki w
hangarze. Ze swoich wysłał tylko Holwella, Pegga i Flynna.
W
pewnym momencie na pokładzie rufowym znalazł się Titcombe. W dole, za burtą,
maszyna Scoldinga właśnie podnosiła się z wody, a tuż obok kołysał się
szaroniebieski friedrichshafen. Niemiecki pilot zdjął gogle i na jego cienkowąsej
twarzy wyraźnie widać było rezygnację.
- Tego też mi wyciągnijcie –
komodor skinął do Angusa.
- Za pozwoleniem, nie bardzo się
zmieści, dowódco – odparł bosman. – Tych dwóch Niemców to jasne, zabierzemy,
ale maszyna zostanie. W hangarze nie ma miejsca.
- Maszynę też zabierzemy –
przemówił z naciskiem Titcombe. – Chcę ją mieć do dokumentacji technicznej.
Niech stoi na pokładzie.
- Wtedy nie będzie miejsca, żeby
wystartować – zauważył z szacunkiem Angus.
- To rozłóżcie od razu na części
i schowajcie w ładowni.
Tymczasem
samolot Tony’ego został wreszcie opuszczony na pokład. Pierwszy wysiadł
Vincent, wrzuciwszy do kokpitu zwiniętą na powrót linę, po nim sam kapitan. W
ich stronę zmierzał już bosman okrętowy i kilku członków załogi, a wśród nich…
podporucznik Davis z ręką na temblaku. Na jego widok Tony wzdrygnął się, jakby
zobaczył ducha.
- Co ty tu robisz?! – napadł na
niego.
- Złamałem rękę i nie wziąłem
udziału w locie, panie kapitanie – tłumaczył się oszołomiony podporucznik.
- W takim razie kto poleciał? –
indagował go Scolding, przypominając sobie ostatni błysk słońca na goglach
obserwatora, zanim ten wraz z pilotem runął w objęcia śmierci.
- Deacon, mechanik – wyjaśnił
Davis. – Kiedy wróci Sinclair?
- Nie wróci – odparł Tony głuchym
tonem.
- Ach tak – westchnął najmłodszy
z oficerów. Jego twarz zaczęła niepokojąco drgać, po chwili drżenie ogarnęło
ramiona. Wyglądał, jakby miał się rozpłakać, i raczej nie było to wrażenie
odległe od rzeczywistości.
- Dajcie mu czegoś mocnego –
rzucił Tony do bosmana Pickensa.
- Dajcie nam wszystkim –
sprostował Vincent.
- Pan musi być na razie trzeźwy,
kapitanie Scolding – zwrócił uwagę Titcombe. – Potrzebuję jak najbardziej
szczegółowego raportu.
Angus
pogonił mechaników, aby złożyli shortowi skrzydła, już, ino drabym, bo następne
maszyny czekają. Gdzieś tam za burtą Dunmore, dochodząc do wniosku, że nic więcej
nie ma do zrobienia, zszedł w dół. Traylor był niewidoczny z miejsca, w którym
stał Tony, i najwyraźniej czekał na swoją kolej, podczas gdy żuraw wciągał na
pokład zdobyczny hydroplan niemiecki. Z pewnością był zły, że musi ustępować
jakiemuś Hunowi, którego zresztą sam zestrzelił, ale rozkazowi nie mógł się
sprzeciwić. Davis wciąż wyglądał na zdruzgotanego, bezmyślnie obracał w palcach
duży bursztyn na srebrnym łańcuszku. Podbiegł jeden z marynarzy i podał mu
blaszany garnczek z grogiem.
Niemców
wreszcie wydobyto na rufę. Ich samolot wisiał kilka minut na dźwigu, zanim
obsługa pokładowa schowała shorta do hangaru. Kiedy nieprzyjacielska maszyna
dotknęła pokładu, jako pierwszy opuścił ją pilot, ubrany w szarą skórzaną
kurtkę. Ściągnął kask, odsłaniając rozczochraną blond grzywę, i skierował się
ku brytyjskim oficerom. Nagle na drodze stanął mu Ron Boswell.
- Za pozwoleniem… – zwrócił się
do Scoldinga, po czym, nie czekając na odpowiedź, zamachnął się i wymierzył pilotowi
prawy sierpowy w twarz. Niemiec, wzięty z zaskoczenia, padł z hukiem na deski.
Marynarz natychmiast znów spojrzał na Tony’ego.
- Panie kapitanie, mechanik lotniczy
I klasy Ronald Boswell oddaje się do wykonania kary według pańskiego uznania.
- Trzy dni paki – rzucił Scolding
bez namysłu, wstrząśnięty zachowaniem podwładnego. – Jak skończysz robotę wraz
z innymi, zgłoś się do profosa.
- Wedle rozkazu – zgodził się
Boswell. – Wiem, że z jeńcami się tak nie powinno, ale może to właśnie on zabił
moich kolegów.
Znokautowanym
Niemcem zajął się Titcombe, jak się okazało, płynnie władający jego językiem.
Oficer przedstawił się jako porucznik Wohr. Wkrótce odprowadzono go do jednej z
ładowni, zaadaptowanej na areszt dla jeńców. Do osobnego pomieszczenia miał
trafić obserwator w randze podoficerskiej. Natomiast Ron Boswell, zanim udał
się do aresztu okrętowego, pomógł kolegom upchnąć friedrichshafena na końcu
hangaru, bosman Angus zdał sobie bowiem sprawę, że Sinclair – ani samolot Sinclaira
– przecież nie wróci.
Sytuację
na „Bowlandzie” z czasem opanowano, pożar ugaszono. Transportowiec miał wielką
dziurę na dziobie, poszycie zerwane w paru miejscach, ścięty maszt, a żadna z
nadbudówek nie wyszła cało. Tylko jedna czwarta załogi nie potrzebowała pomocy.
Zabitych było ponad dwudziestu, rannych dwa razy tyle. Sanitariusze z „Evelyn”
zajmowali się tymi, których kondycja była mniej groźna, ciężej rannych doktor
Connor wziął na stół. Nadszedł zmrok, nim udało się doprowadzić statek do porządku
i rozlokować po ładowniach część jeńców z niemieckich rajderów. Reszta trafiła
na „Evelyn”, ze szczególnym uwzględnieniem oficerów i bosmanów, których
posadzono osobno.
Kiedy
wszystkich żywych Niemców ściągnięto na jednostki brytyjskie, przyszła pora
zająć się ich skrytobójczymi okrętami. „Clara Imelda” odniosła tak poważne
uszkodzenia, że nie była w stanie samodzielnie płynąć. Na pokład wkroczył
komodor Titcombe w asyście kilkunastu marynarzy oraz zabranych z „Bowlanda”
marines, aby zabezpieczyć dokumenty i sprzęt łącznościowy. Część niemieccy
oficerowie zdążyli wyrzucić za burtę, dziennika pokładowego także Titcombe nie
znalazł, ale o niektórych zapomnieli. Przy okazji znaleziono kilka bander
różnych państw neutralnych, najwyraźniej do stosowania na zmianę.
„Aktaion” był w
stanie o wiele cięższym. Sam prędzej czy później poszedłby na dno, lecz
porucznik Mackay dobił go torpedą. Gorzkie zadowolenie z takiego rozwiązania
czuł Dunmore, któremu bardzo odpowiadało pozbawienie komandora Moffatta satysfakcji
z choćby symbolicznego posłania na dno nieprzyjacielskiej łajby.
Dowódca
niszczyciela „Clackmannan” tego wieczoru czuł się mocno dotknięty. Nie dość, że
znowu trafił na tego narwańca Dunmore’a, to jeszcze najpierw go wezwali na
pomoc, a potem poradzili sobie bez niego, aż w końcu komodor Titcombe wydał mu
rozkaz towarzyszenia zespołowi z „Clarą Imeldą” na holu. W tej sytuacji budzącą
zazdrość prędkością swojego okrętu Moffatt mógł się podetrzeć, bo musiał się
dostosować do najpowolniejszej jednostki w zespole.
Był
jeszcze pogrzeb poległych. HMS „Clackmannan” bardzo się przydał, bo jako jedyny
miał na pokładzie kapelana. Nabożeństwo odprawiono również w intencji tych, po
których nie pozostało nic do pochowania, jak Sinclair i Deacon. Owinięte
całunem zwłoki marynarzy opuszczono za burtę, niszczyciel oddał honorową salwę
z całej swej artylerii, marines na „Bowlandzie” i marynarze na „Evelyn” – z
karabinów. A kiedy huk ucichł, Dunmore wyrwał porucznikowi Wallace’owi tubę
głosową i krzyknął przez nią ku pomostowi, na którym stał jego odwieczny rywal:
- Moffatt, ty cycu! Gdybyś się
trochę pośpieszył, oni by jeszcze żyli!
Wreszcie
nadeszła ta pora, kiedy Tony mógł udać się na spoczynek. Czuł się tak
wyczerpany, że ledwie dał radę wciągnąć swe ciało na koję, a gdy już się
położył, i tak mimo to nie mógł zasnąć aż do pierwszej.
Ciągle widział
sylwetki marynarzy wylatujące w powietrze, smugi krwi na pokładzie „Bowlanda”, na
Sinclaira dławiącego się własną krwią, a potem eksplozję, gdy jego samolot wbił
się w „Aktaiona”. Miał ochotę rzucić to wszystko, wrócić na ląd, gdzieś na
prowincję, schować się w krzakach, znów zobaczyć drogą Emily… Czy w ten właśnie
sposób rodzi się stan nazywany tchórzostwem? Tony zdawał sobie sprawę, że to chwilowe,
za jakiś czas wróci do siebie. A jeżeli jednak, mimo wszystko, nie wróci?
Będzie musiał, skoro ciążą na nim obowiązki, jest odpowiedzialny za wykonanie
rozkazów i za ludzi, którymi dowodzi. Ale cóż, za Sinclaira też był
odpowiedzialny, a jednak…
Czuł się źle,
ale wiedział, że kiedyś mu przejdzie. Teraz musiał przede wszystkim odpocząć –
i z taką myślą zasnął.
Nazajutrz, po
śniadaniu, kapitan Scolding został wezwany do kajuty Titcombe'a na
przesłuchanie jeńca. W środku siedział dowódca zespołu wraz z pisarzem
okrętowym. Tony zdziwił się, że w kajucie nie było Bancrofta. Titcombe
ewidentnie traktował dowódcę „Evelyn” per noga, a z jakichś powodów faworyzował
Scoldinga, Bancroftowi pozostawiając rolę biernego wykonawcy.
- Gdzie dowódca okrętu? – zapytał
od razu Tony.
- Zajęty na mostku – wyjaśnił
komodor.
- A ze mnie jaka korzyść przy
przesłuchaniu? Przecież nie znam niemieckiego.
- Ale ja znam – odparł Titcombe –
a przede wszystkim nasz jeniec zna angielski. Szkoda, że ich dowódca ani
pierwszy oficer nie przeżył, ale może w papierach coś ciekawego znajdę.
Spod stołu
wyciągnął plik książeczek. Ich okładki otaczała czarno-biało-czerwona obwódka,
a pośrodku rozkraczył się czarny orzeł na kotwicy.
- To wszystkie książeczki
wojskowe, jakie udało się zebrać od jeńców. Będę miał ciekawą lekturę do
poduszki. Wie pan, kapitanie, przejrzałem sobie kilka zawczasu i już
zauważyłem, że dwóch albo trzech jest z Alzacji, Lotaryngii czy tam z
Poznańskiego…
- Co to oznacza dla nas? – nie
zrozumiał Scolding.
- To znaczy, że niekoniecznie
bardzo kochają kajzera, a więc mogą się okazać nieco bardziej rozmowni.
Drzwi
otworzyły się i wszedł marynarz pod bronią, prowadząc niemieckiego oficera o
jasnych włosach. Jego mundur był wygnieciony, a twarz też nie wyglądała dużo
lepiej, cienki wąsik zdawał się zwisać depresyjnie. Rozległy siniak na policzku
pozwolił Tony'emu rozpoznać porucznika Wohra, owego pilota, któremu Boswell dał
po twarzy.
- Proszę siadać, Herr
Oberleutnant – zaprosił Titcombe,
wskazując fotel. – Może pan zapalić.
Niemiec rzeczywiście
usiadł i zapalił, częstując się cygarem z zapasów komodora. Na
mankietach, ponad galonami, miał emblematy w postaci koron cesarskich.
- Jestem obywatelem Argentyny – powiedział
w pewnym momencie, oderwawszy cygaro od ust.
- A zarazem oficerem marynarki
niemieckiej – przypomniał Titcombe. – Który wrócił do służby dla starego kraju
dwa lata przed wojną, jak wynika z pana dokumentów.
- No, faktycznie, nie była to
najlepsza linia obrony – przyznał jeniec z pewnym zmieszaniem.
- Znalazłby się dla pana bogatszy
poczęstunek, ale pańscy koledzy z „Aktaiona” rozwalili nam odpowiednią ładownię
– dowódca zespołu ewidentnie napawał się swoją przewagą.
- Czy mam przypomnieć o swoich
obiekcjach wobec traktowania przez was jeńców wojennych? – Wohr wskazał palcem posiniaczoną
twarz.
- Człowiek, który pana uderzył,
został skierowany do aresztu i spędzi tam jeszcze jakiś czas – wyjaśnił Tony. –
Natomiast na pańskim miejscu nie wytykałbym innym łamania praw wojny.
- Co ma pan na myśli?
- Nie wie pan? – Titcombe przejął
prowadzenie. – Nieładnie, Herr Oberleutnant. Wasza łajba ni to handlowa,
ni to wojenna – to raz. Zasłanianie się banderą neutralną, a nawet kilkoma – to
dwa. Używanie neutralnego portu do uzupełniania zapasów wojennych – to trzy. Do
tego dochodzi bombardowanie niebronionych terenów cywilnych. Złamaliście tyle
konwencji międzynarodowych, że gdybyśmy was teraz powywieszali na rejach jak
pospolitych piratów, to nikt by się specjalnie nie oburzył.
- To jest wojna nowego typu –
odparł Wohr. – Konwencjami się jej nie wygra.
- Widzę, że pan nie zaprzecza, a
nawet się przyznaje – stwierdził Scolding.
- A co tu zaprzeczać? Nie ja
wymyśliłem tę operację. Otrzymałem rozkazy i starałem się je wykonać jak
najlepiej.
- A więc porucznik marynarki – Titcombe
zmienił temat. – Przyjechał pan z tej swojej Argentyny i od razu dostał
przydział na krążownik „Derfflinger”, potem przenieśli pana do I oddziału
lotniczego w Kilonii, a stamtąd do Berlina, niby to do dowództwa sterowców…
- Zgadza się. Wszystko jest
czarno na białym w dokumentach, więc nie rozumiem, po co pan pyta, komodorze.
Za to dziwi mnie, że umiał pan to odcyfrować.
Scolding
w myślach przyznał mu rację. Rzucił okiem do otwartej przez przełożonego
książeczki i odniósł wrażenie, że są tam same nieczytelne bazgroły.
- Cóż, poruczniku – uśmiechnął
się dowódca zespołu. – Ze względu na moje obowiązki musiałem się nauczyć
odczytywać sütterlinę.
Nie było to proste zadanie. A teraz proszę mi powiedzieć, od jak dawna
urządzaliście rajdy z neutralnego terytorium.
Wohr
skrzywił się, Titcombe zamierzał chyba przy każdej okazji wytykać mu
niedżentelmeński sposób prowadzenia wojny.
- Wyszliśmy z Kilonii jakoś w
połowie lipca – powiedział. – Od tej pory rejsy bojowe odbywały się mniej
więcej raz w tygodniu.
- O tylu atakach nie słyszałem –
przyznał komodor.
- Bo tylu nie było. Czasem
zawracaliśmy przed dotarciem do celu albo dla odmiany bombardowaliśmy Francuzów.
- Jakie były wasze cele
strategiczne?
- To był eksperyment. Ktoś w
admiralicji wpadł na pomysł, że skoro rajdy krążowników pomocniczych robią
takie wrażenie, sieją panikę i wiążą wasze siły, to można by spróbować czegoś
podobnego z samolotami.
- Mieliście rozkaz atakować cele
cywilne?
- Mieliśmy atakować cokolwiek –
przyznał Wohr. – Żeby podkopywać ducha Brytyjczyków i Francuzów, a przy okazji
sprawdzić, czy takie operacje w ogóle są opłacalne. Od razu panom powiem, że
moim prywatnym zdaniem to strata czasu i zasobów. Lepiej by było nas wysłać przeciw
Rosjanom na Bałtyk.
- Natknęlibyście się na nasze
okręty podwodne – odparł Tony. – Royal Navy jest wszędzie!
Jeniec
roześmiał się kwaśno.
- My też próbowaliśmy być
wszędzie i proszę, jak się skończyło – zauważył.
- Ile jednostek korzystało z bazy
w Santander? – spytał Titcombe. – Tylko „Clara Imelda” i „Aktaion”, czy jeszcze
jakieś?
- „Aktaion” tu nie ma nic do
rzeczy. Szedł z Atlantyku, spotkaliśmy się z nim przypadkiem na morzu i zgodził
się nas osłaniać podczas akcji.
- Zatem „Aktaion” nie. Więc kto?
Były jeszcze inne podobne jednostki jak „Clara Imelda”?
- „Eidfjord” – sprostował Wohr. –
Tak on się nazywa. „Clara Imelda” to tylko tymczasowa nazwa dla niepoznaki,
rodzaj kamuflażu. To był zresztą mój pomysł, od imion moich córek.
- Proszę odpowiedzieć na moje
pytanie.
- Nie było żadnych. To znaczy
jednostek bojowych. Dwa frachtowce pod banderami neutralnymi dowoziły nam z
Rzeszy zaopatrzenie.
- W tym samoloty i lotników? –
spytał Tony domyślnie.
- Samoloty – może ze dwa.
Lotników – nie. Zawsze było więcej załóg niż sprawnych maszyn, nawet kiedy
zaczęliście zestrzeliwać. Jest pan pilotem, sam pan wie, jak to bywa.
- Ilu ludzi?
- Panowie pozwolą, że zachowam to
dla siebie. Powiem tylko tyle, że kilku jeszcze w Santander zostało.
Tony
zamyślił się. Jednego friedrichshafena zestrzeliła ongiś obrona przeciwlotnicza
„Evelyn”, wczoraj łupem eskadry padły trzy. To razem cztery. Nie wiadomo, czy
tamte dwa, które uszkodziły z Henrym, zanim sami zostali zestrzeleni, były tymi
samymi. Zakładając, że tak, możemy mówić o dwunastu lotnikach, a skoro było ich
więcej niż maszyn… Można spokojnie zaokrąglić do dwudziestu ludzi. Pytanie
tylko, czy jeniec podawał prawdziwe informacje. Mógł mówić prawdę, mógł też
kłamać, żeby wprowadzić Anglików w błąd, ale na dłuższą metę nie miało to
większego znaczenia.
- Trudno, wygraliście panowie tę rundę
– westchnął Wohr. – Teraz możecie być spokojni. To przedsięwzięcie było tak
kosztowne, wliczając łapówki dla Hiszpanów, że nie wydaje mi się, aby nasza
admiralicja chciała kontynuować eksperyment.
Po kilku
następnych pytaniach komodor Titcombe uznał przesłuchanie za zakończone. Choć
za drzwiami czekał marynarz gotów odprowadzić jeńca, Tony sam zdecydował się
towarzyszyć Wohrowi.
- Dlaczego pan to robi? – zapytał
Niemiec, gdy zmierzali w stronę aresztu.
- Zastanawiałem się, czy to pan
mnie strącił pod koniec września.
- Wątpię – odparł Wohr. – Nie mam
na koncie ani jednego samolotu. Ale jeśli pod koniec września, to na pewno
kapitan von Langerode. Pamiętam, jak się chwalił, że zmusił jakiś hydroplan do
przymusowego lądowania.
- Gdzie jest ten kapitan?
- Tym razem został na lądzie, bo
się źle czuł, więc zakładam, że ciągle w Hiszpanii. Hauptmann von Langerode to narwaniec, wypożyczony z Gwardii Pruskiej ze względu na odwagę, a raczej
ryzykanctwo. Prawdę mówiąc, cieszę się, że już nie będę miał z nim nic do
czynienia.
Doszli pod ładownię zaadaptowaną na pomieszczenie dla jeńców. Przed wejściem
stał na warcie marynarz z karabinem.
- Przyprowadziłem jeńca z
powrotem – oznajmił Scolding.
Wartownik
zaczął otwierać drzwi, a tymczasem Wohr spojrzał
na Tony’ego.
- Cóż, dziękuję za gościnę –
powiedział. – Spodziewałem się gorszego traktowania.
- Obaj jesteśmy lotnikami. A dla
pana wojna już skończona.
- Nie da się ukryć. Pewnie teraz
ześlecie nas gdzieś do Australii?
- To już nie ode mnie zależy.
- Czyli raczej nie zostaniemy
powieszeni?
- Może jeszcze spotkamy się w
spokojniejszych czasach – odparł Tony.
- No, może. Powodzenia,
kapitanie, i udanych łowów – powiedział porucznik Wohr i zniknął za drzwiami,
które po chwili zamknął uzbrojony wartownik.
Pierwszy raz od dawna mam naprawdę mało do powiedzenia, więc będzie dosyć krótko i przy okazji chaotycznie, ale do tego drugiego to się już chyba przyzwyczaiłaś.
OdpowiedzUsuńNie mogę jakoś przełknąć śmierci Sinclaira - tak nagle się to stało, tak bez żadnego ostrzeżenia, cholera, no nie wiem, jakoś ciągle mi się zdaje że on zaraz z jakimś tekstem wyskoczy. Także tego, scena z Boswellem kapitalna, chyba moja ulubiona część tego rozdziału. :D Ślicznie rozegrane.
Oczekiwałam większej dramy przy pogrzebie poległych, ale ja już dawno tytułowałam się drama queen, więc wiesz, może to i dobrze, że nie wchodziłaś w szczegóły. ACZKOLWIEK smutno było, kurde, czytać, że z Sinclaira i Deacona nic nie zostało nawet do pochowania. Wojna, kurde, wojna.
Co do późniejszych przemyśleń Tony'ego, nie mogłam się nie zaśmiać, kiedy przeczytałam, że "Miał ochotę rzucić to wszystko, wrócić na ląd, gdzieś na prowincję, schować się w krzakach, znów zobaczyć drogą Emily…" To najpierw schować się w krzakach, a potem kobiety podglądać? Oj, panie kapitanie, co panu po głowie chodzi? BOSKIE to było, nie wiem, pewnie nie planowane zupełnie, a ja jestem durna i zboczona i doszukuję się podtekstów , ale serio, spróbuj spojrzeć na to zdanie z mojego punktu widzenia i się chociaż nie uśmiechnąć. XD
No, to czekam na resztę. :D Wybacz, że tak jakby w sumie (a nawet bardzo w sumie) odniosłam się tylko do pierwszej części rozdziału, ale nie przychodzi mi do głowy nic, co mogłabym powiedzieć o przesłuchaniu pana Niemca. Tylko jedno pytanie: jesteś pewna tego "Ich okładki otaczała czarno-biało-czerwona obwódka, a pośrodku posadowiony był czarny orzeł na kotwicy." http://sjp.pwn.pl/sjp/;2505600
Dobra, kończę. :D See ya!
Nie dziwię się, że masz mało do powiedzenia, bo i rozdział jest taki dosyć przejściowo-uspokojeniowy, z tych "mniej epickich"... Ale oczywiście i takie komentarze w Twoim wykonaniu mnie radują.
UsuńCo do Sinclaira, ciągle się łapię na zapominaniu, że eskadra jest teraz w pomniejszonym składzie... No i Davis się został jako dziki, bo nie ma z kim latać, mógłby z Traylorem, ale on ma akurat samolot jednomiejscowy... Sinclair jakoś mi nie należał do szczególnie charakterystycznych członków eskadry, lecz skoro jego brak się odczuwa, to chyba udało mi się nie zepsuć tego wątku.
W monologu wewnętrznym Tony'ego zboczone skojarzenia pojawiły się czystym przypadkiem, ale coś może być na rzeczy, bo kiedy się tak długo przebywa na morzu, natężenie sprośności rośnie w postępie geometrycznym... Ale równie dobrze mógł sobie przypomnieć te chaszcze od północnej strony dworu w Aberlogwyn, które Emily mu pokazała, kiedy ją odwiedził.
Co do tego "posadowienia", to najwyraźniej jeszcze jedna z moich przeginek stylistycznych, kiedy spokojnie mogę coś napisać normalnie, a potem pod wpływem impulsu zmieniam wyraz i mniejsza o to, że efekt wygląda dziwnie...
I znowu wyszedł mi rozdział niejako dwuczęściowy :( Ale mam nadzieję, że mimo to nie rozczarowujący. Mam już prawie połowę nexta, więc może nie będzie nawet trzeba specjalnie długo czekać...
Nie no, stara, ja tu niczego nie krytykuję ani się nie czepiam, była epicka bitwa to nie może być zaraz kolejna, wszystko trzeba w odpowiednich ilościach dawkować i nie mam nic przeciwko spokojniejszemu rozdziałowi. ;) A że pierniczę co mi ślina na język przyniesie, to potem takie potłuczone komcie wychodzą, co pewnie nawet sama nie wiesz co masz sobie po ich przeczytaniu myśleć. :P
UsuńNie no, ja Tony'ego nie oskarżam o nic i totalnie rozumiem, nawet gdyby tu naprawdę chodziło o jakieś sprośne myśli, tylko po prosto najpierw chować się w chaszczach, a potem zobaczyć Emily... Nieopatrznie wyszedł ci świetny tekst. :P
Wiesz, ja z reguły nagminnie walę regionalizmami, kilka razy już zostałam na tym przyłapana i staram się pilnować, ale czasem coś się omsknie. Więc wiem jak to jest, popraw sobie i będzie ślicznie. :D
Hihih, mam nadzieję, że ile by nie było trzeba czekać, to będzie warto czekać IF YOU KNOW WHAT I MEAN. :D
Okej, w takim razie kontrowersyjne sformułowanie zostało zastąpione innym, chyba bardziej obrazowym. Z rozdziału mam już właściwie trzy czwarte, tylko główna problema polega na tym, że znowu wątki wymykają mi się spod kontroli, trzeba będzie ciąć :D
Usuń