Rozdział 25. Sprzątanie



            Mimo wyczerpania, Scolding i Vincent nie od razu mogli wrócić na pokład HMS „Evelyn”. Starcie zakończyło się zwycięstwem, ale wciąż pozostało wiele do zrobienia.
Trzeba było wyłowić rozbitków z „Aktaiona”, zebrać jeńców z „Clary Imeldy” i zająć się samymi nieprzyjacielskimi jednostkami. „Bowland” był poważnie uszkodzony, a załoga, zdziesiątkowana ostrzałem, ledwo sobie radziła z opanowywaniem sytuacji na pokładzie, więc „Evelyn” była zdana tylko na siebie i niewielką pomoc okrętu podwodnego. Pierwszeństwo należało oddać rannym, dlatego komandor Bancroft miał akurat ważniejsze sprawy na głowie niż przyjęcie wodnosamolotów.
Tony wzbił się w górę i korzystając z lepszego pola widzenia, zataczał kręgi, koordynując akcję ratowniczą. Po jakimś czasie okazało się, że w zbiornikach została mu już tylko resztka paliwa. Przekazał więc zadanie Dunmore’owi, który wystartował później i miał jeszcze zapas. Scolding zszedł niezwłocznie do wodowania. Wytrzymali ongiś z Henrym wieczór, dzień i noc, unosząc się bezsilnie na falach, to wytrzymają i dwie godziny, zwłaszcza w towarzystwie reszty zespołu.
Oczekując, aż można będzie się dostać na pokład, Tony dostrzegł w pewnej odległości niemiecki hydroplan, zmuszony przez porucznika Traylora do przymusowego wodowania. Maszyna miała poszarpane prawe skrzydło i częściowo spaloną belkę ogonową, ale woda morska ugasiła ogień, pozostawiając poczerniały szkielet zakończony usterzeniem, na którym trzymały się jeszcze płaty poszycia.
Na niskich obrotach silnika Tony zbliżył się do Niemców, próbując podejść równolegle do ich burty. Vincent obrócił w ich kierunku lufę karabinu na wypadek, gdyby nie rozumieli po angielsku. Ten sposób komunikacji okazał się wystarczający. Niemiecki pilot od razu podniósł ręce do góry, zaraz po nim uczynił to obserwator.
Kapitan Scolding skinął głową, wyciągnął z kieszeni rewolwer, pokazał palcem i kiwnął do Niemców, co miało oznaczać wezwanie do złożenia broni. Pilot, wciąż trzymając jedną dłoń w górze, drugą wyjął pistolet, trzymając za lufę. Wychylił się z kokpitu, położył broń na płacie i symbolicznie pchnął w stronę Brytyjczyków, ale hydroplan zakołysał się na fali, więc parabellum zsunęło się po pochyłości skrzydła i spadło w odmęt. W tym czasie obserwator ostrożnie, utrzymując kontakt wzrokowy z mierzącym do niego Vincentem, odwrócił kaem lufą ku ogonowi i powoli, starannie rozładował.
- Nie masz przypadkiem liny? – zapytał Tony. – Wzięlibyśmy ich na hol.
- Tym razem wziąłem – przyznał Henry. – Już myślałem, że się nie przyda.
            Lina była stosunkowo cienka, ale mierzyła ponad pięćdziesiąt jardów. Na podłodze kokpitu Vincent trzymał już tyle różnych rzeczy, że nie miałby gdzie zmieścić nóg, linę więc przechowywał zwiniętą pod siedzeniem. Wydobył ją teraz i zaczął rozwijać. Nie okazało się to łatwym zadaniem, była bowiem ciasno ściągnięta, żeby zajmować jak najmniej przestrzeni, i w paru miejscach pętliła się złośliwie. Ostatecznie Henry cisnął kilka zwojów na skrzydło friedrichshafena, którego załoga zaczęła podejmować starania, by zamocować ją w bardziej pewny sposób, a sam drugim końcem obwiązał belkę ogonową i dał znak Tony’emu, że można ruszać. Oba hydroplany, połączone holem, zaczęły się zbliżać do burty „Evelyn”.
Komodor Titcombe z początku przebywał na pomoście bojowym. Wkrótce jednak, pragnąc osobiście dopilnować wszystkiego, co niezbędne, zostawił tam Bancrofta, a sam zaczął biegać z jednego miejsca na drugie jak w ukropie, czy też, jak to później ujął z właściwym sobie wdziękiem doktor Connor, jakby mu ktoś zadek nasolił. Lekarz nie był zresztą naocznym świadkiem wysiłków dowódcy zespołu, bo sam wyruszył pierwszą szalupą na „Bowlanda”, by nieść pomoc rannym. Zabrał się z grupą ochotników gotowych pomagać załodze transportowca w usuwaniu zniszczeń i naprawach. Inne szalupy, spuszczone zarówno z „Evelyn”, jak i z samego „Bowlanda”, zajmowały się zbieraniem rozbitków. George Angus też miał zamiar iść na transportowiec, ale zanim poprosił któregoś z oficerów o zgodę, sam zmienił zdanie – był wszakże szefem mechaników lotniczych i miał obowiązki w hangarze. Ze swoich wysłał tylko Holwella, Pegga i Flynna.
       W pewnym momencie na pokładzie rufowym znalazł się Titcombe. W dole, za burtą, maszyna Scoldinga właśnie podnosiła się z wody, a tuż obok kołysał się szaroniebieski friedrichshafen. Niemiecki pilot zdjął gogle i na jego cienkowąsej twarzy wyraźnie widać było rezygnację.
- Tego też mi wyciągnijcie – komodor skinął do Angusa.
- Za pozwoleniem, nie bardzo się zmieści, dowódco – odparł bosman. – Tych dwóch Niemców to jasne, zabierzemy, ale maszyna zostanie. W hangarze nie ma miejsca.
- Maszynę też zabierzemy – przemówił z naciskiem Titcombe. – Chcę ją mieć do dokumentacji technicznej. Niech stoi na pokładzie.
- Wtedy nie będzie miejsca, żeby wystartować – zauważył z szacunkiem Angus.
- To rozłóżcie od razu na części i schowajcie w ładowni.
       Tymczasem samolot Tony’ego został wreszcie opuszczony na pokład. Pierwszy wysiadł Vincent, wrzuciwszy do kokpitu zwiniętą na powrót linę, po nim sam kapitan. W ich stronę zmierzał już bosman okrętowy i kilku członków załogi, a wśród nich… podporucznik Davis z ręką na temblaku. Na jego widok Tony wzdrygnął się, jakby zobaczył ducha.
- Co ty tu robisz?! – napadł na niego.
- Złamałem rękę i nie wziąłem udziału w locie, panie kapitanie – tłumaczył się oszołomiony podporucznik.
- W takim razie kto poleciał? – indagował go Scolding, przypominając sobie ostatni błysk słońca na goglach obserwatora, zanim ten wraz z pilotem runął w objęcia śmierci.
- Deacon, mechanik – wyjaśnił Davis. – Kiedy wróci Sinclair?
- Nie wróci – odparł Tony głuchym tonem.
- Ach tak – westchnął najmłodszy z oficerów. Jego twarz zaczęła niepokojąco drgać, po chwili drżenie ogarnęło ramiona. Wyglądał, jakby miał się rozpłakać, i raczej nie było to wrażenie odległe od rzeczywistości.
- Dajcie mu czegoś mocnego – rzucił Tony do bosmana Pickensa.
- Dajcie nam wszystkim – sprostował Vincent.
- Pan musi być na razie trzeźwy, kapitanie Scolding – zwrócił uwagę Titcombe. – Potrzebuję jak najbardziej szczegółowego raportu.
       Angus pogonił mechaników, aby złożyli shortowi skrzydła, już, ino drabym, bo następne maszyny czekają. Gdzieś tam za burtą Dunmore, dochodząc do wniosku, że nic więcej nie ma do zrobienia, zszedł w dół. Traylor był niewidoczny z miejsca, w którym stał Tony, i najwyraźniej czekał na swoją kolej, podczas gdy żuraw wciągał na pokład zdobyczny hydroplan niemiecki. Z pewnością był zły, że musi ustępować jakiemuś Hunowi, którego zresztą sam zestrzelił, ale rozkazowi nie mógł się sprzeciwić. Davis wciąż wyglądał na zdruzgotanego, bezmyślnie obracał w palcach duży bursztyn na srebrnym łańcuszku. Podbiegł jeden z marynarzy i podał mu blaszany garnczek z grogiem.
      Niemców wreszcie wydobyto na rufę. Ich samolot wisiał kilka minut na dźwigu, zanim obsługa pokładowa schowała shorta do hangaru. Kiedy nieprzyjacielska maszyna dotknęła pokładu, jako pierwszy opuścił ją pilot, ubrany w szarą skórzaną kurtkę. Ściągnął kask, odsłaniając rozczochraną blond grzywę, i skierował się ku brytyjskim oficerom. Nagle na drodze stanął mu Ron Boswell.
- Za pozwoleniem… – zwrócił się do Scoldinga, po czym, nie czekając na odpowiedź, zamachnął się i wymierzył pilotowi prawy sierpowy w twarz. Niemiec, wzięty z zaskoczenia, padł z hukiem na deski. Marynarz natychmiast znów spojrzał na Tony’ego.
- Panie kapitanie, mechanik lotniczy I klasy Ronald Boswell oddaje się do wykonania kary według pańskiego uznania.
- Trzy dni paki – rzucił Scolding bez namysłu, wstrząśnięty zachowaniem podwładnego. – Jak skończysz robotę wraz z innymi, zgłoś się do profosa.
- Wedle rozkazu – zgodził się Boswell. – Wiem, że z jeńcami się tak nie powinno, ale może to właśnie on zabił moich kolegów.
        Znokautowanym Niemcem zajął się Titcombe, jak się okazało, płynnie władający jego językiem. Oficer przedstawił się jako porucznik Wohr. Wkrótce odprowadzono go do jednej z ładowni, zaadaptowanej na areszt dla jeńców. Do osobnego pomieszczenia miał trafić obserwator w randze podoficerskiej. Natomiast Ron Boswell, zanim udał się do aresztu okrętowego, pomógł kolegom upchnąć friedrichshafena na końcu hangaru, bosman Angus zdał sobie bowiem sprawę, że Sinclair – ani samolot Sinclaira – przecież nie wróci.

        Sytuację na „Bowlandzie” z czasem opanowano, pożar ugaszono. Transportowiec miał wielką dziurę na dziobie, poszycie zerwane w paru miejscach, ścięty maszt, a żadna z nadbudówek nie wyszła cało. Tylko jedna czwarta załogi nie potrzebowała pomocy. Zabitych było ponad dwudziestu, rannych dwa razy tyle. Sanitariusze z „Evelyn” zajmowali się tymi, których kondycja była mniej groźna, ciężej rannych doktor Connor wziął na stół. Nadszedł zmrok, nim udało się doprowadzić statek do porządku i rozlokować po ładowniach część jeńców z niemieckich rajderów. Reszta trafiła na „Evelyn”, ze szczególnym uwzględnieniem oficerów i bosmanów, których posadzono osobno. 
       Kiedy wszystkich żywych Niemców ściągnięto na jednostki brytyjskie, przyszła pora zająć się ich skrytobójczymi okrętami. „Clara Imelda” odniosła tak poważne uszkodzenia, że nie była w stanie samodzielnie płynąć. Na pokład wkroczył komodor Titcombe w asyście kilkunastu marynarzy oraz zabranych z „Bowlanda” marines, aby zabezpieczyć dokumenty i sprzęt łącznościowy. Część niemieccy oficerowie zdążyli wyrzucić za burtę, dziennika pokładowego także Titcombe nie znalazł, ale o niektórych zapomnieli. Przy okazji znaleziono kilka bander różnych państw neutralnych, najwyraźniej do stosowania na zmianę.
„Aktaion” był w stanie o wiele cięższym. Sam prędzej czy później poszedłby na dno, lecz porucznik Mackay dobił go torpedą. Gorzkie zadowolenie z takiego rozwiązania czuł Dunmore, któremu bardzo odpowiadało pozbawienie komandora Moffatta satysfakcji z choćby symbolicznego posłania na dno nieprzyjacielskiej łajby.
Dowódca niszczyciela „Clackmannan” tego wieczoru czuł się mocno dotknięty. Nie dość, że znowu trafił na tego narwańca Dunmore’a, to jeszcze najpierw go wezwali na pomoc, a potem poradzili sobie bez niego, aż w końcu komodor Titcombe wydał mu rozkaz towarzyszenia zespołowi z „Clarą Imeldą” na holu. W tej sytuacji budzącą zazdrość prędkością swojego okrętu Moffatt mógł się podetrzeć, bo musiał się dostosować do najpowolniejszej jednostki w zespole.
       Był jeszcze pogrzeb poległych. HMS „Clackmannan” bardzo się przydał, bo jako jedyny miał na pokładzie kapelana. Nabożeństwo odprawiono również w intencji tych, po których nie pozostało nic do pochowania, jak Sinclair i Deacon. Owinięte całunem zwłoki marynarzy opuszczono za burtę, niszczyciel oddał honorową salwę z całej swej artylerii, marines na „Bowlandzie” i marynarze na „Evelyn” – z karabinów. A kiedy huk ucichł, Dunmore wyrwał porucznikowi Wallace’owi tubę głosową i krzyknął przez nią ku pomostowi, na którym stał jego odwieczny rywal:
- Moffatt, ty cycu! Gdybyś się trochę pośpieszył, oni by jeszcze żyli!
Wreszcie nadeszła ta pora, kiedy Tony mógł udać się na spoczynek. Czuł się tak wyczerpany, że ledwie dał radę wciągnąć swe ciało na koję, a gdy już się położył, i tak mimo to nie mógł zasnąć aż do pierwszej.
Ciągle widział sylwetki marynarzy wylatujące w powietrze, smugi krwi na pokładzie „Bowlanda”, na Sinclaira dławiącego się własną krwią, a potem eksplozję, gdy jego samolot wbił się w „Aktaiona”. Miał ochotę rzucić to wszystko, wrócić na ląd, gdzieś na prowincję, schować się w krzakach, znów zobaczyć drogą Emily… Czy w ten właśnie sposób rodzi się stan nazywany tchórzostwem? Tony zdawał sobie sprawę, że to chwilowe, za jakiś czas wróci do siebie. A jeżeli jednak, mimo wszystko, nie wróci? Będzie musiał, skoro ciążą na nim obowiązki, jest odpowiedzialny za wykonanie rozkazów i za ludzi, którymi dowodzi. Ale cóż, za Sinclaira też był odpowiedzialny, a jednak…
Czuł się źle, ale wiedział, że kiedyś mu przejdzie. Teraz musiał przede wszystkim odpocząć – i z taką myślą zasnął.

Nazajutrz, po śniadaniu, kapitan Scolding został wezwany do kajuty Titcombe'a na przesłuchanie jeńca. W środku siedział dowódca zespołu wraz z pisarzem okrętowym. Tony zdziwił się, że w kajucie nie było Bancrofta. Titcombe ewidentnie traktował dowódcę „Evelyn” per noga, a z jakichś powodów faworyzował Scoldinga, Bancroftowi pozostawiając rolę biernego wykonawcy.
- Gdzie dowódca okrętu? – zapytał od razu Tony.
- Zajęty na mostku – wyjaśnił komodor.
- A ze mnie jaka korzyść przy przesłuchaniu? Przecież nie znam niemieckiego.
- Ale ja znam – odparł Titcombe – a przede wszystkim nasz jeniec zna angielski. Szkoda, że ich dowódca ani pierwszy oficer nie przeżył, ale może w papierach coś ciekawego znajdę.
Spod stołu wyciągnął plik książeczek. Ich okładki otaczała czarno-biało-czerwona obwódka, a pośrodku rozkraczył się czarny orzeł na kotwicy.
- To wszystkie książeczki wojskowe, jakie udało się zebrać od jeńców. Będę miał ciekawą lekturę do poduszki. Wie pan, kapitanie, przejrzałem sobie kilka zawczasu i już zauważyłem, że dwóch albo trzech jest z Alzacji, Lotaryngii czy tam z Poznańskiego…
- Co to oznacza dla nas? – nie zrozumiał Scolding.
- To znaczy, że niekoniecznie bardzo kochają kajzera, a więc mogą się okazać nieco bardziej rozmowni.
Drzwi otworzyły się i wszedł marynarz pod bronią, prowadząc niemieckiego oficera o jasnych włosach. Jego mundur był wygnieciony, a twarz też nie wyglądała dużo lepiej, cienki wąsik zdawał się zwisać depresyjnie. Rozległy siniak na policzku pozwolił Tony'emu rozpoznać porucznika Wohra, owego pilota, któremu Boswell dał po twarzy.
- Proszę siadać, Herr Oberleutnant – zaprosił Titcombe, wskazując fotel. – Może pan zapalić.
       Niemiec rzeczywiście usiadł i zapalił, częstując się cygarem z zapasów komodora. Na mankietach, ponad galonami, miał emblematy w postaci koron cesarskich.
- Jestem obywatelem Argentyny – powiedział w pewnym momencie, oderwawszy cygaro od ust.
- A zarazem oficerem marynarki niemieckiej – przypomniał Titcombe. – Który wrócił do służby dla starego kraju dwa lata przed wojną, jak wynika z pana dokumentów.
- No, faktycznie, nie była to najlepsza linia obrony – przyznał jeniec z pewnym zmieszaniem.
- Znalazłby się dla pana bogatszy poczęstunek, ale pańscy koledzy z „Aktaiona” rozwalili nam odpowiednią ładownię – dowódca zespołu ewidentnie napawał się swoją przewagą.
- Czy mam przypomnieć o swoich obiekcjach wobec traktowania przez was jeńców wojennych? – Wohr wskazał palcem posiniaczoną twarz.
- Człowiek, który pana uderzył, został skierowany do aresztu i spędzi tam jeszcze jakiś czas – wyjaśnił Tony. – Natomiast na pańskim miejscu nie wytykałbym innym łamania praw wojny.
- Co ma pan na myśli?
- Nie wie pan? – Titcombe przejął prowadzenie. – Nieładnie, Herr Oberleutnant. Wasza łajba ni to handlowa, ni to wojenna – to raz. Zasłanianie się banderą neutralną, a nawet kilkoma – to dwa. Używanie neutralnego portu do uzupełniania zapasów wojennych – to trzy. Do tego dochodzi bombardowanie niebronionych terenów cywilnych. Złamaliście tyle konwencji międzynarodowych, że gdybyśmy was teraz powywieszali na rejach jak pospolitych piratów, to nikt by się specjalnie nie oburzył.
- To jest wojna nowego typu – odparł Wohr. – Konwencjami się jej nie wygra.
- Widzę, że pan nie zaprzecza, a nawet się przyznaje – stwierdził Scolding.
- A co tu zaprzeczać? Nie ja wymyśliłem tę operację. Otrzymałem rozkazy i starałem się je wykonać jak najlepiej.
- A więc porucznik marynarki – Titcombe zmienił temat. – Przyjechał pan z tej swojej Argentyny i od razu dostał przydział na krążownik „Derfflinger”, potem przenieśli pana do I oddziału lotniczego w Kilonii, a stamtąd do Berlina, niby to do dowództwa sterowców…
- Zgadza się. Wszystko jest czarno na białym w dokumentach, więc nie rozumiem, po co pan pyta, komodorze. Za to dziwi mnie, że umiał pan to odcyfrować.
       Scolding w myślach przyznał mu rację. Rzucił okiem do otwartej przez przełożonego książeczki i odniósł wrażenie, że są tam same nieczytelne bazgroły.
- Cóż, poruczniku – uśmiechnął się dowódca zespołu. – Ze względu na moje obowiązki musiałem się nauczyć odczytywać sütterlinę. Nie było to proste zadanie. A teraz proszę mi powiedzieć, od jak dawna urządzaliście rajdy z neutralnego terytorium.
        Wohr skrzywił się, Titcombe zamierzał chyba przy każdej okazji wytykać mu niedżentelmeński sposób prowadzenia wojny.
- Wyszliśmy z Kilonii jakoś w połowie lipca – powiedział. – Od tej pory rejsy bojowe odbywały się mniej więcej raz w tygodniu.
- O tylu atakach nie słyszałem – przyznał komodor.
- Bo tylu nie było. Czasem zawracaliśmy przed dotarciem do celu albo dla odmiany bombardowaliśmy Francuzów.
- Jakie były wasze cele strategiczne?
- To był eksperyment. Ktoś w admiralicji wpadł na pomysł, że skoro rajdy krążowników pomocniczych robią takie wrażenie, sieją panikę i wiążą wasze siły, to można by spróbować czegoś podobnego z samolotami.
- Mieliście rozkaz atakować cele cywilne?
- Mieliśmy atakować cokolwiek – przyznał Wohr. – Żeby podkopywać ducha Brytyjczyków i Francuzów, a przy okazji sprawdzić, czy takie operacje w ogóle są opłacalne. Od razu panom powiem, że moim prywatnym zdaniem to strata czasu i zasobów. Lepiej by było nas wysłać przeciw Rosjanom na Bałtyk.
- Natknęlibyście się na nasze okręty podwodne – odparł Tony. – Royal Navy jest wszędzie!
            Jeniec roześmiał się kwaśno.
- My też próbowaliśmy być wszędzie i proszę, jak się skończyło – zauważył.
- Ile jednostek korzystało z bazy w Santander? – spytał Titcombe. – Tylko „Clara Imelda” i „Aktaion”, czy jeszcze jakieś?
- „Aktaion” tu nie ma nic do rzeczy. Szedł z Atlantyku, spotkaliśmy się z nim przypadkiem na morzu i zgodził się nas osłaniać podczas akcji.
- Zatem „Aktaion” nie. Więc kto? Były jeszcze inne podobne jednostki jak „Clara Imelda”?
- „Eidfjord” – sprostował Wohr. – Tak on się nazywa. „Clara Imelda” to tylko tymczasowa nazwa dla niepoznaki, rodzaj kamuflażu. To był zresztą mój pomysł, od imion moich córek.
- Proszę odpowiedzieć na moje pytanie.
- Nie było żadnych. To znaczy jednostek bojowych. Dwa frachtowce pod banderami neutralnymi dowoziły nam z Rzeszy zaopatrzenie.
- W tym samoloty i lotników? – spytał Tony domyślnie.
- Samoloty – może ze dwa. Lotników – nie. Zawsze było więcej załóg niż sprawnych maszyn, nawet kiedy zaczęliście zestrzeliwać. Jest pan pilotem, sam pan wie, jak to bywa.
- Ilu ludzi?
- Panowie pozwolą, że zachowam to dla siebie. Powiem tylko tyle, że kilku jeszcze w Santander zostało.
      Tony zamyślił się. Jednego friedrichshafena zestrzeliła ongiś obrona przeciwlotnicza „Evelyn”, wczoraj łupem eskadry padły trzy. To razem cztery. Nie wiadomo, czy tamte dwa, które uszkodziły z Henrym, zanim sami zostali zestrzeleni, były tymi samymi. Zakładając, że tak, możemy mówić o dwunastu lotnikach, a skoro było ich więcej niż maszyn… Można spokojnie zaokrąglić do dwudziestu ludzi. Pytanie tylko, czy jeniec podawał prawdziwe informacje. Mógł mówić prawdę, mógł też kłamać, żeby wprowadzić Anglików w błąd, ale na dłuższą metę nie miało to większego znaczenia.
- Trudno, wygraliście panowie tę rundę – westchnął Wohr. – Teraz możecie być spokojni. To przedsięwzięcie było tak kosztowne, wliczając łapówki dla Hiszpanów, że nie wydaje mi się, aby nasza admiralicja chciała kontynuować eksperyment.
Po kilku następnych pytaniach komodor Titcombe uznał przesłuchanie za zakończone. Choć za drzwiami czekał marynarz gotów odprowadzić jeńca, Tony sam zdecydował się towarzyszyć Wohrowi.
- Dlaczego pan to robi? – zapytał Niemiec, gdy zmierzali w stronę aresztu.
- Zastanawiałem się, czy to pan mnie strącił pod koniec września.
- Wątpię – odparł Wohr. – Nie mam na koncie ani jednego samolotu. Ale jeśli pod koniec września, to na pewno kapitan von Langerode. Pamiętam, jak się chwalił, że zmusił jakiś hydroplan do przymusowego lądowania.
- Gdzie jest ten kapitan?
- Tym razem został na lądzie, bo się źle czuł, więc zakładam, że ciągle w Hiszpanii. Hauptmann von Langerode to narwaniec, wypożyczony z Gwardii Pruskiej ze względu na odwagę, a raczej ryzykanctwo. Prawdę mówiąc, cieszę się, że już nie będę miał z nim nic do czynienia.
       Doszli pod ładownię zaadaptowaną na pomieszczenie dla jeńców. Przed wejściem stał na warcie marynarz z karabinem.
- Przyprowadziłem jeńca z powrotem – oznajmił Scolding.
         Wartownik zaczął otwierać drzwi, a tymczasem Wohr spojrzał na Tony’ego.
- Cóż, dziękuję za gościnę – powiedział. – Spodziewałem się gorszego traktowania.
- Obaj jesteśmy lotnikami. A dla pana wojna już skończona.
- Nie da się ukryć. Pewnie teraz ześlecie nas gdzieś do Australii?
- To już nie ode mnie zależy.
- Czyli raczej nie zostaniemy powieszeni?
- Może jeszcze spotkamy się w spokojniejszych czasach – odparł Tony.
- No, może. Powodzenia, kapitanie, i udanych łowów – powiedział porucznik Wohr i zniknął za drzwiami, które po chwili zamknął uzbrojony wartownik.


4 komentarze:

  1. Pierwszy raz od dawna mam naprawdę mało do powiedzenia, więc będzie dosyć krótko i przy okazji chaotycznie, ale do tego drugiego to się już chyba przyzwyczaiłaś.
    Nie mogę jakoś przełknąć śmierci Sinclaira - tak nagle się to stało, tak bez żadnego ostrzeżenia, cholera, no nie wiem, jakoś ciągle mi się zdaje że on zaraz z jakimś tekstem wyskoczy. Także tego, scena z Boswellem kapitalna, chyba moja ulubiona część tego rozdziału. :D Ślicznie rozegrane.
    Oczekiwałam większej dramy przy pogrzebie poległych, ale ja już dawno tytułowałam się drama queen, więc wiesz, może to i dobrze, że nie wchodziłaś w szczegóły. ACZKOLWIEK smutno było, kurde, czytać, że z Sinclaira i Deacona nic nie zostało nawet do pochowania. Wojna, kurde, wojna.
    Co do późniejszych przemyśleń Tony'ego, nie mogłam się nie zaśmiać, kiedy przeczytałam, że "Miał ochotę rzucić to wszystko, wrócić na ląd, gdzieś na prowincję, schować się w krzakach, znów zobaczyć drogą Emily…" To najpierw schować się w krzakach, a potem kobiety podglądać? Oj, panie kapitanie, co panu po głowie chodzi? BOSKIE to było, nie wiem, pewnie nie planowane zupełnie, a ja jestem durna i zboczona i doszukuję się podtekstów , ale serio, spróbuj spojrzeć na to zdanie z mojego punktu widzenia i się chociaż nie uśmiechnąć. XD
    No, to czekam na resztę. :D Wybacz, że tak jakby w sumie (a nawet bardzo w sumie) odniosłam się tylko do pierwszej części rozdziału, ale nie przychodzi mi do głowy nic, co mogłabym powiedzieć o przesłuchaniu pana Niemca. Tylko jedno pytanie: jesteś pewna tego "Ich okładki otaczała czarno-biało-czerwona obwódka, a pośrodku posadowiony był czarny orzeł na kotwicy." http://sjp.pwn.pl/sjp/;2505600
    Dobra, kończę. :D See ya!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie dziwię się, że masz mało do powiedzenia, bo i rozdział jest taki dosyć przejściowo-uspokojeniowy, z tych "mniej epickich"... Ale oczywiście i takie komentarze w Twoim wykonaniu mnie radują.
      Co do Sinclaira, ciągle się łapię na zapominaniu, że eskadra jest teraz w pomniejszonym składzie... No i Davis się został jako dziki, bo nie ma z kim latać, mógłby z Traylorem, ale on ma akurat samolot jednomiejscowy... Sinclair jakoś mi nie należał do szczególnie charakterystycznych członków eskadry, lecz skoro jego brak się odczuwa, to chyba udało mi się nie zepsuć tego wątku.
      W monologu wewnętrznym Tony'ego zboczone skojarzenia pojawiły się czystym przypadkiem, ale coś może być na rzeczy, bo kiedy się tak długo przebywa na morzu, natężenie sprośności rośnie w postępie geometrycznym... Ale równie dobrze mógł sobie przypomnieć te chaszcze od północnej strony dworu w Aberlogwyn, które Emily mu pokazała, kiedy ją odwiedził.
      Co do tego "posadowienia", to najwyraźniej jeszcze jedna z moich przeginek stylistycznych, kiedy spokojnie mogę coś napisać normalnie, a potem pod wpływem impulsu zmieniam wyraz i mniejsza o to, że efekt wygląda dziwnie...
      I znowu wyszedł mi rozdział niejako dwuczęściowy :( Ale mam nadzieję, że mimo to nie rozczarowujący. Mam już prawie połowę nexta, więc może nie będzie nawet trzeba specjalnie długo czekać...

      Usuń
    2. Nie no, stara, ja tu niczego nie krytykuję ani się nie czepiam, była epicka bitwa to nie może być zaraz kolejna, wszystko trzeba w odpowiednich ilościach dawkować i nie mam nic przeciwko spokojniejszemu rozdziałowi. ;) A że pierniczę co mi ślina na język przyniesie, to potem takie potłuczone komcie wychodzą, co pewnie nawet sama nie wiesz co masz sobie po ich przeczytaniu myśleć. :P
      Nie no, ja Tony'ego nie oskarżam o nic i totalnie rozumiem, nawet gdyby tu naprawdę chodziło o jakieś sprośne myśli, tylko po prosto najpierw chować się w chaszczach, a potem zobaczyć Emily... Nieopatrznie wyszedł ci świetny tekst. :P
      Wiesz, ja z reguły nagminnie walę regionalizmami, kilka razy już zostałam na tym przyłapana i staram się pilnować, ale czasem coś się omsknie. Więc wiem jak to jest, popraw sobie i będzie ślicznie. :D
      Hihih, mam nadzieję, że ile by nie było trzeba czekać, to będzie warto czekać IF YOU KNOW WHAT I MEAN. :D

      Usuń
    3. Okej, w takim razie kontrowersyjne sformułowanie zostało zastąpione innym, chyba bardziej obrazowym. Z rozdziału mam już właściwie trzy czwarte, tylko główna problema polega na tym, że znowu wątki wymykają mi się spod kontroli, trzeba będzie ciąć :D

      Usuń