Schodząc do
lądowania, hydroplan rozciął fale, biała piana tryskała mu spod pływaków.
Obsługa zakrzątnęła się przy żurawiu i już wkrótce sopwith tabloid znalazł się
na pokładzie HMS „Evelyn”. Kiedy tylko pilot opuścił kokpit, kapitan Scolding wychynął
z hangaru.
- No i jak, Traylor?
- Nic, panie kapitanie – odparł
porucznik. – Same nudy. Jedyne, co zauważyłem, to kutry rybackie.
- Dlaczego nie zameldowałeś? –
zirytował się Scolding.
- Ale to zwykłe kutry na łowisku,
nasze, brytyjskie. Nie widziałem nic podejrzanego.
- Nieważne! Mówiłem, nadsyłać
meldunki o każdej napotkanej jednostce! W tych warunkach wszystko może być albo
naszym ptaszkiem, albo jego potencjalną ofiarą. Daleko to było?
- Będzie półtora setki mil stąd –
stwierdził Traylor zamyślonym tonem, ściągając pilotkę. – Może ze sto
siedemdziesiąt…
No
tak, pomyślał Tony. Nie był to jednak Vincent, który znakomicie czytał mapy, a
w dodatku miał chyba w głowie niezawodne liczydło, bo z dużą dokładnością
określał w pamięci położenie maszyny, a błędy zdarzały mu się bardzo rzadko.
- Chodź się pokrzepić -
powiedział.
Porucznik
Traylor, rozpinając skórzaną kurtkę, ruszył ku śródokręciu. Cóż, Scoldingowi
chyba wreszcie udało się pozbyć nieokreślonej niechęci, jaką darzył
najmłodszego stażem spośród pilotów. Godric zaaklimatyzował się w eskadrze na
dobre, jedynie Matthews wciąż okazywał mu bezinteresowną pogardę.
Już
od czterech dni patrolowali Atlantyk na południowo-zachodnich podejściach do
Wysp Brytyjskich, a wciąż nie natrafili na najmniejszy ślad niemieckiego pirata.
Eskadra wykonywała z pokładu „Evelyn” rutynowe patrole, średnio po osiem lotów
dziennie, chyba że pogoda nie pozwalała na start. Równie regularnie do Tony’ego
powracało wrażenie, że on i jego towarzysze szukają wiatru w oceanicznym polu.
Komodor
Titcombe, formalnie dowódca operacji, okazał się dowódcą całkiem przyzwoitym.
Zajął jedną z kajut oficerskich i nie szarogęsił się zbytnio. Mówił niewiele, lecz
za to z sensem, był otwarty na sugestie Scoldinga i Bancrofta, a czasem nawet
je uwzględniał.
Szumnie zwany
zespół operacyjny, koordynowany przez niego, składał się z trzech jednostek: samej
„Evelyn”, okrętu podwodnego klasy E nazwanego przez Vincenta „łódką” oraz statku
handlowego s/s „Bowland”, uzbrojonego na wszelki wypadek w lekkie działo. Ten
trzeci, dźwigając zapasy dla reszty zespołu, trzymał się nieco z tyłu. Nazwa
„Titforce”, nadana przez kontradmirała Hilla, nie była w żadnym stopniu
oficjalna, ale strasznie się spodobała Dunmore’owi. Nie pomijał on żadnej
okazji do jej wypowiadania, nawet kiedy Titcombe był w pobliżu.
Okręt podwodny
przez większość dnia pozostawał w zanurzeniu i na dłużej wychodził na
powierzchnię dopiero po zmroku, żeby przypadkiem nie odstraszyć nieprzyjaciela.
Przy okazji członkowie załogi odwiedzali niekiedy „Evelyn”. Załogę okrętu
traktowali dość lekceważąco, podczas gdy do lotników odnosili się z szacunkiem
jako do „też elity”. Tony wybrał się kiedyś z rewizytą, by wypić kieliszek
brandy z dowódcą podwodniaków, porucznikiem Mackayem. Brandy okazała się
zaskakująco dobra, ale wnętrze „łódki” nie zrobiło na kapitanie najlepszego
wrażenia – ciasnota, wilgoć, nieświeża atmosfera.
Czasem
wynurzenie następowało niespodziewanie. Poprzedniego wieczoru okręt podwodny wylazł
nagle na samym kursie „Evelyn” i o mały włos nie doszło do kolizji. Służbę na
mostku pełnił wówczas porucznik Skipworth. Dowódca zespołu traktował go odtąd dość
kwaśno. Tony, wchodząc na mostek po odebraniu meldunku od Traylora, zastał ich
obu wraz z Sinclairem.
- Panie poruczniku – mówił
Titcombe, ociekając sarkazmem – czy kiedykolwiek w życiu pływał pan na czymś
innym niż prom na wyspę Wight?
- Ależ sir, bardzo prosiłbym bez
tak protekcjonalnego tonu… Nie tylko pływałem, ale byłem pierwszym oficerem.
- Na tym promie?
- Nie, na kutrze służby celnej.
Scolding
postanowił oszczędzić Skipworthowi dalszego ostrzału.
- W dalszym ciągu nic
podejrzanego – oznajmił, podchodząc do stołu przykrytego mapami. – Jaki plan,
dowódco?
- Jak dotąd – odparł Titcombe. – Płyniemy
do Queenstown, tam dzień na odpoczynek, a potem wracamy do Southampton okrężną
drogą.
- To zabawa w kotka i myszkę w
stogu siana – rzekł Tony z pewnym zniechęceniem; na myśl przyszła mu nagle pani
Knight. – Każdy może być podejrzany, a równocześnie nie mogę się oprzeć myśli,
że my tu patrolujemy Atlantyk, a w tym czasie nasz Niemiec incognito grasuje sobie
gdzieś na Kanale Świętego Jerzego.
- Cierpliwości – powiedział
komodor zdecydowanym tonem. – Sam pan wie, kapitanie, że oni atakują z rzadka.
Poczekamy, aż znowu wyjdą z nory.
- Mamy czekać, aż mleko się
rozleje? – Scolding był nastawiony sceptycznie do takiej taktyki.
- A widzi pan lepsze wyjście? Najłatwiej
ich złapać na gorącym uczynku. Trzymamy stałą łączność radiową z naszymi siłami
w rejonie i możemy zareagować na każdy podejrzany incydent. Prędzej czy później
wpadną nam w sieć!
Na
razie przez sieć przeciekał tylko czas i mile morskie. Wieczory nadchodziły
coraz szybciej, było więc coraz mniej czasu na bezpieczne loty. Zresztą bezpieczeństwo
bezpieczeństwem, a loty rozpoznawcze po ciemku zwyczajnie mijały się z celem. Zbliżająca
się jesień wisiała w powietrzu. Tak, pomyślał Tony, trzeba zadbać o Vincenta,
żeby się znowu nie przeziębił, już i tak nie jest z nim najlepiej…
Martwił
się o obserwatora. Henry rozpoczynał rejs w bardzo dobrym nastroju, wprost
niecodziennie ożywiony, ale już następnego dnia zmienił się nie do poznania.
Był osowiały, rzadko się odzywał. W czasie lotów wypełniał swoje obowiązki
poprawnie, lecz potem, w towarzystwie, jakby uchodziło z niego powietrze.
Jeżeli nie miał wieczornej wachty, wcześnie wracał do swojej kajuty, z której
dochodziła później melancholijna, rozmyta melodia fletu, przywodząca na myśl
strumień wijący się przez dżunglę…
Tego
dnia w mesie też nie wyglądał najlepiej. Kiedy podano obiad, oficerowie
rozmawiali o codziennych sprawach albo o tym, co będą robić na lądzie. Matthews
pisał list do siostry, a Dunmore drażnił się, podpowiadając mu szokujące
szczegóły, żywcem wyjęte z rubasznych marynarskich pieśni. Porucznik Vincent tymczasem
przycupnął na uboczu. Siedział z przymkniętymi oczami, a czasem otwierał je i
wtedy wbijał wzrok w nieznany punkt w przestrzeni. Ledwie od czasu do czasu
apatycznie dźgnął posiłek widelcem.
- Źle się czujesz? – zagadnął
Scolding z troską. – Jesteś jakiś nieswój…
W
odpowiedzi Henry tylko pokręcił głową.
- Ciastka się skończyły, to i
porucznik smutny – zauważył Dunmore. W jego głosie pobrzmiewał rzadki gość –
współczucie, jak gdyby Northumbryjczyk wiedział coś więcej o przyczynach smętku
Vincenta.
Obserwator
tymczasem ewidentnie przeżywał. Jadł tak powoli, że zanim skończył, reszta
oficerów rozeszła się do swoich zajęć. Zostali tylko Tony i doktor Connor. Ten
ostatni miał nadzieję poświęcić trochę czasu na obgadywanie dowódcy i kolegów,
ale widocznie uznał, że woli mieć jednego słuchacza niż dwóch, i udał się na
izbę chorych. Tony i Henry zostali sami w mesie.
- No, daj spokój – przemówił
Scolding. – Powiedz, co cię gryzie, martwię się o ciebie.
Vincent
uniósł wzrok i nawet trochę się uśmiechnął.
- Co mnie gryzie? – powtórzył. –
Raczej „kto”…
- Josephine? – wypalił Tony.
Twarz Vincenta
na wzmiankę o narzeczonej napełniła się bólem; westchnął ciężko. To wystarczyło
Tony’emu za całą odpowiedź. Postanowił nie drążyć tematu: jeżeli przyjaciel zechce
się zwierzyć, sam mu powie. A tymczasem – może by dać mu trochę rozrywki…
- Za pół godziny nasza kolej –
zapowiedział.
Pół
godziny później Vincent siedział w kokpicie obserwatora, a Tony zapuszczał
silnik, gotów prześlizgnąć się po falach i wzbić w powietrze. Henry, czując na
twarzy podmuch wiatru, oderwał się na chwilę od swych cierpień, krążących wokół
jednego tematu i jednego szkarłatnego kwiatu ust. Wreszcie coś się działo!
Lecieli na polowanie!
Plan był
prosty. W razie napotkania nieprzyjaciela załoga miała przesłać meldunek
reszcie eskadry, która przyleci z bombami. W ostatnim czasie okazało się, że z
samolotu można skutecznie zrzucać torpedy – na Morzu Egejskim lotnicy RNAS
załatwili już taką metodą stary turecki okręt, jakkolwiek porucznik Mackay
utrzymywał, że tylko unieruchomili, a ostateczny cios zadał okręt podwodny.
Wśród zapasów, które wiózł „Bowland”, były i torpedy dla Mackaya i jego kolegów.
Bosman Angus próbował zamocować jedną pod kadłubem hydroplanu, ale w końcu
stwierdził, że shorty wymagają ciut lżejszych torped, a o samolocie Traylora w
ogóle nie było co mówić.
Scolding
i Vincent lecieli niemal prosto na zachód. Do zrobienia była, jak zwykle,
dwustumilowa pętla. Henry przesunął dłonią w skórzanej rękawicy po magazynku
karabinu maszynowego, zacisnął dłoń na chwycie. Dotyk broni pozwalał mu się
skupić i skoncentrować, widok fal w dole hipnotyzował i trochę jakby uspokajał.
Pod nogami torba z zapasowymi talerzami, na szyi lornetka, na kolanach mapa, na
której zaznaczał kurs ołówkiem, do tego busola, rakietnica… Wszystko na swoim
miejscu. Short 184 miał integralny radiotelegraf napędzany dynamem, więc nie
trzeba było za każdym razem taszczyć ze sobą ciężkiego, nieporęcznego
nadajnika, jak w poprzednim samolocie. Vincent pamiętał jeszcze, jak został
ranny nad Ostendą. Miał zamiar zrobić wszystko, żeby to się nie powtórzyło, tym
razem będzie szybszy.
Nie
mógł odgonić powracających myśli. Ciągle wspominał rozmowę w hotelu Speedwell,
wieczorny spacer ulicami Portsmouth i tę czarodziejską, pełną słodyczy chwilę
na klatce schodowej… Co powiedziałaby Linda, gdyby zobaczyła go w tej chwili? Czy
w ogóle jeszcze o nim pamięta? I czy on będzie pamiętał o niej, kiedy rejs
dobiegnie końca? W końcu to jeszcze parę dni do Queenstown, a potem co najmniej
tydzień w drugą stronę…
Nie
bądź taki szybki, mówiło mu coś, a miejsce pociągających czerwonych ust
zajmował piegowaty Matterhorn zadartego nosa i zimne niebieskie oczy. Nie
wyrywaj się do przodu, bo któregoś dnia będziesz musiał wrócić albo sama cię
znajdę, a wtedy pożałujesz, że przestałeś grać swoją rolę. Obetnę ci skrzydła,
założę ci obrożę, wtłoczę cię do przegródki i w końcu będziesz żyć jak porządni
ludzie.
Sama
nie bądź taka szybka, odpowiedział Henry zjawie nawiedzającej jego myśli i
znowu skupił wzrok na wyobrażonej linii będącej przedłużeniem lufy karabinu…
Krótko po tym,
jak Scolding i Vincent wylecieli na patrol, podporucznikowi Davisowi przyszło coś
do głowy.
- A przypuśćmy, że oni
rzeczywiście mają okręt podwodny – powiedział. – Tyle że samolot na nim nie
bazuje…
- Tamten jeniec podobno mówił, że
przerobiony frachtowiec – zauważył Matthews.
- Mogli to zmienić, bo założyli,
że jeniec się wygadał.
- No dobrze… – Sinclair pokiwał
głową. – Ale jak to sobie wyobrażasz?
- No, na przykład… Samolot
przelatuje dwieście czy ileś mil, w wyznaczonym miejscu spotyka się z okrętem,
tankuje do pełna, może zmieniają się piloci, a potem odlatuje dalej, a okręt
zanurza się – i tak do następnego spotkania. To by było trudne do wykrycia.
- I zupełnie niepraktyczne –
zauważył Sinclair. – Zajrzyj kiedyś tam do podwodniaków. Na takim okręcie
naprawdę nie ma za dużo miejsca. Gdzie by się tam miało zmieścić paliwo?
- Zamiast torped – wyglądało na
to, że Davis miał sprawę przemyślaną. – Taki okręt by nie miał zatapiać
statków, tylko zaopatrywać samolot.
- To tylko z pozoru wygląda
sprytnie – sprzeciwił się Matthews. – Taki przelotny układ byłby za bardzo zależny
od pogody. No i czy wyobrażasz sobie jakąkolwiek złożoną naprawę przy dużej
fali?
- Cóż, może rzeczywiście to
niezbyt przemyślany pomysł… – zauważył Davis z pewnym zawstydzeniem.
- Za bardzo przekombinowane, żeby
mogło być prawdziwe – skomentował Dunmore.
- Alarm! Na stanowiska bojowe! –
krzyknął ktoś i niemal natychmiast rozległo się bicie dzwonu okrętowego.
Oficerowie rozbiegli się po pokładzie. Dunmore, pełniący pod nieobecność
Tony’ego obowiązki dowódcy lotników, wysłał Matthewsa do hangaru, a sam pobiegł
na mostek, gdzie zastał Bancrofta.
- Co się dzieje, kapitanie? –
zapytał.
- Dostaliśmy sygnał SOS,
kapitanie – odrzekł dowódca okrętu. – Pięćdziesiąt mil na północny wschód,
statek handlowy zaatakowany z powietrza.
- To na pewno oni! – wykrzyknął
Northumbryjczyk z podnieceniem.
- Następnie idziemy tam całą
naprzód. Komodor kazał.
- Proszę o pozwolenie na start –
powiedział Dunmore. – Może jeszcze dogonimy Niemca!
- Nie zezwalam – odparł Bancroft.
– Zaczęło wiać, następnie morze jest niespokojne.
W
tym momencie Titcombe wszedł do pomieszczenia i pierwszym, na co zwrócił uwagę,
była wzburzona twarz Dunmore’a.
- Co tu się dzieje?
- Panie komodorze – odezwał się
Dunmore – uciekną nam! Proszę o zgodę na start!
Bancroft
odruchowo przykrył oczy dłonią.
- To niemożliwe – odparł dowódca
zespołu. – Idziemy z pełną szybkością. Na wasz start stracimy dużo czasu, a tam
ludzie potrzebują pomocy. Jak dotrzemy na miejsce, wtedy będziecie mogli
lecieć.
- To niech łódka i transportowiec
pójdą przodem, a my ich dogonimy – nalegał Dunmore. – Przecież dowódco,
samolotem i tak będziemy pierwsi, prześlemy szczegółowy meldunek i polecimy
gonić Hunów. W końcu na tym polega nasze zadanie…
Titcombe
zmarszczył się. Gdyby z podobną sugestią wystąpił Scolding, komodor być może by
ją przyjął, ale teraz się zdenerwował. Ten narwany zbój z pogranicza próbuje go
pouczać? Niedoczekanie!
- Kapitanie Dunmore, czy rozumie
pan pojęcie hierarchii służbowej? – zapytał z lodowatą ironią. – Proszę czekać
w gotowości. Przyda się pan w akcji ratowniczej, kiedy już dotrzemy na miejsce.
Tony prowadził
statek powietrzny przez przestwór nad oceanem. Jego wzrok przenosił się z
horyzontu po lewej na przyrządy w kokpicie, a z przyrządów na to, co widział za
krańcem prawego skrzydła; widział zaś fale i pochmurne niebo. Od czasu do czasu
Scolding rzucał okiem w tył, na Vincenta, który, tak samo jak on, wpatrywał się
w otoczenie, tyle że często posługiwał się lornetką.
Odwróciwszy
się od obserwatora, kapitan lekko obrócił wolant. I wtedy zobaczył coś na
horyzoncie. Na godzinie jedenastej widniał niewielki punkcik, odrobinę tylko
jaśniejszy od wody, nad którą sunął. Tony dał znak towarzyszowi. Vincent znów sięgnął
po lornetkę i z marznącym sercem rozpoznał czarne krzyże na kadłubie i płatach.
Nie mogło być mowy o pomyłce, to był niemiecki friedrichshafen. Obserwator
chwycił za klucz telegrafu i zaczął nadawać meldunek.
Scolding
śledził nieprzyjaciela z uwagą. Co robić? Zaatakować od razu czy lecieć za nim?
Raczej to drugie, chodzi przecież o wytropienie statku-bazy. Nieznacznie
zwiększył prędkość, próbując udawać, że najzwyczajniej w świecie wykonuje lot
patrolowy i być może wcale Niemca nie zauważył; tylko co jakiś czas dyskretnie korygował
kurs o parę stopni.
A
jeżeli tamten zaatakuje pierwszy, co jest bardzo prawdopodobne? Najlepiej by
było go nie strącać, tylko uszkodzić, zmusić do odwrotu i patrzeć, w którą
stronę ucieka… Potem Dunmore, Sinclair i Traylor zajmą się resztą, a
podwodniacy w razie czego dokończą.
Rozważania
przerwała nagła seria z broni maszynowej. Coś zabębniło o kadłub pomiędzy
kokpitami. Vincent zdążył jedynie kątem oka pochwycić sylwetkę samolotu nad
sobą z prawej, zanim Tony gwałtownym unikiem zanurkował, aby wyjść poza strefę
rażenia.
Tak
dać się podejść! Gapili się na tamtą maszynę jak sroka w gnat, a tymczasem
druga uderzyła z chmur! Wstyd tym większy, że sami przecież niedawno ćwiczyli
taktykę z jednym samolotem w formacji wysuniętym jako przynęta. Złość Scoldinga
sprawiła, że za mocno obrócił wolant i wykonał ostrzejszy skręt, niż zamierzał.
Zarzuciło nim, żołądek podszedł do gardła. Rzut oka w kierunku pierwszego z
Niemców przekonał go, że friedrichshafen zszedł z kursu i zawraca w ich stronę…
Tymczasem bliższy napastnik starał się zajść poczciwego shorta w taki sposób,
by strzelec w tylnym kokpicie miał go na widelcu.
Po
serii nagłych zwrotów Henry odzyskał orientację i mocniej chwycił karabin,
naciskając spust. Rozległ się zgrzytliwy terkot i brzęczenie łusek, a
wyobrażona linia stała się linią ołowiu. „Pamiętajcie panowie, że rozrzut jest
po pierwsze ograniczony, po drugie symetryczny, a po trzecie nieregularny” –
zabrzmiały mu nagle w głowie słowa instruktora z kursu oficerskiego. Niemiec
jednak robił uniki i nie dał się zestrzelić, zawsze pozostając, zdawałoby się,
dwa cale od miejsca, w którym padały pociski.
Tamten
wyraźnie się zbliżał. Dwóch na jednego! Coraz ciekawiej! Tony z niepokojem
sięgnął do kieszeni po rewolwer. Może być ciężko… Musiał manewrować tak, żeby
nie znaleźć się między młotem a kowadłem. Vincent jest człowiekiem pełnym
talentów, ale nawet on nie umie strzelać z jednego karabinu w dwóch przeciwnych
kierunkach jednocześnie. Wkładając w to wszystkie siły, jakby ujeżdżał
narowistego wałacha, Scolding w ostatniej chwili wyprowadził hydroplan spod
niemieckiej lufy i rzucił się w dół. Henry puścił po Hunie serię od dołu, ale
tylko podziurawił mu pływaki.
Sytuacja
stawała się nie do pozazdroszczenia. Przeciwnik zaczął nacierać zakosami,
próbując ugryźć brytyjską maszynę to z lewej, to z prawej, ale Vincent,
przerzucając lewisa z jednej burty na drugą, nie dawał mu przystępu, choć
nieprzyjacielskie kule od czasu do czasu świstały mu nad głową. Drugi Niemiec tymczasem
nie zamierzał bawić się w żadne konwenanse i przechyliwszy się nonszalancko na
skrzydło, nadlatywał prostym torem. I co teraz? Tony nie wiedział, co robić,
więc zrobił beczkę. Trochę to nieprzyjaciół zaskoczyło, a wtedy short rzucił
się szaleńczo na spotkanie pierwszej maszyny.
Henry cisnął
za burtę opróżniony magazynek, skulił się w kokpicie, próbując wyciągnąć
następny. Trzęsło tak niesamowicie, że miał duży problem z zamocowaniem go na
karabinie, w końcu jednak udało mu się. Znowu splunął serią ku zbliżającemu się
od tyłu friedrichshafenowi, zmuszając go do zwrotu w lewo. Drugi z Niemców,
widząc brytyjski samolot zbliżający się nieubłaganie, jakby z zamiarem
taranowania, nie wytrzymał presji i ustąpił Tony’emu z drogi. Scolding
przelotnie wystawił dłoń i wypalił z rewolweru, celując w nieprzyjacielskiego obserwatora.
Nie zobaczył, czy trafił, bo natychmiast wykonał ostry przechył w prawo i
skupił się na wykonywaniu półpętli ze wzniesieniem.
Vincent
puszczał krótkie serie, starając się oszczędzać kule. Niemcy nie zamierzali
jednak wykazać się typowo germańską gospodarnością i wysypywali ku shortowi, co
tylko mieli w magazynkach. Henry’emu znów świsnęło nad głową, inny pocisk
rozerwał poszycie steru wysokości, Scolding zaś poczuł, jakby potężny tygrysi szpon
ugodził go w przedramię. Nagły ból kazał mu puścić wolant, a samolot zawirował
w niekontrolowanej beczce i zaczął się obsuwać ku falom. Ogromnym wysiłkiem,
nie bacząc na ból promieniujący z ręki i na zimno, które zaatakowało ranę przez
rozpruty materiał, Tony okiełznał maszynę; było o mały włos od korkociągu.
Czuł,
że długo nie pociągnie, bawili się nim jak kot myszą. Może pora się wycofać,
póki nie jest za późno? Kapitan Scolding spojrzał na kompas i zaczął się
orientować na kierunek, w którym powinna być „Evelyn”…
Hunowie
tymczasem postanowili oskrzydlić ich i wziąć w kleszcze, nadlatując nieco z
dołu, żeby przy okazji nie postrzelić siebie nawzajem. Vincent wycelował w tego
z prawej, pociągnął dłuższą serią i poharatał mu prawy dolny płat. Tony
obejrzał się, z uznaniem odnotował, że Niemiec zaczął dymić. W tym samym czasie
drugi z przeciwników dopędził shorta od lewej…
Kule
zabrzęczały o metal i nagle w twarz buchnął Tony’emu tłusty czarny dym.
Zanosząc się kaszlem, walcząc o oddech, kapitan poczuł, jak niespodziewanie
traci poczucie równowagi. Horyzont pofrunął do góry, samolot zaczął pikować.
Silnik albo chłodnica, pomyślał Scolding. Spadamy. To koniec…
Henry
walił krótkimi seriami, starając się odpędzić obu Niemców, jednak i on szybko
zorientował się, że coś jest nie tak, kiedy morze usunęło mu się spod nóg, a
grawitacja pchnęła na przednią ściankę kokpitu. Obejrzał się na Scoldinga,
dostrzegł dym. Samolot drżał niby rozklekotany, pikując ku niespokojnej tafli
morza. Cóż, tak bywa: czasami my, czasami nas. Żegnaj, Linda…
Tony
zacisnął zęby, ściągnął wolant na siebie, aż coś na dole, między jego butami,
zatrzeszczało, jakby kolumna sterowa miała się urwać. Z sercem bijącym jak opętane
wpatrywał się w tańczący horyzont. Oby chociaż udało się dojść do pozycji
poziomej…
Wtem
short uderzył pływakami o wodę, a Scolding czołem o owiewkę. Rozległ się
trzask, okruch szkła rozciął pilotkę i rozciął Tony’emu czoło nad prawym okiem.
Strach pomyśleć, co by było, gdyby nie założył gogli… Samolot kołysał się
okrutnie. Silnik wciąż kopcił, ale nadeszła duża fala i rozprysła się na
dziobie maszyny, gasząc ogień, ochlustując kapitana i pozostawiając mokre plamy
na skrzydłach.
Scolding spojrzał
w niebo, oczekując ciosu łaski, ale Niemcy już lecieli w swoją stronę, jeden z
ogonem jasnego dymu, drugi w lepszym stanie. Pewnie uznali go za zestrzelonego
i będą się kłócić, który konkretnie z nich tego dokonał.
Spojrzał
na Vincenta. Obserwator kurczowo ściskał rękojeść lewisa, którego osłonięta
chłodnicą lufa sterczała w górę.
- Żyjesz? – zaniepokoił się Tony.
- Jeszcze mi się udaje – odparł
Cejloński Storczyk, wstając niepewnie z zagubionym uśmiechem kryjącym szok. –
Co z tobą?
- Tylko draśnięcie. – Scolding
wyjął z kieszeni kraciastą chusteczkę i przytknął do przedramienia, po
kontakcie z morską wodą rana ćmiła coraz bardziej. – Ale za to chyba
utknęliśmy. Orientujesz się, gdzie powinna być „Evelyn”?
- Oczywiście, będzie z
dziewięćdziesiąt mil.
- To nadaj SOS. Za jakiś czas po
nas przyjdą, jak nie oni, to kto inny. Do tej pory musimy się jakoś utrzymać na
wodzie.
Henry
Vincent ściągnął gogle na czoło, znowu przysiadł. Po krótkiej chwili spojrzał
na pilota.
- Jest drobny kłopot – powiedział
przepraszającym tonem. – Rozwalili nam radio.
Vincent cierpi, cierpię ja. Patrz, do jakiego stanu mnie doprowadziłaś, już dawno z żadnym facetem nie miałam okazji przeżywać problemów sercowych. :P Ale to dobrze, bardzo dobrze. Hm, jak o nim czytam, to za każdym razem mam ochotę wziąć i go schować pod szklanym kloszem, żeby go nikt nie skrzywdził. A Josephine zakopać gdzieś głęboko. W sumie to chyba też nie jej wina, że jest narzeczoną Henry'ego, podejrzewam że się o to jakoś specjalnie nie prosiła, ale jakby nie patrzeć to stoi mu trochę na drodze do szczęścia (czyt. Lindy :D).
OdpowiedzUsuńA POTEM TAKIE BUM. Walka, no nie spodziewałam się kolejnej, ale to dobrze, przynajmniej coś się dzieje. Coś - co ja gadam, dużo się dzieje! I tak się teraz zastanawiam, co oni zrobią, skoro im radio rozwalili? Do brzegu popłyną? Bo taki samolocik to chyba w końcu zacznie tonąć, wiecznie się unosić nie będzie, nie? Nie znam się na tym, ale tak mi się wydaje, że w końcu by wypadało pokład opuścić.
A DOBRZE ŻE IM SIĘ NIC NIE STAŁO, JUŻ SIĘ ZACZYNAŁAM CHWILAMI MARTWIĆ CZY MI NUMERU NIE WYKRĘCISZ.
Ktoś ich znajdzie. Prędzej czy później, ale mam durne poczucie humoru. :P
Cóż, to chyba dobrze, że się dzieje, już i tak mam od jakiegoś czasu każdorazowe obawy, czy mi rozdział za nudny nie wyszedł :D Że w ogóle nic im się nie stało, nie można powiedzieć, bo Tony został jednak lekko ranny.
UsuńCo do Josephine, mam wrażenie, że z postaci kobiecych wychodzi mi ona najbardziej papierowo, ale z drugiej strony - zbyt duża rola nie jest dla niej przewidziana, więc nie przemęczam się zbytnio.
Co teraz? Jak to mawiał śp. Robert Jordan na spotkaniach z czytelnikami - read and find out... Mam nadzieję, że praca nad następnym rozdziałem nie potrwa przesadnie długo.
Aha, i trzymanie Vincenta pod szklanym kloszem to nie jest najlepszy pomysł, bo mógłby po jakimś czasie mieć pewne problemy z oddychaniem, a tego byś raczej nie chciała? :P
To był setny komentarz na tym blogu!
Bardzo dobrze, że się dzieje! Ja nie narzekam, pewnie trochę tak brzmię, bo jak komentuję, to z reguły muszę się pilnować, żeby mi nie wyszedł potok myśli z stylu Joyce'a. :P
UsuńNo wiesz, w mojej definicji "coś się komuś stało" to jest wtedy, jak nogę urwie albo oko wypłynie, a takie draśnięcie w sytuacji, z której Tony wyszedł, to prawie że nic. :)
Josephine to akurat ma prawo być papierowa, nie dałaś jej tyle czasy antenowego, żeby mogła jakaś inna, a przede wszystkim to chyba nie jest aż tak ważna. Ja ją postrzegam jako taką całkiem fajną przeszkodę, która sprawia, że podchody Lindy i Henry'ego stają się sto razy ciekawsze niżby były, gdyby wszystko mogło im się idealnie ułożyć bez żadnych przeszkód. Także o Josephine moim zdaniem nie masz się co martwić.
Ale wiesz, ja mam takie poczucie, że Vincenta trzeba chronić. Już tak mam, że wybieram silnego i zahartowanego w boju faceta, wskazuję go palcem i mówię: "very tiny, must shelter, shleter at every costs", więc sama rozumiesz. A w razie czego to zawsze można mu zostawić dziurkę na powietrze. Damy radę.
Również mam nadzieję, że nie każesz nam długo czekać na kolejny rozdział, ale wież, lajtowo, bez presji. :)
*wiesz, żadne wież, ja ci kurde Karolinka dam wież...
UsuńA ja raczej nie mam nic przeciwko potokowi myśli :) Komentarze czasem bywają lekko inspirujące, a na pewno stanowią wysokooktanową zachętę do dalszego pisania :D Zazwyczaj bywa tak, że bezpośrednio po wrzuceniu rozdziału muszę sobie zrobić przerwę i nabrać dystansu, ale czasem bywa nawet tak, że już następnego dnia zaczynam kombinować nad ciągiem dalszym :D
UsuńCo do Lindy, udało mi się ją całkiem polubić i mam nadzieję, że w przyszłości nie pokpię sprawy :) Tymczasem jednak naszym bohaterom przytrafił się jakby cliffhanger i w styczniu zobaczymy, co będzie dalej.
Dobrze, dobrze, przyjmijmy, że chodziło o wieże artyleryjskie, których w naszym zespole operacyjnym zdecydowanie brakuje :)