Rozdział 18. Myśliwi morza

             
Schodząc do lądowania, hydroplan rozciął fale, biała piana tryskała mu spod pływaków. Obsługa zakrzątnęła się przy żurawiu i już wkrótce sopwith tabloid znalazł się na pokładzie HMS „Evelyn”. Kiedy tylko pilot opuścił kokpit, kapitan Scolding wychynął z hangaru.
- No i jak, Traylor?
- Nic, panie kapitanie – odparł porucznik. – Same nudy. Jedyne, co zauważyłem, to kutry rybackie.
- Dlaczego nie zameldowałeś? – zirytował się Scolding.
- Ale to zwykłe kutry na łowisku, nasze, brytyjskie. Nie widziałem nic podejrzanego.
- Nieważne! Mówiłem, nadsyłać meldunki o każdej napotkanej jednostce! W tych warunkach wszystko może być albo naszym ptaszkiem, albo jego potencjalną ofiarą. Daleko to było?
- Będzie półtora setki mil stąd – stwierdził Traylor zamyślonym tonem, ściągając pilotkę. – Może ze sto siedemdziesiąt…
        No tak, pomyślał Tony. Nie był to jednak Vincent, który znakomicie czytał mapy, a w dodatku miał chyba w głowie niezawodne liczydło, bo z dużą dokładnością określał w pamięci położenie maszyny, a błędy zdarzały mu się bardzo rzadko.
- Chodź się pokrzepić - powiedział.
       Porucznik Traylor, rozpinając skórzaną kurtkę, ruszył ku śródokręciu. Cóż, Scoldingowi chyba wreszcie udało się pozbyć nieokreślonej niechęci, jaką darzył najmłodszego stażem spośród pilotów. Godric zaaklimatyzował się w eskadrze na dobre, jedynie Matthews wciąż okazywał mu bezinteresowną pogardę.
        Już od czterech dni patrolowali Atlantyk na południowo-zachodnich podejściach do Wysp Brytyjskich, a wciąż nie natrafili na najmniejszy ślad niemieckiego pirata. Eskadra wykonywała z pokładu „Evelyn” rutynowe patrole, średnio po osiem lotów dziennie, chyba że pogoda nie pozwalała na start. Równie regularnie do Tony’ego powracało wrażenie, że on i jego towarzysze szukają wiatru w oceanicznym polu.
       Komodor Titcombe, formalnie dowódca operacji, okazał się dowódcą całkiem przyzwoitym. Zajął jedną z kajut oficerskich i nie szarogęsił się zbytnio. Mówił niewiele, lecz za to z sensem, był otwarty na sugestie Scoldinga i Bancrofta, a czasem nawet je uwzględniał.
Szumnie zwany zespół operacyjny, koordynowany przez niego, składał się z trzech jednostek: samej „Evelyn”, okrętu podwodnego klasy E nazwanego przez Vincenta „łódką” oraz statku handlowego s/s „Bowland”, uzbrojonego na wszelki wypadek w lekkie działo. Ten trzeci, dźwigając zapasy dla reszty zespołu, trzymał się nieco z tyłu. Nazwa „Titforce”, nadana przez kontradmirała Hilla, nie była w żadnym stopniu oficjalna, ale strasznie się spodobała Dunmore’owi. Nie pomijał on żadnej okazji do jej wypowiadania, nawet kiedy Titcombe był w pobliżu.
Okręt podwodny przez większość dnia pozostawał w zanurzeniu i na dłużej wychodził na powierzchnię dopiero po zmroku, żeby przypadkiem nie odstraszyć nieprzyjaciela. Przy okazji członkowie załogi odwiedzali niekiedy „Evelyn”. Załogę okrętu traktowali dość lekceważąco, podczas gdy do lotników odnosili się z szacunkiem jako do „też elity”. Tony wybrał się kiedyś z rewizytą, by wypić kieliszek brandy z dowódcą podwodniaków, porucznikiem Mackayem. Brandy okazała się zaskakująco dobra, ale wnętrze „łódki” nie zrobiło na kapitanie najlepszego wrażenia – ciasnota, wilgoć, nieświeża atmosfera.
Czasem wynurzenie następowało niespodziewanie. Poprzedniego wieczoru okręt podwodny wylazł nagle na samym kursie „Evelyn” i o mały włos nie doszło do kolizji. Służbę na mostku pełnił wówczas porucznik Skipworth. Dowódca zespołu traktował go odtąd dość kwaśno. Tony, wchodząc na mostek po odebraniu meldunku od Traylora, zastał ich obu wraz z Sinclairem.
- Panie poruczniku – mówił Titcombe, ociekając sarkazmem – czy kiedykolwiek w życiu pływał pan na czymś innym niż prom na wyspę Wight?
- Ależ sir, bardzo prosiłbym bez tak protekcjonalnego tonu… Nie tylko pływałem, ale byłem pierwszym oficerem.
- Na tym promie?
- Nie, na kutrze służby celnej.
          Scolding postanowił oszczędzić Skipworthowi dalszego ostrzału.
- W dalszym ciągu nic podejrzanego – oznajmił, podchodząc do stołu przykrytego mapami. – Jaki plan, dowódco?
- Jak dotąd – odparł Titcombe. – Płyniemy do Queenstown, tam dzień na odpoczynek, a potem wracamy do Southampton okrężną drogą.
- To zabawa w kotka i myszkę w stogu siana – rzekł Tony z pewnym zniechęceniem; na myśl przyszła mu nagle pani Knight. – Każdy może być podejrzany, a równocześnie nie mogę się oprzeć myśli, że my tu patrolujemy Atlantyk, a w tym czasie nasz Niemiec incognito grasuje sobie gdzieś na Kanale Świętego Jerzego.
- Cierpliwości – powiedział komodor zdecydowanym tonem. – Sam pan wie, kapitanie, że oni atakują z rzadka. Poczekamy, aż znowu wyjdą z nory.
- Mamy czekać, aż mleko się rozleje? – Scolding był nastawiony sceptycznie do takiej taktyki.
- A widzi pan lepsze wyjście? Najłatwiej ich złapać na gorącym uczynku. Trzymamy stałą łączność radiową z naszymi siłami w rejonie i możemy zareagować na każdy podejrzany incydent. Prędzej czy później wpadną nam w sieć!
        Na razie przez sieć przeciekał tylko czas i mile morskie. Wieczory nadchodziły coraz szybciej, było więc coraz mniej czasu na bezpieczne loty. Zresztą bezpieczeństwo bezpieczeństwem, a loty rozpoznawcze po ciemku zwyczajnie mijały się z celem. Zbliżająca się jesień wisiała w powietrzu. Tak, pomyślał Tony, trzeba zadbać o Vincenta, żeby się znowu nie przeziębił, już i tak nie jest z nim najlepiej…
         Martwił się o obserwatora. Henry rozpoczynał rejs w bardzo dobrym nastroju, wprost niecodziennie ożywiony, ale już następnego dnia zmienił się nie do poznania. Był osowiały, rzadko się odzywał. W czasie lotów wypełniał swoje obowiązki poprawnie, lecz potem, w towarzystwie, jakby uchodziło z niego powietrze. Jeżeli nie miał wieczornej wachty, wcześnie wracał do swojej kajuty, z której dochodziła później melancholijna, rozmyta melodia fletu, przywodząca na myśl strumień wijący się przez dżunglę…
       Tego dnia w mesie też nie wyglądał najlepiej. Kiedy podano obiad, oficerowie rozmawiali o codziennych sprawach albo o tym, co będą robić na lądzie. Matthews pisał list do siostry, a Dunmore drażnił się, podpowiadając mu szokujące szczegóły, żywcem wyjęte z rubasznych marynarskich pieśni. Porucznik Vincent tymczasem przycupnął na uboczu. Siedział z przymkniętymi oczami, a czasem otwierał je i wtedy wbijał wzrok w nieznany punkt w przestrzeni. Ledwie od czasu do czasu apatycznie dźgnął posiłek widelcem.
- Źle się czujesz? – zagadnął Scolding z troską. – Jesteś jakiś nieswój…
         W odpowiedzi Henry tylko pokręcił głową.
- Ciastka się skończyły, to i porucznik smutny – zauważył Dunmore. W jego głosie pobrzmiewał rzadki gość – współczucie, jak gdyby Northumbryjczyk wiedział coś więcej o przyczynach smętku Vincenta.
      Obserwator tymczasem ewidentnie przeżywał. Jadł tak powoli, że zanim skończył, reszta oficerów rozeszła się do swoich zajęć. Zostali tylko Tony i doktor Connor. Ten ostatni miał nadzieję poświęcić trochę czasu na obgadywanie dowódcy i kolegów, ale widocznie uznał, że woli mieć jednego słuchacza niż dwóch, i udał się na izbę chorych. Tony i Henry zostali sami w mesie.
- No, daj spokój – przemówił Scolding. – Powiedz, co cię gryzie, martwię się o ciebie.
         Vincent uniósł wzrok i nawet trochę się uśmiechnął.
- Co mnie gryzie? – powtórzył. – Raczej „kto”…
- Josephine? – wypalił Tony.
Twarz Vincenta na wzmiankę o narzeczonej napełniła się bólem; westchnął ciężko. To wystarczyło Tony’emu za całą odpowiedź. Postanowił nie drążyć tematu: jeżeli przyjaciel zechce się zwierzyć, sam mu powie. A tymczasem – może by dać mu trochę rozrywki…
- Za pół godziny nasza kolej – zapowiedział.

    Pół godziny później Vincent siedział w kokpicie obserwatora, a Tony zapuszczał silnik, gotów prześlizgnąć się po falach i wzbić w powietrze. Henry, czując na twarzy podmuch wiatru, oderwał się na chwilę od swych cierpień, krążących wokół jednego tematu i jednego szkarłatnego kwiatu ust. Wreszcie coś się działo! Lecieli na polowanie!
Plan był prosty. W razie napotkania nieprzyjaciela załoga miała przesłać meldunek reszcie eskadry, która przyleci z bombami. W ostatnim czasie okazało się, że z samolotu można skutecznie zrzucać torpedy – na Morzu Egejskim lotnicy RNAS załatwili już taką metodą stary turecki okręt, jakkolwiek porucznik Mackay utrzymywał, że tylko unieruchomili, a ostateczny cios zadał okręt podwodny. Wśród zapasów, które wiózł „Bowland”, były i torpedy dla Mackaya i jego kolegów. Bosman Angus próbował zamocować jedną pod kadłubem hydroplanu, ale w końcu stwierdził, że shorty wymagają ciut lżejszych torped, a o samolocie Traylora w ogóle nie było co mówić.
         Scolding i Vincent lecieli niemal prosto na zachód. Do zrobienia była, jak zwykle, dwustumilowa pętla. Henry przesunął dłonią w skórzanej rękawicy po magazynku karabinu maszynowego, zacisnął dłoń na chwycie. Dotyk broni pozwalał mu się skupić i skoncentrować, widok fal w dole hipnotyzował i trochę jakby uspokajał. Pod nogami torba z zapasowymi talerzami, na szyi lornetka, na kolanach mapa, na której zaznaczał kurs ołówkiem, do tego busola, rakietnica… Wszystko na swoim miejscu. Short 184 miał integralny radiotelegraf napędzany dynamem, więc nie trzeba było za każdym razem taszczyć ze sobą ciężkiego, nieporęcznego nadajnika, jak w poprzednim samolocie. Vincent pamiętał jeszcze, jak został ranny nad Ostendą. Miał zamiar zrobić wszystko, żeby to się nie powtórzyło, tym razem będzie szybszy.
        Nie mógł odgonić powracających myśli. Ciągle wspominał rozmowę w hotelu Speedwell, wieczorny spacer ulicami Portsmouth i tę czarodziejską, pełną słodyczy chwilę na klatce schodowej… Co powiedziałaby Linda, gdyby zobaczyła go w tej chwili? Czy w ogóle jeszcze o nim pamięta? I czy on będzie pamiętał o niej, kiedy rejs dobiegnie końca? W końcu to jeszcze parę dni do Queenstown, a potem co najmniej tydzień w drugą stronę…
        Nie bądź taki szybki, mówiło mu coś, a miejsce pociągających czerwonych ust zajmował piegowaty Matterhorn zadartego nosa i zimne niebieskie oczy. Nie wyrywaj się do przodu, bo któregoś dnia będziesz musiał wrócić albo sama cię znajdę, a wtedy pożałujesz, że przestałeś grać swoją rolę. Obetnę ci skrzydła, założę ci obrożę, wtłoczę cię do przegródki i w końcu będziesz żyć jak porządni ludzie.
        Sama nie bądź taka szybka, odpowiedział Henry zjawie nawiedzającej jego myśli i znowu skupił wzrok na wyobrażonej linii będącej przedłużeniem lufy karabinu…

Krótko po tym, jak Scolding i Vincent wylecieli na patrol, podporucznikowi Davisowi przyszło coś do głowy.
- A przypuśćmy, że oni rzeczywiście mają okręt podwodny – powiedział. – Tyle że samolot na nim nie bazuje…
- Tamten jeniec podobno mówił, że przerobiony frachtowiec – zauważył Matthews.
- Mogli to zmienić, bo założyli, że jeniec się wygadał.
- No dobrze… – Sinclair pokiwał głową. – Ale jak to sobie wyobrażasz?
- No, na przykład… Samolot przelatuje dwieście czy ileś mil, w wyznaczonym miejscu spotyka się z okrętem, tankuje do pełna, może zmieniają się piloci, a potem odlatuje dalej, a okręt zanurza się – i tak do następnego spotkania. To by było trudne do wykrycia.
- I zupełnie niepraktyczne – zauważył Sinclair. – Zajrzyj kiedyś tam do podwodniaków. Na takim okręcie naprawdę nie ma za dużo miejsca. Gdzie by się tam miało zmieścić paliwo?
- Zamiast torped – wyglądało na to, że Davis miał sprawę przemyślaną. – Taki okręt by nie miał zatapiać statków, tylko zaopatrywać samolot.
- To tylko z pozoru wygląda sprytnie – sprzeciwił się Matthews. – Taki przelotny układ byłby za bardzo zależny od pogody. No i czy wyobrażasz sobie jakąkolwiek złożoną naprawę przy dużej fali?
- Cóż, może rzeczywiście to niezbyt przemyślany pomysł… – zauważył Davis z pewnym zawstydzeniem.
- Za bardzo przekombinowane, żeby mogło być prawdziwe – skomentował Dunmore.
- Alarm! Na stanowiska bojowe! – krzyknął ktoś i niemal natychmiast rozległo się bicie dzwonu okrętowego. Oficerowie rozbiegli się po pokładzie. Dunmore, pełniący pod nieobecność Tony’ego obowiązki dowódcy lotników, wysłał Matthewsa do hangaru, a sam pobiegł na mostek, gdzie zastał Bancrofta.
- Co się dzieje, kapitanie? – zapytał.
- Dostaliśmy sygnał SOS, kapitanie – odrzekł dowódca okrętu. – Pięćdziesiąt mil na północny wschód, statek handlowy zaatakowany z powietrza.
- To na pewno oni! – wykrzyknął Northumbryjczyk z podnieceniem.
- Następnie idziemy tam całą naprzód. Komodor kazał.
- Proszę o pozwolenie na start – powiedział Dunmore. – Może jeszcze dogonimy Niemca!
- Nie zezwalam – odparł Bancroft. – Zaczęło wiać, następnie morze jest niespokojne.
      W tym momencie Titcombe wszedł do pomieszczenia i pierwszym, na co zwrócił uwagę, była wzburzona twarz Dunmore’a.
- Co tu się dzieje?
- Panie komodorze – odezwał się Dunmore – uciekną nam! Proszę o zgodę na start!
           Bancroft odruchowo przykrył oczy dłonią.
- To niemożliwe – odparł dowódca zespołu. – Idziemy z pełną szybkością. Na wasz start stracimy dużo czasu, a tam ludzie potrzebują pomocy. Jak dotrzemy na miejsce, wtedy będziecie mogli lecieć.
- To niech łódka i transportowiec pójdą przodem, a my ich dogonimy – nalegał Dunmore. – Przecież dowódco, samolotem i tak będziemy pierwsi, prześlemy szczegółowy meldunek i polecimy gonić Hunów. W końcu na tym polega nasze zadanie…
       Titcombe zmarszczył się. Gdyby z podobną sugestią wystąpił Scolding, komodor być może by ją przyjął, ale teraz się zdenerwował. Ten narwany zbój z pogranicza próbuje go pouczać? Niedoczekanie!
- Kapitanie Dunmore, czy rozumie pan pojęcie hierarchii służbowej? – zapytał z lodowatą ironią. – Proszę czekać w gotowości. Przyda się pan w akcji ratowniczej, kiedy już dotrzemy na miejsce.

Tony prowadził statek powietrzny przez przestwór nad oceanem. Jego wzrok przenosił się z horyzontu po lewej na przyrządy w kokpicie, a z przyrządów na to, co widział za krańcem prawego skrzydła; widział zaś fale i pochmurne niebo. Od czasu do czasu Scolding rzucał okiem w tył, na Vincenta, który, tak samo jak on, wpatrywał się w otoczenie, tyle że często posługiwał się lornetką.
Odwróciwszy się od obserwatora, kapitan lekko obrócił wolant. I wtedy zobaczył coś na horyzoncie. Na godzinie jedenastej widniał niewielki punkcik, odrobinę tylko jaśniejszy od wody, nad którą sunął. Tony dał znak towarzyszowi. Vincent znów sięgnął po lornetkę i z marznącym sercem rozpoznał czarne krzyże na kadłubie i płatach. Nie mogło być mowy o pomyłce, to był niemiecki friedrichshafen. Obserwator chwycił za klucz telegrafu i zaczął nadawać meldunek.
Scolding śledził nieprzyjaciela z uwagą. Co robić? Zaatakować od razu czy lecieć za nim? Raczej to drugie, chodzi przecież o wytropienie statku-bazy. Nieznacznie zwiększył prędkość, próbując udawać, że najzwyczajniej w świecie wykonuje lot patrolowy i być może wcale Niemca nie zauważył; tylko co jakiś czas dyskretnie korygował kurs o parę stopni.
        A jeżeli tamten zaatakuje pierwszy, co jest bardzo prawdopodobne? Najlepiej by było go nie strącać, tylko uszkodzić, zmusić do odwrotu i patrzeć, w którą stronę ucieka… Potem Dunmore, Sinclair i Traylor zajmą się resztą, a podwodniacy w razie czego dokończą.
       Rozważania przerwała nagła seria z broni maszynowej. Coś zabębniło o kadłub pomiędzy kokpitami. Vincent zdążył jedynie kątem oka pochwycić sylwetkę samolotu nad sobą z prawej, zanim Tony gwałtownym unikiem zanurkował, aby wyjść poza strefę rażenia.
       Tak dać się podejść! Gapili się na tamtą maszynę jak sroka w gnat, a tymczasem druga uderzyła z chmur! Wstyd tym większy, że sami przecież niedawno ćwiczyli taktykę z jednym samolotem w formacji wysuniętym jako przynęta. Złość Scoldinga sprawiła, że za mocno obrócił wolant i wykonał ostrzejszy skręt, niż zamierzał. Zarzuciło nim, żołądek podszedł do gardła. Rzut oka w kierunku pierwszego z Niemców przekonał go, że friedrichshafen zszedł z kursu i zawraca w ich stronę… Tymczasem bliższy napastnik starał się zajść poczciwego shorta w taki sposób, by strzelec w tylnym kokpicie miał go na widelcu.
       Po serii nagłych zwrotów Henry odzyskał orientację i mocniej chwycił karabin, naciskając spust. Rozległ się zgrzytliwy terkot i brzęczenie łusek, a wyobrażona linia stała się linią ołowiu. „Pamiętajcie panowie, że rozrzut jest po pierwsze ograniczony, po drugie symetryczny, a po trzecie nieregularny” – zabrzmiały mu nagle w głowie słowa instruktora z kursu oficerskiego. Niemiec jednak robił uniki i nie dał się zestrzelić, zawsze pozostając, zdawałoby się, dwa cale od miejsca, w którym padały pociski.
       Tamten wyraźnie się zbliżał. Dwóch na jednego! Coraz ciekawiej! Tony z niepokojem sięgnął do kieszeni po rewolwer. Może być ciężko… Musiał manewrować tak, żeby nie znaleźć się między młotem a kowadłem. Vincent jest człowiekiem pełnym talentów, ale nawet on nie umie strzelać z jednego karabinu w dwóch przeciwnych kierunkach jednocześnie. Wkładając w to wszystkie siły, jakby ujeżdżał narowistego wałacha, Scolding w ostatniej chwili wyprowadził hydroplan spod niemieckiej lufy i rzucił się w dół. Henry puścił po Hunie serię od dołu, ale tylko podziurawił mu pływaki.
          Sytuacja stawała się nie do pozazdroszczenia. Przeciwnik zaczął nacierać zakosami, próbując ugryźć brytyjską maszynę to z lewej, to z prawej, ale Vincent, przerzucając lewisa z jednej burty na drugą, nie dawał mu przystępu, choć nieprzyjacielskie kule od czasu do czasu świstały mu nad głową. Drugi Niemiec tymczasem nie zamierzał bawić się w żadne konwenanse i przechyliwszy się nonszalancko na skrzydło, nadlatywał prostym torem. I co teraz? Tony nie wiedział, co robić, więc zrobił beczkę. Trochę to nieprzyjaciół zaskoczyło, a wtedy short rzucił się szaleńczo na spotkanie pierwszej maszyny.
Henry cisnął za burtę opróżniony magazynek, skulił się w kokpicie, próbując wyciągnąć następny. Trzęsło tak niesamowicie, że miał duży problem z zamocowaniem go na karabinie, w końcu jednak udało mu się. Znowu splunął serią ku zbliżającemu się od tyłu friedrichshafenowi, zmuszając go do zwrotu w lewo. Drugi z Niemców, widząc brytyjski samolot zbliżający się nieubłaganie, jakby z zamiarem taranowania, nie wytrzymał presji i ustąpił Tony’emu z drogi. Scolding przelotnie wystawił dłoń i wypalił z rewolweru, celując w nieprzyjacielskiego obserwatora. Nie zobaczył, czy trafił, bo natychmiast wykonał ostry przechył w prawo i skupił się na wykonywaniu półpętli ze wzniesieniem.
Vincent puszczał krótkie serie, starając się oszczędzać kule. Niemcy nie zamierzali jednak wykazać się typowo germańską gospodarnością i wysypywali ku shortowi, co tylko mieli w magazynkach. Henry’emu znów świsnęło nad głową, inny pocisk rozerwał poszycie steru wysokości, Scolding zaś poczuł, jakby potężny tygrysi szpon ugodził go w przedramię. Nagły ból kazał mu puścić wolant, a samolot zawirował w niekontrolowanej beczce i zaczął się obsuwać ku falom. Ogromnym wysiłkiem, nie bacząc na ból promieniujący z ręki i na zimno, które zaatakowało ranę przez rozpruty materiał, Tony okiełznał maszynę; było o mały włos od korkociągu.
        Czuł, że długo nie pociągnie, bawili się nim jak kot myszą. Może pora się wycofać, póki nie jest za późno? Kapitan Scolding spojrzał na kompas i zaczął się orientować na kierunek, w którym powinna być „Evelyn”…
        Hunowie tymczasem postanowili oskrzydlić ich i wziąć w kleszcze, nadlatując nieco z dołu, żeby przy okazji nie postrzelić siebie nawzajem. Vincent wycelował w tego z prawej, pociągnął dłuższą serią i poharatał mu prawy dolny płat. Tony obejrzał się, z uznaniem odnotował, że Niemiec zaczął dymić. W tym samym czasie drugi z przeciwników dopędził shorta od lewej…
       Kule zabrzęczały o metal i nagle w twarz buchnął Tony’emu tłusty czarny dym. Zanosząc się kaszlem, walcząc o oddech, kapitan poczuł, jak niespodziewanie traci poczucie równowagi. Horyzont pofrunął do góry, samolot zaczął pikować. Silnik albo chłodnica, pomyślał Scolding. Spadamy. To koniec…
       Henry walił krótkimi seriami, starając się odpędzić obu Niemców, jednak i on szybko zorientował się, że coś jest nie tak, kiedy morze usunęło mu się spod nóg, a grawitacja pchnęła na przednią ściankę kokpitu. Obejrzał się na Scoldinga, dostrzegł dym. Samolot drżał niby rozklekotany, pikując ku niespokojnej tafli morza. Cóż, tak bywa: czasami my, czasami nas. Żegnaj, Linda…
      Tony zacisnął zęby, ściągnął wolant na siebie, aż coś na dole, między jego butami, zatrzeszczało, jakby kolumna sterowa miała się urwać. Z sercem bijącym jak opętane wpatrywał się w tańczący horyzont. Oby chociaż udało się dojść do pozycji poziomej…
      Wtem short uderzył pływakami o wodę, a Scolding czołem o owiewkę. Rozległ się trzask, okruch szkła rozciął pilotkę i rozciął Tony’emu czoło nad prawym okiem. Strach pomyśleć, co by było, gdyby nie założył gogli… Samolot kołysał się okrutnie. Silnik wciąż kopcił, ale nadeszła duża fala i rozprysła się na dziobie maszyny, gasząc ogień, ochlustując kapitana i pozostawiając mokre plamy na skrzydłach.
Scolding spojrzał w niebo, oczekując ciosu łaski, ale Niemcy już lecieli w swoją stronę, jeden z ogonem jasnego dymu, drugi w lepszym stanie. Pewnie uznali go za zestrzelonego i będą się kłócić, który konkretnie z nich tego dokonał.
      Spojrzał na Vincenta. Obserwator kurczowo ściskał rękojeść lewisa, którego osłonięta chłodnicą lufa sterczała w górę.
- Żyjesz? – zaniepokoił się Tony.
- Jeszcze mi się udaje – odparł Cejloński Storczyk, wstając niepewnie z zagubionym uśmiechem kryjącym szok. – Co z tobą?
- Tylko draśnięcie. – Scolding wyjął z kieszeni kraciastą chusteczkę i przytknął do przedramienia, po kontakcie z morską wodą rana ćmiła coraz bardziej. – Ale za to chyba utknęliśmy. Orientujesz się, gdzie powinna być „Evelyn”?
- Oczywiście, będzie z dziewięćdziesiąt mil.
- To nadaj SOS. Za jakiś czas po nas przyjdą, jak nie oni, to kto inny. Do tej pory musimy się jakoś utrzymać na wodzie.
        Henry Vincent ściągnął gogle na czoło, znowu przysiadł. Po krótkiej chwili spojrzał na pilota.
- Jest drobny kłopot – powiedział przepraszającym tonem. – Rozwalili nam radio.

            

5 komentarzy:

  1. Vincent cierpi, cierpię ja. Patrz, do jakiego stanu mnie doprowadziłaś, już dawno z żadnym facetem nie miałam okazji przeżywać problemów sercowych. :P Ale to dobrze, bardzo dobrze. Hm, jak o nim czytam, to za każdym razem mam ochotę wziąć i go schować pod szklanym kloszem, żeby go nikt nie skrzywdził. A Josephine zakopać gdzieś głęboko. W sumie to chyba też nie jej wina, że jest narzeczoną Henry'ego, podejrzewam że się o to jakoś specjalnie nie prosiła, ale jakby nie patrzeć to stoi mu trochę na drodze do szczęścia (czyt. Lindy :D).
    A POTEM TAKIE BUM. Walka, no nie spodziewałam się kolejnej, ale to dobrze, przynajmniej coś się dzieje. Coś - co ja gadam, dużo się dzieje! I tak się teraz zastanawiam, co oni zrobią, skoro im radio rozwalili? Do brzegu popłyną? Bo taki samolocik to chyba w końcu zacznie tonąć, wiecznie się unosić nie będzie, nie? Nie znam się na tym, ale tak mi się wydaje, że w końcu by wypadało pokład opuścić.
    A DOBRZE ŻE IM SIĘ NIC NIE STAŁO, JUŻ SIĘ ZACZYNAŁAM CHWILAMI MARTWIĆ CZY MI NUMERU NIE WYKRĘCISZ.
    Ktoś ich znajdzie. Prędzej czy później, ale mam durne poczucie humoru. :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cóż, to chyba dobrze, że się dzieje, już i tak mam od jakiegoś czasu każdorazowe obawy, czy mi rozdział za nudny nie wyszedł :D Że w ogóle nic im się nie stało, nie można powiedzieć, bo Tony został jednak lekko ranny.
      Co do Josephine, mam wrażenie, że z postaci kobiecych wychodzi mi ona najbardziej papierowo, ale z drugiej strony - zbyt duża rola nie jest dla niej przewidziana, więc nie przemęczam się zbytnio.
      Co teraz? Jak to mawiał śp. Robert Jordan na spotkaniach z czytelnikami - read and find out... Mam nadzieję, że praca nad następnym rozdziałem nie potrwa przesadnie długo.
      Aha, i trzymanie Vincenta pod szklanym kloszem to nie jest najlepszy pomysł, bo mógłby po jakimś czasie mieć pewne problemy z oddychaniem, a tego byś raczej nie chciała? :P
      To był setny komentarz na tym blogu!

      Usuń
    2. Bardzo dobrze, że się dzieje! Ja nie narzekam, pewnie trochę tak brzmię, bo jak komentuję, to z reguły muszę się pilnować, żeby mi nie wyszedł potok myśli z stylu Joyce'a. :P
      No wiesz, w mojej definicji "coś się komuś stało" to jest wtedy, jak nogę urwie albo oko wypłynie, a takie draśnięcie w sytuacji, z której Tony wyszedł, to prawie że nic. :)
      Josephine to akurat ma prawo być papierowa, nie dałaś jej tyle czasy antenowego, żeby mogła jakaś inna, a przede wszystkim to chyba nie jest aż tak ważna. Ja ją postrzegam jako taką całkiem fajną przeszkodę, która sprawia, że podchody Lindy i Henry'ego stają się sto razy ciekawsze niżby były, gdyby wszystko mogło im się idealnie ułożyć bez żadnych przeszkód. Także o Josephine moim zdaniem nie masz się co martwić.
      Ale wiesz, ja mam takie poczucie, że Vincenta trzeba chronić. Już tak mam, że wybieram silnego i zahartowanego w boju faceta, wskazuję go palcem i mówię: "very tiny, must shelter, shleter at every costs", więc sama rozumiesz. A w razie czego to zawsze można mu zostawić dziurkę na powietrze. Damy radę.
      Również mam nadzieję, że nie każesz nam długo czekać na kolejny rozdział, ale wież, lajtowo, bez presji. :)

      Usuń
    3. *wiesz, żadne wież, ja ci kurde Karolinka dam wież...

      Usuń
    4. A ja raczej nie mam nic przeciwko potokowi myśli :) Komentarze czasem bywają lekko inspirujące, a na pewno stanowią wysokooktanową zachętę do dalszego pisania :D Zazwyczaj bywa tak, że bezpośrednio po wrzuceniu rozdziału muszę sobie zrobić przerwę i nabrać dystansu, ale czasem bywa nawet tak, że już następnego dnia zaczynam kombinować nad ciągiem dalszym :D
      Co do Lindy, udało mi się ją całkiem polubić i mam nadzieję, że w przyszłości nie pokpię sprawy :) Tymczasem jednak naszym bohaterom przytrafił się jakby cliffhanger i w styczniu zobaczymy, co będzie dalej.
      Dobrze, dobrze, przyjmijmy, że chodziło o wieże artyleryjskie, których w naszym zespole operacyjnym zdecydowanie brakuje :)

      Usuń