Rozdział 14. Spacer przez dżunglę


Tony szedł korytarzem szpitala marynarki wojennej w Haslar nieopodal Portsmouth. Gorzka szpitalna woń wypełniała jego nozdrza, przywodząc na myśl coś tłustego i lepkiego w odcieniu ohydnie połyskującej szarości. Od czasu do czasu korytarzem włóczyli się pacjenci w identycznych granatowych piżamach.
Szpital nawet w czasie pokoju nie narzekał na brak pacjentów: sprowadzano tu marynarzy poszkodowanych podczas codziennych prac na okręcie albo tych, którzy z dalekich rejsów przywlekli jakieś choroby. Gdzieś w osiemnastowiecznych murach krył się nawet oddział psychiatryczny. Teraz zaś wszystkie jednostki Haslar miały pełne ręce roboty. Tony, znalazłszy się przed szpitalem, był świadkiem przywiezienia grupy rannych z uszkodzonego miną okrętu. Wrażenie, jakie sprawiali ci nieszczęśnicy, było mocno przygnębiające.
Dłużej wzrok Scoldinga zawieszał się na szaroniebieskich czepkach i białych fartuchach pielęgniarek. Pobyt na morzu skutkował nabyciem niedżentelmeńskiego nawyku oglądania się za niemal wszystkimi kobietami, jakie się spotykało na swojej drodze. Tony próbował z tym walczyć, ale mimo wszystko odnosił nieodparte wrażenie, że wszystkie one widzą, jak bardzo on próbuje nie patrzeć, więc traktują go jak natręta. Czasem zazdrościł Dunmore’owi, że ten najwyraźniej nie ma takich problemów.
Z jakichś powodów Scolding sądził, że Henry Vincent będzie leżał w małej, wąskiej separatce, podobnej rozmiarami i umeblowaniem do kabin oficerskich na HMS „Evelyn”. Przeżył więc spore rozczarowanie, gdy obserwator okazał się przebywać w sali z czterema innymi oficerami, którzy akurat prowadzili hałaśliwą rozmowę. Jednym z nich był Szkot mówiący z tak silnym highlanderskim akcentem, jakby się wygłupiał.
Łóżko Henry’ego znajdowało się na końcu, przy samym oknie. Metalowy zagłówek pomalowany na biało, szarawa pościel, do tego prosta szafka nocna. Vincent wyglądał na bladego i nieco wychudłego, mimo że ostatni raz widzieli się dopiero przed paru tygodniami. Na widok Tony’ego wyraźnie się ucieszył.
- Czołem, panie kapitanie – powiedział.
- No, jak się miewasz?
- Jak widać, jeszcze żyję – przyznał Vincent. – Tylko strasznie boli mnie ramię.
- Jak to? – zdziwił się Tony. – W ramię nie byłeś ranny.
            Obserwator podciągnął się nieco na poduszkach.
- Cóż… Trochę się zdrzemnąłem. To wprost nie do wiary, ile czasu przesypiam w tym szpitalu. Odespałem już chyba wszystkie nocne wachty od wiosny. Zresztą, co tu niby innego jest do roboty? Książek nie mam, fletu nie mam… Tym razem udało mi się przysnąć tak mocno, że przez kilka godzin leżałem na własnym ramieniu. No i ścierpło mi trochę, co tu dużo mówić.
- I pielęgniarki nic nie zauważyły?
- Zapracowane są – westchnął Vincent. – Czasem wydaje mi się, że zupełnie mnie ignorują.
            Scolding przysunął sobie krzesło i usiadł na nim po kawaleryjsku, oparciem do przodu.
- Kobiety cię ignorują? To mi się wydaje mało prawdopodobne…
- Och, dowódco, bardzo proszę! – żachnął się Henry.
- Swoją drogą, mam coś dla ciebie – oznajmił Tony, kładąc na szafce nocnej brązową papierową torbę, którą dotąd trzymał pod pachą. – Szarlotka, jeszcze ciepła.
- Doskonale! – uradował się Vincent, gdy jego dłonie zaszeleściły po papierze kryjącym jabłkowe wnętrzności ciasta. – Myślałem, że skisnę, za przeproszeniem, na tym szpitalnym wikcie.
- Tak okropnie karmią?
- Jedzenie jeszcze do przyjęcia, chociaż zwykle dostaję już zimne, bo leżę na samym końcu sali. Za to o piciu szkoda gadać. Herbata ohydna, a alkoholu nie dają. Uwierz mi, ja się na tym znam. To, co w tym budynku uchodzi za herbatę, u nas na Cejlonie nie godziłoby się nawet dla kóz. Czasem myślę, że ranienie przeżyłem, ale ten piekielny dekokt mnie wykończy…
            Tony zasępił się.
- Szkoda, że nie wiedziałem, przywiózłbym ci puszkę markowej herbaty…
- Nie szkodzi – uspokoił go Vincent. – Może niedługo mnie wypuszczą, to sam się zaopatrzę. A szarlotka to zawsze miła odmiana.
- No właśnie! – Tony nachylił się ku obserwatorowi. – Co mówią lekarze? Kiedy wyjdziesz?
- Już prawie jestem zdrów – odparł Henry z satysfakcją. – Jeszcze tydzień albo dwa i będziecie mogli szykować kokpit.
- No to wracaj do nas jak najszybciej. To rozkaz.
- Tak jest, panie kapitanie! – Vincent zasalutował żartobliwie do pustej głowy. – A co w ogóle słychać na okręcie?
         Tony opowiedział mu więc o ostatnich wydarzeniach. Radość Vincenta przygasła, kiedy dowiedział się o niespodziewanym bombardowaniu i stratach, jakie poniosła „Evelyn”.
- Można przyjąć, że razem wrócicie z naprawy, i ty, i ona – stwierdził Scolding. – No i przysłali nam czwarty samolot.
- Dwóch nowych na pokładzie?                        
- Jeden. To Sopwith Schneider, jednomiejscowy. Angus trochę wybrzydzał, że będzie problem z częściami zamiennymi dla takiego pojedynczego raroga, ale jak go znam, to coś w końcu wymyśli.
- A pilot?
- Porucznik Godric Traylor. Człowiek z Lancashire, trochę dziwny.
- W jakim sensie?
- Nadmiernie wyniosły. Ciągle daje do zrozumienia, że jest z tych naprawdę wysokich sfer. Któregoś razu opowiadał, że zeszłej wiosny kupił sobie willę w Nicei za jakąś astronomiczną cenę i zamierza tam spędzać każdy urlop. Na to mu odpowiedział Dunmore, że ma kamienicę w Glasgow, która jest mu do niczego niepotrzebna i w ogóle do Glasgow się nie wybiera, ale Moffattowie, ci jego sąsiedzi, mieli na nią apetyt, więc ją podkupił, żeby im zrobić na złość.
- To może być prawda – zauważył Henry z rozbawieniem.
- Czasem też Traylor wspomina, że jego ród wywodzi się w prostej linii od Wilhelma Zdobywcy.
- Od Wilhelma? – powtórzył Vincent. – Gdyby powiedział, że od Mehmeda Zdobywcy, tobym jeszcze uwierzył…
          Scolding spojrzał z dezorientacją w sufit.
- Na czas dotarcia do Southampton trzeba go było ulokować kątem u ciebie – przyznał. – Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu.
- Nie ma problemu, mogę spać w hamaku – oświadczył pogodnie Henry.
- O nie, poruczniku – uśmiechnął się Tony. – Prędzej jego wyślę na hamak.
- Dość ostro go traktujecie…
            Tony tym razem spojrzał na podłogę. Przydałoby się ją umyć, pomyślał.
- No, może rzeczywiście – przyznał. – Wprawdzie sam się podkłada, ale Dunmore, Sykes i inni uwzięli się na niego chyba dlatego, że przyleciał kilkanaście minut za późno i nie mógł przepędzić Niemców, zanim narobili zniszczeń. No ale kto by się spodziewał Niemców na tych wodach?
         Vincent uniósł się, aby nawiązać kontakt wzrokowy z dyskutującymi wciąż  współpacjentami.
- Hej, panowie! Pożyczcie, proszę, kawałek mapy!
        Niemal w tej samej chwili na jego kołdrze wylądowała celnie rzucona mapa wybrzeża brytyjskiego. Henry rozłożył ją, przyjrzał się.
- W którym miejscu to było?
            Tony również spojrzał na zarys wybrzeża.
- Płynęliśmy z Dunkierki do Southampton, kurs mniej więcej na wyspę Wight – wyjaśnił, po czym uderzył palcem w odpowiedni punkt. – To było mniej więcej tu.
- Pół stopnia na zachód od Greenwich! A to gałgany! – uniósł się Vincent. – Gdzie ich tam zaniosło?
- No właśnie cała załoga się zastanawia – przyznał Scolding. – Ponad dwieście mil od linii frontu, za Cieśniną Kaletańską? Co to za czary?
            Henry Vincent złożył mapę, opadł na poduszki.
- Całkiem możliwe, że Hunowie sprawili sobie lepsze maszyny – odparł. – Pamiętasz, co było nad Ostendą? Ale może nie musieli lecieć taki kawał drogi. Może zrobili to samo, co my: startowali z okrętu.
- To jakiś absurd! – Tony uniósł ręce w geście bezsilności. – Niemiecki transportowiec lotniczy na samym środku kanału? I jakimś cudem nikt go nie zauważył? Napisałem specjalnie do dowództwa w tej sprawie, ale nie doczekałem się odpowiedzi. Pewnie będą mówić, że nam się tylko wydawało, tyle że zniszczenia „Evelyn” i straty w ludziach są jak najbardziej realne.
- Może przewożą te samoloty okrętem podwodnym – zasugerował obserwator.
- Też mi to przyszło do głowy – powiedział Scolding. – Ale to by musiał być całkiem spory okręt.
- Albo udają statek handlowy któregoś z państw neutralnych – zauważył Vincent. – Już tak wcześniej robili.
- W ten sposób pojęcie „Latający Holender” otrzymuje całkiem nowe znaczenie. I wiesz co? Oni przecież w ogóle nie musieli płynąć przez cieśninę. Mogli podejść od zachodu, przez Atlantyk.
- Sądzisz, że okrążyliby Wyspy Brytyjskie od północy?
- Niekoniecznie – rzekł Tony. – Mogli płynąć z kolonii w Afryce albo w ogóle skądkolwiek. O ile w ogóle był jakiś okręt, a nie rzeczywiście samoloty o zwiększonym zasięgu.
         Scolding i Vincent nie doszli w tej kwestii do rozstrzygających wniosków, więc wkrótce zdryfowali ku banalniejszym tematom. W końcu Tony oznajmił, że powinien już iść.
- Następnym razem przywiozę ci herbatę i „Modern Herald” do poczytania - zapowiedział. 
- Nie musisz się trudzić – stwierdził Henry. – Może wyjdę wcześniej.
- No to wracaj jak najszybciej. Potrzebuję ciebie jako pilot i jako przyjaciel.
            Już miał wyjść, gdy Vincent nagle przytrzymał go za rękę.
- Jesteś moim najlepszym przyjacielem – uściślił. – I chyba jedynym.
- Nie przesadzaj, wszyscy na pokładzie za tobą tęsknią – powiedział Tony. – Nawet Connor.
      W końcu Scolding opuścił salę, dziwnie poruszony czy wręcz zaniepokojony nagłym przypływem uczuciowej szczerości obserwatora. Przyszło mu do głowy, że jest za niego szczególnie odpowiedzialny… Biorąc jednak pod uwagę, że ogólny bilans wizyty był pozytywny, bo okazało się, że z Vincentem jest całkiem dobrze, Tony przestał zaprzątać sobie tym głowę i udał się na poszukiwanie doktora Connora, który w tym samym czasie miał wizytować rannych marynarzy z „Evelyn”.

***

Nie minęło kilka minut od wyjścia kapitana Scoldinga, gdy do wezgłowia Vincenta zakradł się niecny Morfeusz i przeniósł go do kraju zwanego przez niektórych Ilamem, a przez innych Świętą Wyspą, do dżunglowych gęstwin i łagodnych wzgórz całych od dojrzewającej herbaty, szeroko nad rdzawą Mahaweli rozciągnionych.
Owego sierpniowego dnia poprzedniego roku było gorąco i słonecznie. Od kilku dni deszcze monsunowe nie waliły się już na pola Prowincji Centralnej, choć było pewne, że jeszcze wrócą, ale na razie można było korzystać ze słońca.
Do południa Henry Vincent doglądał robót na plantacji, z siodła wpatrując się w zielone fale krzewów herbacianych, wśród których nawigowały żagle różnobarwnych sari. Porządny deszcz daje porządną herbatę, więc plony zapowiadały się znakomicie; to zagadnienie jednak o wiele bardziej cieszyło czcigodnego Charlesa Vincenta niż jego syna, który, zakończywszy na ten dzień roboty gospodarskie, postanowił jeszcze przed podwieczorkiem udać się na spacer.
W swoim pokoju Henry zmienił koszulę, po czym zszedł na dół, starając się przemykać na tyle bezszelestnie, aby nie zwrócić bez potrzeby uwagi ojca, zajętego rachunkami w gabinecie. Na dole zabrał na wszelki wypadek strzelbę, a do kieszeni włożył kilka nabojów, też na wszelki wypadek.
Ledwo młody Vincent zszedł z werandy, prosto w twarz uderzyła go mieszanka gorącego powietrza i słonecznego skwaru. Na plantację Vincentów przyjeżdżali z rzadka kontrahenci, rozmaici krewniacy i inni goście. Na tych, którzy przybywali z samej Anglii czy chociażby z północy Indii, ów prawy sierpowy zadany przez Heliosa nieodmiennie robił wrażenie. Henry jednak był przyzwyczajony do upału, w którym dorastał od wczesnego dzieciństwa. A już wkrótce miał opuścić wyspę, aby wyruszyć na północ, do krajów o wiele chłodniejszych…
Okrążył dom i udał się, jakby w zapowiedzi niedługiej przyszłości, także w kierunku północnym. Główna droga do rezydencji wiodła od południa, przez pola herbaciane, po przeciwnej zaś stronie domu znajdowały się zabudowania gospodarcze. Henry minął dwie szopy, pomiędzy którymi na sznurach wisiało pranie, i bez zatrzymywania się, płynnym ruchem ściągnął jeden z ręczników, by zawiesić go sobie na szyi. Potem ruszył przed siebie starą drogą, co wiodła przez las. Nakrył go natychmiast ciemny, wilgotny, napęczniały cień akantów, gumiaków i różaneczników.
Przed kilkoma tygodniami, w czasie pobytu w Kolombo, zaciągnął się do marynarki. Rozmowę kwalifikacyjną przeszedł bez problemu i skierowano go na wstępny kurs oficerski. Wraz z innymi synami plantatorów uczył się podstaw życia we flocie, był wprowadzany w arkana nawigacji (które przyswajał nad wyraz szybko), pływał po wodach przybrzeżnych żaglowym jachtem prowizorycznie przystosowanym do szkolenia kadetów. Komendant kursu wyrażał się z uznaniem o zdolnościach Henry’ego i w końcu dał mu tydzień urlopu przed odpłynięciem do Anglii, gdzie kadeci mieli kontynuować naukę. Wybuch wojny oznaczał, że kształcenie oficerów będzie błyskawiczne, zaś Henry, którego w trakcie szkolenia zaczęła pociągać perspektywa służby w lotnictwie, podjął decyzję o wstąpieniu do RNAS po zakończeniu podstawowego kursu.
Tymczasem jednak miał jeszcze parę dni, żeby, mówiąc krótko i banalnie, pozałatwiać sprawy. Sprowadzały się one przede wszystkim do pomocy na plantacji. Wydawało mu się, że powinien się do tego trochę przyłożyć, żeby na zapas zniwelować ewentualne niezadowolenie ojca. Charles Vincent z początku nie był szczególnie zachwycony, gdy jego syn zdecydował się iść na wojnę bez wcześniejszej konsultacji. Jednak na argument, że w obecnych czasach obowiązkiem dżentelmena jest wystąpić w obronie Imperium, nie był odporny i z pewną niechęcią zgodził się na wyjazd Henry’ego. Co prawda starał się mu jeszcze sugerować, że równie dobrze można służyć Jego Królewskiej Mości na miejscu, na przykład w szeregach Plantatorskiego Korpusu Strzelców, jednak Henry postawił go przed faktem dokonanym: już go wcielili do Royal Navy i miał popłynąć do Anglii.
Takie emocje! Nigdy w życiu nie był dalej niż w Kerali, a i tam jedynie przez trzy tygodnie… Teraz jednak kroczył błotnistą ścieżką przez las. Dotarł już do starej dagoby. Buddyjska kaplica o dzwonowatym kształcie stała na zakręcie, pobielona i przyozdobiona nielicznymi girlandami kwiatów. Henry przeszedł mimo. Strzelbę na wszelki wypadek zdjął z ramienia, teraz kolbę trzymał pod pachą, a łoże i lufa spoczywały na zgiętym przedramieniu. W tej okolicy prawdopodobieństwo spotkania czegokolwiek bardziej niebezpiecznego niż okazjonalna cyweta czy w najgorszym razie taraj było bardzo niskie, ale lepiej było mieć się na baczności.
      Zegarka Vincent nie wziął, toteż zupełnie stracił poczucie czasu. Mimo to dobrze się czuł w takiej sytuacji. Od zawsze miał dobrą orientację w terenie i wiedział, że gdyby miał ochotę, byłby w stanie dotrzeć piechotą do Kandy i z powrotem. Tyle że nie chciał, bo zamierzał dziś wrócić na podwieczorek. Czasem oglądał się, by zobaczyć odciski butów w rozmiękłym gruncie, czasem patrzył w górę, kędy przelatywał właśnie bilbil lub inna ptaszyna.
       Wreszcie przyszedł nad rzekę. To był cel jego spaceru. Szeroki na piętnaście jardów nurt w tym miejscu wybrzuszał się kolanem ku drodze, jakby chciał ją kopnąć. Henry zszedł ze szlaku, przysiadł na trawie tuż nad wodą w pozie lotosu, w której czasem widywał syngaleskich mnichów. Dłuższą chwilę wpatrywał się w leniwe fale. Szkoda, że nie pomyślał o zabraniu swego bambusowego fletu, bo okolica była inspirująca…
          Kiedy Henry’emu znudziło się siedzenie nad brzegiem, podszedł do chylącego się nad lustrem wody różanecznika i na jednej z gałęzi zawiesił strzelbę: wystarczająco nisko, żeby sięgnąć w razie, gdyby w pobliżu (rzecz mało prawdopodobna) pojawił się drapieżnik, ale zarazem w koronie, wśród liści, żeby widok tak dziwnego owocu nie skusił przypadkowego przechodnia (rzecz jeszcze mniej prawdopodobna). Następnie ściągnął z siebie całą odzież i ją również rozwiesił na gałęziach, obok ręcznik i powiązane sznurówkami buty; nie, drzewo sandałowe to nie było. Wreszcie nadszedł ten moment, gdy Henry Vincent wkroczył do wody.
         Przez moment był do pasa zanurzony w słońcu, a od pasa w rzece, a po chwili już całkowicie w rzece. Wyciągnął ręce i ruszył przed siebie…
        Od zawsze uwielbiał pływać, a zwłaszcza nurkować. Tamtego lata, kiedy koledzy ze szkoły wyciągnęli go na wakacje do Kerali, spędzał mnóstwo czasu na jej rozlewiskach, a któregoś dnia nie na żarty wystraszył miejscowych rybaków, wyłażąc niespodziewanie z sieci, którą wyciągali. Gonili go potem przez las…
        Henry nie czuł pod sobą gruntu, ręce i nogi przemierzały wodę nieco mętną, ale dość przejrzystą, by mógł widzieć zarysy kształtów. Z prawej śmignęła jakaś ryba, a w każdym razie miał nadzieję, że to ryba, a nie kawałek czegoś znacznie większego… Wynurzał się czasem dla nabrania oddechu, a potem znów zapadał w fale.
      W pewnym momencie dostrzegł w oddali stary drewniany mostek, którego oba końce kryły się w zaroślach porastających pobocza drogi. Oznaczało to, że Vincent pokonał wpław prawie pół mili. Mostek wyglądał bardzo malowniczo w promieniach popołudniowego słońca, więc Henry postanowił zatrzymać się tam na moment. Raz jeszcze zanurzył się, aby cały odcinek pokonać pod wodą. Rozsądne gospodarowanie oddechem było tu kluczowe. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie zejść na samo dno, ale wkrótce jego dłonie dotknęły śliskiego drewnianego pala.
      Vincent objął wbitą w dno podporę i niczym podwodna wiewiórka wspiął się po niej ponad lustro wody. Słońce przywitało go blaskiem w oczy, zalśniło na wodzie ściekającej z całego ciała. Przez chwilę Henry wisiał na słupie, zastanawiając się, co zrobić dalej. Mógłby przepłynąć jeszcze drugie pół mili. Rzeka skręcała w lewo, a dalej, za zakolem, tworzyła spokojne rozlewisko. Żerowały tam krokodyle błotne, ale to konkretne stado akurat tolerowało obecność człowieka i pozwalało Henry’emu pływać. Któregoś razu, zapuściwszy się w tamtą stronę, Vincent spostrzegł dużego, niemal dwudziestostopowego gada, który z otwartą paszczą wygrzewał się w słońcu na piasku. Henry przepłynął wówczas całe rozlewisko aż do końca, a gdy wracał, krokodyl nadal wylegiwał się w tym samym miejscu i nawet pysk miał otwarty pod tym samym kątem.
      Nie, dziś jednak nie popłynie do krokodyli, trzeba jednak wrócić na podwieczorek. W takim razie wystarczy, jeśli wyjdzie sobie na most.
       Henry zręcznie wdrapał się po podporze, choć po wyjściu z wody czuł się, jakby był z ołowiu. Sięgnął w górę, natrafił palcami na krawędź desek mostu, przewiesił się, podciągnął i już po chwili był na wierzchu. Spojrzał na rzekę i kiwnął głową. Na wodzie oczywiście nie było żadnych śladów jego eskapady, ale potrafił zrekonstruować trasę: gdzie płynął środkiem koryta, a gdzie znosiło go na brzeg. Gdyby teraz poszedł w lewo, dotarłby do miejsca, w którym czekała na niego odzież i strzelba, a potem do dagoby i wreszcie do domu. Z prawej natomiast strony stara droga biegła dalej przez puszczę i gdzieś tam się łączyła z głównym traktem, ale i tak nikt jej nie używał.
       Powiał lekki wietrzyk, Vincent poczuł chłód i spostrzegł na swych mokrych wodą ramionach gęsią skórkę. Doszedł jednak do wniosku, że w taką pogodę chłód to rzecz nad wyraz względna, wystarczy tylko skoncentrować się na słońcu. Wystawił więc swoje oblicze ku złotej tarczy boga Surji, czując, jak promienie osiadają na jego policzkach…
- O Boże! – krzyknął ktoś nagle i Henry od razu zrozumiał, że to nie był wyznawca Surji.
       Odwrócił się tak gwałtownie, że stary mostek niemal zatrzeszczał. W ciągu ułamka sekundy dostrzegł o kilka kroków dwie kobiety. Jedna z nich, w jasnej sukni, kryła się przed słońcem pod parasolką, która pasowała barwą do sukni w perłowoszarym odcieniu, druga, w średnim wieku, miała na sobie strój miętowy i odpowiednio szeroki kapelusz, złożoną zaś parasolkę trzymała pod pachą.
Ukryte dotąd w zaroślach porastających podejście do mostu, musiały nań wejść w tym samym momencie, co Vincent. Widok nieznajomego mężczyzny w stroju Adamowym, i to jeszcze w tak odludnym miejscu, był dla nich co najmniej lekkim zaskoczeniem; kiedy zaś Henry odwrócił się do nich przodem, kobieta pod parasolką zachwiała się na nogach i całym ciężarem ciała padła na poręcz mostu, która ostro trzasnęła. Tylko szybka reakcja drugiej z pań uratowała nieznajomą od niespodziewanej kąpieli.
- Czy mogę paniom w czymś pomóc? – zaniepokoił się Vincent, podchodząc bliżej.
- Niech pan się nie zbliża! – krzyknęła miętowa dama, podtrzymując półprzytomną towarzyszkę, i gwałtownie wymierzyła w niego szpic swej parasolki jak zuluską włócznię.
       Henry Vincent uśmiechnął się z zakłopotaniem.
- Przepraszam – powiedział miękkim głosem, ponownie przekroczył barierkę i skoczył do rzeki, znikając obu kobietom z oczu.
     Gdy płynął z powrotem, na przemian nurkując i przypatrując się brzegowi, ogarniało go poczucie absurdu. Nikt przecież, na Boga, nie bywa na tamtym moście! No, może Syngalezi czasem wybierają się adorować dagobę, ale poza tym nie ma żadnego powodu, aby tamtędy chodzić! A tu nagle dwie europejskie kobiety, nie wiadomo skąd… Dziwne to, dziwne…
       Wyszedł na brzeg w miejscu, gdzie pozostawił odzież. Cały dobytek spokojnie na niego czekał. Henry wytarł się starannie, założył ubranie, strzelbę zawiesił na ramieniu i ruszył w drogę powrotną. Szedł szybkim krokiem, miał do pokonania sporą drogę, a do podwieczorku zostało nie tak znów dużo czasu. Idąc, rozmyślał o tym, jak za kilka już dni odjedzie powozem do Kandy, stamtąd koleją do Kolombo, a tam wsiądzie na okręt i popłynie do Wielkiej Brytanii…
Jak się okazało, spędził nad rzeką sporo czasu, ale na podwieczorek, co bardzo istotne, jednak zdążył. Zajrzał do suszarni herbaty skontrolować, czy przywieziono dzisiejsze plony, a potem poszedł prosto do salonu. Zwrócił uwagę na nieznajomy powóz, schowany dyskretnie pod rozłożystym drzewem tekowym. Widocznie któryś z sąsiadów przyjechał porozmawiać i coś przekąsić.
        Z salonu dochodziły odgłosy rozmowy. Matka, Ruby Vincent, siedziała w jednej ze swoich lepszych sukien, tej granatowej z koronkowymi aplikacjami przy karczku, w fotelu tuż naprzeciw wejścia, więc to ją Henry zobaczył najpierw. Ledwo jednak wszedł do salonu, odezwał się ojciec.
- A oto właśnie panicz Henry – wydźwięczał niski baryton spod gęstych wąsów. – Synu, dobrze, że w końcu przyszedłeś, bo mamy gości. Przyjechała do nas pani Cecilia Longbrook i jej córka Josephine.
        Henry podszedł bliżej, aby się przywitać. Gdyby w tej chwili na środku dywanu wylądował piorun kulisty, nikt by tego w ogóle nie zauważył. Na kanapie przy niskim stoliku, naprzeciwko matki, zasiadały obie panie, które młody Vincent tak zaszokował na mostku. Obie na jego widok wydały na wpół tylko artykułowany okrzyk oburzenia pomieszanego z niedowierzaniem, sam Henry zaś cofnął się niemal do drzwi.
- Co to ma znaczyć? – zdziwił się Charles Vincent.
        Henry tymczasem spoglądał to na matkę, siedzącą w milczeniu i trochę jakby skuloną, to na zegar stojący w mahoniowej obudowie, który mimo że był stojący, to jednak chodził, a w międzyczasie na obie panie Longbrook. Josephine miała jasne włosy, bladą cerę i zadarty nos. Jej nozdrza drgały, lewą dłonią kurczowo ściskała złożony wachlarz, a prawą skubała koronkę u mankietu.
- Pani Longbrook to żona jednego z największych plantatorów w Prowincji Wschodniej, z którym ostatnio nawiązaliśmy współpracę – ciągnął tymczasem ojciec, zupełnie nieświadom niezapomnianego wrażenia, jakie jego potomek zrobił na gościach. – Mają plantację czterdzieści mil od Trincomalee…
- A więc to pan! – wybuchnęła nagle Cecilia Longbrook. – Powinien się pan wstydzić!
- Co ma pani na myśli, szanowna pani? – nastroszył się Vincent senior.
- Ośmielam się twierdzić, że pański syn… Że on… Spotkałyśmy go na spacerze z Josephine i prawie doprowadził ją do omdlenia!
          Wzrok ojca znów spoczął ciężko na Henrym.
- Dobrze to rozumiem? Włóczysz się po okolicy i napadasz na kobiety?
- Nie, skądże znowu! – odpowiedział szybko Henry. – Wręcz przeciwnie, kiedy zobaczyłem, że panna Longbrook źle się czuje, chciałem pomóc, ale jej matka się nie zgodziła.
- Był pan… Był… eee… niekompletnie ubrany, ot co! – rzuciła pani Longbrook w nerwach.
         Henry teatralnie wzruszył ramionami, mimo że poczucie beznadziejności sytuacji spadało mu na barki jak mroczne kowadło.
- Bardzo przepraszam, jeżeli w ten sposób uczyniłem paniom despekt – powiedział – ale nie uprzedzono mnie o przyjeździe gości, dlatego rzeczywiście nie założyłem krawata. Jest mi naprawdę przykro z tego powodu.
- Ale ja widziałam… Widziałam… - powtarzała zdenerwowana Josephine, wachlując się nerwowo.
- No cóż… – przyznał Henry z nieśmiałym uśmiechem, chociaż coś w środku mówiło mu, że pogrąża się coraz głębiej. – To prawda, miałem ze sobą strzelbę. Dziś rano jeden z parobków powiedział mi, że w tamtej okolicy widziano lamparta, więc pomyślałem sobie, że to ten słynny lampart-ludojad, o którym piszą w gazetach. Podkreślam więc jeszcze raz: to była strzelba na lamparta. Syngalezi będą pani mówić, że to tygrys, ale to błąd w tłumaczeniu. W każdym razie nie miałem zamiaru nikomu robić krzywdy…
Takie wytłumaczenie było nad wyraz słabe, a w dodatku Henry wychodził na bezczelnego, ale wtem miętowa dama przerwała tę orgię zażenowania. Przeprosiła na moment, wstała i razem z córką wyszły z salonu.
- Co się dzieje? – Charles Vincent był coraz bardziej zdezorientowany. Zresztą nie tylko on. Nie każdego dnia podwieczorek zaczynał się od festiwalu niezręczności.
         Josephine i jej matka wróciły po chwili i znów zajęły miejsce. Pani Vincent niezwłocznie postanowiła zmienić temat rozmowy.
- Nie mówiła pani, droga Cecilio, że spotkałyście Henry’ego na spacerze – zagaiła.
- Nie przedstawił się nam – zauważyła pani Longbrook z wyrzutem. – Skąd miałyśmy wiedzieć, że to nie jakiś przypadkowy obwieś?
- Proszę, jedzcie – Ruby Vincent wskazała wzrokiem półmisek z sernikiem. – Mamy przecież sprawę do omówienia.
         Obie wróciły na kanapę i Henry siedział teraz niemal dokładnie naprzeciw Josephine. Spoglądała na niego z niepokojem i jakby z niechęcią. Oczy miała rozstawione na tyle szeroko, że z pewnego punktu widzenia wyglądały jak wytrzeszczone, nawet gdy nie były. Vincent odniósł wrażenie, że panna praktycznie nie spuszcza z niego wzroku, ale co konkretnie chodziło jej po głowie, nie próbował się domyślać.
- Cóż – odezwał się ojciec. – Dobra współpraca jest to podstawa. Szkoda, pani Longbrook, że pani mąż nie mógł się tu dziś pojawić, ale skoro zatrzymały go interesy, to doskonale go rozumiem. Pewnych spraw nie powinno się lekceważyć.
        Pani Cecilia coś odpowiedziała, rozpoczynając niezobowiązującą rozmowę przy herbacie o herbacie. Wymieniali się z gospodarzem uwagami o cenach towaru, monsunach i problemach z siłą roboczą, jakby z do bólu banalnych słów próbowali utkać barierę chroniącą ich przed majaczącym na horyzoncie widmem skandalu. Ruby Vincent wtrącała zdanie czy dwa, a Josephine wciąż patrzyła na Henry’ego, ale w milczeniu. Jej szerokie oczy w stalowoszarym kolorze wydawały mu się podejrzanie zimne, nawet w tak ciepły dzień.
- A więc współpraca w dzisiejszych czasach to podstawa – powtórzył Charles Vincent. – Skoro zaś, pani Longbrook, pani mąż zaproponował mi spółkę, należałoby pomyśleć o roli w niej naszego Henry’ego.
- Przypominam, że wkrótce wyjeżdżam na wojnę – odezwał się Henry stanowczym tonem.
- Wyjeżdżasz – zgodził się ojciec. – Ale wojna się skończy najdalej przed Bożym Narodzeniem, wrócisz na Cejlon i co będziesz robić? Dalej łazęgować po lesie ze strzelbą? O nie, mój drogi, trzeba ci znaleźć poważne i odpowiedzialne zatrudnienie. A skoro właśnie planujemy partnerstwo z panem Longbrookiem, to i dla ciebie znajdzie się posada. Planuję urządzić cię na stanowisku przedstawiciela w samym Kolombo.
- Josephine wygląda na lekko spiętą – zauważyła Ruby. – A może, Henry, pokazałbyś jej nasze gospodarstwo?
- Nie trzeba! – wypaliła dziewczyna. – Już z mamą widziałyśmy na spacerze. Henry’ego też już widziałyśmy.
- Ależ bez wygłupów – skarciła ją pani Longbrook, usilnie próbując zachować (kamienną) twarz. – Idźcie, porozmawiajcie, może sobie wyjaśnicie to całe nieporozumienie.
      Na werandzie, gdy mieli schodzić ze schodów, Josephine otworzyła parasol. Henry uznał, że ma wrażliwą cerę – sama nic na ten temat nie powiedziała. Ani na żaden inny. Szli tak we dwójkę, a Vincentowi coraz bardziej zdawało się, że odgrywa napisaną dla siebie rolę w jakimś przedstawieniu, zupełnie, jakby dyrektor teatru napadł go z pałką na ulicy i siłą wcielił do swojego zespołu.
Kiedy przechodzili obok wozowni, Josephine spojrzała nagle na niego, jej rysy się wyostrzyły.
- Niech pan nie myśli, Henry, że takie rzeczy będą panu uchodzić na sucho! – syknęła.
         A więc Henry, nie chcąc siać w domu niezgody tuż przed wyjazdem do Anglii, dalej grał rolę, którą mu wyznaczono. W rezultacie, gdy w Kolombo wraz z innymi kadetami wsiadał na okręt, Josephine żegnała go na nabrzeżu obojętnym wzrokiem już jako narzeczona.

***
Porucznik Henry Vincent obudził się około jedenastej wieczorem. W sali panował półmrok; przytłumione, mętne światło biło od jednej z lamp. Reszta pacjentów chyba spała.
Zanim zmorzył go prawdziwy sen, wydarzenia sprzed roku przypomniały mu się z pełną wyrazistością i teraz przeżył pewne zaskoczenie, uświadamiając sobie, że jest w szpitalu w Haslar, a w pobliżu nie ma żadnych krokodyli ani, co gorsza, Josephine.
Tak, był w Anglii, kraju zimnym, ale przyjaznym. Dochodził do zdrowia i już wkrótce znów miał się znaleźć w siodle, to znaczy w kokpicie. W głowie kołatała mu się myśl, że najlepiej byłoby nie wracać na Cejlon.
            Obcasy zastukały po posadzce. Pielęgniarka, która widocznie zajmowała się pozostałymi, podeszła do okna. Trzeba było je zamknąć – z dworu ciągnęło nocnym chłodem. Rozejrzała się jeszcze raz i zanim wyszła, niespodziewanie mrugnęła do Vincenta.


4 komentarze:

  1. OH, HELLO MR. VINCENT! <3
    Stęskniłam się za nim, oh, jak ja się stęskniłam, to mogłabym tak siedzieć i powtarzać do znudzenia! Nawet nie wiedziałam, że moja tęsknota sięgnęła aż tego poziomu, bo rozdział, a zwłaszcza jego drugą część, dosłownie pochłonęłam.
    Wiesz co, powiem ci, że ile razy próbowałam opisywać u siebie Indie, to ani razu nie wyszło mi to tak dobrze jak u Ciebie z Cejlonem. Czuję się jak skończona sierota, czytając Twoje opisy, a jednocześnie tak bardzo je lubię! I jeszcze cały ten humor (WIDZIAŁA JEGO STRZELBĘ, HUH? XD), wiesz, że naprawdę się śmiałam? DO ŁEZ. WIĘCEJ MI TAKICH SCEN, WIĘCEJ. Lud domaga się scen. Ugh, ale też tak strasznie mi szkoda Henry'ego dla takiej Josephine, co to się ptaszka zobaczyć boi, że od dziś zaczynam się modlić, żeby chłopina miał kiedyś odwagę się zbuntować. Dla niego byłabym w stanie przenieść się sto lat wcześniej. To znaczy ja od zawsze twierdziłam, że urodziłam się w złym wieku, a moje miejsce jest podczas pierwszej albo drugiej wojny, ale teraz to jestem o tym przekonana.
    O BOŻE, ZABUJAŁAM SIĘ W FIKCYJNYM BOHATERZE. Ale on jest taki do kochania, że ja nie mogę, umieram. <3
    A co do Tony'ego i jego oglądania się za pielęgniarkami - NO SORRY, WINNETOU, EMILY CZEKA. I ja też czekam na ich kolejne spotkanie, aczkolwiek nie poganiam, uzbrajam się w cierpliwość. Matulu, czasem to się zastanawiam, czemu takie dobre blogi jak Twój mają tak mało czytelników, a kolejne Dramione, których w blogosferze jest pierdyliard dosłownie, ma całą zgraję. NIGDY NIE OGARNĘ TEGO FENOMENU, że ambitniejsze historie z naprawdę porządnym researchem, wspaniałymi opisami zarówno scen walki (a to jest dopiero sztuka!) jak i krajobrazów, bohaterami, których nie można nie kochać i wspaniałą dawką humoru mają taką trudną drogę do wybicia.
    Uwielbiam. I pozdrawiam, trzymaj się, do następnego rozdziału.
    PS Mogę dostać odznakę naczelnej fangirl Vincenta? MOOOOGĘ?
    PS 2 Taka stara, a taka głupia. :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pisanie tego rozdziału przyszło mi z wielkim trudem i dużymi obawami, co powiedzą czytelniczki, a w szczególności co powiedzą fanki Henry'ego, czy ten wgląd w jego przeszłość nie zrujnuje tak lubianego bohatera... Twój komentarz jak zwykle sprawił, że jestem na endorfinowym haju i mam poczucie, że ta droga była właściwa.
      Cóż, wygląda na to, że wszyscy uwielbiają Vincenta, z oczywistym wyjątkiem Josephine i jej matki. Chłopak już wkrótce przyćmi Dunmore'a... O ile już tego nie zrobił.
      Emily prawdopodobnie pojawi się dość szybko, może jeszcze nie w następnym rozdziale, ale szybciej, niż początkowo miała. A co do popularności... Dramiony i podobne wynalazki jadą na popularności określonego fandomu. Fanfiki generalnie są bardziej popularne od blogów z twórczością oryginalną, bo jeśli ktoś szuka swojego ulubionego pairingu itp., to znajduje, a mojego dziełka według jakiego klucza ktoś miałby szukać? Tak czy inaczej, wcale by mi nie zaszkodziła większa liczba czytelników ;)
      Odznaka naczelnej fangirl Vincenta? Noś z honorem :D

      Usuń
  2. Chcę nowy rozdział, nie mogę tak dłużej żyć. :<

    OdpowiedzUsuń