Rozdział 44. Czwartkowy poranek

Tej nocy Henry Vincent po raz pierwszy od miesięcy nie musiał odruchowo przytulać poduszki. Pierwszym, co dostrzegł po przebudzeniu, były gęste czarne loki, w które wtulał twarz.
Uniósł się na łokciu i rozejrzał. Przez szczeliny między zasłonami wąską smugą wpadało już do pokoju poranne światło. Znajome tapety, znajome meble, znajomy pejzaż na jednej ścianie i afisz na drugiej. Na małym stoliku w kącie stał wazon z bukietem żonkilów, a przed nim, na stojaku z wygiętego drutu, spoczywał flet poprzeczny, który porucznik Vincent dostał w prezencie od Tony’ego, ale przed wyruszeniem na Morze Śródziemne zapomniał zabrać z tego mieszkania.
Henry położył się z powrotem, by znów nacieszyć się faktem, że obok leży Linda. Jego Linda.
Końcami palców ostrożnie dotknął jej pleców, choć przez ostatnie kilkanaście godzin panna Dryden udowodniła mu wielokrotnie, że jest w stu procentach prawdziwa. Teraz, w leniwych godzinach rannych, była równie gorąca jak owego zimowego wieczoru, gdy po raz pierwszy pozwoliła mu poznać swoje ciało.
Dłoń Henry’ego prześlizgnęła się od łopatek aż ku biodrom. Pod wpływem dotyku Linda niespodziewanie przetoczyła się na drugi bok, spoglądając mu w oczy.
- Już nie śpisz? – zapytał zdziwiony.
- Czy w twojej obecności w ogóle da się spać?
- Cóż, ja przy tobie śpię tak dobrze jak nigdy.
- Insynuujesz, że cię zanudzam, poruczniku? – żartobliwie zmarszczyła brwi.
- Wręcz przeciwnie, nie wytrzymuję nadmiaru wrażeń.
Linda przeciągnęła się, wyginając w łuk. Henry patrzył na nią z zachwytem. Czy w ogóle będzie dziś w stanie oddalić się choćby na tyle, żeby stracić ją z oczu?
- Gdyby ktoś mnie zapytał, jak wygląda szczęście, pokazałabym mu twoją fotografię – powiedziała panna Dryden i chwyciła w dłonie jego twarz.
- Ale, zdaje się, nie masz, bo inaczej stałaby w kącie, koło tego tam ołtarzyka – stwierdził Vincent, gdy w końcu udało mu się odeprzeć słodkie natarcie jej nienasyconych warg. – Następnym razem na pewno przywiozę
- Następnym razem, czyli kiedy? Nie ma mowy, jutro idziemy do fotografa, zrobisz sobie elegancki portret specjalnie dla mnie. Albo jeszcze lepiej, razem zrobimy. Siedząc na ławeczce, trzymając się za ręce i wstydliwie patrząc w przeciwne strony, żeby nikt z postronnych się nie domyślił, jak głęboka nas łączy zażyłość. Zamówię dwie odbitki w dużym formacie. Jeszcze do tego koloryzowane. Oprawię cię w ramkę i zawieszę sobie nad łóżkiem.
- To dość ambitne plany. A wczoraj się skarżyłaś, że nie stać cię na firanki?
- Wygram na wyścigach! – Linda roześmiała się. – Na razie się nie przelewa, bo dyrekcja New Theatre Royal ciągle nie ma w sobie odwagi, aby należycie docenić mój talent. Ale miłość każe mi postępować wbrew rozsądkowi.
- Wezmę tę sprawę na siebie – zaproponował Vincent.
Ale na razie musiał wziąć na siebie samą Lindę. W okamgnieniu usiadła mu na biodrach, by podziwiał całe jej piękno, a potem opadła ku twarzy Henry’ego, wspierając dłonie na jego barkach. Ścisnął ją w talii i przyciągnął do siebie jeszcze mocniej.
- Zobacz: tak potwornie tęskniłam, a teraz czuję się z tobą równie naturalnie, jak gdybyś w ogóle nigdy nie wyjeżdżał – stwierdziła po kolejnej fali żarliwych pocałunków.
- Widać jesteśmy dla siebie stworzeni.
- Nie wierzę w przeznaczenie, Henry. Ale dla ciebie mogę zrobić wyjątek. Jeżeli tylko będziesz mnie kochać tak mocno jak nikt inny i jak nikogo innego.
Porucznik uśmiechnął się szeroko. Uwielbiał tę nieco przerysowaną manierę, w jaką panna Dryden lubiła sobie od czasu do czasu wpaść. Z jednej strony to właśnie dla niego była kobietą z krwi i kości, a nie tylko rolą i głosem, z drugiej zaś widać było, że w teatralnym patosie panna Dryden czuje się jak ryba w wodzie i praca jest jej prawdziwą pasją.
- Nie wiem, czy to wina tego, co mi wczoraj wyznałeś, czy po prostu tak mi cię brakowało przez te wszystkie tygodnie, ale pragnę, abyś był całkiem mój, jeszcze bardziej niż do tej pory – zamruczała w zmysłowo niskiej tonacji, lecz potem jej słowa stawały się coraz dźwięczniejsze, głośniejsze, jak narastająca burza. – Całkiem mój! Byś był więcej niż kochankiem i więcej niż moim chłopcem, a nawet więcej niż najwierniejszym słuchaczem! Chcę tobą zawładnąć! Być dla ciebie jeszcze ważniejsza! Chcę być dla ciebie wszystkim!
- Powiedz tylko, co mam zrobić w tym celu.
Linda porzuciła patos, wracając do naturalnego brzmienia.
- Nie będę tak okrutna, żeby kazać ci wykuć na blachę wszystkie moje role we wszystkich przedstawieniach. Poadoruj mnie jeszcze trochę, a w międzyczasie coś wymyślę.
Znów zapłonął pomiędzy nimi szczery ogień, ale po chwili Henry’emu zaświtała w głowie natarczywa obawa. Nękała go tak długo, że nie mógł się skupić. W końcu bezsilnie runął na łóżko.
- Coś nie w porządku? – zaniepokoiła się panna Dryden.
- Powinienem zajrzeć do Tony'ego…
- Odnoszę wrażenie, że to wcale nie o Josephine powinnam była być zazdrosna – zauważyła kwaśno. – Czyż nie miałeś iść do niego po śniadaniu?
- Owszem – stwierdził Vincent, z pełną delikatnością uwalniając się z jej objęć. – Dlatego najchętniej zjadłbym je już teraz.
- Bez obawy – rzekła kojącym tonem. – Razem stawialiście czoła takim niebezpieczeństwom, a teraz miałby nie wytrzymać samotnie nocy w hotelu?
- Mówił mi wprost, że nachodzą go czasem myśli, żeby ze sobą skończyć. Ostatnio mówił, że już z nim lepiej, ale co, jeżeli tylko tak mnie uspokajał, żebym nic nie podejrzewał? Gdyby to było w jednostce, gdzie ktoś by natychmiast coś zauważył, może bym był spokojniejszy. A tak, w hotelu w obcym mieście, gdzie nikt go nie zna…
Linda podniosła się, poprawiła niewiarygodnie wygniecioną koszulę, a z szafki nocnej wyjęła szczotkę do włosów.
- Jesteś złotym człowiekiem, poruczniku Vincent – oświadczyła. – Idę napalić pod kuchnią.

Po szybkim śniadaniu Henry udał się do hotelu. Tramwaj mu uciekł, zanim zdążył dojść na przystanek, więc pokonał część trasy pieszo i wsiadł dopiero na następnym.
Dzień zapowiadał się pogodnie, lecz Vincent niósł w sobie niejednoznaczność. Doświadczenie wskazywało, że najsilniejszą i najbardziej bolesną tęsknotę odczuwa się krótko po samej rozłące. Choć miał do panny Dryden wrócić już za parę godzin, dźgał go taki smutek, jakby mieli się rozstać na zawsze. A z drugiej strony – był szczęśliwy, po tych kilkunastu godzinach spędzonych razem miał poczucie, jakby wszystko, co było w nim nieuporządkowane, dyndające i pourywane, cudownie wróciło na swoje miejsce.
Boże drogi, jak on ją potwornie kochał! Linda wypełniała wszystkie jego zmysły. Gotów był zrobić dla niej wszystko, zostać jej sługą i robotnikiem. “Chcę tobą zawładnąć! Być dla ciebie jeszcze ważniejsza!” – gdyby to z ust Josephine usłyszał coś w tym rodzaju, wsiadłby na najbliższego konia, nie patrząc nawet, czy osiodłany, i galopował aż do samego oceanu.
Nie, znowu ta Josephine! Ogólnie rzecz biorąc, dobrze się stało, że Henry w końcu powiedział Lindzie o swej tak zwanej narzeczonej. Wreszcie był wobec niej całkiem szczery, pozbył się jednej z największych obaw i czuł się całkiem swobodnie. Ale z drugiej strony – przedtem już prawie zupełnie zapomniał o Josephine, a tu wnet, przez tę całą sprawę, znów zaczynała mu mieszać w myślach. Tak jakby grał na fortepianie, a panna Longbrook podeszła od drugiej strony, wsunęła się pod klapę i trącała widelcem losowe struny, wytrącając go z rytmu i melodii. Przy założeniu, że w ogóle umiałby grać na fortepianie.
Ciekawe, czy ten nieszczęsny list do niej doszedł? Teraz, kiedy Henry o tym myślał, decyzja o korespondencyjnym zerwaniu zaręczyn wydawała mu się strasznym nietaktem. Czy to nie rodzaj tchórzostwa, ukryć się w skromnym, lecz ciepłym mieszkaniu Lindy, zamiast wrócić na Cejlon i mężnie stawić czoła przeznaczeniu? Czy raczej tchórzostwem byłoby nagle zrezygnować z walki o życie w zgodzie ze sobą samym?
Jest wojna, losy różnie się plotą. Josephine tak czy inaczej musiałaby poradzić sobie bez niego, i już diabli z tym, że ona i jej rodzina nie chcieli, żeby szedł do marynarki. Czyż nie byłoby lepszym rozwiązaniem w ogóle nie pisać listu, ani tego, ani żadnego innego? Na wojnie ludzie znikają. Mógłby poprosić Tony’ego, żeby jako dowódca wysłał na Cejlon odpowiednie pismo. To nadal było dość idiotyczne wyjście, ale i tak lepsze niż to, co już uczynił…
Gdy Henry wysiadł z tramwaju, jego uwagę zwrócił pracownik czyszczący chodnik przed hotelem. Mężczyzna z siwiejącymi wąsami, odziany w koszulę z podwiniętymi rękawami, sweter bez rękawów i cyklistówkę ze spiętymi u góry nausznikami, polewał trotuar strumieniem wody z węża, od czasu do czasu przerywając, żeby szorować szczotką. W jego ruchach było coś niepokojącego i z jakiegoś powodu Vincent nie mógł oderwać odeń wzroku. Wtem pracownik uniósł głowę i obrzucił przechodniów posępnym, depresyjnym spojrzeniem.
- Szkoda człowieka… – wymamrotał ponuro, nie bardzo wiadomo do kogo.
Ledwo Henry’ego zdążyły przejść ciarki, zauważył, że woda spływająca z chodnika w kierunku jezdni ma niepokojąco różowawy odcień. Tknięty nagłym przeczuciem, poderwał głowę w górę, by spojrzeć na fasadę hotelu. Od razu ujrzał na trzecim piętrze okno otwarte na oścież. Zrobiło mu się równocześnie zimno i gorąco. O ile jego słynne poczucie orientacji go nie zawodziło, to musiało to być okno właśnie tego pokoju, w którym zakwaterował się kapitan Scolding.
Z gwałtownie galopującym sercem, płonącymi skroniami i bryłą ołowiu w trzewiach porucznik Vincent wpadł do hotelowego holu, wbiegł po schodach na trzecie piętro. Nie mógł trafić kluczem do zamka, ze zdenerwowania ręce drżały mu tak, że otwieranie drzwi numeru przeciągnęło się o dobrych kilka sekund, o wiele za długo. W końcu wparował do pokoju. Okno rzeczywiście było szeroko otwarte, firanki lekko powiewały.
- Boże, Tony, coś ty narobił? – jęknął Henry.
A jednak – było się o co martwić! Poczuł się nagle bardzo bezbronny, słaby i przegrany. Podszedł do okna, wsparł się ciężko pięściami o parapet. Dlaczego nie przyszedł godzinę wcześniej?
- No, co takiego znowu narobiłem? – dobiegł głos od strony łóżka.
Vincent odwrócił się gwałtownie. Tony leżał pod kołdrą, trzymał ręce za głową i patrzył w sufit. Na krześle obok wisiał jego mundur, a walizka z resztą dobytku spoczywała na drugim łóżku, właściwie w takim samym stanie, jak poprzedniego dnia zaraz po zakwaterowaniu.
- Otworzyłeś okno! – wybuchnął Henry.
- Usłyszałem zamieszanie na ulicy, więc postanowiłem zobaczyć, o co chodzi – wyjaśnił kapitan. – Uprzedzając twoje obawy – nie zainspirowało mnie to, co zobaczyłem, wręcz przeciwnie.
- Okno byś przynajmniej zamknął – wyrzucił z siebie Vincent głosem nietypowo jak na niego lodowatym.
- Myślałem, że Linda nie wypuści cię wcześniej niż o dziesiątej – odparł Tony, podnosząc się z poduszki.
Henry zbliżył się do łóżka, przesunął leżącą na krześle gazetę i usiadł, aż skrzypnęło. Zdjął czapkę i rzucił ją na kołdrę.
- Wyobrażasz sobie, co przeżyłem?! – zwrócił się z wyrzutem do swego pilota. – Od rana było mi jakoś nieswojo, więc wyrwałem się zaraz po śniadaniu. Wysiadam z tramwaju – robotnik spłukuje krew z trotuaru, a u ciebie okno otwarte.
- Bez urazy, ale zaczynasz wpadać w manierę świętej pamięci Matthewsa. Jeżeli na urodzinach Emily będzie ta jej postrzelona ciotka ze Swansea, która jest medium czy kimś takim…
- Przestań! – krzyknął Vincent, zrobiło mu się przykro. – Martwię się o ciebie, a ty jeszcze sobie kpisz.
- Przepraszam, to rzeczywiście nie wypadło najszczęśliwiej… – Tony spuścił wzrok. – Ale skąd mogłem wiedzieć, że przyjdziesz już o tej porze, w dodatku wpadając tu jak przy alarmie bojowym? I dlaczego nie miałbym mieć otwartego okna? A gdybym po prostu chciał wywietrzyć?
- Kto to w ogóle był?
- Zbieg.
- Jaki zbieg?
- Okoliczności. Przechodził człowiek przez ulicę, auto go potrąciło. Zrobiło się zbiegowisko, po jakimś czasie przyjechała karetka, zabrali go, ale nie wiem, co było dalej. Nie przyglądałem sie za długo, bo i tak nic bym nie poradził, zresztą chętnych do pomocy nie brakowało. Wróciłem do łóżka i nie wychodziłem już od tamtej pory. I tak dobry znak, że się zainteresowałem, jeszcze dwa tygodnie temu byłoby mi wszystko jedno.
- Nie jest z tobą dobrze – zauważył Henry. – Cały czas opowiadasz, że lepiej, a nic nie robisz, tylko leżysz i gapisz się w sufit. Może byś chociaż coś poczytał?
Tony wskazał skinieniem walizkę na drugim łóżku, gdzie na poskładanych ubraniach leżała książka kieszonkowego formatu.
- Daj spokój, nie mogę się skupić nawet na tym, co zabrałem na drogę z Devonport. Wszystko mnie rozprasza, a najbardziej własne myśli.
- Spróbuj może myśleć o czymś dobrym. O Emily, o świętach…
- Wyobraź sobie – odparł Scolding – że jak się postaram, to potrafię w ogóle nie myśleć. Zupełnie jak w czasie lotu, kiedy skupiam się na pilotażu, tyle że tym razem nie skupiam się na niczym. Wtedy nawet obserwacja sufitu od pewnego momentu staje się dość wciągająca. Nie tak sobie wyobrażałem wymarzony urlop, ale lepsze to niż natarczywe myśli o tym, co sam wiesz.
- Czyli nadal cię to męczy? I w dodatku jeszcze nie jesteś zadowolony z mojej troski? Co robię źle?
- Jestem ci bardzo wdzięczny, Henry, ale za bardzo zawracasz sobie mną głowę. Raz na kilka miesięcy masz okazję spędzić czas z ukochaną, a przychodzisz tutaj. Nabieram poczucia, że jestem dla ciebie jedynie utrapieniem. Rozumiesz?
Henry westchnął, wbił wzrok w podłogę i przesunął palcami po twarzy, jakby zgrabiał rozproszone myśli na jedną pryzmę. Wszystko to narastało od dłuższego czasu i niby było między nimi lepiej, a jednak nie do końca.
- To się zmienia w jakieś dziwne zawody, który z nas się bardziej poświęci dla drugiego – powiedział. – Ty nie chcesz mi zawadzać, ja nie chcę cię zostawić bez wsparcia. Nie zniosę tego dłużej i ty pewnie też nie. Nie możemy po prostu cieszyć się życiem? Po urlopie będziemy jeszcze mieli cierpienia pod dostatkiem.
- Chciałbym, Henry, ale nie wychodzi. Cała moja nadzieja opiera się na Emily, ale tymczasem muszę przetrwać jeszcze półtora tygodnia, więc przynajmniej ty się nie zamartwiaj, kiedy nie ma potrzeby.
Tony energicznie wstał z łóżka. Sięgnął do otwartej walizki, by odszukać elementy odzieży odpowiednie na wyjście do miasta. Vincent, zapewniając mu minimum prywatności, znów podszedł do okna i tym razem rzeczywiście je zamknął.
- Przyszedłem także i po to – powiedział, stojąc tyłem do ubierającego się Scoldinga – żeby przekazać ci propozycję w imieniu Lindy. Zjemy razem obiad? Będę mieć na oku was oboje.
- Dobry pomysł – zgodził się Tony, choć zaraz przyszło mu do głowy, że nie powinien swoją obecnością zakłócać szczęścia Henry’ego.
- Po głosie słychać, że nie jesteś szczególnie przekonany.
- Nie najlepszy ze mnie towarzysz ostatnio. Nie chciałbym wam zepsuć wspólnego popołudnia.
- Daj spokój. Czy to takie dziwne, że zależy mi, by dwie najważniejsze osoby w moim życiu w końcu się poznały?
Tak bezpośrednie postawienie sprawy wzbudziło w Tonym nagły przypływ czułości. Cóż, Henry może chwilami przesadzał ze opiekuńczością, ale z pewnością nie zasługiwał na te wszystkie nerwy. Jedno nie ulegało wątpliwości: byli sobie bliscy chyba jak rodzeństwo, choć obaj byli jedynakami, więc żaden nie miał porównania. Nie łączyła ich wspólnota krwi odziedziczonej, lecz wspólnie przelanej. Uczyniła ich braćmi brandy, którą dzielili się oszczędnie tamtego dnia na środku morza, nie mając nic innego do picia… Boże drogi, jak dawno temu to było.
Kapitan Scolding zajrzał do łazienki, spojrzał lustru w oczy i opłukał twarz zimną wodą. Dopinając koszulę, wrócił do pokoju.
- Dosyć tego dobrego – zadeklarował z diamentową stanowczością. – Razem jesteśmy na wojnie i wspieramy się nawzajem. Mam propozycję: kiedy tylko będzie ze mną znowu tak źle jak wtedy, obiecuję, że natychmiast poproszę cię o pomoc i niczego nie ukryję. A ty w zamian zaufaj tym resztkom zdrowia umysłowego, jakie mi zostały. Nie martw się o mnie kosztem własnego samopoczucia. Kiedy odpoczywamy obaj, to obaj odpoczywamy.
Vincent patrzył to na twarz Tony’ego, jakby próbując wyczytać z niej przyczynę tak nagłego ożywienia, to znów na bryczesy, które przyjaciel zdecydował się założyć zamiast zwykłych granatowych spodni od munduru.
- Jesteś pewien, że sobie poradzisz? – zapytał.
- Jestem pewien, że wiem, w którym momencie wezwać posiłki.
Tony z nagłym uczuciem objął Henry’ego. Takie spontaniczne gesty, umacniające łączącą ich przyjaźń, zdarzały im się regularnie, ale już od bardzo dawna nie nastąpiły z inicjatywy Scoldinga.
- Dziękuję, że przyszedłeś – powiedział łagodnie. – Teraz jakby zaczyna mi się wszystko układać w głowie.
- Tony, doprawdy… Czuję się jak najbardziej przytulany człowiek w mieście.
- Zasługujesz na to. Bez ciebie byłoby już dawno po mnie. Nie dzisiaj, tylko w ogóle. A tak – mamy szansę. Wyciągasz mnie spod moich własnych kul.
- Ale ci się udała metafora – zauważył Vincent, rozglądając się na wszelki wypadek po pomieszczeniu, czy rewolwer Scoldinga nie leży gdzieś na widoku.
- Jest już czwartek – uświadomił sobie Tony. – Jeżeli dziś zjem porządny obiad, to strach pomyśleć, co mnie czeka jutro.
- Ważne, że w niedzielę nastąpi zmartwychwstanie.
- A w przyszłą sobotę wniebowstąpienie? Coś szybko w tym roku, ale cóż, jest wojna.
Dopiero teraz kapitan Scolding naprawdę poczuł, że idzie ku lepszemu. W ciągu ostatnich paru dni jego nastrój stopniowo się poprawiał, ale bardzo powoli. Tony przyzwyczaił się do myśli, że nawet jeśli wróci mu chęć do życia, to smutek stanie się jego drugim najwierniejszym towarzyszem, w tej chwili zaś uświadomił sobie, że ma szanse na wyjście ze swojej ciemnej studni. Wiosna! Nie żeby to zima ostatnio tak bardzo dała mu się we znaki…
- Gdyby był z nami Dunmore – zauważył – to zamiast mieć się nawzajem na oku, bylibyśmy obaj zajęci pilnowaniem, żeby czegoś nie zbroił.
- Cały czas zachodzę w głowę, gdzie on się podziewa – uśmiechnął się Henry. – Wczoraj w teatrze byłem gotów przysiąc, że te nagłe wyłączenia prądu to jego sprawka.
- Mówił, że na razie nie chce wracać do Blackness. Może jest w Paryżu.
- Kiedyś i my się tam wybierzemy. Może na koncert Lindy, kiedy już się stąd wyrwie. Jest bardzo ambitna: jej cel to co najmniej Covent Garden i Opéra National.
- Jak zniosła twoją ucieczkę do mnie?
- Uważa, że przesadzam, ale jest gotowa zrobić wszystko, abym się nie martwił. Zaproponowała, że zrobi trochę miejsca w schowku na szczotki, to nie będę musiał jeździć w tę i z powrotem po mieście.
- W schowku na szczotki? – powtórzył Tony z niedowierzaniem.
I nie czekając na potwierdzenie, czy dobrze usłyszał, znienacka wybuchnął śmiechem, który udzielił się również Henry’emu. Ten napad wesołości był był niespodziewany, gwałtowny i bardzo oczyszczający.
- Dobrze, chodźmy na ten obiad – powiedział kapitan Scolding. – Przedstawisz mnie pani swego serca.
- Obiad? Spójrz na zegarek. Ty śniadania jeszcze nie jadłeś!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz