Tej nocy Henry Vincent po raz pierwszy od miesięcy nie musiał odruchowo
przytulać poduszki. Pierwszym, co dostrzegł po przebudzeniu, były
gęste czarne loki, w które wtulał twarz.
Uniósł się na łokciu i rozejrzał. Przez szczeliny
między zasłonami wąską smugą wpadało już do pokoju poranne
światło. Znajome tapety, znajome meble, znajomy pejzaż na jednej
ścianie i afisz na drugiej. Na małym stoliku w kącie stał wazon z
bukietem żonkilów, a przed nim, na stojaku z wygiętego drutu,
spoczywał flet poprzeczny, który porucznik Vincent dostał w
prezencie od Tony’ego, ale przed wyruszeniem na Morze Śródziemne
zapomniał zabrać z tego mieszkania.
Henry położył się z powrotem, by znów nacieszyć
się faktem, że obok leży Linda. Jego Linda.
Końcami palców ostrożnie dotknął jej pleców, choć
przez ostatnie kilkanaście godzin panna Dryden udowodniła mu
wielokrotnie, że jest w stu procentach prawdziwa. Teraz, w leniwych
godzinach rannych, była równie gorąca jak owego zimowego wieczoru,
gdy po raz pierwszy pozwoliła mu poznać swoje ciało.
Dłoń Henry’ego prześlizgnęła się od łopatek aż
ku biodrom. Pod wpływem dotyku Linda niespodziewanie przetoczyła
się na drugi bok, spoglądając mu w oczy.
-
Już nie śpisz? – zapytał zdziwiony.
-
Czy w twojej obecności w ogóle da się spać?
-
Cóż, ja przy tobie śpię tak dobrze jak nigdy.
-
Insynuujesz, że cię zanudzam, poruczniku? – żartobliwie
zmarszczyła brwi.
-
Wręcz przeciwnie, nie wytrzymuję nadmiaru wrażeń.
Linda przeciągnęła się, wyginając w łuk. Henry patrzył na nią z
zachwytem. Czy w ogóle będzie dziś w stanie oddalić się choćby
na tyle, żeby stracić ją z oczu?
-
Gdyby ktoś mnie zapytał, jak wygląda szczęście, pokazałabym mu
twoją fotografię – powiedziała panna Dryden i chwyciła w dłonie
jego twarz.
- Ale, zdaje się, nie masz, bo inaczej stałaby w kącie, koło tego
tam ołtarzyka – stwierdził Vincent, gdy w końcu udało mu się
odeprzeć słodkie natarcie jej nienasyconych warg. – Następnym
razem na pewno przywiozę
-
Następnym razem, czyli kiedy? Nie ma mowy, jutro idziemy do
fotografa, zrobisz sobie elegancki portret specjalnie dla mnie. Albo
jeszcze lepiej, razem zrobimy. Siedząc na ławeczce, trzymając się
za ręce i wstydliwie patrząc w przeciwne strony, żeby nikt z
postronnych się nie domyślił, jak głęboka nas łączy zażyłość.
Zamówię dwie odbitki w dużym formacie. Jeszcze do tego
koloryzowane. Oprawię cię w ramkę i zawieszę sobie nad łóżkiem.
-
To dość ambitne plany. A wczoraj się skarżyłaś, że nie stać
cię na firanki?
-
Wygram na wyścigach! – Linda roześmiała się. – Na razie się
nie przelewa, bo dyrekcja New Theatre Royal ciągle nie ma w sobie
odwagi, aby należycie docenić mój talent. Ale miłość każe mi
postępować wbrew rozsądkowi.
-
Wezmę tę sprawę na siebie – zaproponował Vincent.
Ale na razie musiał wziąć na siebie samą Lindę. W okamgnieniu
usiadła mu na biodrach, by podziwiał całe jej piękno, a potem
opadła ku twarzy Henry’ego, wspierając dłonie na jego barkach.
Ścisnął ją w talii i przyciągnął do siebie jeszcze mocniej.
-
Zobacz: tak potwornie tęskniłam, a teraz czuję się z tobą równie
naturalnie, jak gdybyś w ogóle nigdy nie wyjeżdżał –
stwierdziła po kolejnej fali żarliwych pocałunków.
-
Widać jesteśmy dla siebie stworzeni.
-
Nie wierzę w przeznaczenie, Henry. Ale dla ciebie mogę zrobić
wyjątek. Jeżeli tylko będziesz mnie kochać tak mocno jak nikt
inny i jak nikogo innego.
Porucznik uśmiechnął się szeroko. Uwielbiał tę nieco przerysowaną
manierę, w jaką panna Dryden lubiła sobie od czasu do czasu wpaść.
Z jednej strony to właśnie dla niego była kobietą z krwi i kości,
a nie tylko rolą i głosem, z drugiej zaś widać było, że w
teatralnym patosie panna Dryden czuje się jak ryba w wodzie i praca
jest jej prawdziwą pasją.
-
Nie wiem, czy to wina tego, co mi wczoraj wyznałeś, czy po prostu
tak mi cię brakowało przez te wszystkie tygodnie, ale pragnę, abyś
był całkiem mój, jeszcze bardziej niż do tej pory – zamruczała
w zmysłowo niskiej tonacji, lecz potem jej słowa stawały się
coraz dźwięczniejsze, głośniejsze, jak narastająca burza. –
Całkiem mój! Byś był więcej niż kochankiem i więcej niż moim
chłopcem, a nawet więcej niż najwierniejszym słuchaczem! Chcę
tobą zawładnąć! Być dla ciebie jeszcze ważniejsza! Chcę być
dla ciebie wszystkim!
-
Powiedz tylko, co mam zrobić w tym celu.
Linda
porzuciła patos, wracając do naturalnego brzmienia.
-
Nie będę tak okrutna, żeby kazać ci wykuć na blachę wszystkie
moje role we wszystkich przedstawieniach. Poadoruj mnie jeszcze
trochę, a w międzyczasie coś wymyślę.
Znów
zapłonął pomiędzy nimi szczery ogień, ale po chwili Henry’emu
zaświtała w głowie natarczywa obawa. Nękała go tak długo, że
nie mógł się skupić. W końcu bezsilnie runął na łóżko.
-
Coś nie w porządku? – zaniepokoiła się panna Dryden.
-
Powinienem zajrzeć do Tony'ego…
-
Odnoszę wrażenie, że to wcale nie o Josephine powinnam była być
zazdrosna – zauważyła kwaśno. – Czyż nie miałeś iść do
niego po śniadaniu?
-
Owszem – stwierdził Vincent, z pełną delikatnością uwalniając
się z jej objęć. – Dlatego najchętniej zjadłbym je już teraz.
-
Bez obawy – rzekła kojącym tonem. – Razem stawialiście czoła
takim niebezpieczeństwom, a teraz miałby nie wytrzymać samotnie
nocy w hotelu?
-
Mówił mi wprost, że nachodzą go czasem myśli, żeby ze sobą
skończyć. Ostatnio mówił, że już z nim lepiej, ale co, jeżeli
tylko tak mnie uspokajał, żebym nic nie podejrzewał? Gdyby to było
w jednostce, gdzie ktoś by natychmiast coś zauważył, może bym
był spokojniejszy. A tak, w hotelu w obcym mieście, gdzie nikt go
nie zna…
Linda podniosła się, poprawiła niewiarygodnie
wygniecioną koszulę, a z szafki nocnej wyjęła szczotkę do
włosów.
-
Jesteś złotym człowiekiem, poruczniku Vincent – oświadczyła. –
Idę napalić pod kuchnią.
Po szybkim śniadaniu Henry udał się do hotelu. Tramwaj mu uciekł,
zanim zdążył dojść na przystanek, więc pokonał część trasy
pieszo i wsiadł dopiero na następnym.
Dzień zapowiadał się pogodnie, lecz Vincent niósł w sobie
niejednoznaczność. Doświadczenie wskazywało, że najsilniejszą i
najbardziej bolesną tęsknotę odczuwa się krótko po samej
rozłące. Choć miał do panny Dryden wrócić już za parę godzin,
dźgał go taki smutek, jakby mieli się rozstać na zawsze. A z
drugiej strony – był szczęśliwy, po tych kilkunastu godzinach
spędzonych razem miał poczucie, jakby wszystko, co było w nim
nieuporządkowane, dyndające i pourywane, cudownie wróciło na
swoje miejsce.
Boże drogi, jak on ją potwornie kochał! Linda wypełniała wszystkie
jego zmysły. Gotów był zrobić dla niej wszystko, zostać jej
sługą i robotnikiem. “Chcę tobą zawładnąć! Być dla ciebie
jeszcze ważniejsza!” – gdyby to z ust Josephine usłyszał coś
w tym rodzaju, wsiadłby na najbliższego konia, nie patrząc nawet,
czy osiodłany, i galopował aż do samego oceanu.
Nie, znowu ta Josephine! Ogólnie rzecz biorąc, dobrze się stało, że
Henry w końcu powiedział Lindzie o swej tak zwanej narzeczonej.
Wreszcie był wobec niej całkiem szczery, pozbył się jednej z
największych obaw i czuł się całkiem swobodnie. Ale z drugiej
strony – przedtem już prawie zupełnie zapomniał o Josephine, a
tu wnet, przez tę całą sprawę, znów zaczynała mu mieszać w
myślach. Tak jakby grał na fortepianie, a panna Longbrook podeszła
od drugiej strony, wsunęła się pod klapę i trącała widelcem
losowe struny, wytrącając go z rytmu i melodii. Przy założeniu,
że w ogóle umiałby grać na fortepianie.
Ciekawe, czy ten nieszczęsny list do niej doszedł? Teraz, kiedy Henry o tym
myślał, decyzja o korespondencyjnym zerwaniu zaręczyn wydawała mu
się strasznym nietaktem. Czy to nie rodzaj tchórzostwa, ukryć się
w skromnym, lecz ciepłym mieszkaniu Lindy, zamiast wrócić na
Cejlon i mężnie stawić czoła przeznaczeniu? Czy raczej
tchórzostwem byłoby nagle zrezygnować z walki o życie w zgodzie
ze sobą samym?
Jest wojna, losy różnie się plotą. Josephine tak czy
inaczej musiałaby poradzić sobie bez niego, i już diabli z tym, że
ona i jej rodzina nie chcieli, żeby szedł do marynarki. Czyż nie
byłoby lepszym rozwiązaniem w ogóle nie pisać listu, ani tego,
ani żadnego innego? Na wojnie ludzie znikają. Mógłby poprosić
Tony’ego, żeby jako dowódca wysłał na Cejlon odpowiednie pismo.
To nadal było dość idiotyczne wyjście, ale i tak lepsze niż to,
co już uczynił…
Gdy Henry wysiadł z tramwaju, jego uwagę zwrócił pracownik czyszczący
chodnik przed hotelem. Mężczyzna z siwiejącymi wąsami, odziany w
koszulę z podwiniętymi rękawami, sweter bez rękawów i
cyklistówkę ze spiętymi u góry nausznikami, polewał
trotuar strumieniem wody z węża, od czasu do czasu przerywając,
żeby szorować szczotką. W jego ruchach było coś niepokojącego i
z jakiegoś powodu Vincent nie mógł oderwać odeń wzroku. Wtem
pracownik uniósł głowę i obrzucił przechodniów posępnym,
depresyjnym spojrzeniem.
-
Szkoda człowieka… – wymamrotał ponuro, nie bardzo wiadomo do
kogo.
Ledwo Henry’ego zdążyły przejść ciarki, zauważył,
że woda spływająca z chodnika w kierunku jezdni ma niepokojąco
różowawy odcień. Tknięty nagłym przeczuciem, poderwał głowę w
górę, by spojrzeć na fasadę hotelu. Od razu ujrzał na trzecim
piętrze okno otwarte na oścież. Zrobiło mu się równocześnie
zimno i gorąco. O ile jego słynne poczucie orientacji go nie
zawodziło, to musiało to być okno właśnie tego pokoju, w którym
zakwaterował się kapitan Scolding.
Z gwałtownie galopującym sercem, płonącymi skroniami i bryłą
ołowiu w trzewiach porucznik Vincent wpadł do hotelowego holu,
wbiegł po schodach na trzecie piętro. Nie mógł trafić kluczem do
zamka, ze zdenerwowania ręce drżały mu tak, że otwieranie drzwi
numeru przeciągnęło się o dobrych kilka sekund, o wiele za długo.
W końcu wparował do pokoju. Okno rzeczywiście było szeroko
otwarte, firanki lekko powiewały.
-
Boże, Tony, coś ty narobił? – jęknął Henry.
A jednak – było się o co martwić! Poczuł się
nagle bardzo bezbronny, słaby i przegrany. Podszedł do okna, wsparł
się ciężko pięściami o parapet. Dlaczego nie przyszedł godzinę
wcześniej?
-
No, co takiego znowu narobiłem? – dobiegł głos od strony łóżka.
Vincent odwrócił się gwałtownie. Tony leżał pod
kołdrą, trzymał ręce za głową i patrzył w sufit. Na krześle
obok wisiał jego mundur, a walizka z resztą dobytku spoczywała na
drugim łóżku, właściwie w takim samym stanie, jak poprzedniego
dnia zaraz po zakwaterowaniu.
-
Otworzyłeś okno! – wybuchnął Henry.
-
Usłyszałem zamieszanie na ulicy, więc postanowiłem zobaczyć, o
co chodzi – wyjaśnił kapitan. – Uprzedzając twoje obawy –
nie zainspirowało mnie to, co zobaczyłem, wręcz przeciwnie.
-
Okno byś przynajmniej zamknął – wyrzucił z siebie Vincent
głosem nietypowo jak na niego lodowatym.
-
Myślałem, że Linda nie wypuści cię wcześniej niż o dziesiątej
– odparł Tony, podnosząc się z poduszki.
Henry
zbliżył się do łóżka, przesunął leżącą na krześle gazetę
i usiadł, aż skrzypnęło. Zdjął czapkę i rzucił ją na kołdrę.
-
Wyobrażasz sobie, co przeżyłem?! – zwrócił się z wyrzutem do
swego pilota. – Od rana było mi jakoś nieswojo, więc wyrwałem
się zaraz po śniadaniu. Wysiadam z tramwaju – robotnik spłukuje
krew z trotuaru, a u ciebie okno otwarte.
-
Bez urazy, ale zaczynasz wpadać w manierę świętej pamięci
Matthewsa. Jeżeli na urodzinach Emily będzie ta jej postrzelona
ciotka ze Swansea, która jest medium czy kimś takim…
-
Przestań! – krzyknął Vincent, zrobiło mu się przykro. –
Martwię się o ciebie, a ty jeszcze sobie kpisz.
-
Przepraszam, to rzeczywiście nie wypadło najszczęśliwiej… –
Tony spuścił wzrok. – Ale skąd mogłem wiedzieć, że
przyjdziesz już o tej porze, w dodatku wpadając tu jak przy alarmie
bojowym? I dlaczego nie miałbym mieć otwartego okna? A gdybym po
prostu chciał wywietrzyć?
-
Kto to w ogóle był?
-
Zbieg.
-
Jaki zbieg?
-
Okoliczności. Przechodził człowiek przez ulicę, auto go
potrąciło. Zrobiło się zbiegowisko, po jakimś czasie przyjechała
karetka, zabrali go, ale nie wiem, co było dalej. Nie przyglądałem
sie za długo, bo i tak nic bym nie poradził, zresztą chętnych do
pomocy nie brakowało. Wróciłem do łóżka i nie wychodziłem już
od tamtej pory. I tak dobry znak, że się zainteresowałem, jeszcze
dwa tygodnie temu byłoby mi wszystko jedno.
-
Nie jest z tobą dobrze – zauważył Henry. – Cały czas
opowiadasz, że lepiej, a nic nie robisz, tylko leżysz i gapisz się
w sufit. Może byś chociaż coś poczytał?
Tony
wskazał skinieniem walizkę na drugim łóżku, gdzie na
poskładanych ubraniach leżała książka kieszonkowego formatu.
-
Daj spokój, nie mogę się skupić nawet na tym, co zabrałem na
drogę z Devonport. Wszystko mnie rozprasza, a najbardziej własne
myśli.
-
Spróbuj może myśleć o czymś dobrym. O Emily, o świętach…
-
Wyobraź sobie – odparł Scolding – że jak się postaram, to
potrafię w ogóle nie myśleć. Zupełnie jak w czasie lotu, kiedy
skupiam się na pilotażu, tyle że tym razem nie skupiam się na
niczym. Wtedy nawet obserwacja sufitu od pewnego momentu staje się
dość wciągająca. Nie tak sobie wyobrażałem wymarzony urlop, ale
lepsze to niż natarczywe myśli o tym, co sam wiesz.
-
Czyli nadal cię to męczy? I w dodatku jeszcze nie jesteś
zadowolony z mojej troski? Co robię źle?
-
Jestem ci bardzo wdzięczny, Henry, ale za bardzo zawracasz sobie mną
głowę. Raz na kilka miesięcy masz okazję spędzić czas z
ukochaną, a przychodzisz tutaj. Nabieram poczucia, że jestem dla
ciebie jedynie utrapieniem. Rozumiesz?
Henry
westchnął, wbił wzrok w podłogę i przesunął palcami po twarzy,
jakby zgrabiał rozproszone myśli na jedną pryzmę. Wszystko to
narastało od dłuższego czasu i niby było między nimi lepiej, a
jednak nie do końca.
-
To się zmienia w jakieś dziwne zawody, który z nas się bardziej
poświęci dla drugiego – powiedział. – Ty nie chcesz mi
zawadzać, ja nie chcę cię zostawić bez wsparcia. Nie zniosę tego
dłużej i ty pewnie też nie. Nie możemy po prostu cieszyć się
życiem? Po urlopie będziemy jeszcze mieli cierpienia pod
dostatkiem.
-
Chciałbym, Henry, ale nie wychodzi. Cała moja nadzieja opiera się
na Emily, ale tymczasem muszę przetrwać jeszcze półtora tygodnia,
więc przynajmniej ty się nie zamartwiaj, kiedy nie ma potrzeby.
Tony energicznie wstał z łóżka. Sięgnął do otwartej walizki, by odszukać elementy odzieży odpowiednie na
wyjście do miasta. Vincent, zapewniając mu minimum prywatności,
znów podszedł do okna i tym razem rzeczywiście je zamknął.
-
Przyszedłem także i po to – powiedział, stojąc tyłem do
ubierającego się Scoldinga – żeby przekazać ci propozycję w
imieniu Lindy. Zjemy razem obiad? Będę mieć na oku was oboje.
-
Dobry pomysł – zgodził się Tony, choć zaraz przyszło mu do
głowy, że nie powinien swoją obecnością zakłócać szczęścia
Henry’ego.
-
Po głosie słychać, że nie jesteś szczególnie przekonany.
-
Nie najlepszy ze mnie towarzysz ostatnio. Nie chciałbym wam zepsuć
wspólnego popołudnia.
-
Daj spokój. Czy to takie dziwne, że zależy mi, by dwie
najważniejsze osoby w moim życiu w końcu się poznały?
Tak bezpośrednie postawienie sprawy wzbudziło w Tonym nagły przypływ
czułości. Cóż, Henry może chwilami przesadzał ze
opiekuńczością, ale z pewnością nie zasługiwał na te wszystkie
nerwy. Jedno nie ulegało wątpliwości: byli sobie bliscy chyba jak
rodzeństwo, choć obaj byli jedynakami, więc żaden nie miał
porównania. Nie łączyła ich wspólnota krwi odziedziczonej, lecz
wspólnie przelanej. Uczyniła ich braćmi brandy, którą dzielili
się oszczędnie tamtego dnia na środku morza, nie mając nic innego
do picia… Boże drogi, jak dawno temu to było.
Kapitan
Scolding zajrzał do łazienki, spojrzał lustru w oczy i opłukał
twarz zimną wodą. Dopinając koszulę, wrócił do pokoju.
-
Dosyć tego dobrego – zadeklarował z diamentową stanowczością.
– Razem jesteśmy na wojnie i wspieramy się nawzajem. Mam
propozycję: kiedy tylko będzie ze mną znowu tak źle jak wtedy,
obiecuję, że natychmiast poproszę cię o pomoc i niczego nie
ukryję. A ty w zamian zaufaj tym resztkom zdrowia umysłowego, jakie
mi zostały. Nie martw się o mnie kosztem własnego samopoczucia.
Kiedy odpoczywamy obaj, to obaj odpoczywamy.
Vincent
patrzył to na twarz Tony’ego, jakby próbując wyczytać z niej
przyczynę tak nagłego ożywienia, to znów na bryczesy, które
przyjaciel zdecydował się założyć zamiast zwykłych granatowych
spodni od munduru.
-
Jesteś pewien, że sobie poradzisz? – zapytał.
-
Jestem pewien, że wiem, w którym momencie wezwać posiłki.
Tony z nagłym uczuciem objął Henry’ego. Takie spontaniczne gesty,
umacniające łączącą ich przyjaźń, zdarzały im się
regularnie, ale już od bardzo dawna nie nastąpiły z inicjatywy
Scoldinga.
-
Dziękuję, że przyszedłeś – powiedział łagodnie. – Teraz
jakby zaczyna mi się wszystko układać w głowie.
-
Tony, doprawdy… Czuję się jak najbardziej przytulany człowiek w
mieście.
-
Zasługujesz na to. Bez ciebie byłoby już dawno po mnie. Nie
dzisiaj, tylko w ogóle. A tak – mamy szansę. Wyciągasz mnie spod
moich własnych kul.
-
Ale ci się udała metafora – zauważył Vincent, rozglądając się
na wszelki wypadek po pomieszczeniu, czy rewolwer Scoldinga nie leży
gdzieś na widoku.
-
Jest już czwartek – uświadomił sobie Tony. – Jeżeli dziś
zjem porządny obiad, to strach pomyśleć, co mnie czeka jutro.
-
Ważne, że w niedzielę nastąpi zmartwychwstanie.
-
A w przyszłą sobotę wniebowstąpienie? Coś szybko w tym roku, ale
cóż, jest wojna.
Dopiero teraz kapitan Scolding naprawdę poczuł, że idzie ku lepszemu. W
ciągu ostatnich paru dni jego nastrój stopniowo się poprawiał,
ale bardzo powoli. Tony przyzwyczaił się do myśli, że nawet jeśli
wróci mu chęć do życia, to smutek stanie się jego drugim
najwierniejszym towarzyszem, w tej chwili zaś uświadomił sobie, że
ma szanse na wyjście ze swojej ciemnej studni. Wiosna! Nie żeby to
zima ostatnio tak bardzo dała mu się we znaki…
-
Gdyby był z nami Dunmore – zauważył – to zamiast mieć się
nawzajem na oku, bylibyśmy obaj zajęci pilnowaniem, żeby czegoś
nie zbroił.
-
Cały czas zachodzę w głowę, gdzie on się podziewa – uśmiechnął
się Henry. – Wczoraj w teatrze byłem gotów przysiąc, że te
nagłe wyłączenia prądu to jego sprawka.
-
Mówił, że na razie nie chce wracać do Blackness. Może jest w
Paryżu.
-
Kiedyś i my się tam wybierzemy. Może na koncert Lindy, kiedy już
się stąd wyrwie. Jest bardzo ambitna: jej cel to co najmniej Covent
Garden i Opéra National.
-
Jak zniosła twoją ucieczkę do mnie?
-
Uważa, że przesadzam, ale jest gotowa zrobić wszystko, abym się
nie martwił. Zaproponowała, że zrobi trochę miejsca w schowku na
szczotki, to nie będę musiał jeździć w tę i z powrotem po
mieście.
-
W schowku na szczotki? – powtórzył Tony z niedowierzaniem.
I nie czekając na potwierdzenie, czy dobrze usłyszał, znienacka
wybuchnął śmiechem, który udzielił się również Henry’emu.
Ten napad wesołości był był niespodziewany, gwałtowny i bardzo
oczyszczający.
-
Dobrze, chodźmy na ten obiad – powiedział kapitan Scolding. –
Przedstawisz mnie pani swego serca.
-
Obiad? Spójrz na zegarek. Ty śniadania jeszcze nie jadłeś!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz